Tam, gdzie nie sięga już cień - Hanna Kowalewska - ebook + książka

Tam, gdzie nie sięga już cień ebook

Hanna Kowalewska

4,5

Opis

NAJDŁUŻSZY CIEŃ ZOSTAWIAJĄ CI, KTÓRYCH KOCHALIŚMY NAJMOCNIEJ

Tej książki nie można czytać obojętnie!

Znakomite dialogi, świetnie zbudowane postaci, zaskakująca fabuła i wielkie emocje. Mocne studium skomplikowanych relacji uczuciowych.

Inka, młoda graficzka, pracująca w warszawskiej galerii, dostaje telegram od dawno niewidzianej ciotki Berty. Kobieta jest umierająca. Chce się pożegnać i opowiedzieć o czymś bardzo ważnym… Inka przyjeżdża do Jantarni, nadmorskiej miejscowości, w której dorastała, jednak tam nikt oprócz ciotki na nią nie czeka. Wręcz przeciwnie – Inkę wita chłód, a nawet wrogość. Dlaczego? Co takiego stało się w przeszłości, że jedna z krewnych Berty potrafi splunąć dziewczynie w twarz? Dlaczego Inka od lat nie odbiera telefonów od przybranego brata Zbyszka i unika rodzinnych stron? Dlaczego jej przyjaciele z młodości nie ułożyli sobie życia, są samotni lub w nieudanych związkach?

Hanna Kowalewska opowiada poruszającą rodzinną historię, w której jest wszystko: zaskakujące tajemnice, nieplanowane miłości, wybaczenie i trwała pamięć.

To opowieść o odrodzeniu, o magii zaklętej w bursztynach, listach do Pana Boga rysowanych na piasku, sile ognia i ludzkich więzi.

Wyraziści bohaterowie, ich sekrety i duża dawka namiętności, które nie podlegają chłodnej kalkulacji – wszystko to tworzy wnikliwy portret pokolenia niezobowiązujących związków, które nie bardzo potrafi kochać, ale jednocześnie nie przestaje tęsknić za miłością i jej szukać…

Mimo że autorka podejmuje trudne tematy, miłość i namiętność splata ze śmiercią, utratą, nienawiścią czy odrzuceniem, książka jest pełna ciepła i humoru.

Hanna Kowalewska – to pisarka o dużych możliwościach warsztatowych – tworzy zarówno poezję jak i opowiadania, ma też w swoim dorobku dramaty, słuchowiska i scenariusze filmowe.

Autorka bestsellerowego i uwielbianego przez czytelników cyklu o Zawrociu. Tego lata, w Zawrociu – jego pierwsza cześć, od razu zyskała wielką popularność oraz została przetłumaczona na niemiecki i włoski. Kontynuacja to: Góra śpiących węży, Maska Arlekina, Inna wersja życia i Przelot bocianów. Powieść Julita i huśtawki w 2003 roku, została uznana za Książkę Roku przez Magazyn Literacki Książki oraz nominowana do Śląskiego Wawrzynu Literackiego. Autorka wydała również kilka tomików wierszy, zbiór opowiadań i dwie powieści dla młodzieży.

Mimo iż nieustannie szuka literackich wyzwań i nowych tematów, w jej utworach można też znaleźć stałe motywy: samotność, śmierć, skomplikowane związki i uczucia. Czytelnicy cenią jej książki zwłaszcza za piękny i wysmakowany styl oraz poetycki klimat.

Pisarka jest wielką miłośniczką warszawskiej Pragi.

Więcej o Hannie Kowalewskiej na stronie internetowej hannakowalewska.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (94 oceny)
52
34
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tygrysek1313

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, dającą nadzieję....
00

Popularność




Redaktor prowadzący: DOROTA WIERZBICKA
Redakcja: ANNA RUDNICKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANETA TKACZYK, BARBARA TURNAU
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN www.panczakiewicz.pl
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Hanna Kowalewska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2015
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05752-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 131-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

I. Martwa natura

1

Pociąg zatrzymał się na stacji, a Inka najpierw sama wyskoczyła na prowizoryczny peron, a potem wyciągnęła walizkę na kółkach. Dużą. Jedną z tych, z którymi kiedyś stąd odjechała. Wtedy ta walizka była wypełniona po brzegi równo ułożonymi rzeczami. Oddzielnie bluzeczki, oddzielnie spódnice i spodnie, oddzielnie bielizna. W większości letnie rzeczy, bo zaczynał się maj. W drugiej walizce, mniejszej, miała swoje skarby. Reszta rzeczy przyjechała potem samochodem w pięciu dużych pudłach. Cały dobytek siedemnastolatki.

