Tam Lin i Królowa Elfów. Prastare podania, legendy i opowieści z wysp brytyjskich - Andrzej Sarwa - ebook

Tam Lin i Królowa Elfów. Prastare podania, legendy i opowieści z wysp brytyjskich ebook

Sarwa Andrzej

3,1

Opis

Książka zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Zawiera opracowane literacko przepiękne stare legendy i opowieści z Wysp Brytyjskich - angielskie, szkockie, walijskie i irlandzkie. Są to: "Przygoda króla", "Fiann i biała łania", "Opowieść o Zaklętej Krainie", "Tam Lin i Królowa Elfów", "Rycerz i Alison Gross".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (11 ocen)
2
1
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tam Lin i Królowa Elfów

Prastare podania, legendy i opowieści z Wysp Brytyjskich

opowiedział Andrzej Juliusz Sarwa

Armoryka

Sandomierz

Redaktor tomu: Joanna Sarwa 

Projekt okładki: Tomasz Obara 

© Andrzej Juliusz Sarwa 2013

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Przygoda króla na motywach starej angielskiej ballady

Działo się to dawno temu w zielonej, wesołej Anglii, w czasach, kiedy na świecie nietrudno było spotkać gnomy, czarnoksiężników, wiedźmy czy dobre wróżki. Zatem działo się to w czasach, kiedy życie, chociaż może bardziej proste i surowe, przecież było ciekawsze, a i nietrudno było przeżyć ciekawą przygodę. 

Otóż właśnie wówczas, przed wielu, wielu laty, dobry król znudzony dworskim życiem postanowił przewietrzyć się nieco, dać głowie odpocząć od ustawicznego rozpamiętywania o tym, jakby tu najrozsądniej rządzić krajem, żeby rósł w potęgę, a sąsiedzi nie mieli odwagi go napaść. 

Pomyślał monarcha, że najlepiej wypocznie w kniei, gdy zasadzi się na odyńca, albo pogoni za rosłym jeleniem. 

Ponieważ ranek wstał rześki, słońce świeciło wesoło, skrząc się w kropelkach rosy osiadłych na źdźbłach traw w królewskim ogrodzie, ptaki śpiewały radośnie w koronach drzew, a leciuchny, ledwo wiaterek przeganiał precz spiekotę i upał, władca zwołał swoich dworzan i oznajmił, że nie zwlekając, zaraz po śniadaniu wyruszą na łowy. 

Cieszyli się lordowie, bo i im dokuczała monotonia pałacowego życia, a że wielu z nich były to chłopy na schwał, a nie lalusie i paniczyki, radość ich nie miała granic, iż oto przyjdzie im zakosztować prawdziwie męskiej rozrywki. 

I nim słoneczne promienie zdążyły osuszyć rosę błyszczącą na źdźbłach i kwiatach, drużyna w gotowości czekała na swego monarchę. Konie niecierpliwie grzebały kopytami, od czasu do czasu rżąc z cicha i potrząsając grzywami. 

Król wyszedł z zamku, dosiadł mlecznobiałego ogiera – swego ulubieńca – i trąciwszy go z lekka ostrogami, pocwałował drogą wiodącą ku lasom rozciągającym się nieopodal stolicy. 

Ach, jak było wspaniale! Pęd upajał władcę, przymusił zatem konia do szybkiego biegu, a ponieważ nikt więcej nie miał tak rączego wierzchowca, rychło król odsadził się od swojej drużyny, zostawiając ją za którymś tam zakrętem polnej drogi grubo okrytej kurzem. 

Gdy wjechał pomiędzy pierwsze drzewa puszczy, zwolnił i poprowadził teraz konia stępa. Odwieczny las onieśmielał go nieco. Miał w sobie coś z majestatu gotyckiej katedry, która strzelistością swych murów i wież zdawała się nurzać w błękitach firmamentu. 

Tutaj, w puszczy, prawiekowe olbrzymy o grubych, wysmukłych pniach wspinały się wysoko, wysoko... Wokół panowała cudowna, kojąca cisza, podkreślana tylko lekkuchnym szmerem gałęzi ocierających się o siebie i śpiewem ptaków, który niczym nie ustępował pięknu chorałów gregoriańskich, jakie mnisi śpiewali o jutrzni.

