Taki upór - Jacek Kuroń - ebook

Taki upór ebook

Jacek Kuroń

5,0

Opis

Książka łączy w sposób nowatorski i esencjonalny teksty autobiograficzne oraz społeczno-polityczne Jacka Kuronia. Niezwykła droga od marksizmu poprzez zaangażowanie w działalność opozycyjną lewicy laickiej aż po kluczowy udział w przemianach demokratycznych w Polsce, sprawowanie mandatu posła i objęcie teki ministra stanowi fascynujące świadectwo, ważne dla zrozumienia XX wieku. Autor nie pozostał obojętny również na palące problemy współczesności, m.in. sprawę budowania społeczeństwa obywatelskiego, problem wykluczenia społecznego, terroryzmu, konsekwencje globalizacji i kwestię relacji z mniejszościami narodowymi. Wybór obejmuje całość spuścizny Autora, w tym wszystkie dotychczasowe publikacje (wydane w pierwszym i drugim obiegu), a także unikatową, liczącą ponad 1000 pozycji Kolekcję Jacka Kuronia znajdującą się w zbiorach Ośrodka KARTA, w skład której wchodzą cenne materiały, częściowo dotychczas niepublikowane i nieznane: maszynopisy i rękopisy, notatki, artykuły, książki oraz listy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 872

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wybór i opracowanie redakcyjne

Maria Krawczyk

Kwerendy ikonograficzne

Agnieszka Kaczmarska, Joanna Łuba-Wróblewska, Agata Witerska

Przygotowanie zdjęć

Piotr Janeczek, envigo.pl

Bibliografia

Małgorzata Kudosz

Współpraca

Piotr Głogowski, Anna Kaliszewska, Małgorzata Kudosz

Skład komputerowy

Piotr Suwiński

Projekt graficzny, wybór zdjęć

Danuta Błahut-Biegańska

© Copyright by Fundacja Edukacyjna Jacka Kuronia, Jakub, Jan and Joanna Kuroń, 2011

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2011

© Copyright by Dom Spotkań z Historią, 2011

Na okładce: Jacek Kuroń. Fot. Wojciech Druszcz

Warszawa 2011

Wydanie I

ISBN 978-83-64476-29-7

Ośrodek KARTAul. Narbutta 2902-536 Warszawatel. 22 848 07 [email protected]

Dom Spotkań z Historiąul. Karowa 2000-324 Warszawatel. 22 255 05 [email protected]

Prace nad książką wsparli

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych

Fondation

Crédit Coopératif

Towarzystwo Inwestycji Społeczno-Ekonomicznych SA

Partnerzy projektu

Narodowe Centrum Kultury

Organizatorzy Projektu „Zakładajcie Komitety”

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD WYDAWCY

Świadectwo: Jacek Kuroń. Pierwszy raz przedstawiamy w tej serii nie tekst, lecz – człowieka. I to świadectwo, którego sens już wówczas, od końca lat 70., zdawał się coraz bardziej jednoznaczny – teraz zaskakuje; podane w perspektywie całego życia Autora jawi się inaczej, niż można było oceniać na podstawie dotychczasowych fragmentów czy nawet podsumowań. Oto esencja jego postaci i postawy.

Książka jest wyborem ze wszystkich pozostawionych zapisów, do których zdołaliśmy dotrzeć; niektóre teksty mają tu swój pierwodruk. W miarę powstawania tej kompozycji, rosło nasze zdumienie – jak bardzo ułożenie chronologiczne, połączenie osobnych typów tekstów, rezygnacja z wielu dygresji i spraw doraźnych uczytelnia główną drogę, o ileż wyrazistszy staje się ten pełny obraz.

To, że świetnie niby znanego Kuronia możemy tak nagle odkryć, to zasługa odejścia od spojrzenia „nawykowego” – od stereotypu, który akurat jego publiczny wizerunek wyjątkowo naznaczał. Z tysiącami stron spuścizny Autora zmierzyła się Maria Krawczyk, urodzona blisko pół wieku po Jacku i nieznająca go osobiście. W montażu tekstów podjęła się wydobyć wszystko, co zasadnicze. Przy czym kameralny wymiar narracji Autora nie został tu przesłonięty „wykazem spraw najważniejszych”.

Co z tego wszystkiego wynika? Wynika coś, z czym zapewne przed tą lekturą nie zgodziłby się niemal nikt. Wyłania się z tej książki najwybitniejszy przywódca polityczny Polski okresu powojennego, główny lider prowadzący społeczeństwo od komunizmu do demokracji, także tej unijnej. W maju 2004 Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, Jacek zmarł siedem tygodni później.

To raczej nie brzmi przekonywająco. Jak to główny przywódca, on!? Ten facet w dżinsowej kurtce, o niewyparzonym języku; czasami spektakularnie się mylący; z nadmiernym afektem mówiący o kobietach i whisky; brat łata zadający się z jakimiś menelami; samą swoją obecnością naruszający celebrę... To miałby być powojenny Piłsudski?! Toż to kpina z Trzeciej Rzeczpospolitej!

Jacek wprawdzie nie zdominował sobą III RP, ale ta przedstawiona tutaj droga przekonuje, że to właśnie on brał na siebie odpowiedzialność za nasze zbiorowe dochodzenie do niepodległości. Jak Piłsudski prowadził do Drugiej, tak Kuroń – do Trzeciej Rzeczpospolitej. Oczywiście, nie on sam zatrząsł Peerelem, ale to on wskazał kierunek – ku odważnemu, wspólnemu wypowiedzeniu posłuszeństwa systemowi.

Opowiadamy głosem Autora drogę, którą wszyscy przeszliśmy za nim. To 70-letnie doświadczenie stanowi ważną składową fundamentu dzisiejszej Rzeczpospolitej. Gdyby Kuronia z nami nie było, Polska byłaby innym, gorszym krajem.

Jacka Kuronia – ani jego osobiście, ani jego postawy – nie ma już w polskiej polityce. Może więc z dystansem, po latach, poza kontekstem dzisiejszych sporów, zechcemy zrozumieć – śladem jego Uporu – rację przywódcy.

Sierpień 2011

Zbigniew Gluza

POCZĄTEK

W autobiografii:

Mogłem mieć wtedy cztery, może pięć lat, bo to było przed wojną. W Teatrze Wielkim we Lwowie wystawiano Odwóch takich, co ukradli księżyc1. W pewnym momencie, kiedy czarownik wsadzał Jacka i Placka do worka, zerwałem się i z rykiem ruszyłem na scenę, żeby ich ratować. Pamiętam ten paraliżujący strach i taką niesłychaną siłę, żeby go opanować. Krzyczałem, żeby ten strach zagłuszyć w sobie. Pędziłem na scenę. Już byłem przy czarnoksiężniku, widziałem jego twarz – koszmar. Ryczącego wyniesiono mnie na rękach ze sceny do foyer, gdzie siedziała babcia. Bileterki mnie pocieszały, że z tymi chłopcami wszystko jest dobrze. A ja płakałem, rozpaczliwie płakałem.

Zacząłem od zdarzenia, które uważam za swoje największe życiowe osiągnięcie. Wszystko, co robiłem potem, jest tylko powtórzeniem tamtego.

Trudno mi odróżnić, co opowiadał dziadek, a co ojciec. Dziadek mój był bojowcem Organizacji Bojowej PPS. Ojciec w 1920 roku poszedł na front na ochotnika. Miał wtedy piętnaście lat, podstawił kolegę, który zgłosił się za niego na komisję lekarską. Potem uczestniczył w powstaniu śląskim, należał do PPS, był w Armii Krajowej.

Dziadek opowiadał o strajku powszechnym 1905 roku: „Zawyły syreny i zamarł Sosnowiec”. I ja to widziałem, czułem ten zamierający Sosnowiec. Pamiętam pochody pierwszomajowe we Lwowie, ojciec mnie niósł na plecach, słyszałem, jak wyły syreny. Mam w oczach tłum, który idzie i śpiewa. To bardzo charakterystyczne – demonstracja robotnicza śpiewa tak jak procesja, tyle że są tu tylko głosy męskie. Stoją patrole kozackie, a oni idą i śpiewają: „Krew naszą długo leją katy”2. Dla mnie to jest sacrum. [...]

Czuję się uczestnikiem rewolucji 1905 roku. Nie wiem, co wziąłem ze Struga3, którego przeczytałem z wypiekami na twarzy w czasie okupacji, co z innych lektur, ale myślę, że podstawowy zrąb mojej wiedzy o tej rewolucji pochodzi z opowiadań dziadka i ojca. Drukarnia, pedałówki4, wylatujące gazety, kozacy, rewizja. Tatuś leżał w kołysce, a pod sobą miał bibułę. Zawsze opowiadał, że to był jego pierwszy udział w rewolucji: przyszli na rewizję, podnieśli go, a on się zlał. Kozak go puścił i w ten sposób ocaleli.

(Wiara i wina. Do i od komunizmu, 1990)

W artykule:

Lewica jest nieśmiertelna (oznacza to zresztą, że i wtórna wobec niej prawica nie zniknie). Owa nieśmiertelność zasadza się na trwałości pierwotnej intuicji etycznej, czyli uznaniu bezwzględnej wartości każdego człowieka. Być lewicowcem to znaczy iść za odruchem serca: stać po stronie prześladowanych, bitych, głodnych, budować świat, w którym można żyć bardziej po ludzku. Nie idzie przy tym o to, by pogrążyć bogatych, lecz by wspólnie podejmować ogólnospołeczne wyzwania.

[...] W latach 30. we Lwowie ojciec brał mnie tego dnia [1 maja] na plecy i szliśmy na pochód. I pomimo, że nie brakowało mi potem w życiu intensywnych doznań, to wyniesione z tamtych marszów poczucie robotniczej jedności określiłbym jako rodzaj dziecięcego przeżycia świętości, formę transgresji.

Ojciec mawiał o sobie: trzecie pokolenie proletariuszy – metalowców, polskich socjalistów. Działo się tak, mimo że zaczynał, owszem, jako metalowiec, ale potem trudnił się dziennikarstwem, a skończył na stanowisku inżynierskim. Stąd i ja, choć w ogóle nigdy nie dotknąłem się metalu, czułem łączność z klasą robotniczą i z owej wybranej przynależności czerpałem dumę.

(Lewica jutra: rozważna i romantyczna, 2002)

W autobiografii:

Ojciec miał absolutne, bezgraniczne przeświadczenie, że elementarnym obowiązkiem człowieka jest walka. I że to zawsze jest gówno, ale trzeba walczyć, taki jest nasz obowiązek.

Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu: sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło: pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, Matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które się ostrzyło stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane. Więc sprawa robotnicza i Polska to było dla mnie w gruncie rzeczy to samo. I tak naprawdę, to właśnie o Polskę szło. [...]

Życie mojego dziadka, dzieciństwo i dojrzewanie, a później wiek męski ojca przypadły na czas zaborów, okupacji, walk narodowowyzwoleńczych. Nic więc dziwnego, że symbole więzi narodowej stanowiły dla nich integralną część sacrum. Nie dotyczy to oczywiście tylko ich, ale podstawowego nurtu lewicy polskiej, bo to ona przecież była przez ponad wiek nosicielką sztandaru niepodległości.