Teraz w walizce były jesienne ubrania wciśnięte byle jak. Nie miała czasu na układanie. I nie wiedziała, na jak długo jedzie. Pogoda, jak zwykle w końcówce października, była niepewna. Okoliczności nieznane. Dlatego w walizce były również rzeczy na pogorszenie pogody, a także na wszelki wypadek. Nazbierało się!

Inni byli lepiej spakowani. Przed nią wysiadła zakonnica jedynie z podręcznym bagażem. Z wagonu obok wygramolił się z trudem starszy mężczyzna, też tylko z małą torbą na ramieniu. Inka zerknęła w tamtym kierunku, by zobaczyć, czy to ktoś znajomy, ale ani twarz, zmięta i niewyspana, ani ciężka sylwetka nikogo jej nie przypominały. Nic dziwnego, Inka nie była tu prawie dziesięć lat. Tyle samo lat starała się o tym miejscu nie myśleć. Zapomniała twarze i ludzi.

O trzynastu latach, które tu kiedyś spędziła, też od dawna nie myślała. I nie chciała myśleć teraz!

Tylko czy to było trzynaście lat? Miała ze cztery, gdy tu trafiła. Jesień! Berta zawsze mówiła o końcówce września. I o tym, że Inka ściskała w dłoni małego kasztana – takiego jeszcze w skorupce, trochę tylko pękniętej. I że zielone igły wbijały jej się w palce...

Nie, to w tej chwili bez znaczenia! Zapomniane.

Postanowiła się skupić na tym, co było przed nią. Jantarnia po sezonie! Październikowy poranek. Gwizd i sapnięcie drugiego pociągu, który wjechał na sąsiednie tory, by wyminąć się z tym, którym przyjechała. Pociągi z Gdyni do Helu i z Helu do Gdyni. Mijanka. Trujący obłok spalin owionął wszystkich sprawiedliwie, także i tych, którzy przyjechali z drugiej strony – kobietę w średnim wieku z pięcioletnim chłopczykiem oraz dziewczynę z rozmazanym tuszem na twarzy. Bez bagażu. Miejscowi.

A Inka? Za kogo brali ją ci wszyscy, którzy odprowadzili wzrokiem pociąg i zaczęli przechodzić przez tory? Za obcą! To oczywiste! Tylko co taka robi tu po sezonie, w dodatku z taką walizą, jakby przyjechała co najmniej na miesiąc?

No właśnie! Co?

Inka przez chwilę wyobrażała sobie, że jest wczasowiczką. Trzeba ominąć brzydki budynek stacji, potem znieść bagaż po schodkach – i już skwerek, a z boku informacja turystyczna. Jeszcze zamknięta. I właściwie zbędna w końcówce października. Wokół same wolne kwatery. Można zamieszkać, gdzie się chce. Za parę groszy. I przenosić się to tu, to tam aż do późnej wiosny.

Starszy mężczyzna i dziewczyna z rozmazanym makijażem skręcili w lewo, zakonnica i kobieta z dzieckiem w prawo, a Inka ruszyła na razie prosto, choć wiedziała, że to nie ten kierunek. Ktoś się za nią obejrzał, ale nie zobaczyła błysku przypomnienia w ciekawskich oczach. Skwer też nie wyglądał jak kiedyś. Ona nie poznawała tego miasteczka, a miasteczko nie poznawało jej. Przynajmniej na razie.

Szkoda, że tak nie może zostać. Naprawdę szkoda.

Cóż, została tu wezwana! – Inka przypomniała sobie o tym z nieprzyjemnym ukłuciem w środku. – Telegram! I to taki, który niczego nie wyjaśnia. Dwa słowa oddzielone kropką.

Przyjedź. Berta.

Przez dziesięć lat jedynie pisanki, Święte Mikołaje i Szczęśliwego Nowego Roku na kartkach, a teraz nagle ta prośba jak z zupełnie innego, anachronicznego świata. Przecież dziś już nikt nie wysyła telegramów. Wyszły z mody. I słusznie. Telefon. Esemes. Majl. Skype. Tyle wygodniejszych sposobów na skontaktowanie się z drugim człowiekiem. I mniej denerwujących.

Nie dla sześćdziesięcioletniej Berty, choć to właściwie nie była kwestia wieku. Dziesięć lat temu nie miała telefonu, choć wszyscy wokół posiadali nie tylko aparaty stacjonarne, ale i komórki, by potencjalni wczasowicze mieli gdzie zadzwonić o każdej porze dnia i nocy.