Naraz zaszeleściło coś śród krzewów i król wypatrzył dorodnego jelenia o potężnym wieńcu rogów na głowie. Czarodziejski nastrój prysł. Zagrała w monarszych żyłach krew myśliwego. 

Zdjął z pleców łuk, wydobył z kołczanu smukłą, zakończoną ostrym żelaznym grotem, strzałę o bełcie z czaplich piór, wymierzył i strzelił. Zadzwoniła cięciwa radośnie, gdy wypuszczał ją z palców. Potężny jeleń ugodzony boleśnie nie upadł jednak, lecz uderzywszy racicami o ziemię, popędził przed siebie, znacząc ślad ucieczki posoką rozpryskującą się wokół. 

Pogoń nie trwała długo. Ot, ze dwie godziny może. Wreszcie król dopadł zwierzę. Dobił je oszczepem i spętawszy rzemieniami nogi, przytroczył do końskiego grzbietu. 

Sam nie wskoczył już na siodło i wiódł wierzchowca za uzdę, nie chcąc zmęczonemu stworzeniu przydawać jeszcze i swego ciężaru do wagi jelenia. 

Miało się pod wieczór i władca rad byłby co rychlej wydostać się z lasu. Nie uśmiechało mu się bowiem noclegowisko w wykrocie, na posłaniu z mchu i paproci. Przyspieszył zatem kroku, licząc, że trakt wiodący ku stolicy winien osiągnąć, nim jeszcze słońce skryje się na dobre poza linią widnokręgu. 

Aż oto naraz poza gęstwiną szeroko rozrośniętych krzaków zamajaczył mu kształt jakiś zwalisty przypominający bez ochyby chatę. Zaciekawiło go to, skręcił więc ze ścieżki, którą podążał ku gościńcowi i minąwszy zarośla, ujrzał coś, czego raczej w tej części lasu nie spodziewał się ujrzeć. 

Oto stał przed domem. Bardzo starym domem. Modrzewiowe bale, z których ongiś zbudowali go cieśle, krzepkie jeszcze były z wyglądu, wszakże w istocie spróchniałe, na dodatek gęsto pokrywał je mech, a ze szpar pomiędzy bierwionami tu i ówdzie wyrastała kępa zielska. Krokwie powyginały się, brakowało wielu gontów, tak iż cały dach dziurawy był niczym rzeszoto. 

Obrazu całości dopełniały maleńkie okienka i wykoślawione drzwi, które zgoła nie broniły dostępu do wnętrza. Podszedł ku nim król, pchnął ręką, a one, z przeraźliwym skrzypieniem przerdzewiałych zawias rozwarły się na całą szerokość. 

Zawahał się władca, co dalej czynić: wracać do stolicy, czy raczej może zbadać ową chatę, która mocno go zaintrygowała. 

– Ostatecznie – pomyślał – mogę w niej przenocować. Mam płaszcz, zatem będzie się czym przykryć. Zamiast poduszki posłuży mi siodło. Upiekę sobie kawał jeleniego mięsa nad ogniskiem, a zapiję to przednim winem, które wiozę w pękatym bukłaku. Zawszeć to ciekawa przygoda przenocować w samotnej, zrujnowanej chacie w środku lasu, nie wiedzieć przez kogo, ni kiedy wzniesionej. A może przyśni mi się tu coś niezwykłego?

Jak postanowił, tak też i uczynił. Wciągnął do sieni ubitego jelenia, rozsiodłał konia, spętał go i puścił na bujną, słodką trawę, jakiej nie brakowało wokół domostwa, żeby stworzenie po całym dniu wysiłku mogło odpocząć i do syta napełnić pusty brzuch. 

Sam zaś gwizdnął na psy, które przez cały czas towarzyszyły mu w pogoni za jeleniem, posadził sobie sokoła na ręce, bukłak z winem wziął w drugą i wszedł do wnętrza największej izby tego obszernego domostwa. 