Zgodnie jednak z zasadą równości ludzi, w formacji tej patriotyzm programowo nie był zwrócony przeciw innym narodom – nawet tym, z którymi toczono walkę. To przecież także o ich wolność walczyli polscy rewolucjoniści – „Za naszą i waszą...” – wypisywali na swoich sztandarach. Wydaje mi się, że dziadek mój i ojciec czuli się patriotami wszystkich ciemiężonych narodów. Nawet jeśli – jak w wypadku Ukraińców, Białorusinów, Żydów w II Rzeczpospolitej czy Czechów przy wyprawie na Zaolzie – solidarność z krzywdzonymi wymagała wystąpienia przeciw własnemu narodowi.

(Wiara i wina, 1990)

W artykule:

Rozłam, który nastąpił w ruchu społeczno-niepodległościowym na samym styku dwóch wieków, nie przebiegał [...] według podziału na zwolenników niepodległości i rewolucji społecznej. Te różnice, jak udowodniła historia, były, mimo wszystkich pozorów, wtórne. Rozłam dotyczył wartości nadrzędnych.

Po jednej stronie – etos radykalnego inteligenta i jako jego szczególna odmiana – etos ludzi podziemnych. Niezależnie bowiem od tego, jakich w tak wyodrębnionej formacji chcemy dokonywać podziałów i jak dzielili się bohaterowie naszych rozważań – wszyscy odwoływali się do niezbywalnych praw jednostki ludzkiej jako do racji nadrzędnej. Niepodległość – bo prawo do ojczystego języka, kultury, samostanowienia o swoim losie; socjalizm – bo prawo do tego, żeby żyć jak człowiek, władać swoją pracą i jej owocami.

Po drugiej stronie – etos egoizmu narodowego, naród jako wartość nadrzędna, przeciwstawiana jednostkom ludzkim, „byt sam dla siebie” wymagający służby, ofiary, podporządkowania. Dla [Romana] Dmowskiego etyka narodowa nie wynika z etyki człowieka, ale wręcz przeciwnie – znosi ją.

(Postawy ideowo-etyczne a więź społeczna, 1972)

W autobiografii:

[Ojciec] był wyjątkowo niekonsekwentny, miał zupełnie niepedagogiczny stosunek do dzieci. Potrafił mnie zbić za byle głupstwo. Na przykład stłukł mnie kiedyś, bo mu gdzieś zapodział się zegarek. Potem go znalazł, przepraszał mnie, nosił na rękach. A mógł mi darować najgorsze rzeczy – wybicie nieumyślne szyby, strzelanie z procy w bójce, kradzieże. Nawet potrafił być dumny, jak coś zręcznie ukradłem w sadach otaczających nasz dom.

Jak mnie zakrwawionego przynosili po bójce, opowiadał, że jego codziennie na noszach wozili do pogotowia. Bałem się tak, że nie sposób sobie tego wyobrazić. A ojciec wymagał ode mnie tylko jednej rzeczy – odwagi. Za to mnie chwalił bez umiarkowania. Za tchórzostwo mógł wyśmiać, powiedzieć: baba, gówniarz, płaksa. To nie była koncepcja wychowawcza, po prostu lubił twardzieli.

[...]

Taka historia z wczesnego dzieciństwa – przedziwna, aż trudno w nią uwierzyć.

Kiedyś prosiłem mamę, żeby mi dała czekoladę przed obiadem. Wyjęła trzy cukierki czekoladowe, a ojciec na to:

– Mężczyzna nie je słodyczy. Żadnych. Nigdy.

Wiedziałem, że on je, ale rzuciłem w niego cukierkami i od tej chwili przestałem jeść słodycze. Mało tego, przestałem jeść dżem, miód, używać cukru. Zaczęła się wielka gra między mną a ojcem: tato demonstracyjnie jadł czekoladę – dobrze, w porządku, niech któryś z nas nie będzie mężczyzną. Ja się zaparłem.

[...] Mogłem mieć cztery lata, mogłem mieć siedem. Byliśmy w kilka osób na wycieczce na Pohulance. Wokół Lwowa są takie górzyste, lesiste tereny, to było najpiękniejsze miasto, jak wiadomo. Potwornie chciało mi się pić. Szliśmy górami, a po wodę trzeba było zejść do źródełek, na dół. Jęczałem, jęczałem i tata powiedział:

– Jak Aleksander Macedoński wędrował przez pustynię, to on i wojsko nie mieli wody. W końcu znaleziono wodę i przyniesiono mu w hełmie. Bierze i widzi wpatrzone w siebie tysiące oczu. I wylewa tę wodę.

Zszedłem na dół i nabrałem wody do butelki. Ojciec zabronił mi pić na dole, miałem przyjść do nich i tam dopiero ze wszystkimi razem się napić. Wróciłem, a ojciec mówi:

– Nie chce mi się pić.

Pozostali – też nie. Popatrzyłem na nich i wszystko wylałem. To była dla mnie strasznie wielka rzecz. Potem, kiedy trzeba było coś dzielić, zawsze pamiętałem o Aleksandrze Macedońskim, który wylał wodę, skoro nie starczało dla wszystkich. Nie wiem, skąd mój ojciec zaczerpnął tę historię – może ją wymyślił, to do niego bardzo podobne.

[...]

Ojciec marzył, żeby przeżyć rzeczy wielkie, ale się zakochał w mamie, która była podobno najpiękniejszą panną we Lwowie. W dodatku z rodziny profesorsko-generalskiej, a on był proletariuszem, robotnikiem. Był maszynistą w kopalni Reden na szybie Paryż w Dąbrowie Górniczej.

Rodzice się bardzo kochali, w każdym razie zazdrośni byli piekielnie i bez przerwy zajmowali się problemem swoich zdrad.

Co pewien czas mama mówiła: „Idziemy, Jacuś, i nigdy już do tatusia nie wrócimy”. Za pierwszym razem był to dla mnie niesłychany wstrząs.

Poszliśmy do jej przyjaciółki, panny Wandy. Ta jak harpia rzuciła się na mamę: jak to było, kto z kim i o co. Mnie szybko odprowadziła do dzieci; myślała, że ja nic nie wiem, a ja wiedziałem wszystko. Wtedy po raz pierwszy przeżyłem coś takiego, co mi się potem często zdarzało. Mianowicie, że jestem ja wewnętrzny i ja zewnętrzny. Ja wewnętrzny absolutnie rozdygotany; świat mi się zawalił, a ja zewnętrzny bawię się z dziećmi.

W pewnym momencie wchodzi panna Wanda i mówi:

– Jacusiu, wiesz, kto przyszedł?

Ja zewnętrzny powiedziałem, że nie wiem, ja wewnętrzny zadygotałem, bo coś czułem. A ona mówi:

– Tata.

Przyniósł parówki i pół litra. Zjadłem parówki, oni wypili, potem wzięli mnie na ręce i szczęśliwi wrócili do domu. Tak było raz, drugi, trzeci. To powodowało, że nabierałem wobec nich coraz większego dystansu. Byli mili, fajni, podziwiałem ich. Tatę za to, że potrafił pobić iluś tam adoratorów mamusi, a przez pomyłkę jeszcze jakiegoś policjanta i sprzedawcę balonów. Potem wniósł mamę na rękach na trzecie piętro, z pękiem balonów na wielkim kiju. Potem kochali się, co widziałem przez uchylone drzwi; obok stały te balony – i wtedy wkroczyła policja, żeby sporządzić protokół. [...]

Dość szybko mnie poinformował, że Boga nie ma. Przyjechała do nas babcia, patriotka, wielka katoliczka. Kłóciła się ciągle z dziadkiem, który był ateusz i socjał. Raz nie dała żebrakowi pieniędzy, bo – jak powiedziała – to Żyd, a Żydzi zamęczyli Pana Jezusa. Dla mnie to były wszystko nowe wiadomości, więc poszedłem do taty i on mi powiedział, że nie ma Pana Boga, ani Pana Jezusa nie było, to wszystko są łgarstwa, które wymyślają głupie baby. Przyjąłem to natychmiast, bo jak komuś nie można dać pięciu groszy dlatego, że jest Żyd, to cała wiara jest oszustwem.

Kiedy zaczęła się wojna, miałem tylko jedno zmartwienie – że się skończy, nim zdążę w niej wziąć udział. Oto spełniło się to, do czego rosłem. Chciałem walczyć o Polskę. Wiedziałem, że w tym wcale nie ma romantyzmu, że to będzie cholernie ciężkie, szczególnie dla mnie, bo nie lubię zabijać, a wojna to zabijanie, widziałem przecież trupy już w 1939 roku.

[...]

Mieszkałem we Lwowie na Górkach, w bloku zbudowanym z procentów ZUS. To było bardzo dobre stare-nowe budownictwo, ekskluzywne w pewien szczególny sposób: mieszkała tam postępowa inteligencja. Niedaleko, też na Górkach, były baraki dla bezrobotnych i chłopcy stamtąd – należałem do ich bandy, bo choć szczawik, zachowywałem się dzielnie – bili się z chłopcami z naszego podwórka.

Wychowałem się przy tych barakach. To był styk z kompletnymi lumpami. Poznałem najgorszy element miasta, zresztą trzeba powiedzieć na chwałę moich rodziców, że to akceptowali. O świcie wychodziłem z domu i ginąłem. Mama zawsze opowiadała, jak to w nocy szukali Jacusia. Wreszcie znajdowali, gdzieś na Górkach przy ognisku leżałem kompletnie umorusany, jadłem pieczone kartofle albo już spałem. Ci z baraków tak koczowali, ogień się palił, chłopaki i starsi opowiadali różne historie, dziwne, bandziorskie, wspaniałe. Tu krew tryska, tu on jego nożem. Czarna Mańka jak żywa – takich historii w strzępach pamiętam mnóstwo. Tata mnie niósł na rękach do domu, zapowiadał, że dostanę w dupę. I rzeczywiście ze dwa razy przylał mi porządnie, ale zwykle to były żarty.

Kiedy w 1939 roku zobaczyliśmy Rosjan, to nam stanęły serca ze zgrozy. Tak absolutnie pozbawionych zasad moralnych dzieci nikt dotąd nie widział.

[...] Gramy z kolegą w pikuty. Nagle pojawia się dwóch ruskich chłopaków z procami na drucie, najlepszej klasy z oliwną gumą. Jeden krzyczy: „Ruki wwierch!” [Ręce do góry!]. Przykłada procę do głowy, a ta ma żelazną mutrę na końcu; jak puści, to zabije. I ja, chowany na takiego, co nigdy się nie podda, podniosłem ręce do góry. Zabrali mi scyzoryk, jakąś procę na patykach i coś tam jeszcze. Całe życie będę pamiętał tę hańbę: że się poddałem, że podniosłem ręce do góry. Chłopcy mieli w oczach decyzję strzału; ale może by się nie odważyli? Według mojego kodeksu honorowego należało zagrać. Tacie o tym nie powiedziałem.

Wkrótce potem ojciec zrobił mi taką oliwną procę i miałem problem: czy ja bym mógł strzelić komuś w głowę dla Polski? Czułem, że nie mógłbym. Strasznie mnie to męczyło.