Berta nie widziała takiej potrzeby.

– List przyjdzie, to pokój będzie gotowy. Jak nie u mnie, to u kogoś ze znajomych. A jak coś pilniejszego, to telegram można przysłać.

Niektórzy usiłowali z nią dyskutować, ale nikt nigdy niczego nie wydyskutował. Taka była Berta. Świat się zmieniał, ona nie zamierzała. Zwłaszcza w sferze telekomunikacji. Kto ją znał, nie tracił czasu na przekonywanie jej, tylko brał numer telefonu Danuty Patyk, która pomagała Bercie zajmować się kwaterami.

Teraz jednak Berta musiała mieć telefon. Przecież Zbyszek...

Nie! Inka wykonała nagły skręt w lewo, w kierunku kawiarni. Potem pomyśli o... nim... I o wszystkim innym. Kawa! Musi gdzieś wypić poranną kawę.

Jechała z Warszawy pociągiem bez Warsu. Po otrzymaniu telegramu zadzwoniła do koleżanki, czy ją zastąpi w galerii, a potem do swego szefa, że musi jechać. Był jej przyjacielem, dlatego zgodził się od razu. Spakowała się w godzinę. Bez kanapek i picia. Inni podróżni spali, a ona kołysała bezsenność i myśli o choćby jednym łyczku kawy. Szybka przesiadka w Gdyni i kolejny pociąg bez wagonu restauracyjnego. Siedziała w przedziale z zakonnicą, która przez całą drogę przekładała paciorki różańca i bezgłośnie odmawiała kolejne zdrowaśki. Czasami obie patrzyły przez okno, na morze i parę różowych nitek, które imitowały wschód słońca. Zaczynał się wyjątkowo cichy i pogodny dzień jak na tę porę roku. Żadna jednak nie powiedziała na ten temat ani słowa.

(...)

2

Tamara Maj podeszła do kaloryfera, zmieniła ustawienie pokrętła i chwilę stukała w zimny metal błękitnymi, wypielęgnowanymi paznokciami, jakby to mogło przyśpieszyć napływ ciepła. Poranny rytuał. Zawsze spała w wychłodzonej sypialni, by suche i ciepłe powietrze nie wysuszało jej skóry. Zamykała się w niej jak w lodówce, by rano wyjść z niej świeższa niż wszystkie inne czterdziestojednolatki. I tylko te zimne przebudzenia...

A dziś jakby jeszcze zimniejsze niż zwykle! Pięć minut temu ktoś próbował wejść do jej kawiarni. Pierwsze szarpnięcie usłyszała w półśnie. Drugie już wyraźnie. I jeszcze stukanie do drzwi. Ogarnął ją niepokój. O tej porze? Bladym świtem? Nikt nie śmie jej budzić przed ósmą. Czyżby Zbyszek? Ale on dobijałby się z tyłu posesji.

Zerwała się, podbiegła do okna i spojrzała w dół. Młoda kobieta z dużą szarą walizką. Zapóźniona wczasowiczka? To się wygrzeje w październikowych chłodach.

Tamara patrzyła, jak intruzka odwraca się ze złością i zaczyna ciągnąć za sobą bagaż.

Ta walizka... Znała ją. Czy może raczej pamiętała podobną, bo przecież to nie mogła być TAMTA! Ten sam jaśniejszy szlaczek u góry. Srebrzysty. Kilka pasków różnej szerokości. Potem już nigdy podobnej nie widziała.

A jeśli to jednak... Nie, przecież to niemożliwe. Ona tu nie wróci! Nikt by na jej miejscu nie wrócił.

Tamara chwilę rozcierała zziębnięte ramiona. Później wygrzebała z paczki papierosa, zapaliła go i usiłowała sobie przypomnieć, jak wyglądała ta spóźniona turystka. Długa ciepła kurtka z kapturem – rozpięta, bo było pewnie cieplej, niż się spodziewała. Wokół szyi niedbale zawinięty szalik. W takim razie wie, jak tu czasami bywa zimno pod koniec października. I jak mocno potrafi wiać. Porządne buty. Plecaczek z tyłu. Wszystko czarne i dobrze leżące na szczupłym ciele.

Czyżby jednak... Ale po co by wracała?