Rozejrzał się bacznie dokoła. W powietrzu czuć było grzyb i stęchliznę. Zbutwiała, przegniła podłoga załamywała się pod jego stopami. W rogu izby dostrzegł kominek umurowany z polnych kamieni. Ucieszył się na jego widok, bo mógł zeń skorzystać i roznieciwszy ogień, tutaj przyrządzić pieczeń, na którą coraz bardziej ciekła mu ślina. 

Pośrodku izby stał jeszcze wielki dębowy stół, brudny i zakurzony niemiłosiernie, a wokół niego proste zydle – tak samo jak i on brudne. Przy ścianie zaś, pod jednym z okienek, łoże obszerne, które mógł wymościć mchem i jedliną. Zatem właściwie niczego władcy nie brakowało. 

Nałamał suchych gałęzi, nazbierał chrustu, zniósł wielki stos paliwa do wnętrza domostwa, wykroił spory kawał jeleniej szynki, nadział go na zaimprowizowany rożen, który wystrugał z gałęzi jałowca i już już miał się zabierać do przygotowywania wieczerzy, gdy oto naraz, nie wiedzieć skąd, czy ze zbutwiałych ścian, czy też spod spróchniałej podłogi, wypełzło ohydne monstrum o kobiecych kształtach. 

Jego szpetota była przerażająca i wprost trudno ją opisać. Wielka, zwalista, potężna, wysoka baba o sinofioletowej gębie z rzadka porosłej krótką siwą szczecią: na brodzie, policzkach, a nawet na czole. Zęby miała niczym słupy, nos podobny do maczugi, zaś długie, skołtunione włosy niemiłosierne brudne i tłuste pozlepiane w strąki, opadały jej na plecy i ramiona. 

Stanęła przed królem okryta jakimś starym łachmanem, postrzępionym i nie mniej brudnym niż jej ciało, które miejscami przeświecało przez niezałatane dziury. 

Władca na ów widok zrazu się przestraszył, lecz później, pojąwszy, że z człowiekiem, tyle że paskudnym, sprawa, ze wstrętem odwrócił głowę, nie chcąc patrzyć na szkaradę i jednocześnie myśląc, że chociaż noc już się zbliża, lepiej będzie czym prędzej ruszać w drogę ku stolicy, nawet jeśliby przyszło mu jechać o głodzie i po ciemku, niżeli mieć noclegowisko pod wspólnym dachem z ową przerażającą maszkarą. 

Tymczasem ona zaśmiała się chrapliwie. Jej śmiech przypominał nieco końskie rżenie, w niczym natomiast śmiechu zwyczajnej ludzkiej istoty. Potem rzekła: 

– Ej, ty! Piękny panie! Widzę żeś rycerz, a brak ci dworności! Czyżbyś oślepł? Masz przed sobą damę! Nie byłbyś łaskaw się przedstawić?!

Owe słowa przypomniały monarsze, iż jako pasowany rycerz, winien jest damom zawsze cześć i uwielbienie. Wszak przysiągł kiedyś, że bronić je będzie i wspomagać w potrzebie. Przezwyciężając zatem wstręt w sobie, jak na prawego rycerza przystało, skłonił się dwornie, pozdrowił ją grzecznie i rzekł: 

– Jestem królem, władcą tej krainy. 

– Ho, ho – znów roześmiała się poczwara. – Ach! Cóż za zaszczyt gościć w moich skromnych progach samego monarchę! Jeszczem kogoś takiego nigdy tu nie miała! 

Umilkła, wpatrując się w królewską twarz kaprawymi, przekrwionymi oczkami, a potem dodała: 

– Przecież słyszałam i ja o tobie, choć mieszkam w tej głuszy. Podobno panie przed kilkoma laty ślub uczyniłeś, że żadnej niewieście nie odmówisz, że jeśli któraś z naszego rodzaju prosić cię będzie, zawsze wysłuchasz, chyba że spełnienie tej prośby nie będzie leżało w ludzkiej mocy? – zapytała wiedźma. 

– Tak, to prawda. Lecz zanim, pani, mnie o coś poprosisz, przyjmij mój płaszcz w podarunku. Twoje odzienie nie wygląda pięknie i raczej nie przystoi damie. 

Rzekłszy to, podał jej płaszcz wspaniały z drogocennej błękitnej uszyty tkaniny, zdobny drogimi kamieniami, lamowany gronostajowym futrem. O, zaiste! Wspaniały był to dar i wielce kosztowny! 