Wkroczyli Niemcy. Lwów oszalał ze szczęścia. Miał tradycję austriacką, wszyscy wierzyli, że Niemcy to prawdziwa kultura, Europejczycy, a Ruscy to Azja.

Kiedy nastała okupacja, mama zaczęła mieć dla mnie czas, czytała mi Trylogię. Pewnie dlatego, że Polska się skończyła i trzeba było po prostu dać mi trochę Polski. Trylogia była dla mnie gigantycznym przeżyciem. Po Trylogii zaczęła mi czytać Krzyżaków, ale przerwała. W tydzień nauczyłem się czytać i pożerałem potem jak leci patriotyczną literaturę – taką, która mogłaby mnie umocnić w przekonaniu, że wygramy. Walerego Przyborowskiego5, ale również Żeromskiego, Prusa, który mnie denerwował, bo taki antypatriotyczny.

Czytałem, żeby się utwierdzić, że wygramy, a wciąż się okazywało, że musimy przegrywać. [...] Kiedy ojciec śpiewał O, cześć wam, panowie magnaci6 – gdzie wymienia się kolejno wszystkich wodzów powstania, którzy zdradzili – była to poglądowa lekcja historii.

Najbardziej chciałem być konspiratorem. Podsłuchiwałem, wyjmowałem gazetki, sprawdzałem, gdzie są rewolwery. Ojciec mówił: „Głupi gówniarzu, lepiej nic nie wiedzieć, przecież oni przyjdą tu któregoś dnia, wezmą cię, zaczną tłuc, wsadzą ci zapałki za paznokcie, powiesz wszystko”. Od tego czasu datowała się moja obsesja, że się załamię. Wbijałem sobie za paznokcie zapałki, kroiłem sobie rękę, zadawałem sobie ból na różne sposoby – wszystko po to, żeby sprawdzić, czy się nie załamię.

(Wiara i wina, 1990)

W wywiadzie:

Pewnego razu ojciec mojego kolegi, endek, oznajmił mi, że znajomy mojego ojca, niejaki Czajka, jest Ukraińcem. Wysłuchałem go, nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, zapytałem jednak ojca, czy to prawda. A on na to: „Czajka? Skąd! To ja jestem Ukraińcem”. Powiedział to i sobie poszedł. Co z tym zrobić? Pomyśl, jest wojna, w tych warunkach wybór narodu jest opcją frontową, zwłaszcza tam, bo Ukraińcy byli zdecydowanie proniemieccy. Strasznie się męczyłem.

Gdy wrócił, miałem gotowe rozwiązanie. Mówię mu: „Skoro ty jesteś Ukraińcem, to ja też jestem Ukraińcem”. Ojciec zaczął się śmiać i powiada: „Ani ja nie jestem Ukraińcem, ani ty nim nie jesteś, ale to przypadek. Co to znaczy? Bo przypadkiem urodziłeś się tu, w naszym domu, ale gdybyś urodził się naprzeciwko, u Liwszyca [dozorcy, Ukraińca], byłbyś Ukraińcem. A gdybyś się urodził w rodzinie Niemca, byłbyś Niemcem”. Był to dla mnie zupełnie niesłychany przełom. Dokładnie wówczas zrozumiałem, że są różne podziały, które sprawiają, że ludzie ze sobą walczą, nie mogą to być jednak podziały narodowościowe – bo te są przypadkowe.

[...] wiedziałem jedno – tego ojciec uczył mnie od dziecka – że mam obowiązek być po stronie słabszego: to mus. Ukraińcy przed wojną we Lwowie byli jednak mniejszością – i słabszą. Mniejszością po przegranej wojnie. Więc w naturalny sposób serce mnie ciągnęło do Ukraińców. Tak mi wypadało.

[...]

Wspólne ojczyzny mamy małe – na nie składa się dom, podwórko, zagroda, cmentarz z grobami przodków, cerkiewka czy kościół, krajobraz i ludzie w tym krajobrazie. Duża ojczyzna to jest cały kraj – to jest państwo. Ale z mojej perspektywy, perspektywy dziecka, tą jedyną ojczyzną była moja mała ojczyzna – Lwów; byłem jego strasznie żarliwym patriotą.

(Mnie serce ciągnęło do Ukraińców, 2010)

W autobiografii:

Sprawa żydowska objawiła mi się z niebywałą zupełnie mocą, kiedy do Lwowa przyszli Niemcy. Wtedy nagle odkryłem, że Żydami są różni moi znajomi, koledzy, znajomi rodziców.

[...]

Żyłem po aryjskiej stronie. Tak się jednak złożyło, że nieustannie ocierałem się o ludzi z tej drugiej, niearyjskiej strony muru. Pod Lwowem, w Janowie był obóz śmierci i obóz pracy. Byli tam nie tylko Żydzi, ale żydowskie kolumny czwórkami szły codziennie przez miasto; ogoleni na zero, w pasiakach, stukając po ziemi drewniakami, cienie ludzi.

[...]

Największe wrażenie robiły na mnie wyprawy z mamą na basen na Zamarstynowie. Od nas z domu jeździło się tam tramwajem przez getto. Do getta lwowskiego zwożono Żydów z całego województwa, te parę kwadratów ulic i domów nie mogło oczywiście wszystkich pomieścić. Więc leżeli na ulicach. Na pewno umierali z głodu, ale mnie jadącemu na basen zdawało się, że przede wszystkim brakuje im wody. Na końcu linii tramwajowej był bazar i mama kupowała wiśnie albo czereśnie, wielkie, soczyste owoce. Przez kratki w płocie patrzyły na to wygłodzone żydowskie dzieci.

[...]

Któregoś dnia wieczorem przyszedł do nas Grab starszy, ojciec Marka [kolegi]. Był blady, miał czarny cień zarostu na twarzy. Siedział, mówił jakieś błahe rzeczy, chciał zostać na noc. Tuż przed godziną policyjną ojciec zaczął wrzeszczeć, bo w ogóle wszystkie trudne sprawy załatwiał krzykiem:

– Proszę stąd wyjść, ja mam żonę, mam dzieci!

A ja wstydziłem się, że byłem jednym z tych dzieci mojego ojca, że to dla mnie wysyła się człowieka pod kulę karabinu. Stały za tym jakieś wyższe racje, fabryka stanowiąca lokal Armii Krajowej, transporty Żydów, które tamtędy się przewijały. Wtedy właśnie przysiągłem sobie, że nigdy, pod żadnym pozorem, dla żadnego dobra wyższego i jeszcze wyższego – nikogo nie wyrzucę z domu.

(Wiara i wina, 1990)

W wywiadzie:

Zgłosiła się kiedyś do mojej mamy dziewczyna. Chciała u nas pracować jako służąca. Mojej mamie bardzo się spodobała. Ale jak przyszedł ojciec i zobaczył, że to Żydówka z getta, kazał jej wyjść. Kilka dni później strasznie pokłóciłem się z ojcem i wyrzucił mnie z domu. Postanowiłem, że więcej nie wrócę. Latałem z chłopakami, grałem w piłkę. Obok naszego domu był skład desek. Tam postanowiłem nocować. Gdy przyszedł wieczór, zacząłem szykować sobie legowisko do spania. W pewnym momencie usłyszałem ciężki, dyszący oddech.

Obok leżała ta dziewczyna, która szukała u nas pracy. Była nieprzytomna, miała strasznie wysoką gorączkę. Pobiegłem do domu powiedzieć o tym ojcu. Zaprowadziłem go do niej. Kilka dni później oznajmił nam, że mamy kuzynkę. Nazywa się Zośka Czarniecka, leży w szpitalu zakaźnym na tyfus. Kazał nam iść ją odwiedzić i zanieść kompot. Kiedy Zośka wyszła ze szpitala, zamieszkałem z nią w mieszkaniu na Asnyka. Był tam punkt przerzutowy Żydów.

Tak więc zamieszkaliśmy z Zośką we dwoje. Ona miała szesnaście lat, ja osiem. Bawiliśmy się razem, ja chodziłem po zakupy, razem gotowaliśmy. Bardzo ją kochałem. Byłem dla niej jedyną bliską osobą. Oprócz mnie nie miała nikogo. Pamiętam, jak robiła mi takie lampiony z biało-czerwonymi orzełkami. Zanosiłem je na cmentarz Orląt.

Pewnego dnia ojciec mój przyniósł skrzynkę z cyjankali. To były takie kulki. Chwyciłem jedną z nich, wtedy ojciec wyrwał mi ją, wyszorował ręce i powiedział: „Pamiętaj, dotkniesz tym do ust i już cię nie ma. Nie żyjesz”.

Potem kazał puszkę z cyjankali schować na pawlaczu i pilnować Zośki, żeby tego nie dotykała. Po pewnym czasie Zośka zaczęła wypytywać o tę truciznę. Po czasie zrozumiałem, że ona w ten sposób wołała o pomoc.

Któregoś dnia zasnęliśmy mocno przytuleni, rano obudziłem się obok martwej Zośki. Na krześle obok łóżka leżało cyjankali. Zrozumiałem, że się otruła. To był największy szok w moim życiu. Zanosząc się płaczem, sprzątnąłem truciznę, umyłem się, podszedłem do Zośki, pocałowałem ją i znów się rozpłakałem. Wiedziałem, że muszę wyjść na ulicę i pojechać do ojca, powiedzieć mu o tym, co się stało. Nie mogłem wyjść na miasto, płacząc, bo zaraz by ktoś się mną zainteresował. Więc znów wróciłem się umyć, znów pocałowałem Zośkę i znów się rozbeczałem. I tak kilkakrotnie. Aż wreszcie poszedłem przez miasto do ojca.

Pochowaliśmy Zośkę na Cmentarzu Łyczakowskim. Postawiono krzyż, napisano: śp. Zofia Czarniecka. Ale jak naprawdę się nazywała, skąd przyszła i dokąd poszła – nie wiem. Zośka jest kolejnym moim wyrzutem sumienia. Nie pomogłem jej, nie zrozumiałem w porę jej wołania o pomoc.

(Czułem własną bezradność, 2003)

W autobiografii:

Wszystkie te historie, poszarpane, wyrywkowe, ukazują pewną ważną przyczynę polskiego antysemityzmu. Zetknęliśmy się z bliska z polowaniem na ludzi. Żyliśmy wszyscy w zagłębiu śmierci, skąd odchodziły transporty do obozów zagłady. Widzieliśmy policjantów ukraińskich czy polskich strzelających do uciekających z kolumn żydowskich dzieci, kobiet. Widzieliśmy esesmanów zabijających żydowskie dzieci na ulicach. Każdy Polak musiał stanąć wobec najgłębszego dylematu moralnego: jak żyć normalnie obok tego, co się dzieje.

Część ludzi wybierała walkę z okupantem i pomoc Żydom. Pozostali mogli żyć normalnie i nie zwariować tylko wówczas, jeśli uznali, że Żyd jest inny i gorszy, jakby podczłowiek. W ten sposób propaganda hitlerowska zaspokajała pewne zapotrzebowanie. Myślę, że zetknięcie się z zagładą Żydów może człowieka doprowadzić albo do walki, albo do domu wariatów, albo uznania tych, którzy giną, za gorszych. I tak stało się z olbrzymią częścią polskiego społeczeństwa.