Tamara strzepnęła popiół do słoiczka po przecierze pomidorowym. Trochę ją to irytowało, ale cóż, wyrzuciła wszystkie popielniczki. Od pół roku nie paliła. Przynajmniej oficjalnie. Bo Zbyszek nie mógł znieść tego zapachu. Już nie. Kiedyś palili razem. Rzucił. Dlatego i ona rzuciła.

Pet wylądował w słoiczku. Jeszcze mogłaby palić, ale to tylko zwiększyłoby poczucie winy. Obiecała jemu i sobie, że już nigdy. On dał radę, to i jej musi się udać.

Zamknęła starannie słoik i postawiła na parapecie za zasłoną. Kaloryfer grzał teraz mocno, ale Tamarze dalej było zimno w skąpej koszulce, która nie zakrywała nawet ud. Choć nie tylko to było powodem dreszczy – na widok walizki poczuła w środku lód i już nie potrafiła się rozgrzać.

Walizka odjechała na kółkach w TAMTĄ stronę. To nic nie znaczyło. Codziennie ktoś ciągnął przez miasteczko torby i walizki. Nawet jesienią przyjeżdżali tu turyści. Ktoś chciał w spokoju popracować. Ktoś czekał na kochanka. Ktoś lubił, jak szarpał nim wiatr nad morzem, bo wtedy czuł, że żyje. Jeszcze ktoś inny chciał się tu zaszyć na jakiś czas i udawać, że go nie ma.

Ta z walizką też niewątpliwie ma swój powód. Na pewno zamówiła kwaterę. Stąd to dobijanie się z samego rana. Kawa! Chciało jej się kawy. Po tym właśnie można najłatwiej odróżnić podróżnych na kwaterę od tych do rodziny. Rodzina poczęstuje kawą.

3

– Jestem! – mówi do Berty młoda kobieta, bawiąc się długim czarnym kosmykiem. Tamta! Zaraz potem rozkłada skrzydła, frunie na parapet, przysiada na nim i spogląda tęsknie za okno. – Wypuść mnie – prosi. – Chcę odlecieć. Muszę!

W Bercie wszystko trzepocze, jakby to w niej rozkładały się i zamykały skrzydła Tamtej. Czuje, że ma płuca ze szkła. Może nie tylko płuca?

– Wypuść mnie – żąda teraz Tamta. – Chcę odlecieć. Muszę!

Skąd ona ma takie piękne, duże skrzydła? – zastanawia się Berta. – Po co to całe udawanie? I ta niewinna biel! Kogo chce oszukać. Mnie?

– Wypuść. Chcę odlecieć. Muszę! Przecież ci go oddałam.

Tamta usiłuje przeniknąć przez szkło, bokiem, przeciskając najpierw swoje szczupłe ramię i kawałek skrzydła. Berta robi wdech i z powrotem wsysa pióra. Potem wydech i pióra płyną na drugą stronę. I znowu wdech. I wydech.

– To bez sensu. Chcę odlecieć. Tak będzie lepiej. Dla ciebie i dla mnie.

Pióra odrywają się od skrzydeł, szarzeją i osiadają w płucach Berty. Ma teraz w środku szare, zmięte pierze.

Tamta przytula twarz do szyby, młodą, bez jednej choćby zmarszczki.

– Sama widzisz. Trzeba mnie było wypuścić. Jeszcze nie jest za późno.

Na miejsce straconych piór wyrastają jej nowe. A Berta dusi się tymi oderwanymi. Walczy o każdy oddech. Kaszle. Aż w końcu udaje jej się wypluć szary kłąb.

Otwiera oczy i patrzy na kwadrat nieba w oknie, przecięty z jednej strony zszarzałym cieniem. Czy to kolejny sen? Po chwili orientuje się jednak, że to tylko zsunięta firanka z boku okna imituje Tamtą. Kto ją tak zsunął? Kiedy? Romek? Bo któżby inny? Codziennie o świcie musiał zobaczyć, jaki zaczyna się dzień. Nie wystarczyło mu uchylenie firanki i zasłonki. Przesuwał je jednym mocnym szarpnięciem. A potem zostawiał odsłonięte okno, nie zważając, że światło pada na twarz śpiącej żony.

Berta z trudem podnosi głowę, by przejrzeć wszystkie zakamarki sypialni. Ale Romka nie ma. W fotelu drzemie jedynie opiekująca się nią tej nocy Patykowa.

No tak... Romek jest już po drugiej stronie. Od dawna. Niezmiennie czterdziestoletni. A ona jeszcze tutaj – pomarszczona, siwa i chora. Jeszcze.