Ale poczwara jakby nie zauważyła tego. Zarzuciła płaszcz na ramiona, nie rzekłszy ni słowa podzięki i wychrypiała: 

– Skoroś przysiągł, że nigdy nie odmówisz damie, mam, panie, takie oto życzenie... 

– Słucham cię pani. O ile to w mojej mocy, życzenie wypełnię. 

– Zatem nakarm mnie, panie, bom okrutnie głodna. Niczego jednak nie chcę jeść prócz mięsa! 

Wciągnął więc monarcha do izby jelenia, lecz nim zdążył wyjąć z pochwy nóż myśliwski, aby oprawić zwierzę, by móc wyciąć zeń drugą porcję i przyrządzić smakowitą pieczeń, potworna baba odepchnęła go na bok. Rzuciła się na jelenia i rwąc z ogromną siłą kawały mięsa, pożarła go całego na surowo, zostawiając jedynie skórę z sierścią i wyssane kości. 

Patrzył król ze zdumieniem na owo widowisko. Nie spodziewał się ujrzeć czegoś podobnego. Przecież tym mięsiwem można było nakarmić kilkunastu mężczyzn. Nie dane przecież było mu ochłonąć, gdy jędza ryknęła znowu wielkim głosem: 

– Mało! Mało! Mój panie, zbyt mało! Jeśli nie chcesz na gniew się narazić, daj mi więcej mięsa! 

– Niestety, pani, nie ma ani kęsa. Skąd o tej porze mam zdobyć coś więcej? 

– Ech! Głupcze! Mięsa albo ciebie pożrę! Albo nie, zabij twego konia! 

– Nie, pani! – oburzył się władca. 

– Nie?! Jakże to prędko, o królu, zapomniałeś swojego ślubowania! Czy nakarmić mnie mięsem przekracza twoje ludzkie możliwości?! 

Zawstydził się władca i nie rzekłszy już ni słowa więcej, wyszedł z chaty, a po paru chwilach wciągnął do wnętrza swego wiernego rumaka, który nie tylko wierzchowcem był mu, lecz i przyjacielem. 

Potworna baba, tak jak i jelenia, pożarła konia na surowo, tylko skórę zostawiła i wyssane kości. Wszakże nie koniec był to jej ohydnej uczty. Przełknąwszy ostatni kęs koniny, zażądała psów, a gdy i one podzieliły los poprzednich zwierząt, na samym końcu pożarła sokoła. Nawet nie zadawszy sobie trudu, żeby wpierw obrać go z piór. 

Gdy już potężny głód swój nasyciła, rzekła: 

– A teraz mnie napój, mój panie! 

Więc król, widząc, iż baba nie zadowoli się wodą, podał jej swój opasły bukłak z winem. Ona zaś, mimo że trunku starczyłoby dla czterech wcale tęgich biboszy, wszystko wychyliła, osuszyła bukłak do dna, dla monarchy nie zostawiwszy ni jednej kropelki. Zaiste, miła perspektywa rysowała się przed królem: noc w zatęchłej, wpół zbutwiałej chacie, pod jednym dachem ze szkaradną babą! A na dodatek bez możliwości zaspokojenia głodu i pragnienia! Jeszcze milsza perspektywa zaś czekała go rankiem następnego dnia. Podróż na czczo i na piechotę do dosyć odległej stolicy. 

Przysiadł król na skraju zniszczonego łoża. Ukrył twarz w dłoniach, rozmyślając, czy kłaść się wypada, czy też winien cierpliwie czekać, aż gospodyni tej nędznej rudery pierwsza na spoczynek się uda. O ile się uda! Na razie bowiem nic nie wskazywało na to, by myślała o śnie. 

Oto stanęła na wprost władcy, dłońmi niczym bochny razowego chleba wsparła się pod boki i w takie ozwała się słowa:

– Przyodziałeś mnie, panie. Dałeś jeść i napoiłeś. Postąpiłeś szlachetnie i wielkodusznie, jak prawemu rycerzowi postąpić wypadło. Zasłużyłeś na pochwałę. Ale... 