[...]

Ja nie potrafiłem uznać Żydów za gorszych. A skoro nie mogłem, to musiałem przeżywać cały ten ból, wstyd i grozę. I musiałem żyć nieustannym pragnieniem walki. Nieustannie usiłowałem zakładać jakieś podziemne organizacje. Żeby zachęcić swoich kolegów do współdziałania, opowiadałem im o konspiracyjnej działalności ojca, przynosiłem z domu ulotki. Raz chciałem wynieść rewolwer, na szczęście mi się to nie udało.

Rodzice wymyślili, że jestem strasznie inteligentny – i wysłali mnie od razu do trzeciej klasy. Było mi bardzo trudno, nie umiałem nic i byłem w związku z tym zawsze głupi, najgorszy w klasie. Nie miałem kolegów, bo do szkoły poszedłem zaraz po tym, jak Niemcy wysiedlili nas z domu ZUS-u i zamieszkaliśmy na Żulińskiego. Nowy wśród dzieci jest zawsze gorszy, a zanim się oswoiłem, już żeśmy się przenosili. Stale byłem obcy, cudzy.

Te ciągłe przenosiny uczyniły ze mnie małego socjologa i etnografa. Bardzo wcześnie odkryłem, że istnieje coś takiego jak grupa, więź grupowa, przywództwo, obyczaje grupowe, że te same rzeczy nazywają się różnie. Wystarczy nie tak użyte słowo, aby dzieci się śmiały, szydziły. Nie wolno popełnić błędu, najpierw trzeba się przyjrzeć, jak funkcjonuje gromada. Ale wciąż brakowało mi rówieśników, zwykłego koleżeństwa i przyjaźni – i w rezultacie byłem bardzo samotny.

W grudniu 1942 urodził się mój brat Felek [Andrzej], a zaraz potem przyszedł do nas Wacek, cioteczny brat, którego ojciec zginął w Katyniu, a matkę wywieziono na Sybir. W tym czasie stałem się po prostu całkiem dorosły.

Może właśnie przez tę samodzielność rosła moja wrażliwość, na którą nakładałem pancerz, żeby dorównać ojcowemu wzorowi dzielnego mężczyzny. Jednak moja wrażliwość na los Żydów miała o wiele głębsze powody: przeświadczenie o braterstwie ludzi, które dziadek, ojciec i mama wpajali we mnie na różne sposoby.

[...]

Ze Lwowa wyjechaliśmy do Zarytego na Podhalu, gdzie byłem parę miesięcy. W Zarytem, kiedy zostaliśmy sami z mamą, Felkiem i Wackiem, próbowałem handlować, chodziłem sprzedawać po domach jakieś grzebienie, nici. Nie tylko sam siebie uznałem za dorosłego, ale – co znacznie ważniejsze – rodzice też.

Podczas tych wypraw z nićmi, po górach czy z Zarytego po przydziały do Rabki, wędrowałem całe kilometry sam, świtem, o zmierzchu, po ciemku. Marzyłem wtedy i w tych marzeniach zawsze był ze mną ktoś, mój najbliższy przyjaciel, z którym się rozumieliśmy, czasem dziewczyna. Z tego wyrastało moje olbrzymie wyobrażenie o miłości, o przyjaźni. I to przyjaźni i miłości w braterstwie, w walce, w służbie. Chyba dlatego moje całe życie jest w gruncie rzeczy tworzeniem przyjaźni, miłości, koleżeństwa w służbie wielkiej sprawy. To jest dla mojego życia najważniejsze.

[...] Wojna musiała mnie ujednoznacznić: życie przy śmierci, zdradzie, groźbie tortur, w lęku, że zakapuję, i poczuciu bezsilności. Stale musiałem pytać o sens tego wszystkiego, o źródła, siłę, a więc o cele i wartości nadrzędne. Znajdowałem odpowiedzi na te wszystkie pytania w klimacie ideowym mojej rodziny, który to klimat wiązał się z duchowością lewicy. Używam słowa „duchowość” dla określenia stosunku do wartości nadrzędnych – sacrum i co za tym idzie – norm moralnych.

Jestem przekonany, wbrew koncepcjom biologicznym, że człowiek w swoim działaniu kieruje się wartościami, stara się wcielać je w swoje życie i w ten sposób nadawać mu sens. Zatem duchowość w wielkim stopniu wyznacza życie człowieka, jego działalność, stosunek do dalszego i bliższego otoczenia, a więc do rodziny, przyjaciół, ojczyzny, innych narodów, ludzkości, historii...

Żyjemy, uczestnicząc w kulturze stanowiącej całokształt wytworów współpracy społecznej. Udziela ona odpowiedzi na pytanie: jak żyć, po co, oraz dostarcza materialnych środków realizacji tych wzorców. Ponieważ człowiek działa celowo, więc pyta: po co? A każdy cel, jaki sobie stawia, stanowi odpowiedź na to pytanie. Oczywiste jest więc, że pyta też o cel całego swojego życia: po co żyję? Każdy ma świadomość, że życie jest ograniczone śmiercią, pełne wyrzeczeń i cierpień, zatem jego celem – sensem – może być tylko coś, co przezwycięży śmierć i jest warte cierpień i wyrzeczeń. Wszystko, co przekracza nasze życie i nadaje mu sens, przeżywamy jako sacrum.

[...]

Źródło, z którego czerpałem odpowiedzi na pytania o sacrum, sprawiło, że tworzyłem swoją duchowość według lewicowych wzorów. Zaś wzorce te przede wszystkim są wezwaniem do ofiary, poświęcenia, służby, do oddania całego życia sprawie. Nie przypadkiem w duchowości lewicy symbolami są krata, cela, szubienica, kajdany. Ściskało mnie w gardle, kiedy dziadek śpiewał:

Idą, idą, dzwonią im kajdany.

Idą, idą, drżą przed nimi pany.

Idą, idą, nie ma dla nich tam,

Nie boją się kuli ni więziennych bram.7

[...] Codzienne pytanie o sens życia sprawiło, że tworzyłem swoją osobowość niezwykle silnie zintegrowaną wokół sacrum. Nie żałuję tego, ale historia mojego życia pokazuje wyraźnie, jak bardzo niebezpieczna jest taka integracja.

Zaraz po wkroczeniu wojsk sowieckich przenieśliśmy się do Krakowa. Tam już trzeba było dokonać wyboru. Brzmi to śmiesznie – chodziłem wtedy do czwartej klasy. Takie to były jednak czasy. W szkole mówiło się o polityce, o Sowietach, o wojskach Andersa. [...] coraz wyraźniej stawałem w różnych sporach – jedyny w klasie, zupełnie sam – po stronie nowego porządku. Dlaczego? Można oczywiście odpowiedzieć najprościej: bo opowiedział się za nim mój ojciec. Choć to oczywiście nie było takie proste.

Ojciec przyłączył się do nowego porządku, bo miał nadzieję, że jest teraz szansa dla Polaków, i kiedy w Krakowie w 1945 roku jego szef w BIP8 i kontrwywiadzie Armii Krajowej, Śledziński, proponował mu dalszą współpracę – odmówił. Podsłuchałem, jak tłumaczył, że kraj i naród są zupełnie wyniszczone, że nie mamy sił do dalszej walki. Myślę jednak, że to był argument dla Śledzińskiego. Stosunek ojca do nowego porządku był dużo bardziej złożony.

Do nowego PPS wstąpili natychmiast i dziadek, i ojciec, mimo że londyńskie kierownictwo wzywało do bojkotu. Dla PPS-owskich robociarzy, takich jak dziadek, to była ta sama partia: i nazwa, i ludzie. [...]

Ojciec organizował pierwszy zjazd techników we Wrocławiu, na Ziemiach Odzyskanych, w 1946 roku, był w kierownictwie NOT-u9, pisywał teksty ekonomiczne do „Robotnika”. Był nieodrodnym dzieckiem swojej profesji. Przemawiała do niego wizja nowej Polski, którą się zaprojektuje i zbuduje jak maszynę.

Odbywało się u nas w domu sporo dyskusji, w których uczestniczyli koledzy ojca, wśród nich komuniści z PPR, ale także socjaliści, którzy po wojnie nie wstąpili do PPS. Słuchałem tego wszystkiego, zwłaszcza później w Warszawie, kiedy mieszkaliśmy sami z ojcem przy Lwowskiej. Chodziłem z nim też na różne spotkania, gdzie dawano mi prawdziwą gorzką kawę, czego początkowo nie znosiłem, ale chyba wtedy nauczyłem się ją pić.

To, co ojciec tam mówił, nazwałbym wiarą w mechanizm uspołecznienia. Był przeświadczony, że gdy uspołeczni się środki produkcji – a rozumiał przez to po prostu akt nacjonalizacji przemysłu – cała reszta wspaniałego ustroju sprawiedliwości społecznej zrobi się sama, jako że źródłem wszelkiego zła jest prywatna własność. Tak w uproszczeniu można by to powiedzieć.

W kłótniach z różnymi „reakcjonistami” zajmował zdecydowanie stronę nowego porządku, ale co wygadywał do mnie! Bo z jednej strony był jego związek z komunistami, z drugiej – patriotyzm i ten 1920 rok. Mnie się to wszystko jawiło jako niekonsekwencja. Ojciec nie umiał rozliczyć się z żadnym fragmentem swego życia, nie umiał powiedzieć: tak, tu popełniłem błąd.

(Wiara i wina, 1990)

W artykule:

Dążenie do pełnej, absolutnej sprawiedliwości jest jednym z największych i zarazem najbardziej niebezpiecznych marzeń człowieka. Niewykluczone, że jedynie ci, którzy w młodości umieli marzyć i wierzyć w sprawiedliwość, mogą w wieku dojrzałym prawdziwie służyć społeczeństwu. Dojrzałość w tym ujęciu oznacza świadomą i dobrowolną rezygnację z zasady „wszystko albo nic”.

Najbezpieczniej jest uświadomić sobie, że niemożliwa jest sprawiedliwość poza miłością, a więc przeciw człowiekowi. Zaś człowiekiem jest każdy – i komunista, i burżuj, i nacjonalista, i Polak, i Ukrainiec, i Żyd.

Myśl komunistyczna wyrastała z myśli chrześcijańskiej – jako bunt przeciw wszelkiemu złu świata. Komunizm zapowiadał zniesienie za jednym zamachem zniewolenia człowieka wraz z całym starym porządkiem. Nic dziwnego, że przyciągał tylu młodych, wrażliwych. W Polsce działo się to po hekatombie hitlerowskiego terroru, która dla wielu zdawała się być wykwitem starego porządku i jego kultury. Chcieliśmy „wznieść biały pomnik na gruzach czarnej historii”.

(Wołanie, 27 lutego 1998)

W autobiografii:

Człowiek, kiedy dorasta, musi się zbuntować przeciw autorytetom – żeby stanąć na własnych nogach, nie zostać kaleką na całe życie. [...] Gdybym ojca nie lubił, poszedłbym pewnie na prawo, ale on tak mnie fascynował, że poszedłem na lewo, a przeciw niemu tylko w tym sensie, że chciałem swoim życiem wyprostować, uczynić konsekwentnym jego życie. Nie wiedziałem, że w ten sposób wybieram sobie tak zawiłą biografię.