Tamta ze skrzydłami też powinna być po drugiej stronie, ale tłucze się po snach Berty jak jakaś spóźniona jesienna ćma. Przecież Berta wyrzuciła ją ze swoich myśli ze dwadzieścia lat temu. Czego ona chce? Wybaczenia?

4

Stara Weronika z trudem przedziera się przez mokradło. Trochę się dziś za daleko zapuściła. Sama nawet nie wie dlaczego, bo badyli, po które wyszła z domu, mogła nałatosić wcześniej, parę metrów za swoim płotem. I takie wszystkie były po drodze obsuszone, gotowe do rozpałki. Tylko rwać, dokładać jeden do drugiego, ciągnąć, a potem, już w chałupie, łamać i pchać do starej kuchni.

Weronika lubi ich suchy trzask. I później buzowanie ognia pod fajerkami. I ciepło kafli. Nigdy nie mogła zrozumieć, jak można to wszystko zamienić na śmierdzące kółka gazowych płomyków. I to ma być ta niby nowoczesność, na którą Weronikę namawiały Truda Tryska czy Tamara Maj. Głupie takie.

Tamara Maj w tym swoim wielkim mieszkaniu nad kawiarnią nie ma nawet gazu. Wszystko na prąd. Także i kominek. Ani jednego prawdziwego płomyczka. Chyba że ten z zapalniczki. Wygoda! Ale jakaś zimna ta wygoda. Może dlatego tak się zapatrzyła w ogień, gdy przyszła podziękować Weronice za uratowanie kota. Kot jak to kot, w dzień mieszkał w kawiarni Tamary, a w nocy łaził Bóg wie gdzie, aż wpadł w sidła na lisy, zastawione przez Krupniaka. Teraz Tamara przychodzi niby na chwilę, z kawiarnianym ciastem czy pierogami, ale zawsze tę chwilę przedłuża, bo nie może oderwać oczu od ognia.

Inne też niby się martwią i chcą pomóc, a tylko siedzą i patrzą w otwarte drzwiczki kuchni. Potem wyciągają ręce po podpłomyki, które się w międzyczasie upiekły na fajerkach.

Ale one wszystkie – elegancka i pachnąca Tamara Maj, nudząca się na nauczycielskiej emeryturze Truda Tryska, przetłuczona przez los Patykowa, którą też czasami diabeł przynosił do chałupy Weroniki – mogą pogrzać się jedynie u niej w gościach. A ona ma ogień, kiedy tylko zechce. Rozpala, patrzy na płonące patyki, na strzelające iskry, na rozżarzone, rozpadające się kawałeczki, dokłada, rozgrzebuje popiół.

Z sąsiadek tylko Berta nie wyrzekła się takiej kuchni, choć ma też drugą, gazową.

Weronika aż się zgina na myśl o Bercie i jej wystygłym od dawna palenisku. Codziennie rano patrzy, czy komin w sąsiednim domu dymi, i codziennie okazuje się, że nic tam nie ma, ani jednej szarej wstążeczki, nie mówiąc już o jakimś burym kłębie.

I może właśnie przez to Weronika tak daleko zapuściła się na mokradło. Bo tu są większe badyle niż za jej płotem. I grubsze. Wyciąga teraz z trudem nogi z grząskiego podłoża, prze do przodu, bo kawałek dalej są takie upragnione, dwumetrowe. Nałamie, ile da radę, i zaniesie je pod próg Berty. Jajka podrzuciła wczoraj. Świeżo złowioną rybę, którą dostała od znajomego rybaka, przedwczoraj. A dziś od przebudzenia chodziło jej po głowie, że trzeba iść po susz na rozpałkę. Wczoraj ciepły, suchy wiatr przeleciał po mokradle i dziś był najlepszy moment na taką wyprawę. Kto ma to wiedzieć lepiej niż ona?

I co z tego, że wszystkie te podarunki z powrotem trafiły na jej własny ganek? Dominikowa! A jakże! I te jej wrzaski przez płot, że nie życzy sobie znoszenia BYLE CZEGO pod OBCE drzwi. Jakby drzwi Berty naprawdę były Weronice obce. I jakby jajka nie były najlepsze z możliwych, z tego co kury wyskubały w ogrodzie Weroniki, z ziaren, z trawek, z pędraków, które miała na kompostowniku. Ale cóż, to właśnie Dominikowa rządziła się teraz w domu Berty. I nie wiadomo, jak długo będzie się rządzić.