– Co: ale?... – zaniepokoił się król, jakby przeczuwając, że to wcale nie koniec udręki i zaraz posłyszy następne żądanie. 

– Ale mam jeszcze jedną prośbę i chcę, byś ją wypełnił. 

– Jakaż to prośba? Czy idzie o rzecz trudną? 

– Et, ta będzie najprostsza. Zwyczajna drobnostka!

– Mów zatem śmiało – król powstał i skłonił się dwornie. – Jeśli drobnostka i jeśli istotnie w mojej mocy leży, oczywiście, rzecz spełnię ochoczo. 

– Nie zapominaj, coś, panie, ślubował! 

Wiedźma podniosła do góry wskazujący palec jakby dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów. 

– Zatem, mój panie. Zatem chcę jeszcze jednego. Chcę, żebyś, panie, natychmiast, tu i teraz, przysiągł mi miłość, wierność małżeńską. A gdy nadarzy się sposobna chwila, dopełnimy formalności przed obliczem księdza. Chcę jednak przecież, ażebyś od teraz, skoro wypowiesz słowa przysięgi małżeńskiej, miał mnie za swoją prawą i jedyną żonę. To już naprawdę życzenie ostatnie i więcej ich nie będzie. 

Pobladł król, posłyszawszy owe słowa. Zimny pot go oblał, a jednocześnie w piersi poczuł dziwny ucisk. O czymś podobnym nawet śnić by nie chciał, nie mówiąc, że miałby przeżyć to na jawie! 

Spojrzał na wiedźmę przerażonym wzrokiem. 

Stała przed nim nieruchoma, wciąż unosząc ku górze wskazujący palec. Westchnął ciężko. Niestety, nie miał żadnego wyboru. Jako prawy rycerz nie mógł odmówić prośbie damy, choćby nawet była tak szkaradna, jak ta tutaj. Tym bardziej przecież nie mógł jej odmówić, wspominając ślub, który uczynił przed laty. Oto jak rzecz cała wyglądała. 

Owszem, mógł uciec, zostawić poczwarę. Mógł machnąć ręką na swe ślubowanie, bo nie można wymagać od człowieka więcej, niż może udźwignąć! Takie oto myśli kłębiły się mu w czaszce. Ale jednak przecież natrętna i najgłośniejsza z nich wszystkich przypominała o honorze. 

Nie, jego nie mógł narazić na szwank! Rycerz bez honoru! Ba! Król bez honoru? To już lepiej byłoby śmierć ponieść! Ta jednak nie ma zwyczaju przychodzić na zawołanie. Zatem? Zatem cóż pozostało królowi? 

Z ciężkim westchnieniem podszedł do maszkary i wziąwszy jej ohydną rękę w swoją dłoń, z mocą i dobitnie wypowiedział słowa małżeńskiej przysięgi. Przyrzekł jej miłość i wierność, i uszanowanie aż po kres żywota. A skoro dopowiedział ostatnie słowo, zamknął oczy, z całej siły zacisnął powieki. By przypieczętować ceremoniał, musiał bowiem jeszcze dać pocałunek tej, którą wziął za żonę. Wolał to uczynić, nie patrząc na okropną gębę. Zresztą, do pocałunku tego wcale się nie kwapił. Raczej czekał, aż to poczwara go pocałuje. 

I nie pomylił się, bo naraz na wargach poczuł leciuchne muśnięcie. Tak lekkie, jak dotknięcie skrzydła motyla. 

Zdało mu się to dziwne. Miękkie i delikatne usta otarły się o niego. Nie poczuł wcale kłującej szczeci na skórze ani smrodliwego oddechu z przerażającej gęby. 

Otwarł oczy zdziwiony i... oniemiał z zachwytu! Ta, którą widział, zanim przysięgał jej wierność, ta, która wyglądała niczym przerażający majak, brudna, ohydna, szpetna i cuchnąca – gdzieś znikła! Nie pozostało po niej ani śladu! 

U boku króla stała śliczna panna. Jej złote, kunsztownie trefione włosy, niczym drogocenny płaszcz skrywały plecy. W oczach, zdało się, był zaklęty cały błękit nieba. Skórę miała mlecznobiałej barwy, delikatną i wypielęgnowaną. Jej jedwabna, koloru morskiej wody suknia szyta perłami i srebrem wydzielała zapach ambry i wschodnich wonności. 

Wyciągnął król ręce ku dziewczynie, nie wiedząc, czy to żywa istota, czy ułuda, lękając się, że może zniknąć. 

Panna skromnie opuściła oczy. 

– Nie lękaj się, mój mężu. Nie odejdę od ciebie. Wszak przyrzekliśmy sobie wierność aż do śmierci? 

– Kim jesteś? Kim jesteś, cudna? Czy śnię, czy na jawie widzę cię, dziewczyno? Przecież jeszcze niedawno tu, u mego boku, stała szkaradna baba – potwór. Gdzież ta się podziała? 

– Ja nią byłam, mój panie... 

– Ty?! Lecz cóż się stało, że tak nagle odmieniłaś postać? 

– To twoja zasługa. Widzisz, panie, muszę – choćby krótko – opowiedzieć ci nieco o sobie. Jestem córką potężnego władcy zamorskiej krainy. Urodziłam się w pięknym pałacu, jadałam na srebrze i złocie, sypiałam w najdroższych jedwabiach. Jak widzisz, nie brakło mi też urody. Niestety, brakło mi rozsądku, skromności i ludzkiego serca. 

Otóż, głupia i pusta, widząc, że wielu dzielnych, prawych rycerzy: hrabiów, markizów i książąt kocha się we mnie, z ich uczuć uczyniłam sobie zabawkę. Gdy któryś wyznał mi miłość, prosząc, bym oddała mu rękę, ja oczywiście zawsze się godziłam, ale nieodmiennie stawiałam pewne warunki. 

Wymyślałam najrozmaitsze, najgłupsze rzeczy, których spełnienia żądałam. I wielu było takich, którzy się godzili, byle by móc swój los związać z moim losem. Wszakże gdy przybywali do mnie po wypełnieniu takich czy innych poleceń, ja zawsze ich wykpiwałem i pędziłam precz. Żadnemu z zalotników nie dotrzymałam danego słowa. 

Czas płynął, upływały lata, mój ojciec – król martwił się tym bardzo. Prócz mnie nie miał innego dziedzica. Chciał mnie wydać za mąż, aby przynajmniej doczekać się wnuka. 

Ale ja nie miałam zamiaru odmienić swego postępowania. I nadszedł czas, gdy miarka złego się przebrała, gdy jednemu z rycerzy zabiegających o me względy z rozpaczy, iż go odtrąciłam, chociaż wykonał wszystkie rozkazy, pękło serce. 

Na me nieszczęście był ów rycerz wychowańcem Królowej Elfów, która włada Zaczarowaną Krainą Młodości. I ona właśnie na wieść o śmierci swego ulubieńca, mszcząc się okrutnie – chociaż sprawiedliwość czyniąc, muszę to przyznać – klątwę rzuciła na mnie, przemieniając w poczwarę, którąś poznał, przybywszy do tej oto chaty. 

Mało tego, porwała mnie z zamku w ojczystym kraju i tutaj przeniosła, każąc żyć nędznie wpośród leśnej głuszy. Na koniec zaś mi powiedziała, że dawniejsze kształty i urodę mogę odzyskać tylko wówczas, gdy spotkam mężczyznę o tak wielkim sercu, który dla poczwary i szkarady nie zawaha się spełnić najwymyślniejszych nawet żądań, na koniec godząc się zostać jej mężem. 

Posłyszawszy te słowa, zapłakałam gorzko. Żebrząc litości u Królowej Elfów, przyrzekłam odmianę życia, bom przecie nie wierzyła, iż ktokolwiek zechciałby mnie poślubić. Zresztą, jeśliby nawet istniał człowiek taki, to znaleźć mnie w tej głuszy było zupełnym niepodobieństwem. 

Cierpiałam całe lata, czekając śmierci, by mnie wyzwoliła z męki, ale tej zakazano po mnie tu przychodzić... 

– Czy dalej jeszcze pragniesz umrzeć, moja piękna małżonko? – zapytał z uśmiechem król. 

Spojrzała dziewczyna mu w oczy, objęła ramionami za szyję i wyszeptała: 

– Teraz nie, bynajmniej... U twego boku, mój najdroższy panie, chciałabym przeżyć choćby i lat tysiąc... 

Gdy noc minęła i nastał poranek, gdy wilgi i kosy zaczęły swój koncert, a słoneczne promienie obudziły ognie w kroplach rosy, czyniąc je piękniejszymi od najpiękniejszych brylantów, król i dziewczyna powędrowali ku stolicy, trzymając się za ręce...

Fiann i biała łania podanie irlandzkie

Dziś już nikt nie wie, kiedy działo się to, o czym chcemy teraz opowiedzieć. Ileż od owej pory przeminęło lat. Jedno tylko jest pewne, że w owym czasie nikt na pięknej irlandzkiej ziemi zwanej wówczas Erynem nie słyszał imienia Jezusa, a ludzie oddawali cześć i składali ofiary prastarym celtyckim bogom, których kapłani – druidowie – nader biegli byli w czarach i obdarzeni niezwykłymi mocami. Te zaś nie tylko mogły wprawić w zdumienie, ale budziły też podziw ludzi i tamtej epoki, dla których magia nie była czymś niezwykłym.

Zatem w owych czasach, które już dawno skrył mrok niepamięci i oprószył pył minionych dni, żył w Irlandii pewien możny pan – bohater i wódz dzielnej rycerskiej drużyny. Pan dumny i wspaniały, potężny i mądry, szlachetny i prawy. Pan lubiący – gdy tylko czas na to mu pozwalał, zabawiać się rycerskimi grami bądź polować w okolicznych lasach i na wrzosowiskach. 

Pewnego dnia, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, a zorze szkarłatem, fioletem, złotem, różem i purpurą krasiły widnokrąg, Fiann głodny i zmęczony, a na dobitkę zły, bo przez cały dzień niczego nie upolował, mimo że niejedno zwierzę widział i niejedno próbował ugodzić oszczepem lub strzałą wypuszczoną z cisowego łuku, wracał do swej warowni wznoszącej się na wyniosłym Wzgórzu Allena w hrabstwie Kildare. 

Wraz ze swymi dwoma ulubionymi psami Branem i Sgeolaumem znacznie oddalił się od swej drużyny, chcąc jak najrychlej stanąć w progach domostwa, omyć się z kurzu, nasycić głód i zaspokoić pragnienie. Zresztą, gdy nie miał humoru, wolał z daleka trzymać się od innych ludzi. Drażniły go bowiem wtedy śmiechy, dowcipy, a nawet na zwyczajne tematy wiedzione rozmowy. 

Widział już Fiann wieżyce swojego zamczyska. Jeszcze tylko niewiele chwil, a wyjechawszy na wzgórze, będzie mógł odpocząć. Lecz cóż to? Raptem spoza kępki karłowatych brzóz rosnących na rozległym wrzosowisku poderwała się łania o sierści białej niczym świeżo spadły śnieg. 

Psy w mig zoczyły owo piękne zwierzę i rzuciły się w pościg za łanią. W żyłach Fianna żywiej jęła krążyć krew. Spiął konia ostrogami i ruszył galopem tuż za psami. 

Zdjął łuk z pleców, wyjął z kołczanu smukłą strzałę. Już już miał wymierzyć do uciekającej, gdy psy dopadły ją i szczerząc kły, próbowały się rzucić zwierzęciu do gardła. A łania wówczas, zamiast przyspieszyć biegu, położyła się na kępie wrzosu i spojrzała przerażonymi oczyma na ogary, jakby błagając je o zmiłowanie. 

I cóż to? Dziw nad dziwy! I Bran i Sgeolaum stanęły jak wryte. A później jęły skomleć, łasząc się i przymilając do łani. Przypadły do ziemi, merdały ogonami, a nawet lizały jej pysk swymi różowymi językami. 

Czegoś podobnego Fiann jeszcze w życiu nie widział. Zamiast więc wystrzelić z łuku, zdjął strzałę z cięciwy. Powstrzymał konia i ze zdumieniem przyglądał się temu, co czynią ogary. A były to psy wyjątkowo ostre, doskonale zaprawione do polowań, prawdziwe krwiożercze bestie!