Człowiek, który dorasta, powinien się buntować przeciw zastanemu porządkowi świata. Bowiem zawsze ten porządek sprzeniewierza się ideałom, w których wychowuje się dzieci. Alternatywą każdego młodzieńczego buntu jest przystosowanie, a więc posłuszeństwo i naśladownictwo, a przecież każdy człowiek, a zwłaszcza młody, chce być podmiotem swojego życia.

Dla mnie odrzucenie tego starego porządku było oczywistą konsekwencją dotychczasowych doświadczeń życiowych, a więc przede wszystkim okupacyjnych. Zagłada Żydów, moje najbardziej osobiste, najstraszniejsze przeżycie, jawiła mi się jako bezpośredni skutek i najpełniejszy wyraz epoki klasowego panowania, wyzysku i ucisku.

[...] Żyłem literaturą, uczestniczyła ona realnie w moim życiu. I oto wszystko, co czytałem: Dickens, Balzak, Zola, Żeromski, Brzozowski, Kaden-Bandrowski, jawiło mi się jako jeden wielki akt oszustwa starego świata. Jako dowód, że ludobójstwo hitlerowskie stanowi jego logiczną i moralną konsekwencję. W tym przeświadczeniu nie byłem osamotniony [...]. Integralną częścią moich przeżyć było doświadczenie czasu Zagłady opisane przez literaturę. A właśnie Borowski, Nałkowska, Andrzejewski – jak to pamiętam – przedstawiali krematoria, płonące getto, gorsze jeszcze niż śmierć upodlenie człowieka jako wyrok, który wydał na siebie stary świat.

Tłum, który mordował ocalałych z zagłady Żydów w Kielcach, Radomiu, Krakowie10, i biskupi11, którzy wzdragali się przed jednoznacznym potępieniem tych mordów – potwierdzały w moich oczach, że czasy hańby jeszcze nie minęły.

Wiarę, w imię której potępiałem i z której czerpałem nadzieję, zawdzięczałem ojcu. Tym większy więc miałem do niego żal o zbyt łagodne potępienie, słabą nadzieję – a więc o małą wiarę. Myślałem sobie, że nie sposób żyć na tym świecie, jeśli się wątpi w to, że można go uczynić wolnym od hańby nie całkiem minionej. Czy można się dziwić, że nowy ład, który miał raz na zawsze znieść jej groźbę, stał się sensem mojego życia – sacrum?

(Wiara i wina, 1990)

W artykule:

Problem żydowski odnowił się po wojnie ze szczególną mocą, bowiem niezależnie od wpływu czasów pogardy i nienawiści na świadomość narodową, nową nienawistną społeczeństwu polskiemu władzę bardzo często reprezentowali Żydzi czy ludzie żydowskiego pochodzenia. Warto pamiętać, że była to świadoma polityka Moskwy. W czasach porewolucyjnych Łotysze na rozkaz polskiego szlachcica Dzierżyńskiego rozstrzeliwali setki i tysiące Rosjan. Inny polski szlachcic Wyszynski12 zasłynął jako oskarżyciel w słynnych procesach moskiewskich, które uzasadniały znacznie już bardziej masowe morderstwa i jeszcze bardziej masowe wysyłki do łagrów.

Przypisywanie Żydom winy za stalinizm w Polsce jest oczywiście pozbawione sensu, bo to nie żydowskie czołgi zmusiły społeczeństwo polskie do uległości, a ci, którzy pod strażą tych czołgów pełnili władzę, nie czynili tego jako Żydzi, ale jako lewicowcy [...].

(Zasady ideowe, artykuł z grudnia 1977, wyd. 1978)

W autobiografii:

Moja fascynacja komunizmem – wizją radykalnej przebudowy świata – wyrastała przede wszystkim z lektur. Byłem uczniem VII klasy, chodziłem do czytelni i z pomocą słownika wyrazów obcych, encyklopedii przegryzałem się przez różne książki. Czytałem Marksa – Manifest komunistyczny, Engelsa – Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa, Kautskiego – Pochodzenie chrześcijaństwa, Lenina – Państwo i rewolucja. Ta ostatnia wywarła na mnie szczególne wrażenie. [...]

[...] Marksizm jest, czy w każdym razie był wówczas, niesłychanie atrakcyjny dla ludzi bardzo młodych, tak samo jak i dla tych, którzy szybko awansują z miejsc o małym dostępie do kultury. Za pomocą kilkudziesięciu względnie prostych formułek pozwala on objaśnić wiele bardzo złożonych zjawisk społecznych. Jakże to ułatwia życie ludziom przytłoczonym ogromem i skomplikowaniem problemów świata.

Mnie marksizm dał pewność, że moja wiara się spełni. Nawet nie próbowałem się chyba w tym celu mistyfikować. Był to pierwszy system teoretyczny, z jakim się spotkałem, a już z góry miałem do niego zaufanie. Po prostu przeczytałem przekonywający wywód, że to, w co wierzę, jest naukowo dowiedzione i historycznie konieczne.

Z całej tej mojej wiary i wiedzy wynikał pewien imperatyw działania, który odczuwałem tym bardziej dojmująco, że w czasie wojny mimo rozlicznych wysiłków nie udało mi się poważnie uczestniczyć w walce. Dla działania niezbędna była przynależność, co zresztą stanowiło integralny element mojego światopoglądu. Jeszcze z okupacyjnego rozpędu, z Kamieni na szaniec, które czytałem w czasie okupacji, wstąpiłem do ZHP. Ale oczywiście w żadnym razie nie była to przynależność, której potrzebowałem.

Ponieważ nie szedłem po prostu w ślady ojca, szukałem kontaktu nie z PPS-owską Organizacją Młodzieży TUR13, a ze Związkiem Walki Młodych14, młodzieżową przybudówką PPR. Aktywistą zostałem jednak dopiero w Związku Młodzieży Polskiej w 1949 roku, gdy miałem piętnaście lat. Już wtedy czas od zakończenia lekcji aż do późnych godzin nocnych spędzałem „na dzielnicy”, jak wtedy mówiliśmy, to jest w lokalu Zarządu Dzielnicowego ZMP.

Od pierwszych dni nowego porządku dokonywał się masowy awans robotników i chłopów. W Zarządzie Dzielnicowym ZMP było to widoczne gołym okiem. Kto tam przychodził? Bardzo wielu młodych ludzi z biedadomków Marymontu, z ruder przedwojennych i skleconych już po wojnie z cegieł wydobytych z gruzów, wreszcie ze slamsów, w które zamieniły się wille oficerskiego Żoliborza, zajęte przez ludzi z baraków dla bezrobotnych. Było to więc do niedawna kompletne dno społeczne. [...]

Zasadnicze znaczenie miało to, że ci młodzi ludzie, którzy przychodzili na dzielnicę, czuli się gospodarzami kraju. W pewnym zakresie, a zwłaszcza w skali dzielnicy, naprawdę nimi byli. Na Żoliborzu nie było wielkiego przemysłu, za to mnóstwo warsztatów i warsztacików, szwalni, piekarni, mleczarni. I wszędzie tam broniło się uczniów, terminatorów, pracowników – zawsze z dobrym skutkiem.

W Zarządzie ZMP przyjaźniłem się ze znacznie starszymi ode mnie ludźmi, niejednokrotnie ciężko przez życie doświadczonymi, którzy nagle poczuli się gospodarzami Polski. Uznawali mnie za równego sobie, bo byłem kształcony, czytałem książki, mogłem im różne rzeczy wytłumaczyć. Na dzielnicy graliśmy w piłkę, śpiewaliśmy, dyskutowaliśmy, ale także kontrolowaliśmy warunki pracy w żoliborskich zakładach, walczyliśmy ze spekulacją. [...] Ci ludzie sprawili, że ja, oglądający świat przez pryzmat literatury, znalazłem w życiu praktycznym potwierdzenie swoich lektur.

Prymitywizm intelektualny moich przyjaciół, brak elementarnej wiedzy rozumiałem jako część krzywdy, która ich dotąd spotykała. Bywałem w ich domach, w strasznych mieszkaniach, jakich nigdy przedtem nie znałem. Widziałem, jakie mają ubrania i co jedzą. Miałem poczucie, że nareszcie dokona się sprawiedliwość. I dlatego, kiedy w moim domu rodzinnym różne paniusie mówiły: „Motłoch, dziwki od gnoju, parobki” – denerwowałem się bardzo. Takie paniusie były dla mnie modelem reakcjonizmu i potwierdzały, że racja jest po stronie ludzi ze społecznego dna.

Ten wielki ruch odbudowy kraju w pierwszych latach powojennych był żywotny dzięki swojej różnorodności; ZWM, ZMP i komuniści stanowili tylko drobną jego część. Najważniejsza była wówczas potrzeba normalnego życia. Ludzie chcieli odbudować swój dom, odgruzować swoją ulicę, postawić wspólną piekarnię i dom kultury. Społeczna aktywność była zjawiskiem powszechnym. Pewnie zresztą bardziej na przekór Sowietom niż dla wsparcia nowej władzy. Ale nawet jeśli działo się to pod auspicjami PSL15, to i tak wszystkie te działania składały się na jeden wielki ruch odbudowy kraju i przebudowy stosunków społecznych, któremu patronowała nowa władza.

[...]

Po 1947 roku rozbito mikołajczykowskie PSL i wszystkie jego polityczne agendy, a wcześniej Stronnictwo Pracy16. Wkrótce potem zjednoczono ruch robotniczy, to znaczy zlikwidowano resztki samodzielności Polskiej Partii Socjalistycznej i – co ważniejsze – uchwalono plan sześcioletni. W ten sposób zlikwidowano całkowicie podmiotowość społeczną. [...]

Ludzie włączyli się w tę nową rzeczywistość, żeby zmienić świat. Ale im bardziej człowiek się angażuje, tym ważniejsze staje się dla niego samo uczestniczenie w ruchu. Tak samo my – nadal przesiadywaliśmy w naszym Zarządzie Dzielnicowym, bawiliśmy się, rozmawialiśmy. Byliśmy sobie potrzebni, było nam razem dobrze, mimo że to, co robiliśmy, coraz bardziej traciło sens.

Plan sześcioletni [1950–55] był planem nędzy, głównym jego celem było uzyskanie nadwyżek przeznaczonych na przemysł ciężki. Szybka budowa wielkiego przemysłu wymagała olbrzymiej migracji ze wsi do miast, która miała wszelkie cechy awansu indywidualnego i masowego. Migracja ta miała też wiele cech ruchu społecznego. Podejmując decyzję przeniesienia się do miasta, ludzie wiedzieli, że włączają się w ruch przebudowy kraju i ta wielka wizja jakoś do nich przemawiała. Wielu z nich, dzięki niesłychanie przyspieszonemu systemowi kształcenia, awansowało do inteligencji. [...] Ten awans, który się widziało i czuło, zdawał się realizacją idei sprawiedliwości społecznej.

Jednocześnie ludzie z mojej dzielnicy coraz mocniej odczuwali, że ten ład, który się tu kształtuje, nie jest tym, o którym marzyli. [...]

W miarę jak system się stabilizował, coraz więcej ludzi uznawało, że musi się w niego wpisać. Władza zaczęła wymagać już nie tylko tego, aby nie być przeciw, ale deklarować, że się jest za. Coraz więcej ludzi wkładało czerwone krawaty, wstępowało do partii. Byli to przede wszystkim kierownicy, dyrektorzy. Nagle wokół siebie zobaczyliśmy mnóstwo zwolenników nowego ładu. Powiedzieliśmy: to karierowicze wchodzą w socjalizm i niszczą go. Uznaliśmy, że głównym źródłem zła są właśnie karierowicze.

[...]

Na początku 1951 roku Zarząd Główny ZMP przyjął program, którego hasło brzmiało: „ZMP pierwszy pomocnik szkoły”. Zetempowiec to miał być facet, który się dobrze uczy, nie ściąga, nie podpowiada, nie pali papierosów, nosi kapcie... Do władz mogli być wybrani tylko tacy, którzy uzyskali akceptację dyrekcji. Wyeliminowało to właściwie cały stary aktyw, gdyż nie mieliśmy czasu odrabiać lekcji, przecież bez przerwy zajmowaliśmy się zbawianiem świata. Paliliśmy, bo nauczyliśmy się tego od kolegów robotników w Zarządach Dzielnicowych ZMP. A przede wszystkim nauczycieli traktowaliśmy jako reakcję. Nauczyciele bali się nas. I oto nagle mogli się odegrać.

W tym samym czasie ogłoszono walkę o socjalistyczny charakter wyższych uczelni. Droga na studia prowadziła już tylko przez ZMP. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęli ze szkół średnich przeciwnicy nowego ustroju. Zaczerwieniło się.

[...]

Toczyły się wtedy przygotowania do obchodów 70. rocznicy urodzin Stalina. Mój ojciec czytał książeczkę, którą mu przyniosłem:

– Patrz, co tu się dzieje: „inżynier naszych marzeń”, „twórca lepszej przyszłości”, „wódz i nauczyciel”, „twórca pokoju”, daj tylko po każdym „módl się za nami” i będziesz miał litanię. Nawet litania do Najświętszej Maryi Panny nie jest taka czołobitna.

W tym czasie czytałem Plechanowa17, który jako zwolennik determinizmu historycznego wojuje z koncepcją narodowolców18 o roli jednostki w historii i mówi wszystko, co można by przeciw kultowi Stalina powiedzieć. Zameldowałem się więc do Jurka Wiatra, który na odprawie kierowników propagandy referował przygotowania do uroczystych obchodów – i rozmawialiśmy w Zarządzie Dzielnicowym całą noc. Zgłosiłem mu wszystkie swoje opory.

Wiatr wysłuchał, po czym zaczął mi tłumaczyć, że masy potrzebują przywódcy, że nie o Stalina chodzi, tylko o idee, które on ma uosabiać dla mas. Powtarzał to na różne sposoby. Przekonał mnie, bo oczywiście chciałem się dać przekonać. Byłem człowiekiem tego ruchu, opowiedziałem się po jego stronie, przeciw całemu środowisku, przeciw ojcu, kolegom na podwórku, nauczycielom.

Strasznie ciężko byłoby to teraz zostawić, nie umiałem, zacząłem robić karierę. Nie w sensie jakichś profitów, ale byłem liczącym się działaczem. [...]

Takich ludzi, którzy nagle po 1947 roku stali się gorącymi wyznawcami nowego porządku, podejrzewaliśmy o najgorsze. Dla mnie byli to przede wszystkim nauczyciele i młodzieżowi działacze szkolni, moi koledzy; dla młodych robotników, których znałem – dyrektorzy, inżynierowie, technicy, majstrowie, jeszcze przed chwilą reakcjoniści, a oto bojownicy o socjalizm.

Zderzały się ze sobą dwie racje. Jedna nasza: o ludziach, którzy stroją się w cudze piórka i zajmują eksponowane stanowiska. Ale była i druga. Oto po 1947 roku, po wyborach [styczniowych do sejmu], inteligencja polska uznała, że Zachód nas zdradził i zagwarantowana w Jałcie przez zachodnie mocarstwa obietnica wolnych wyborów jest oszustwem. Nie ma ratunku, trzeba żyć w Polsce zdominowanej przez Sowietów, nie można się do rzeczywistości odwracać plecami. Ale żeby w nią wejść, trzeba zadeklarować poparcie dla nowej władzy, która coraz natarczywiej się tego domagała.

I oczywiste, że ci „karierowicze” mieli do nas, żarliwych ideowców, pretensje, że patrzymy im na ręce. Dla nich to my byliśmy ci źli. Obie strony miały rację, my i oni, i obie jej nie miały. Bo oni zaparli się siebie, a tego robić nie wolno – kłamstwo nie może służyć dobrej sprawie. Natomiast my rozbijaliśmy wyniesioną z okupacji jedność narodową Polaków i przyczynialiśmy się do zniewolenia społeczeństwa [...].

Tu trzeba powiedzieć o rozmowach po aresztowaniu Gomułki. Wróg – to było kolejne, nie mniej ważne wyjaśnienie nieprzystawania naszych marzeń do rzeczywistości. Kiedy słyszeliśmy, że na samym szczycie władzy stali wrogowie, to z jednej strony ogarniał nas strach, a z drugiej radość, że możemy dalej wierzyć w nowy porządek, bo wszystko zło to przez nich. W Zarządzie siedzieli robotnicy, przerażeni i nieszczęśliwi:

– Jak to możliwe, żeby Wiesław był wrogiem? To komu wierzyć?

– Nie trzeba wierzyć nikomu z osobna, trzeba wierzyć partii – powiedziałem wtedy.

I miałem poczucie, że przeciwstawiłem się kultowi jednostki. A oni odetchnęli z ulgą i powiedzieli:

– Tak, masz rację, Jacuś, partii trzeba wierzyć.

Nie zdawałem sobie sprawy, że przykładam rękę do powstawania niewiary w człowieka, braku zaufania, również do niewierności w przyjaźni.

[...]

W maju 1952, po zdaniu matury, zostałem etatowym pracownikiem aparatu. Poszedłem pracować jako instruktor wydziału harcerskiego stołecznego ZMP, ale – choć od wszystkich dużo młodszy – szybko zostałem dostrzeżony i awansowałem na pełnomocnika Prezydium Zarządu Stołecznego ZMP na dzielnicę Żoliborz. Zaliczono mnie w ten sposób do grupy ważniejszych instruktorów, stąd zapraszany byłem na posiedzenia Prezydium Zarządu Stołecznego.

W 1953 roku zostałem etatowym przewodniczącym Zarządu Uczelnianego Politechniki Warszawskiej. Zaraz na początku, jeszcze speszony studencko-asystenckim otoczeniem, zetknąłem się ze sprawą tak zwanego szybowania. Na wydziale architektury na pierwszym roku kilkanaście osób wszystkie prace z rysunku odręcznego przerysowywało z cudzych przez podświetloną szybę. Takie „szybowane” rysunki można było dość łatwo rozpoznać. Zrobiła się z tego afera. Zetempowców, którzy „szybowali”, usunięto ze studiów. To były inteligenckie dzieci ze środowisk architektów, artystów, otoczone niechęcią przez swoich kolegów, dzieci chłopskie i młodych robotników.

Mówię: usunięto, a przecież ja w tym wszystkim uczestniczyłem. Już pomijając mój udział w wyrzuceniu ich z ZMP – na zebraniu wydziałowym mówiłem coś o burżuazji, o paniczykach, o tym, że budujemy nową socjalistyczną uczelnię – byłem też w komisji dyscyplinarnej i wojowałem o ich relegację przeciwko pozostałym członkom komisji.

Czemu to zrobiłem? Partia obdarzyła mnie zaufaniem, dając ważne i wysokie stanowisko, musiałem więc na nie zasłużyć. Poza tym byłem znowu obcy, nowy. Chciałem być uznany za swego przez bojowych zetempowców z architektury. Na dodatek oni byli idolami dla mojej dziewczyny, Hanki. Kiedy poszła na architekturę, a ja wciąż byłem aparatczykiem w Zarządzie Stołecznym ZMP, to jakby mnie rzuciła – nowi koledzy strasznie jej imponowali. I oto nagle stałem się dla nich władzą.

[...]

Wierzę głęboko, że to nie system sprawia, iż człowiek staje się łajdakiem, i nie system sprawia, że staje się aniołem. To zależy od nas samych. Sprawdzam się, przeciwstawiając się systemowi nawet wtedy, kiedy jeszcze nie umiem zrozumieć jego natury. Sprzeciwiam mu się nie jako całości, ale po prostu przez to, że jestem porządnym człowiekiem mimo systemu, przyzwoicie się zachowując wobec ludzi. Nie zawsze mi się to udawało, ale chyba często tak.

[...]

Wojna, a potem system totalitarny podcięły korzenie starej kultury. Doświadczenia rodziców przestały się sprawdzać w nowych warunkach. Została zburzona najważniejsza kulturowa transmisja: pokoleniowa w rodzinie i w środowisku rodziny. I oto młodzi, wchodzący w życie, znaleźli się na pustyni kulturowej. Odrzucali to, co im mówili rodzice, a szkoła, organizacja młodzieżowa, prasa, radio, książka, film proponowały wzorzec życia tylko w działaniu społecznym i do tego wymyślony w urzędach i narzucany odgórnie. Żadnej propozycji, co robić w życiu prywatnym.

Jak mieli żyć ci ze wsi, wrzuceni w tygiel wielkiego miasta, ale także ci z inteligenckich rodzin, ze starych rodzin robotniczych, małomiasteczkowych, rzemieślniczych, kupieckich? Właściwie na swoim miejscu był tylko lump. Ten i w hotelu robotniczym potrafił się znaleźć. To on był najmocniejszy i tylko jego wzorce się potwierdzały.

[...]

To było w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych 1952 roku, wychodziłem z Hanką z kina „Tęcza” na Żoliborzu. Było już zupełnie ciemno. Nagle rzuciła się na mnie banda chłopców i zaczęli mnie tłuc. Mógłbym strzelić któremuś w pysk i uciec, ale byłem z dziewczyną, więc mołojecki honor nie pozwalał. Zostałem. Ją odepchnęli, mnie powalili na ziemię. Chwyciłem pierwszego, który na mnie skoczył, przyciągnąłem go do siebie. Kopali mnie, ale ten, który na mnie leżał, utrudniał im to. Niemniej twarz miałem absolutnie zharataną.

Biłem się w dzieciństwie wiele razy, nie była to dla mnie nowość, ale takiego ataku błyskawicznego, bez słowa, i takiego kopania nie przeżyłem nigdy przedtem ani potem. Przechwalam się, że w tego typu sytuacjach umiem sobie dać radę – zablefować, zapyskować, jakoś doprowadzić do zgody. Ale tu nie było żadnej możliwości, nie dano mi dojść do słowa.

Znam bliżej jeszcze trzy takie przypadki brutalnego pobicia – uważanego za chuligańskie. We wszystkich trzech – co udało mi się ustalić z całą pewnością – analogicznie jak w moim szło o zemstę na kapusiu zleconą przez zainteresowanych innym bandom chuligańskim.

Faza chuligaństwa zbiega się w czasie z walką... w szkołach o wyniki nauczania i w fabrykach o plan. Był to więc czas łamania solidarności koleżeńskiej i robotniczej. Takim sposobem łamania solidarności było zawyżanie norm, a więc cały ruch przodowników pracy. Dzięki tym Markiefkom, Pstrowskim19 w efekcie podnoszono normy. Budzili więc niechęć i zawiść [...]. Byli symbolem robotniczego awansu, ich nazwiskami nazywano statki, domy kultury, ich portrety niesiono w pochodach pierwszomajowych. [...]

Ale wszyscy łamali solidarność robotniczą, która na całym świecie zawsze wyraża się głównie w tym, aby utrzymać rozsądną normę pracy. Coś trzeba było z nimi zrobić i z tymi wszystkimi donosicielami, którzy kapowali po cichu lub publicznie, wprost, jak ja to robiłem. Więc bito ich albo napuszczano na nich bandy chuligańskie.

[...] Ci chłopcy zostali nagle rzuceni w dżunglę, bo pozbawić cywilizowanego człowieka kultury to właśnie rzucić go w dżunglę, w której nie ma szans, aby żyć. Może się ratować, tworząc własną grupę, nowe więzi społeczne i podkulturę. Była to więc agresja wywołana tłumieniem dążeń i zarazem próba jednoczenia się, negatywnego utożsamiania w nienawiści do świata. Zapewne w biciu już dawno przestało iść o to, o co szło, że ktoś tam kogoś zakapował. Solidarność takiej grupy musi się opierać na agresji wobec wszystkich, którzy do grupy nie należą. Ci chłopcy zakładali bandy. Kiedy prasa rozpowszechniła słowo „chuligan”, uzyskali nazwę, imię własne i stawali się ruchem. Ruchem [...] samoobrony społecznej przeciwko niszczeniu więzi.

[...] Znacznie szerszy i bardziej dojrzały był ruch bikiniarzy. Bikiniarze – mówiliśmy my, zetempowcy – przyjmują „amerykański styl życia”, a naprawdę próbowali po prostu ubierać się, czesać i tańczyć jak młodzi ludzie w USA. [...]

Początkowo nikt nie uważał, że wybierając sposób tańca czy ubierania, wybiera światopogląd. Zmasowany atak propagandy przeciw bikiniarzom sprawił, że ze zwykłej mody zrobił się ruch społeczny, ruch kontrkultury przeciw tym, którzy ich atakowali.

[...]

Walczyliśmy z chuligaństwem i bikiniarstwem na początku perswazją na zabawach zakładowych i szkolnych, na parkietach, które wydział kultury Stołecznej Rady Narodowej ustawiał wtedy na ulicach Warszawy. Nadawano przez głośniki muzykę, hasła, wiersze, piosenki na aktualne tematy polityczne. Miało to służyć kształtowaniu świadomości. Przychodziła tam młodzież bikiniarska i kiedy puszczano odpowiednio szybki kawałek, zaczynała drygać, jak to się wtedy nazywało. Aktywiści zetempowscy zatrzymywali takie pary i perswadowali.

Latem 1952 sekretarz Komitetu Dzielnicowego partii, towarzysz Płaska, zaprosił do siebie kierownictwo dzielnicy i powiedział tak:

– Jak syn jest niegrzeczny, krnąbrny, a ojciec mu tłumaczy i tłumaczy, to w pewnym momencie, jak słowa nie starczą, musi mu przyłożyć. Robi to z miłości ojcowskiej, z troski.

W związku z tym, że ci bikiniarze i chuligani – terminy te towarzysz Płaska stosował zamiennie – wciąż się jednak źle sprawują mimo naszej perswazji, mimo prasy, radia i mimo wszystkich karykatur wywieszanych w gazetkach ściennych, czas im przyłożyć. Trzeba więc zorganizować grupy młodych, sprawnych robotników.

Mój stosunek do bikiniarzy był niezbyt zgodny z odgórnymi instrukcjami, ponieważ w tym właśnie czasie mój ojciec szczególnie się najeżył przeciw ideologii, którą reprezentowała moja organizacja. „Co to znaczy – wykrzykiwał – kogo to obchodzi, jak kto się ubiera? To na tym ma polegać wolność, że człowiek nie może się ubrać tak, jak chce?!”. Mówił oczywiste rzeczy, o elementarnej tolerancji, o wolności i nie sposób było się z nim nie zgodzić.

Ja oczywiście broniłem naszych racji. Tłumaczyłem mu, że nieobojętne nam jest, jak żyje człowiek, który razem z nami buduje socjalizm, że to, jak się ubiera, jaką muzykę lubi, jest częścią światopoglądu, a o jego światopogląd toczymy walkę. Jednak wstydziłem się, bo w gruncie rzeczy uważałem, że jeśli rzeczywiście to jest takie ważne dla światopoglądu, to trzeba walczyć naszym sposobem tańca, naszym krojem spodni. A byłoby to o tyle łatwe, że posiadamy monopol nie tylko na propagandę, ale także na produkcję. Kłóciłem się więc z ojcem, ale uznawałem, że tu ma rację.

Dlaczego jednak nie umiałem się z nim zgodzić? Buntował się, ale kiedy wołałem do niego:

– Idź, powiedz to swojej organizacji partyjnej.

– To ty idź, donieś na mnie do UB – krzyczał.

I zupełnie się nie rozumieliśmy. Mnie szło o zgodność słów i czynów, a on uważał, że ja go chcę zakapować.

[...]

Któregoś dnia wracałem do domu stosunkowo wczesnym wieczorem. Na placu Komuny Paryskiej przy parkiecie z głośników szła muzyka i hasła. To pracował nasz ośrodek propagandy. Poszedłem sobie tam i trafiłem na początek operacji ojcowskiego karania. Puszczono jakiś szybki kawałek, na parkiecie zaczęli drygać młodzi ludzie. W tym momencie skoczyła bojówka, porwała któregoś z nich i powlokła do pobliskiego biura Warszawskiej Spółdzielni Spożywców na pierwszym piętrze domu, w którym jest apteka. Zauważyłem Płaskę, jego kolegę z referatu historii Komitetu Wojewódzkiego partii – obaj starsi, łysi, brzuchaci – jeszcze kogoś z Prezydium Zarządu Dzielnicowego ZMP, chyba przewodniczącego. Kiedy wszedłem za nimi do biura, tłukli chłopaka pięściami, butami, kopali wszyscy razem.

– Stać! – krzyknąłem.

Właściwie nie krzyknąłem, wydarło mi się z gardła. Przerwali.

– Co się stało? – zapytali.

Nie powiedziałem im wprost, o co mi chodzi, w ogóle im nic nie powiedziałem. Wskazałem okno, przez które łatwo można było zobaczyć, co tu się dzieje.

– Słusznie! – krzyknął Płaska. – Zgasić światło.

Nie ruszyłem się, stałem przy drzwiach. Ktoś z nich zgasił światło, spadło jeszcze parę ciosów. A ja milczałem, cholernie długo milczałem. Potem znowu zawołałem, żeby przestali. Zacząłem mówić, że to robotnik. Rzeczywiście był robotnikiem z Metrobudowy. Krew płynęła mu z nosa i z rozciętej wargi. Zaczęli z nim pedagogiczną rozmowę.

Potem bito na parkietach regularnie, a ja – tyle że tam nie przychodziłem. To jest sprawa, której się najbardziej wstydzę w całej mojej zetempowskiej przeszłości.

Kiedy byłem w VII klasie, Zosia Z., pierwsza dziewczyna, z którą się całowałem, dokleiła koronę do orła. Zaczęło się śledztwo, wychowawczyni wzywała nas po kolei i żądała, żebyśmy powiedzieli, kto to zrobił. Wezwano i mnie. Powiedziałem, że jestem zwolennikiem władzy ludowej i uważam, że orzeł powinien być bez korony, ale przecież nie wydam swoich kolegów, nie będę na nich donosił. Taki wtedy byłem mądry, a potem zgłupiałem. Bo przecież uznałem, że donos to nie jest donos, ale opowiedzenie się przeciw wrogowi, a jednocześnie próba ratowania tych, co nieświadomie zabrnęli.

Wróg stanowił niezbywalny element wizji świata, którą przyjąłem. Klasy upadające, wyzyskiwacze, krwiopijcy nie poddają się bez walki, macki imperializmu sięgają wszędzie. Pobłażanie i litość wobec wroga jest zdradą towarzyszy, inteligencką mięczakowatością. O taką mięczakowatość zawsze siebie podejrzewałem i wstydziłem się jej. Kiedy wróg był daleko, nieznany, byłem gotów z nim walczyć i polec w tej walce. A kiedy nagle pojawiał się w osobie zapłakanego chłopaka czy dziewczyny, byłem po ich stronie.

Na co dzień też pracowaliśmy [w ZMP] od rana do nocy. Najpierw była prasówka, po której rozdzielało się zadania i jechaliśmy zawracać ludziom głowę: namawiać ich do różnych czynów, akcji, działań. Po południu obsługiwało się zebrania zetempowskie. Wieczorem zaczynały się posiedzenia kolejnych szczebli: na dzielnicy, potem w Zarządzie Stołecznym, a o pierwszej w nocy zbierało się kierownictwo.

Któregoś popołudnia, chyba sobotniego, jechałem przez Marszałkowską tramwajem. Ulica była pełna młodych ludzi, widziałem ich kolorowych, spacerujących, wolnych. Patrzyłem na nich z zazdrością. Jechałem zmęczony, niewyspany na zebranie do jakiegoś hotelu robotniczego. Tak naprawdę nie szło mi. Narady, dyskusje, zebrania – lubiłem to i, prawdę mówiąc, nie bardzo się rwałem na ulicę, na spacer. Ale bałem się, że nam ta przebudowa świata się nie uda.

W hotelu czekało na mnie kilku przejętych działaczy z informacją, że nikt nie przyszedł na zebranie. Pozamykano co prawda drzwi na klucz, ale młodzi robotnicy powyskakiwali przez okna. Jedni działacze byli zmartwieni i zakłopotani: dlaczego oni nie chcą przyjść, przecież to takie ważne sprawy. Ale byli i tacy, od których czuć było nienawiść: bo tacy ci robotnicy są, piją, na dziwki chodzą. I to przeświadczenie, że przez tych, co nie chcą działać, nie biorą udziału w zbiórce złomu czy odgruzowaniu, opóźnia się zbliżenie do ideału pełnej szczęśliwości. Coraz więcej było w aparacie takich, którzy nienawidzili.

[...]

Z czasem coraz wyraźniej aparat zaczynał się dzielić. Z jednej strony byli ci, którzy odrzucili wszystko, co mieli w sobie ludzkiego. Z drugiej my, którzy próbowaliśmy nie odchodzić od swoich przyjaciół, szukać takiego sposobu działania, żeby był bliski ludziom. Usiłowaliśmy się porozumieć z naszymi kolegami, którzy byli już przeciw, już zbuntowani. Braliśmy pod uwagę ich punkt widzenia, wciąż jednak byliśmy wewnątrz. [...]

[Po latach] spotkałem swoją dawną dziewczynę, Hankę. Przypomniała mi: „Jacuś, pamiętasz, powiedziałeś mi:«Kocham cię prawie tak bardzo jak partię»”. Byłem opętany, chory. Przecież naprawdę kochałem, ale ważniejsza była dla mnie idea przemienienia świata.

[...]

W 1953 roku jesienią kierownictwo partii postanowiło ocenić pracę wychowawczą Związku Młodzieży Polskiej. Krótko przedtem awansowałem na kierownika wydziału propagandy Zarządu Stołecznego. Przygotowałem pierwszy szkic oceny pracy kół ZMP w Warszawie, bardzo krytyczny, bo był to już okres śmierci ruchu, choć nie mówiono tego głośno. Jurek Wołczyk, przewodniczący Zarządu Stołecznego, [...] zgodził się z nią. W rezultacie kierownictwo zaakceptowało projekt i w jego duchu prowadziliśmy dalsze prace, to znaczy pisaliśmy prawdę.

Muszę powiedzieć, że nigdy nie przyszło mi na myśl, aby jakiekolwiek sprawozdania, które robię dla kierownictwa, mogły być nieprawdziwe. Więc w tym, że piszę prawdę, nie było, dla mnie samego przynajmniej, niczego zaskakującego, natomiast dziwne mogłoby się wydawać, że tak jednoznacznie negatywnie oceniam pracę organizacji zetempowskiej. [...]

Ocena została złożona w Zarządzie Głównym ZMP. Zaraz potem Wołczyka wezwano do KC, nie było go cały dzień, podobno rozmawiał z samym [Jakubem] Bermanem [członkiem Prezydium Rady Ministrów]. Po powrocie przyszedł do mojego pokoju jakiś spruty, zmęczony, zły. Powiedział: „Kurwa mać, Jacuś, tam jak masz tylko trochę własnego zdania, nie stukasz obcasami i nie mówisz: «Tak jest», to ci powiedzą: «Zarozumiały jesteście, towarzyszu, woda sodowa wam do głowy uderza».

Maglowano go, by uznał, że nasza ocena to błąd, czarnowidztwo. Następnego dnia zostałem wezwany do jego pokoju, gdzie już siedział wiceprzewodniczący i kierownik wydziału organizacyjnego. Wołczyk przystąpił do referowania sprawy.

– Towarzysze, wdało się w nasze widzenie świata czarnowidztwo, oczerniamy organizację.

Sprzeciwiłem się, Wołczyk powiedział, że jestem zarozumiały, a ja wtedy:

– Kurwa mać, jak się tu nie stuka obcasami i nie mówi: „Tak jest”, to powiedzą: „Zarozumiały jesteście, towarzyszu, woda sodowa wam do głowy uderza”.

Wywołało to ogólne zdumienie, bo wówczas na zebraniach nie mówiono takim językiem. [...]

Następnego dnia dowiedziałem się, że jestem na urlopie. Potem odbyły się jeszcze trzy rozmowy, wreszcie sprawa stanęła na posiedzeniu prezydium, gdzie wyrzucono mnie z funkcji kierownika wydziału, a wkrótce potem i z podstawowej organizacji partyjnej. Do ostatniej chwili proponowano, żebym złożył samokrytykę. Wzywano mnie później do Komitetu Dzielnicowego partii i pytano, czy się chcę odwołać od decyzji podstawowej organizacji. Powiedziałem, że nie chcę.

W rezultacie w aparacie zetempowskim pracowałem szesnaście miesięcy, a do PZPR należałem niecałe osiem miesięcy. Wstąpiłem do niej powtórnie w październiku 1956.

Dlaczego się postawiłem w sprawie tej opinii, a nie stawiałem się wcześniej? Sprzeciwiałem się i wcześniej, tylko w sposób właściwy komuniście, to znaczy nie publicznie, ale w rozmowach z kierownictwem. Nie można na zewnątrz występować przeciwko partii.

[...]

Z aparatu wyleciałem w listopadzie 1953, wiedziałem, że zaraz wylecę i z partii. Zadzwoniłem więc do rektora Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, towarzysza Kałuskiego.

– Towarzyszu rektorze, mówi Kuroń. Postudiowałbym sobie u was.

– Witamy z otwartymi ramionami – powiedział towarzysz rektor, który sądził, że nadal jestem kierownikiem wydziału propagandy – wpadnijcie któregoś dnia, to uzgodnimy, co macie robić.

A było to już po rozpoczęciu roku akademickiego.

– Akurat mam wóz, podjadę – ja na to.

Nawet nie złożyłem żadnych papierów, po prostu wpisano mnie na listę studentów. Z kalendarzykiem w ręce ustaliłem tylko z rektorem termin takiego niby-egzaminu wstępnego. Temat podano mi z góry – Odrodzenie. I tak znalazłem się na uczelni.

Na posiedzeniu Prezydium Zarządu Stołecznego powiedziano mi:

– Idź do zakładu, zostań przodownikiem pracy.

– Nie mogę, studiuję – odpowiedziałem.

Oczywiście, można mnie było jednym ruchem skreślić, ale się nie zdecydowali.

Państwowa Wyższa Szkoła Pedagogiczna była czołową socjalistyczną uczelnią, jak tam mówiono. Wszyscy stale chodzili w mundurach zetempowskich – czerwonych krawatach i zielonych koszulach – bo świętowano bez przerwy: rocznice, ważniejsze wydarzenia, zjazd partii, każde plenum. Wszyscy do wszystkich zwracali się per towarzyszu, studenci do profesorów, profesorowie do studentów.

[...]

Istotnym elementem mechanizmu funkcjonowania PWSP był wróg klasowy. [...] Każda sekcja miała raz w tygodniu swoją godzinę u rektora. Przychodziło tam jej kierownictwo i towarzysz rektor pytał, kto jest wrogiem klasowym, a oni wskazywali. Potem omawiano każdego studenta według listy. Rektor miał bardzo skomplikowane pytania, zawsze ten sam zestaw. Pamiętam jedno: „Co byś zrobił, gdyby przyszli Amerykanie?”. Miał wiele innych sposobów na zaglądanie do duszy.

Na ćwiczeniach z historii dzielił na przykład swoją sekcję na pół: jedni mieli światopogląd fideistyczny, drudzy naukowy i mieli ze sobą wojować. Ale nie po to, żeby kształcić się w dyskusjach, a tylko by wykryć prawdziwych fideistów. Bo prawdziwy fideista – zdaniem rektora – występował tak żarliwie, że się demaskował.

Ta cała PWSP, tropienie wroga klasowego, spisane wcześniej głosy w dyskusji, były dla mnie niesłychanym wstrząsem. Po tym, co przeżyłem przy wyrzucaniu mnie z aparatu i z partii – kiedy byłem przeświadczony, że to ja mam rację, a nie oni – musiałem sobie jakoś świat uporządkować. Ten wstrząs sprawił, że zobaczyłem wszystko trochę inaczej. Pewnie na tej samej zasadzie co dygnitarze, którzy dostają w łeb i zaczynają myśleć. Ale nie tylko. PWSP to był wzorcowy model stalinizmu, może dzięki piekielnej ambicji i żelaznej konsekwencji Kałuskiego. Przedtem z niczym takim nie miałem do czynienia.

[...]

Żyć się w tym nie dało. Wstydzę się przyznać, ale zacząłem z tym walczyć z osobistego wygodnictwa. Bo inaczej oni by mnie zaszczuli, z moim usposobieniem, bałaganiarstwem, spóźnieniami, pyskowaniem.

Na pół świadomie rozpocząłem kontrakcję. Założyliśmy „Związek Chuliganów”, który obejmował praktycznie cały mój rok na historii. Naszym hasłem było: „pardon, dycha”, co znaczyło, że należy wyjąć dychę, bo będzie zbiórka na pół litra. Piliśmy dużo i często. Już wtedy czułem, że chodzi o to, żeby być grupą. Skoro się nie da inaczej – to przez alkohol. W krótkim czasie staliśmy się paczką nie do przebicia i potrafiliśmy skutecznie bronić się przeciwko systemowi terroru.

W przeddzień cotygodniowej wizyty u rektora opracowywaliśmy wspólnie odpowiedzi na jego pytania. Mieliśmy ten sakramencki problem – kto jest wrogiem klasowym. Nie można powiedzieć, że nikt, bo przecież wróg jest wszędzie. I wymyśliłem, rozwiązałem tę kwadraturę koła. Wróg klasowy jest w każdym z nas, bo to jest pozostałość starego porządku. Jeden pije wódkę, inny się spóźnia, ten się nie uczy, tamten ma resztki fideistycznego światopoglądu. Mieliśmy to opracowane dla wszystkich – o każdym trochę dobrze i trochę źle. Sobie wymyśliłem opinię: anarchista, niewyparzony język, głupstwa gada, ale swój człowiek, gdyby przyszli Amerykanie, walczyłby o władzę ludową i zginął za nią. Tak zresztą o sobie myślałem.

Rektor Kałuski szybko się połapał, że ma do czynienia ze spiskiem, ale nie mógł go ugryźć. Raz mu błysnęła iskierka nadziei, kiedy pojechaliśmy na objazd historyczny.

Zaraz w Krakowie przepiliśmy wszystkie pieniądze. Potem na dworcu zorganizowaliśmy koncert – koledzy śpiewali piosenki, ja prowadziłem konferansjerkę i zbierałem pieniądze do czapki. Za te pieniądze piliśmy we Wrocławiu, a za pieniądze zebrane we Wrocławiu piliśmy w Poznaniu. Mieliśmy wszędzie lewe rachunki za przewodników, których nie braliśmy. W rezultacie odbyliśmy alkoholowy objazd Polski.

Nie wytrzymała tego Jasia M., przodująca nauczycielka, która za zasługi w pracy w szkole została przyjęta na uczelnię. Złożyła donos, a my wszystkiemu twardo zaprzeczyliśmy. Trudno było tylko zaprzeczyć, że nie braliśmy przewodników. I tu błysnął [...] Olek Musiał, przewodniczący naszego koła ZMP, który w objeździe nie uczestniczył, bo był chory.

Na zebranie, które miało rozstrzygnąć o naszych losach, przybył rektor, przewodniczący Zarządu Uczelnianego ZMP, sekretarz partii Kuberski. Olek od razu na wstępie stanął po stronie Janki M., krytykując nas i składając głęboką samokrytykę – że nie dostrzegł, nie zapobiegł, przeoczył. Następnie zaproponował, że zamówi rozmowy telefoniczne z przewodnikami w różnych miastach. Ponieważ był przeciw nam, uwierzono, kiedy wrócił i powiedział, że niestety my mamy rację. I biedna Jasia zwariowała. Nagle dowiedziała się, że białe jest czarne. Cały rok przeciw niej i jeszcze świadectwo nieistniejących osób. Pospiesznie złożyła samokrytykę.

Cała ta historia jest oczywiście koszmarna, ale myślę, że mechanizm kontrkultury na tym właśnie polega – na obronie więzi, na obronie tego, że człowiek dla człowieka jest człowiekiem. Jeśli cel można osiągnąć tylko w sposób przestępczy, to się go osiąga w sposób przestępczy. Myślę też, że to picie i nasz „Związek Chuliganów” były w sumie dużo lepsze niż to, co próbował z nami zrobić rektor Kałuski.

(Wiara i wina, 1990)