Wszystko to nie było w stanie zatrzymać Weroniki w brnięciu przez grzęzawisko. Bo dopóki nie ma pewności, to zawsze jest nadzieja. Kto wie! Może akurat dziś stanie się jakiś cud, Berta poczuje się lepiej i zechce jej się rozpalić w kuchni? A czym miałaby palić? Węglem? To nie ten zapach. Drewno też takiego nie da. I tylu trzasków. I takich bajecznych skręconych kształtów, że napatrzyć się nie można. Nic się tak nie pali jak bagienny susz. Nic! Weronika połamie go w krótkie patyki, by się mieścił pod fajerkami. Zawsze zostawiała pod drzwiami Berty długie badyle, powiązane splecionymi trawami, a teraz po raz pierwszy przygotuje małe lekkie wiązki.

Weronika robi ostatni krok i udaje jej się dotknąć pierwszego z wymarzonych olbrzymów. Trach i ma go w garści. Lato było wilgotne i parne, wyrósł więc jak nigdy. Weronika wącha miejsce złamania i przez chwilę wyobraża sobie, że to samo robi obok niej Berta. Nic takiego nie zdarzyło się w rzeczywistości, bo Berta to jeden świat, a ona drugi, ale Weronika całą sobą czuje, że to nie ma teraz, wobec tego zapachu, żadnego znaczenia.

25

Stał, jakby go spętało to jej nieobecne, zamyślone spojrzenie. Przejechała po nim wzrokiem jak po słupie, który trzeba ominąć. I ominęła. Nic. Ani drgnienia, które by świadczyło, że zobaczyła coś znajomego.

Tylko czy to naprawdę ona, Inka? Gdzie podziały się jej długie włosy, takie prawie do pasa? I gdzie podział się ich czarny kolor? Teraz był kasztanowy jeżyk nad czołem i oczami, w które się kiedyś zapatrzył. Bursztynowe oczy! Ale z zielonego bursztynu, tylko z małymi grudkami w kolorze miodu. Nikt nie miał takich oczu jak Inka. Wszędzie by je poznał. Teraz też. Ale ta dziewczyna z krótkimi włosami tylko przez sekundę patrzyła w jego kierunku. Oczy schowane były za rzęsami. Czy mu się nie zdawało, że są właśnie takie?

Ruszył za nią i czekał, czy skręci w lewo. Skręciła. Potem czekał, czy skręci w prawo. Skręciła. Teraz już nie mogło być wątpliwości – szła w kierunku posesji Krętów.

– Jestem tchórzem – mruknął do siebie. – Zwykłym cykorem.

Nienaoliwione zawiasy bramki jęknęły przeciągle, potem szczęknął zamek i Inka chwilę później zniknęła za rogiem domu. No tak, nikt z Krętów nie wchodził wejściem od ulicy, tylko tym drugim, od podwórka. Tomek zatrzymał się przy płocie, popatrzył przygnębiony na ganek i rabatki. Kiedyś był tu idealny porządek, teraz pleniło się tam zeschłe zielsko.

– I na co się gapicie? – mruknął w kierunku paru słoneczników, sterczących przy samym murze. Miały wielkie, częściowo napoczęte przez ptaki czapy. Jeszcze jedna oznaka zaniedbania.

Tomek poczuł się jak taki zeschnięty i napoczęty słonecznik. W dodatku w czapce niewidce. W każdym razie Inka go nie zobaczyła. Jak zwykle zresztą. Nigdy go nie widziała. Chyba że błaznował albo za nią łaził. No ale kiedyś miał pryszcze i wyglądał jak niedorostek. Te czasy już dawno minęły. Kobiety go nie ignorowały. Łapał ich spojrzenia z satysfakcją kolekcjonera motyli. Ten motyl jednak nie przysiadł. Tomek przeżuwał to i nie mógł przeżuć. Żeby tak nic? Ani jednego zerknięcia?

Inka-srynka! – Stary miał wyrobione zdanie o kobietach. – Jeszcze nawet nie powiedziałeś cześć, a już się czujesz jak meduza wdeptana w piasek. Tak to z nimi jest. Zawsze! Czy cię nie uczyłem, że trzeba mieć zaprzyjaźnioną puszczalską, która nikomu nie odmawia? Jeden telefon, wieczorna wizytka i na tydzień albo i dwa masz święty spokój. Przyniesiesz wino albo jakiś drobiazg i wystarczy. Taka nie chce od ciebie zaraz całego twego życia, czasu i pieniędzy, a tylko trochę przyjemności. I parę komplementów. Inne omijaj z daleka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki