Tajemniczy rybak. Le Pilote du Danube - Jules Verne - ebook

Tajemniczy rybak. Le Pilote du Danube ebook

Jules Verne

0,0

Opis

Jules Verne: Tajemniczy rybak. Le Pilote du Danube. Powieść w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Fragment: „Oto od kilku miesięcy trapiło te wybrzeża nieustanne rozbójnictwo. Trudno zliczyć napadane folwarki, złupione zamki, okradzione wille, a nawet morderstwa spełnione na mieszkańcach, stawiających opór niepochwytnym złoczyńcom. Sądząc z wielu poszlak, ten szereg zbrodni nie mógł być dziełem pojedynczych zbrodniarzy. Należało przypuszczać istnienie bandy dobrze zorganizowanej i zapewne licznej, oceniając z dokonanych przez nią czynów. Lecz co było dziwne, że banda ta działała tylko w najbliższem sąsiedztwie Dunaju, w odległości dwóch kilometrów od rzeki złoczyńcy nie dawali już znaku życia. Ale same wybrzeża w granicach państwa austrjackiego, węgierskiego, serbskiego czy rumuńskiego, były pustoszone przez bandytów, których nie udawało się nigdy pochwycić na uczynku. Po dokonaniu zbrodni znikali oni aż do nowego napadu, który zdarzał się nieraz o setki kilometrów od poprzedniego. W przerwach między jednem a drugiem przepadały wszelkie ślady zbrodniarzy, jakby się rozpłynęli w powietrzu; ulatniali się razem z łupem, niekiedy bardzo obfitym i ciężkim. / Depuis plusieurs mois, en effet, les rives du Danube étaient désolées par un perpétuel brigandage. On ne comptait plus les fermes dévalisées, les châteaux pillés, les villas cambriolées, les meurtres même, plusieurs personnes ayant payé de leur vie la résistance qu’elles tentaient d’opposer à d’insaisissables malfaiteurs. De toute évidence, une telle série de crimes n’avait pu être accomplie par quelques individus isolés. On avait certainement affaire à une bande bien organisée, et sans doute fort nombreuse, à en juger par ses exploits. Circonstance singulière, cette bande n’opérait que dans le voisinage immédiat du Danube. Au delà de deux kilomètres de part et d’autre du fleuve, jamais un seul crime n’avait pu lui être légitimement attribué. Toutefois, le théâtre de ses opérations ne paraissait ainsi limité que dans le sens de la largeur, et les rives autrichiennes, hongroises, serbes ou roumaines étaient pareillement mises à sac par ces bandits, qu’on ne parvenait nulle part à prendre sur le fait. Leur coup accompli, ils disparaissaient jusqu’au prochain crime, commis parfois à des centaines de kilomètres du précédent. Dans l’intervalle, on ne trouvait d’eux aucune trace. Ils semblaient s’être volatilisés, ainsi que les objets matériels, parfois très encombrants, qui représentaient leur butin.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 579

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jules Verne

Tajemniczy rybak Le Pilote du Danube

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

Na język polski przełożyła: Maria Gąsiorowska

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Alexandre-Georges Roux (1855-1929) Ilustracja do powieści J. Verne'a: "Tajemniczy rybak"

(licencjapublic domain), źródło: http://jv.gilead.org.il/rpaul/Le%20Pilote%20du%20Danube/images/003.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Tajemniczy rybak

I. Konkurs w Sigmaringen.

W sobotę, piątego sierpnia 1876 r. liczne i hałaśliwe zgromadzenie odbywało się w Sigmaringen, w gospodzie pod znakiem «Spotkanie Rybaków». Śpiewy, okrzyki, brzęk szklanek, oklaski, nawoływania, tworzyły ogłuszającą wrzawę, przerywaną tylko przez donośne toasty «Hoch», któremi objawia się radość niemiecka, w chwilach najsilniejszego natężenia.

Okna gospody stojącej na samym krańcu ślicznego miasteczka Sigmaringen, wychodziły na Dunaj, którego źródła znajdują się niedaleko. Zebrali się w niej członkowie «Związku rybaków na Dunaju», stowarzyszenia międzynarodowego, do którego należeli ludzie wszystkich narodowości, zamieszkujących pobrzeża tej rzeki.

Żadne zebranie w Niemczech nie może się obejść bez pijatyki, więc i w rybackiej gospodzie popijano obficie doskonałe piwo monachijskie i wyborne wino węgierskie, popijano je pełnemi kuflami i szklankami. W wielkiej sali aż ciemno było od dymu tytuniowego, buchającego z niezliczonych fajek, ale zebrani towarzysze, choć twarzy swych nie mogli dojrzeć w kłębach dymu, słyszeli jednak swe głosy, hałaśliwe i donośne.

Zwolennicy łowienia ryb na wędkę z samego charakteru swego zajęcia są spokojni i milczący – ale na zebraniu, gdy odłożą rybackie przybory, przedzierzgają się chyba w najhałaśliwszych ludzi na świecie. Opowiadania ich o dokonanych połowach dorównywają słynnym opowieściom myśliwskim.

Kończyło się właśnie śniadanie, do którego zasiadło stu przeszło biesiadników, rozmiłowanych w wiosłowaniu, wędce i podrywce. Wybiła trzecia, gdy powstali od stołu. Niektórzy, o słabszej głowie, chód mieli nieco chwiejny, lecz ogół trzymał się krzepko na nogach.

Wielkim rozgłosem i sławą cieszyły się te konkursy rybackie, odbywające się parę razy do roku. Od granic księstwa Badeńskiego aż do Bulgarji i Bessarabji – wówczas jeszcze tureckich prowincji – napływali ochotnicy, ze wszystkich krajów, położonych nad żółtemi wodami Dunaju, które wyobraźnia poetów przemianowała na «błękitne».

«Związek rybaków na Dunaju» istniał już od lat pięciu; stowarzyszenie to, doskonale prowadzone przez przewodniczącego im Węgra Miklesko, rozkwitało bujnie. Wzrastające zasoby dawały możność wyznaczania wysokich nagród na konkursach, a na sztandarze rybackim błyszczały liczne medale, zdobyte w zapasach z innemi Towarzystwami. Komitet, biegły w prawach o rybołówstwie, umiał bronić swoich członków w zatargach z rządami i prywatnymi mieszkańcami. Konkurs, o którym mowa, był już drugim w ciągu 1876 roku.

O piątej rano uczestnicy wyszli z miasta na lewy brzeg Dunaju, w dół rzeki. Wszyscy ubrani w mundury stowarzyszenia: krótką bluzę, pozostawiającą zupełną swobodę ruchów, spodnie wpuszczone w buty z grubej skóry i na grubych podeszwach, i białe czapki z szerokiemi daszkami. Rozumie się, że wszyscy mieli w porządku potrzebne przyrządy: trzciny, drążki, wędziska, wędki, opakowane w pokrowcach irchowych, zapasy ołowiu, sznurki, włosie i stuczne muchy. Co do samego połowu, pozostawiano zupełną swobodę rybakom, każdy mógł się urządzać według swojej woli.

Punkt o godzinie szóstej rano dziewięćdziesięciu siedmiu uczestników konkursu stanęło na stanowiskach, z wędkami w ręku, gotowych do zarzucenia przynęty. Na znak dany trąbką, dziewięćdziesiąt siedm wędek jednym ruchem wyprężyło się nad wodą.

Na konkursie ustanowiono kilka nagród: dwie pierwsze, po sto guldenów każda, przeznaczone były dla tego, który złowi największą ilość sztuk i dla tego, który ułowi sztukę najwspanialszą.

Na pięć minut przed jedenastą, odgłos trąbki obwieścił koniec konkursu. Rybołówcy złożyli plon swoich trudów pod sąd ciała sędziowskiego, złożonego z czterech członków stowarzyszenia z Miklesko jako prezydującym. Nikt nie powątpiewał o bezstronności tego «jury», ale należało uzbroić się w wielką cierpliwość, zanim się ujawni wynik żmudnej pracy.

Przyznanie nagród, bądź za wagę złożonych ryb, bądź za piękność pojedynczych okazów, miało pozostać w tajemnicy, aż do chwili wręczenia nagród, po skończonym bankiecie, który zgromadził wszystkich współzawodników przy wspólnej, braterskiej uczcie.

Nadeszła wreszcie chwila uroczysta. Rybacy, nie mówiąc już o ciekawych widzach, przybyłych z Sigmaringen –czekali przed estradą, na której zasiadał prezydujący, na czele «jury». Nie brakowało ławek i taburetów, więc siedzieli wszyscy obecni; nie brakowało też stołów, zaś na stołach kufli z piwem i butelek z winem, ani szklanic i kieliszków.

Prezydujący wstał.

– Baczność! Baczność! – rozległo się naokoło.

Miklesko na początek wychylił kufel piwa i przemówił po niemiecku:

– Kochani towarzysze! Nie spodziewajcie się odemnie krasomówczej przemowy, bo nie po to zebraliśmy się tutaj. Będę mówił do was, jak do braci, o sprawach naszego stowarzyszenia.

Wstęp ten przyjęto z zapałem, różnojęzycznemi okrzykami, a że prezydujący wzniósł kufel do góry, zebranie odpowiedziało mu godnie, wychylając do dna swoje kufle.

Miklesko w dalszym ciągu przemowy wysławiał zalety ludzi, uprawiających sport rybołówczy. Chwalił cierpliwość, pomysłowość, zimną krew, wytrwałość, jakich potrzeba w tym zawodzie, który stawiał wyżej od myśliwskich czynów.

– Czy można nawet porównać polowanie z łowieniem ryb na wędkę? – wołał z zapałem.

– Nie! Nie! Nie można! – odpowiedzieli mu z niemniejszym zapałem słuchacze.

I cóż to za sztuka zabić kuropatwę, lub zająca, którego się ma przed sobą ł którego pies wytropił! Zwierzynę, wytropioną przez psa, myśliwy widzi, może do niej celować, może marnować dowoli śrut, którego tyle przepada bez korzyści. Ryba zaś, to zupełnie co innego! Nikt jej nie może dojrzeć…, Ryba kryje się w głębiach wodnych. Jakiejże potrzeba zręczności, ile wysiłku umysłowego, jakiej zwinności, ażeby ją przynęcić, wziąć na haczyk i wydobyć z wody uczepioną na końcu wędki, miotającą się i oddającą tem miotaniem hołd zręczności rybaka!…

Grzmot oklasków odpowiedział mówcy. Widocznie wyraził on dobrze uczucia wszystkich obecnych. Popił znowu piwa i nabrawszy tchu, zmierzał ku zakończeniu.

– Mogę tylko winszować obecnym tu i sobie rozwoju naszego stowarzyszenia, które się cieszy zasłużoną sławą w całej środkowej Europie. Mogę śmiało twierdzić, że samo należenie do niego jest już niezaprzeczonym zaszczytem!

Miklesko, wyprostowany jak struna, stanął między sekretarzem a skarbnikiem; każdy z nich ujął w prawą rękę kieliszek szampana, a lewą położył na sercu.

– Piję na cześć «Związku rybaków na Dunaju!» – zawołał gromko prezydujący, tocząc wzrokiem po zebranych.

Wszyscy powstali z miejsc, każdy z kieliszkiem w ręku. Niektórzy, chcąc lepiej widzieć, powchodzili na ławki i stoły, a wszyscy z zapałem wychylili toast, wzniesiony przez prezydującego, w kilku językach.

Na tem zakończył się drugi punkt programu; pozostał jeszcze punkt trzeci: rozdanie przyznanych nagród.

Wszyscy oczekiwali ze wzruszeniem, ponieważ wynik pracy sędziów trzymano dotąd w tajemnicy. Teraz nadeszła chwila wyjaśnienia.

Prezydent zaczął odczytywać listę nagród. Stosownie do przepisów «Związku rybaków», na początek miano ogłosić nagrody mniejszej wartości. Wywoływani kolejno drugorzędni laureaci podchodzili do estrady. Prezydujący witał każdego braterskiem uściśnieniem i wręczał dyplom wraz z pieniężną nagrodą.

Połów składał się z ryb pospolitych w wodach Dunaju: z kiełbi, płotek, szczupaków, okoni, linów i innych. Pośród nagrodzonych byli Wołosi, Węgrzy, Badeńczycy, Wirtemberczycy.

Drugą nagrodę przyznano za złowienie siedmdziesięciu siedmiu sztuk Niemcowi Weberowi, którego powitano gorącemi oklaskami, jako znanego już zwycięzcę na wielu poprzednich konkursach: przewidywano też ogólnie, że uzyska on i teraz nawet pierwszą nagrodę.

Ale nie! W jego sieci znalazło się tylko siedmdziesiąt siedm sztuk, gdy drugi współzawodnik, może nie zręczniejszy lecz szczęśliwszy, przyniósł sztuk dziewięćdziesiąt dziewięć.

Tym szczęśliwcem był Węgier Ilia Brusz. Gdy ogłoszono to nazwisko, publiczność zadziwiona nie przyjęła go oklaskami. Nikt go nie znał, bo Ilia Brusz wstąpił świeżo do «Związku rybaków».

Ponieważ nagrodzony nie stawił się osobiście po odbiór stu guldenów, Miklesko, nie tracąc czasu, zabrał się do odczytywania listy zwycięzców, których połów miał największą wagę. Byli wśród nich i Rumuni i Słowianie i Austryjacy. Nazwisko zdobywcy drugiej nagrody powitano także oklaskami; był to znany wszystkim członek Związku, Iwetozar. Ten chlubił się wspaniałą rybą ważącą cztery i pół funta, która niezawodnie wymknęłaby się łowcy, mającemu mniej zimnej krwi i zręczności.

Pozostała już tylko do przyznania pierwsza nagroda tej samej kategorji; serca wszystkich zabiły żywiej, w oczekiwaniu nazwiska nagrodzonego.

Ale jakież było zadziwienie, więcej nawet – osłupienie ogólne – gdy prezydujący oznajmił głosem, którego drżenia nie mógł pohamować:

– Pierwszą nagrodę za wagę, przysądzoną szczupakowi, ważącemu siedmnaście funtów, otrzymuje Węgier – Ilia Brusz.

Nastała cisza. Ręce przygotowane do oklasków – znieruchomiały, usta gotowe do okrzyków na cześć zwycięzcy– zamilkły. Wszyscy siedzieli bez ruchu, zaciekawieni w najwyższym stopniu.

Czy wreszcie ukaże się ten Ilia Brusz? Czy przyjdzie odebrać z rąk prezydującego swoje dyplomy i dwieście guldenów?

Nagły szmer przebiegł po zgromadzeniu.

Jeden bowiem z obecnych, stojący dotąd na uboczu, posunął się ku estradzie.

Był to zwycięzca – Ilia Brusz.

Sądząc z jego twarzy, starannie wygolonej a uwieńczonej gęstą czupryną, czarną jak smoła, Ilia Brusz miał co najwyżej lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, szeroki w ramionach, mocny w nogach, wydawał się bardzo silny, można było nawet dziwić się, że człowiek takiej siły znajduje przyjemność w zajęciu tak spokojnem jak łowienie ryb na wędkę i że on w niem zdobył tak wielką wprawę, której dał teraz niezaprzeczone dowody.

Jeszcze dziwniejszem zdawało się to, gdyż miał on widocznie jakąś wadę wzroku. Wielkie, ciemne okulary zasłaniały mu oczy, których barwy nie można było odróżnić pod szkłami. A jednak dobry wzrok jest jednym z najważniejszych warunków powodzenia w rybołówstwie, gdzie trzeba śledzić najlżejsze drgania wędki i zwalczać rozliczne wybiegi rybiego narodu.

Ale czy kto się dziwił, czy nie, każdy musiał uchylić czoła przed zwycięzcą; nikt nie mógł wątpić o bezstronności sędziów. Ilia Brusz był niezaprzeczenie zwycięzcą, i to podwójnym zwycięzcą, co się jeszcze nigdy dotąd nie trafiło.

Nareszcie zebrani rozpogodzili się i zabrzmiały oklaski na cześć tryumfatora, w chwili, gdy mu prezydujący wręczał dyplom i pieniądze.

Lecz Ilia Brusz, zamiast zejść z estrady, powiedział coś do prezydującego, a potem zwrócił się do publiczności z przemową.

– Panowie i koledzy! – zaczął, – Chciałbym powiedzieć wam parę słów, na co otrzymałem łaskawe pozwolenie pana prezydującego…

Zapanowała taka cisza w hałaśliwej dotąd sali, że możnaby usłyszeć przelatującą muchę. Ilia Brusz po krótkiej przerwie zaczął znowu mówić.

– Pragnę na wstępie podziękować wam za waszą sympatję i oklaski, oraz zapewnić, że powodzenie nie wbiło mnie w pychę, bo więcej zawdzięczam je szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, niż własnej zasłudze. Powodzenie nasunęło mi myśl, którą chcę poddać wam do osądzenia. Ponieważ obecnie wszystkie sporty ustanawiają rekordy, dlaczego my – rybacy – mielibyśmy pozostać w tyle za innymi!

Umilkł a wśród zebranych odezwały się głosy:

– Zapewne!

– Czemu nie?

– Ma słuszność!

Ilia Brusz zabrał głos znowu.

– Mój tytuł, członka «Związku rybaków na Dunaju», nakłada na mnie pewne granice, w których muszę zamknąć moją działalność. Postanowiłem zatem przepłynąć całą długość naszej sławnej rzeki, od jej źródeł aż do morza Czarnego, żywiąc się w czasie tej podróży, na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów, wyłącznie z owoców mojego połowu. Mam nadzieję, że szczęście, które mi dotąd sprzyjało, dopisze mi w tej wyprawie, którą zamierzam rozpocząć dziesiątego sierpnia, t. j. w przyszły czwartek, naznaczając panom miejsce spotkania u samych źródeł Dunaju.

Łatwiej sobie wyobrazić niż opisać zapał, jaki wywołało to niespodziewane oznajmienie. Przez pięć minut wrzała istna burza oklasków i okrzyków. Ale prezydujący przerwał ten huragan, powstając z miejsca, z kieliszkiem szampana w ręku.

– Za zdrowie i powodzenie naszego kolegi, Ilii Brusza! – wykrzyknął ze wzruszeniem.

– Niech żyje! – odpowiedział mu huczny okrzyk zebranych, którzy jednym tchem wychylili swe kielichy.

Po tym toaście nastąpiły jeszcze inne i wśród ogólnego rozweselenia zakończył się w sobotę piątego sierpnia 1876 r. słynny konkurs «Związku rybaków na Dunaju», odbyty w ślicznem miasteczku Sigmaringen.

II. U źródeł Dunaju.

Czy o rozgłos szło Ilii Bruszowi, kiedy oznajmiał związkowym kolegom zamiar przepłynięcia Dunaju w całej długości, z wędką w ręku! Jeżeli tak, to mógł sobie powinszować powodzenia.

Wszystkie dzienniki, wychodzące w miastach położonych nad Dunajem, zajęły się tym projektem i dawały obszerne i szczegółowe sprawozdania, pochlebiając zwycięzcy i zwracając uwagę ogółu na jego osobę.

Popołudniu ósmego sierpnia, na dwa dni przed dniem oznaczonym na rozpoczęcie niezwykłej podróży, kilkudziesięciu gości zebrało się w wielkiej sali gospody w Sigmaringen, ale pomimo zbliżającego się dnia uroczystego, nie o bohaterze projektowanej wyprawy rozmawiali ci goście. Ważniejsze jeszcze wypadki stanowiły przedmiot rozmowy mieszkańców Dunajowych wybrzeży.

Bo oto od kilku miesięcy trapiło te wybrzeża nieustanne rozbójnictwo. Trudno zliczyć napadane folwarki, złupione zamki, okradzione wille, a nawet morderstwa spełnione na mieszkańcach, stawiających opór niepochwytnym złoczyńcom.

Sądząc z wielu poszlak, ten szereg zbrodni nie mógł być dziełem pojedynczych zbrodniarzy. Należało przypuszczać istnienie bandy dobrze zorganizowanej i zapewne licznej, oceniając z dokonanych przez nią czynów.

Lecz co było dziwne, że banda ta działała tylko w najbliższem sąsiedztwie Dunaju, w odległości dwóch kilometrów od rzeki złoczyńcy nie dawali już znaku życia. Ale same wybrzeża w granicach państwa austrjackiego, węgierskiego, serbskiego czy rumuńskiego, były pustoszone przez bandytów, których nie udawało się nigdy pochwycić na uczynku.

Po dokonaniu zbrodni znikali oni aż do nowego napadu, który zdarzał się nieraz o setki kilometrów od poprzedniego. W przerwach między jednem a drugiem przepadały wszelkie ślady zbrodniarzy, jakby się rozpłynęli w powietrzu; ulatniali się razem z łupem, niekiedy bardzo obfitym i ciężkim.

Rządy państw niepokojonych przez te napady zaczęły wreszcie oburzać się ciągłem niepowodzeniem swoich władz policyjnych.

Przeprowadzono nawet w tej sprawie korespondencję dyplomatyczną, a dzienniki doniosły, że państwa zainteresowane utworzyły międzynarodowy oddział policji, rozstawiony na wybrzeżach Dunaju, pod dowództwem jednego naczelnika.

Wybór tego wodza przedstawiał niemałą trudność, ale w końcu zgodzono się na Karola Dragosza, ajenta policji węgierskiej, dobrze znanego w tych okolicach.

Karol Dragosz był rzeczywiście człowiekiem wybitnych zdolności i zasługiwał na to wyróżnienie. Człowiek czterdziestopięcioletni, wzrostu średniego, szczupły, miał więcej siły moralnej niż fizycznej. Posiadał przytem wytrzymałość, konieczną do znoszenia trudów powołania, i dość męstwa, by stawić czoło niebezpieczeństwu. Urzędownie mieszkał w Budapeszcie, lecz najczęściej przebywał w podróży, zajęty śledzeniem jakiej subtelnej sprawy. Znał doskonale wszystkie języki i narzecza południowego wschodu Europy, co mu ułatwiało stosunki z mieszkańcami. Publiczność z zadowoleniem przyjęła wieść o mianowaniu Dragosza przywódcą wyprawy i w sali pod «Spotkaniem rybaków» rozbrzmiewały jednomyślnie jego pochwały.

– Nie można było uczynić lepszego wyboru! – dowodził Ivetozar, gdy zapalono lampy w sali. – Znam Dragosza, To dzielny człowiek!

– I zręczny – dodał Miklesko.

– Ale będzie miał do czynienia z silnym przeciwnikiem – wyrzekł Weber, kiwając z powątpiewaniem głową. Zobaczymy go zresztą przy robocie.

– Zobaczymy! – powtórzył Ivetozar. –On już z pewnością zaczął robotę; możesz pan być tego pewny.

– Cztery dni temu otrzymał nominację – mówił Miklesko. – Niezawodnie już od trzech dni zabrał się do roboty.

– Ale od czego zacznie? – zagadnął jakiś Rumun.

– Trudno to zgadnąć – odparł żartobliwie jeden z gości. – Może skierował się do Białogrodu, może został w Budapeszcie… a może przyjechał tu, do Sigmaringen, i siedzi z nami w tej sali?…

Przypuszczenie to obudziło ogólną wesołość.

– W tej sali! – powtórzył Rumun. – A pocoby tu przyjeżdżał?

– Poco? – odezwał się Serb, Michał Michaiłowicz. – Choćby po to, żeby pojutrze być obecnym przy wyjeździe Ilii Brusza… Jeżeli tylko – bo i to możliwe! – Ilia Brusz i Karol Dragosz nie są jedną i tą samą osobą!…

Słuchacze zdumieni wpatrywali się w mówiącego.

– Nie! Jeden tylko Michał Michaiłowicz miewa podobne pomysły!

– A może – dodał on zamyślając się – może… Karl Dragosz ma inne podejrzenia…

– Jakie?

– Przypuśćmy, że ten zamiar przepłynięcia całego Dunaju, z wędką w ręku, wyda mu się podejrzanym?…

– Dlaczego?

– No! Bo byłaby to niezła sposobność dla łotra, ukryć się w skórze rybaka i to tak znakomitego rybaka… najbezpieczniejszy sposób zachowania «incognito»… Możnaby bez przeszkody dopuścić się mnóstwa zbrodni, pod warunkiem, ażeby między jedną a drugą dla niepoznaki łowić ryby…

– Tak, ale na to trzeba być rybakiem – odezwał się prezydujący. – A rybołówstwo, to zajęcie uczciwych ludzi!

Uwagę tę przyjęto z zapałem. Michał Michaiłowicz skorzystał z chwili i wznosząc w górę szklankę zawołał:

– Zdrowie prezydującego!

– Niech żyje! – zawtórowali chórem obecni.

Siedzący przy bocznym stoliku, samotny gość, który przysłuchiwał się uważnie rozmowie, przyłączył swój głos do tego chóru i również wypił zdrowie prezydującego.

Miklesko ujęty jego uprzejmością, gestem zaprosił go do swego stołu, z czego gość ów nie omieszkał skorzystać i zaraz przysiadł się do prezesa.

– Czy mam zaszczyt mówić z kolegą – rybakiem? – zagadnął go Miklesko.

– Z miłośnikiem rybołówstwa tylko – odrzekł skromnie nieznajomy.

– Szkoda! Panie…

– Jeger – podpowiedział nieznajomy.

– Szkoda, panie Jeger, – dodał prezydujący – bo z tego wnoszę, że nie będziemy mieli nigdy zaszczytu zaliczyć pana do naszego stowarzyszenia.

– Kto wie? – odrzekł Jeger – może i ja kiedyś zdecyduję się wziąć do ręki wędkę, a wtedy, znając odpowiednie warunki, zaciągnę się niezawodnie do pańskich szeregów…

– Łatwo to spełnić i teraz, bo warunki są tak proste, że każdy może im zadość uczynić – zawołał Miklesko, ucieszony nadzieją zdobycia nowego członka. – Trzeba tylko opłacić skromną składkę roczną, lubić rybołówstwo i zapisać swoje nazwisko i adres na liście stowarzyszonych. A że już znam pańskie nazwisko, więc gdy otrzymam adres…

– Wiedeń, ulica Lipska 43 – powiedział nieznajomy.

– Więc za cenę dziesięciu guldenów rocznie możesz pan zostać członkiem «Związku rybaków».

Obaj roześmieli się, a nieznajomy dodał:

– Żadnych więcej formalności? Ja zaś sądziłem, że w tym «Związku» wszyscy muszą znać się osobiście…

– Bynajmniej! – objaśnił Miklesko. – Jedni mieszkają tu, w Sigmaringen, inni na wybrzeżu morza Czarnego… Nie ułatwia to znajomości!

– Prawda!

– Naprzykład nasz najświeższy laureat Ilia Brusz. Nikt go nie zna.

– Czy być może?

– Napewno! – potwierdził Miklesko. – Od dwóch tygodni zaledwie został członkiem naszego «Związku». Dla nas wszystkich jego występ by? prawdziwą niespodzianką…

– Jakiejże on jest narodowości?

– Węgier.

– A z której mianowicie strony kraju?

– Z Szalki.

– Gdzież to jest ta Szalka?

– To mieścina na prawym brzegu Ipoty, rzeki, która wpada do Dunaju, o kilka mil powyżej Budapesztu.

– Więc pan z nim sąsiadujesz, panie prezesie! – roześmiał się Jeger.

– A raczej będę sąsiadował za jakie dwa lub trzy miesiące – odrzekł równie żartobliwym tonem Miklesko. – Bo tyle czasu zabierze mu zamierzona podróż…

– Jeżeli ją odbędzie! – odezwał się drwiąco Serb, Michał Michaiłowicz, wtrącając się bez ceremonji do rozmowy.

Inni członkowie rybackiego związku także zbliżyli się do prezydującego i nowego znajomego, pana Jegera.

– Co to ma znaczyć? –oburzył się Miklesko. – Masz bardzo bujną wyobraźnię, Michale Michaiłowiczu!

– Prosty żart, nic więcej, panie prezesie – odrzekł zagadnięty. – Ale jeżeli Ilia Brusz, według waszego zdania, nie jest ani złoczyńcą, ani ajentem policyjnym, jakiż mamy dowód, że nie zadrwił sobie poprostu z nas? Że nas nie wyprowadził w pole?

Miklesko oburzył się na dobre.

– Jesteś skłonny do złośliwych podejrzeń, Michale Michaiłowiczu! – odrzekł. – Ilia Brusz zrobił na mnie wrażenie dzielnego i uczciwego człowieka. Jest przytem członkiem «Związku rybaków na Dunaju». To także coś znaczy!

– Brawo! – wykrzyknęli obecni.

Michał Michaiłowicz, niezmieszany wcale uwagą prezesa, z wielką przytomnością umysłu pochwycił sposobność do nowego tematu.

– W takim razie – zawołał, podnosząc szklankę wina – wypijmy zdrowie Ilii Brusza!

– Niech żyje Ilia Brusz! – krzyknęli chórem wszyscy, a z nimi i pan Jeger, który swoją szklankę wychylił sumiennie do ostatniej kropli.

Uwaga Michała Michaiłowicza nie była jednak zupełnie bezpodstawna. Bo Ilia Brusz, oznajmiwszy z wielkim rozgłosem plan swojej podróży, nie pokazał się wcale. Nikt o nim nie miał wiadomości. Nie byłoż to dziwne, że trzymał się tak na uboczu i czy nie można było posądzać, że nadużył łatwowierności swych kolegów? Ale niepewność niedługo już będzie trwała. Za trzydzieści sześć godzin wszystko się wyjaśni.

Ci, których zaciekawiał zamiar Ilii, mieli się udać kilka mil w górę rzeki, za Sigmaringen. Zastaną tam niezawodnie Ilię, jeżeli to jest człowiek poważny i uczciwy, za jakiego uważał go prezes Miklesko.

Ale pozostawała jeszcze jedna trudność. Gdzie właściwie wytrysku ją źródła Dunaju? Czy na mapach oznaczono je dokładnie? A może dążący na spotkanie w jednem miejscu, zminą się z Ilią, który zacznie podróż od innego punktu?

Nie podlega wątpliwości, że Dunaj – zwany w starożytności Ister – ma źródło w wielkiem księstwie Badeńskiem. Geografowie oznaczają położenie źródła pod szóstym stopniem dziesięciu minutami długości wschodniej i pod czterdziestym siódmym stopniem czterdziestu ośmiu minutami szerokości. Ale to określenie obliczone jest co do minut, lecz nie co do sekund, co może stanowić znacznąróżnicę. A tu chodziło o to, by zarzucićwędkę w tem właśnie miejscu, gdzie pierwsza kropla wód Dunaju wytryska z ziemi, dążąc do morza Czarnego.

Według podania, które długi czas uchodziło za pewnik geograficzny, źródło Dunaju ma wytryskać w książęcym ogrodzie Fürstenbergów. Kolebką jego jest marmurowy basen, z którego liczni turyści czerpią kubkami wodę. Może więc tam, przy basenie pełnym zawsze wody, pojawi się Ilia Brusz, rankiem dziesiątego sierpnia?

Ale prawdziwe źródło wielkiej rzeki nie tam właściwie leży. Wiadomo już teraz, że Dunaj powstaje z połączenia dwóch strumyków, zwanych «Breg i Brigach», które spływając z wyniosłości ośmiuset siedmdziesięciu pięciu metrów, płyną przez bory Czarnego Lasu. Wody ich łączą się w Donaueschingen, o kilka mil powyżej Sigmaringen i odtąd już przybierają nazwę Dunaju.

Jeżeliby któremu z tych dwóch strumieni należało przyznać pierwszeństwo, to chyba Bregowi, który jest dłuższy o trzydzieści siedm kilometrów, niż Brigach, a wytryska w Bryzgowji.

Lecz ciekawi widzowie nie wątpili, że Ilia Brusz za punkt początkowy swej wyprawy obierze Donaueschingen i tam też zgromadzili się członkowie Związku, z prezesem swym, Miklesko.

Wczesnym rankiem, dziesiątego sierpnia, rozstawili się na straży na wybrzeżu Bregu, w miejscu gdzie się łączą oba strumienie. Ale mijały godziny, a oczekiwany bohater nie ukazywał się.

– Nie pojawi się wcale – mówili jedni.

– To jakiś oszust – dodawali inni.

– A my wszyscy wyszliśmy na łatwowiernych głupców! – szydził nieubłagany Michał Michaiłowicz.

Jeden tylko Miklesko bronił wytrwale Ilii Brusza.

– Nie! – powtarzał z uporem. – Nie uwierzę nigdy, ażeby członek «Związku rybaków na Dunaju» mógł oszukać i wprowadzić W błąd swoich kolegów! Niezawodnie coś opóźniło wyjazd Ilii Brusza. Bądźmy cierpliwi! Zobaczymy go niezadługo…

Miklesko miał słuszność okazując tak niezachwianą ufność. Bo przed samą dziesiątą rozległ się krzyk w gromadce stojącej w tem miejscu, gdzie Brigach łączy się z Bregiem.

– Płynie! Płynie! – wołano stamtąd.

O dwieście kroków, na zakręcie Bregu ukazała się łódź, popychana wiosłem umieszczonem z tyłu, płynąca blizko brzegu, po za granicami prądu. Jeden tylko człowiek, stojący na tyle łodzi, kierował ją wiosłem.

Był to ten sam człowiek, który przed kilku dniami wystąpił na konkursie Związku, jako zdobywca obu pierwszych nagród, Węgier Ilia Brusz.

Kiedy łódź wypłynęła na połączone już wody dwóch strumieni, zatrzymała się, a wioślarz zarzuciwszy kotwicę, przymocował ją na wybrzeżu. Z łodzi wysiadł Ilia Brusz, którego wnet otoczyli ciekawi. Nie spodziewał się on zapewne zastać tak licznego zgromadzenia, bo wydawał się trochę zmieszany.

Prezes Miklesko przyszedł go witać i podał mu rękę, Ilia Brusz uścisnął ją z uszanowaniem, zdjąwszy z głowy czapkę z futra foki.

– Witaj nam Ilio Brusz! – przemówił Miklesko z wielką godnością – cieszę się, że widzę zwycięzcę z naszego konkursu!

Zwycięzca skłonił się, a Miklesko mówił dalej:

– Spotykając się tu, u źródła naszej międzynarodowej rzeki, wyprowadzamy stąd wniosek, że zamierzasz urzeczywistnić swój zamiar i przepłynąć z wędką w ręku całą długość Dunaju aż do samego ujścia.

– Istotnie, panie prezesie, taki jest mój plan – odrzekł Ilia Brusz.

– I dziś właśnie rozpoczynasz swą podróż?

– Dziś, panie prezesie.

– A w jaki sposób zamierzasz płynąć?

– Poddając się prądowi.

– W tej łodzi?

– Tak, w tej łodzi.

– Bez zatrzymywania się?

– Przeciwnie! Będę się zatrzymywał na noc.

– Ale wiesz chyba, że masz przebyć trzy tysiące kilometrów?

– Płynąc dziesięć mil dziennie, powinienem przebyć tę przestrzeń w ciągu dwóch miesięcy.

– A zatem, szczęśliwej podróży, Ilio!

– Dziękuję z głębi serca, panie prezesie!

Żeglarz skłonił się raz jeszcze zgromadzonym i wsiadł do łodzi, a tłumy ciekawych tłoczyły się na sam brzeg, ażeby widzieć jak odpłynie.

Ilia wziął wędkę, założył przynętę, położył ją na ławeczce, wciągnął do łodzi kotwicę, silnem uderzeniem odepchnął łódź od brzegu, a potem, usiadłszy w tyle łodzi, zapuścił wędkę.

Po chwili wyciągnął ją z wody. Piękny okoń trzepotał się na końcu wędki. Było to pomyślną wróżbą dla podróży, a gdy Ilia zakręcił łódź i ruszył, zebrani na brzegu żegnali odpływającego laureata pełnemi zapału okrzykami.

III. Pasażer Ilii Brusza.

Ilia Brusz rozpoczął podróż po wielkiej rzece, podróż, która miała go przeprowadzić przez jedno księstwo – Badeńskie, przez dwa królestwa –Wirtembergję i Bawarję, przez dwa cesarstwa – Austro-Węgry i Turcję, przez trzy państewka – Hohenzollern – Sigmaringen, Serbję i Rumunję. [Państewka te zamienione zostały później w królestwa: Rumunja w 1881 r. Serbja w 1882 r].

Dziwny ten rybak nie obawiał się zmęczenia podczas tak długiej podróży. Prąd wody poniesie go więcej niż milę na godzinę, do samego ujścia, czyli przecięciowo pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Za dwa miesiące stanie u celu podróży, byleby tylko żaden wypadek nie zatrzymał go wśród drogi; a dlaczego miałby go spotkać jaki wypadek?

Łódź jego miała dwanaście stóp długości i płaskie dno, we środku szerokie około czterech stóp. Na przedzie łodzi mieściła się budka, kajuta, w której dwóch ludzi mogłoby znaleźć schronienie; w kajucie dwa jednakowe kufry, ustawione przy wejściu, zawierały w sobie skromny zapas ubrania, a złożone odpowiednio, mogły służyć za łóżko. Wgłębi stał trzeci kufer do siedzenia, a w jego wnętrzu mieściły się różne naczynia kuchenne.

Nie potrzeba dodawać, że w łodzi znajdowały się wszystkie narzędzia i przyrządy, potrzebne dla rybaka. Nie mógł on obejść się bez nich, ponieważ jak oznajmił swym kolegom na konkursie, zamierzał przez cały ciąg podróży żyć wyłącznie z owoców swego połowu, czy to spożywając je w naturze, czy zamieniając na monetę brzęczącą, lub produkty żywnościowe, dla urozmaicenia obiadów, bez zmiany ściśle ułożonego planu podróży.

Ilia postanowił sprzedawać wieczorami złowione w ciągu dnia ryby, a kupców spodziewał się znaleźć łatwo na obu brzegach rzeki, dzięki rozgłosowi, jakiego nabrało jego imię.

Upłynął dzień pierwszy podróży, ale ktoś, coby nie spuszczał z oka Ilii, miałby prawo dziwić się, że laureat konkursu rybackiego tak mało zajmuje się połowem, który jednak stanowił główny cel jego wyprawy. Bo zaledwie wypłynął daleko od ludzkich oczu, porzucił wędkę, brał się do wiosła i wiosłował z całych sił, gorączkowo przyśpieszając posuwanie się łodzi. Ale, jeżeli na brzegu ukazali się ludzie, albo łódź mijała jaki statek, Ilia natychmiast chwytał za wędkę i dzięki niepospolitej zręczności, ułowił zawsze piękną rybę, zdobywając tem poklask widzów. Gdy jednak zakręt rzeki zasłonił go znowu od ciekawych, gdy statek, który mijał, znikł w oddaleniu, Ilia brał się zaraz do wiosła i popychał ciężką łódź z większą szybkością, niż prąd wody.

Może miał on jakieś tajemne powody do skracania czasu podróży, do której przecie nikt go nie zmuszał! Jakiekolwiek były te powody, to pewna, że płynął szybko, niesiony prądem gwałtowniejszym u początków rzeki niż dalej; posługując się przytem wiosłem, ilekroć nadarzyła się sposobność, płynął z szybkością ośmiu kilometrów na godzinę, jeżeli nawet nie więcej.

Minąwszy kilka mniejszych osad, zostawił za sobą Tuttlingen, większe już miasteczko, nie zatrzymując się w niem wcale, pomimo że stojący na brzegu wzywali go znakami do siebie. On zrobił ruch odmowny i popłynął dalej.

Około czwartej popołudniu dopłynął do miasteczka Fridingen, położonego o czterdzieści ośm kilometrów od miejsca, z którego rozpoczął podróż. Byłby je chętnie pominął, tak jak poprzednie, lecz nie pozwolili mu na to przejęci zapałem widzowie. Zaledwie ukazała się jego łódź, od brzegu wypłynęły na środek rzeki liczne czółna i statki, które z okrzykami «hoch!» otoczyły go naokoło.

Musiał się poddać. Zresztą potrzebował nabywców na złowione w czasie podróży ryby, które trzepotały się w sieci przywiązanej do łodzi. Nie mógłby ich sam spotrzebować, a amatorów na nie było mnóstwo. Zaledwie zatrzymał łódź, pięćdziesięciu Badeńczyków otoczyło ją, oddając mu honory należne zwycięzcy na konkursie rybackim.

– Jak się masz, Ilia Brusz!

– Wypijemy razem kufel piwa!

– Kupimy twoje ryby, Brusz!

– Dwadzieścia krajcarów za tę sztukę!

– Dam guldena za tego okonia!

Ilia nie wiedział komu wpierw odpowiadać i w mgnieniu oka zebrał za swoje ryby sporą sumkę. Z tem co otrzymał jako konkursową nagrodę, utworzyłaby się ładna kwota, gdyby taki sam zapał spotykał go do ujścia rzeki.

Ale czemuż zresztą miałby ten zapał ostygnąć? Ludzie ubiegali się o to, by mieć rybę złowioną przez Brusza, jak o zaszczyt. Nie będzie więc rybak potrzebował chodzić po domach ze swoim towarem, bo publiczność rozchwyta wszystko na miejscu, z łodzi. Pomysł sprzedawania ryb okazał się znakomitym.

Owego wieczora, oprócz nabywców na ryby, nie brakło i zaproszeń. Lecz Ilia widocznie nie chciał opuszczać swej łodzi i dlatego odrzucił zaproszenia na kufle piwa i szklanki wina, na które ciągniono go do nadbrzeżnych gospod. Wielbiciele jego musieli się wyrzec tej przyjemności i pożegnali go, obiecując stawić się rano, w chwili wyjazdu.

Ale następnego rana nie zastali już łodzi Brusza, odpłynął przed świtem i korzystając z ciszy i pustki w tak wczesnej porze dnia, wiosłował z zapałem, trzymając się samego środka rzeki, w jednakowej odległości od stromych brzegów. Unosił go wartki prąd, gdy około piątej rano mijał Sigmaringen, przepływając o kilka metrów od gospody pod «Spotkaniem rybaków». Później, w ciągu dnia, przyjdą tam niezawodnie członkowie «Związku» i z balkonu gospody będą upatrywali przybycia towarzysza – zwycięzcę. Ale będą upatrywali na-próżno. Rybak będzie już wtedy daleko!

O kilka kilometrów za Sigmaringen Ilia minął pierwszy dopływ Dunaju, skromny strumień, wpadający doń z lewej strony. Korzystając zaś z rzadkich stosunkowo osad nadrzecznych cały dzień wiosłował, łowiąc tylko ryby, niezbędne na posiłek. Gdy noc nadeszła, stanął na nocleg w pustem miejscu, powyżej miasteczka Mundelkingen, którego mieszkańcy nie przypuszczali nawet, że tak blizko nocuje zwycięzca z Sigmaringen.

Po tym drugim dniu żeglugi, nastąpił trzeci, zupełnie podobny. Ilia przepłynął szybko koło Mundelkingen przed wschodem słońca, a wczesnym rankiem minął już duże miasto Echingen. O czwartej skrzyżował się ze znanym dopływem z prawej strony rzeki Iller, a o piątej uwiązał już łódź do żelaznego pierścienia wmurowanego w bulwark nadbrzeżny w Ulmie, największem po stolicy Stuttgardzie, mieście Wir-tembergji.

Nie wiedziano nic o przybyciu laureata. Spodziewano się go dopiero nazajutrz wieczorem, więc na wybrzeżu nie oczekiwały tłumy. Ilia rad, że może zachować incognito, postanowił wybrać się do miasta.

Nie można jednak twierdzić stanowczo, że na wybrzeżu nie było nikogo. Przechadzał się tam jakiś człowiek, który, jak się zdawało, czekał na Ilię Brusza, bo od chwili ukazania się łodzi, szedł równo z nią wzdłuż brzegu. Lecz gdy Ilia umocował łódź przy bulwarku, nieznajomy nie zbliżył się do niego; zatrzymał się opodal i przyglądał mu się bacznie z oddali, jakby nie chciał być widzianym. Był to człowiek średniego wzrostu, przeszło czterdziestoletni, z bystremi oczami, szczupły, ubrany w obcisłą kurtkę węgierskim krojem, w ręku niósł niewielką walizkę.

Ilia, nie zwracając nań uwagi, przywiązał mocno łódź, zamknął drzwi kajuty, upewniwszy się, że kłódki przy kufrach są pozamykane, a potem wyskoczył na brzeg i skierował się najbliższą ulicą do miasta.

Nieznajomy podążył za nim, wrzuciwszy z pośpiechem do łodzi skórzaną walizkę, którą dźwigał w ręku.

Ulm, przecięty Dunajem na dwie połowy, na lewym brzegu należy do Wirtembergji; na prawym zaś do Bawarji; lecz obie połowy są miastami czysto niemieckiemi. Ilia szedł starożytnemi ulicami, przy których sklepy zaopatrzone są według odwiecznego zwyczaju w okienka. Kupujący nie wchodzą do sklepów, lecz załatwiają sprawunki przed oszkloną wystawą; a gdy wiatr wieje, w całem mieście rozlega się zgrzyt i brzęczenie staroświeckich szyldów, wiszących na długich żelaznych prętach, a przedstawiających niedźwiedzie, jelenie, różne zwierzęta i godła, herby, krzyżei korony.

Dostawszy się do starożytnej dzielnicy, Brusz przebiegł ulice, gdzie rzeźnicy, flaczarze, garbarze mają swoje zakłady, i doszedł do katedry, jednej z najpiękniejszych w Niemczech. Wieża jej miała przewyższyć słynną wieżę w Strasburgu, lecz nie dopięła zamierzonego celu, i wierzchołek jej kończy się na wysokości trzystu trzydziestu siedmiu stóp od ziemi.

Ponieważ Ilia nie należał do rodzaju ludzi wspinających się na wieże, nie poszedł na szczyt, z którego można obejrzeć całe miasto i okolice. Gdyby był poszedł, pociągnąłby tam niezawodnie i nieznajomy, który szedł za Ilią trop w trop, niezauważony dotąd przez niego.

Minęli tak, idąc jeden za drugim, starożytny ratusz, zbudowany jeszcze w dwunastym wieku i zawrócili do rzeki. Lecz po drodze, Brusz przystanął zaciekawiony niezwykłym widokiem gromadki młodzieży, przechadzającej się na wysokich szczudłach. Chodzenie na szczudłach jest ulubionem ćwiczeniem w Ulmie, choć nie zmusza do niego, jak w Tybindze, grunt nierówny i wilgotny, utrudniający piesze wędrówki.

Chcąc się lepiej przypatrzeć wesołemu towarzystwu, złożonemu z dziewcząt, chłopców i dzieci, rozradowanych i śmiejących, Ilia usiadł przed kawiarnią. Nieznajomy nieomieszkał usiąść przy sąsiednim stole i obaj kazali sobie podać słynnego ulmskiego piwa.

Po dziesięciu minutach odpoczynku, wypiwszy piwo poszli dalej, ale w odmiennym porządku. Teraz nieznajomy szedł pierwszy żwawym krokiem, a kiedy Brusz, który na niego nie zwracał uwagi, doszedł do łodzi, zastał w niej usadowionego przybysza, z taką miną, jakby już dawno czekał na właściciela łodzi. Było jeszcze zupełnie widno, gdy Ilia zobaczył zdała natrętnika siedzącego na kufrze z tyłu łodzi i żółtą skórzaną walizkę, leżącą przy jego nogach. Zadziwił się i przyśpieszył kroku.

– Przepraszam bardzo, ale pan zapewne się pomylił? – zapytał Ilia grzecznie wchodząc do łodzi.

– Bynajmniej – odrzekł nieznajomy. – Właśnie pragnę rozmówić się z panem.

– Ze mną?

– Tak. Z panem Ilią Bruszem.

– Dlaczego?

Bo chcę panu zaproponować pewien interes.

– Interes? – powtórzył rybak, mocno zdziwiony.

– I nawet doskonały interes – dodał nieznajomy, wskazując Ilii, by usiadł.

Zaproszenie to było trochę dziwne, bo nie jest przyjętym zwyczajem, żeby gość zapraszał gospodarza. Ale człowiek ten przemawiał tak stanowczo i z taką spokojną pewnością siebie, że na Ilii zrobiło to wrażenie. Nic nie mówiąc, usiadł.

– Wiem o pańskim projekcie – zaczął nieznajomy – i wiem naturalnie o tem, że zamierzasz pan przepłynąć całą długość Dunaju, żyjąc wyłącznie z tego, co ci przyniesie połów ryb. Ja zaś jestem zapalonym miłośnikiem rybołówstwa i pragnąłbym bardzo wziąć udział w pańskiej wyprawie.

– A to w jaki sposób?

– Zaraz powiem, ale przedtem pozwól mi pan zadać sobie jedno pytanie. Ile szacujesz tę ilość ryb, jaką możesz złowić w czasie swej podróży?

– To jest, ile może mi przynieść połów?

– Tak. – Liczę tu tylko to, co pan sprzedasz, nie biorąc w rachubę tego, co zużyjesz na swoje pożywienie.

– Może… jakie sto guldenów…

– Ja zaś dam panu za to – pięćset guldenów.

– Pięćset guldenów! – powtórzył Ilia oszołomiony.

– Tak, pięćset guldenów, płatnych z góry.

Ilia popatrzył na autora dziwnej propozycji a spojrzenie jego musiało być wymowne, bo nieznajomy odpowiedział na myśl, której Ilia nie wyraził.

– Bądź pan spokojny, panie Brusz. Jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach…

– Więc dlaczego mi pan to proponujesz? – zapytał Ilia nieprzekonany.

– Już powiedziałem – odrzekł nieznajomy. – Pragnę wziąć udział w pańskim popisie i być jego świadkiem. Przytem, wdaję się tu w grę w znaczeniu hazardu. Zaryzykowawszy na pańskie szczęście pięćset guldenów, będę miał rozrywkę, odbierając od pana pieniądze, otrzymane co wieczór ze sprzedaży pańskiego połowu, za moje wyłożone z góry.

– Co wieczór?! – powtórzył Ilia. – Więc pan chciałbyś płynąć razem ze mną?

– Naturalnie – odrzekł nieznajomy. – Rozumie się, że koszt mojej podróży nie wchodzi do naszej umowy, i że zapłacę za przejazd, drugie pięćset guldenów, czyli razem tysiąc guldenów wypłaconych z góry gotówką.

– Tysiąc guldenów! – powtórzył Ilia, coraz więcej zadziwiony.

Propozycja była ponętna. Ale widocznie rybak cenił wyżej swoją samotność, bo odpowiedział krótko.

– Żałuję niezmiernie, ale… przyjąć pańskiej propozycji nie mogę i… odmawiam.

Po tak stanowczej odpowiedzi, nieznajomy mógł tylko skłonić się i odejść. Ale zapalony zwolennik rybołówstwa był innego zdania.

– Czy mi wolno zapytać dlaczego? – wyrzekł łagodnie.

– Nie potrzebuję tłumaczyć się z powodów. Odmawiam i koniec. Mam do tego prawo, jak sądzę – odparł Brusz, już trochę zniecierpliwiony.

– Niezawodnie! – potwierdził nieznajomy nie wzruszając się wcale. – Ale i ja nie myślę się zrzec mojego prawa, i proszę, zechciej pan wyłuszczyć mi powody swego postanowienia. Moja propozycja nie czyni panu ujmy, a nawet przeciwnie; mam zatem prawo żądać grzeczności i wyjaśnienia.

Nieznajomy wyrzekł te słowa łagodnie lecz tak stanowczo, że zrobił wrażenie na Ilii, któremu szło wprawdzie o samotność, ale więcej jeszcze o unikanie sprzeczek i zatargów. Ustąpił więc, uznając słuszność uczynionej uwagi.

– Masz pan słuszność – wyrzekł już spokojnie. – Powiem więc odrazu, że nie radbym się zgodzić na przedsięwzięcie, które niezawodnie naraziłoby pana na straty.

– To już mnie tylko obchodzi.

– I mnie także, bo nie miałem zamiaru poświęcić więcej niż godzinę dziennie na połów ryb.

– A przez resztę dnia?

– Wiosłuję dla przyśpieszenia żeglugi.

– Tak bardzo panu się śpieszy?

Ilia Brusz przygryzł usta.

– Śpieszy się czy nie, mniejsza o to, dość że tak jest – odparł oschłym tonem. – Rozumie pan zatem, że w takich warunkach przyjąć od pana pięćset guldenów, równałoby się prostej kradzieży.

– Wcale nie, jeżeli pan mnie z góry ostrzegasz – odpowiedział nieznajomy z niezachwianym spokojem.

– Byłoby kradzieżą! – powtórzył Ilia stanowczo. – Chyba że zmuszałbym się do łowienia ryb codziennie, choćby przez godzinę. A ja nie zgodzę się nigdy na takie zobowiązanie. Chcę postępować według własnej fantazji, chcę być wolny!

– I będziesz pan wolny – zapewnił nieznajomy. – Będziesz łowił ryby kiedy zechcesz i tylko jeżeli zechcesz, to nawet powiększy przyjemność naszej gry. Zresztą wiem jak jesteś zręczny i sądzę, że dwukrotne lub trzykrotne zarzucenie wędki wystarczy. Uważam, że to dla mnie doskonały interes. Trwam więc przy tem, co powiedziałem: daję panu pięćset guldenów za przejazd i pięćset za złowione w czasie podróży ryby.

– A ja trwam przy swojem postanowieniu i odmawiam.

– W takim razie powtarzam pytanie: dlaczego?

Natarczywość ta była zupełnie niewłaściwa. Ilia, mimo bardzo spokojnego charakteru, zaczynał tracić cierpliwość.

– Dlaczego? – powtórzył wzburzony. – Zdaje mi się, że już powiedziałem. A jeżeli pan żądasz koniecznie, to dodam, że nie chcę nikogo na moim pokładzie! Zdaje mi się, że wolno każdemu lubić samotność.

– Rozumie się – odpowiedział nieznajomy, nie ruszając się jednak z ławki, jakby do niej przyrósł. – Ale ze mną będziesz pan zupełnie sam. Nie ruszę się z tego miejsca i nie przemówię nawet słowa, jeżeli mi postawisz taki warunek.

– A w nocy? – zapytał Ilia Brusz, już rozgniewany. – Czy pan sądzisz, że dwóch ludzi może się pomieścić wygodnie w kajucie?

– Kajuta jest dostatecznie obszerna na dwóch – dowodził nieznajomy. – Zresztą, za tysiąc guldenów można znieść trochę niewygody.

– Być może! – odciął się Ilia, coraz więcej rozdrażniony. – Ale ja nie chcę! Nie chcę i basta! To już chyba wyraźne, jak sądzę…

– Bardzo wyraźne – przyznał nieznajomy.

– A więc? –zapytał Ilia, czyniąc wymowny ruch ręką i wskazując na bulwark.

Ale zdawało się, że nieznajomy nie zrozumiał tak wyraźnego gestu. Wyjął z kieszeni fajkę i nakładał ją starannie. Jego spokój doprowadził Ilię do ostateczności.

– Czy mam pana wysadzić na ląd? – wykrzyknął z uniesieniem.

Nieznajomy skończył nakładanie fajki i powiedział spokojnie, bez śladu obawy w głosie:

– Zrobiłbyś pan źle, a to dla trzech powodów: Pierwszy, że bójka wywołałaby wdanie się policji i musielibyśmy obaj iść do komisarza, podać swoje imiona i nazwiska i odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Nie byłoby mi to przyjemne, wyznaję; a z drugiej strony, taka awantura zapewne nie wpłynęłaby na pośpiech pańskiej podróży, o który panu tak bardzo idzie.

Czy uparty miłośnik rybołówstwa liczył dużo na ten argument? Jeżeli tak, to mógł być zadowolony. Ilia Brusz złagodniał odrazu i gotów był już wysłuchać do końca. Nieznajomy, zajęty wyłącznie fajką, nie zwracał uwagi na wywołane wrażenie.

A kiedy uporawszy się z fajką, zabierał się do dalszego wykładu, ktoś trzeci, kogo dotąd Ilia nie widział, zjawił się na wybrzeżu i wskoczył do łodzi. Przybysz miał na sobie mundur żandarmski.

– Czy pan Ilia Brusz? –zapytał.

– Ja sam – odrzekł zapytany.

– Proszę o pańskie dowody.

Słowa te padły jak kamień rzucony w stojącą wodę. Ilia Brusz zmieszał się widocznie.

– Moje dowody? – wyjąkał. – Ja nie mam żadnych dowodów, oprócz adresu na listach i kwitu za opłatę dzierżawy domu, w którym mieszkam w mieście Szalka. Czy to wystarcza?

– To nie są żadne dowody – odrzekł żandarm wzgardliwie. – Metryka chrztu, pasport książeczka robotnicza, to są dowody! Czy pan masz coś w tym rodzaju?

– Nic zupełnie – zawołał Ilia z rozpaczą.

– Bardzo to dla pana nieprzyjemne – mruknął żandarm, markotny, że będzie musiał postąpić surowo.

– Dla mnie?! – zawołał rybak. – Ależ ja jestem uczciwy człowiek. Proszę, chciej pan temu wierzyć!

– Nie wątpię o tym – upewnił go żandarm grzecznie.

– I nie obawiam się nikogo. Jestem zresztą znany, jako zwycięzca na ostatnim konkursie «Związku rybaków» w Sigmaringen. Wszystkie dzienniki o tem pisały i nawet tutaj znajdę niezawodnie poręczycieli!

– Poszukamy ich, możesz pan być pewny – uspokajał go żandarm. Ale mimo to, zmuszony jestem prosić pana, byś poszedł ze mną do komisarza, który sprawdzi tożsamość osoby.

– Do komisarza? – wykrzyknął Ilia. – A o cóż mnie obwiniacie?

– O nic – objaśnił żandarm. – Ale mamy rozkaz czuwać bacznie nad rzeką i dostawiać do policji każdego, kto nie ma w porządku papierów. Czy pan masz w porządku swoje dowody? Nie! A więc muszę dostawić pana do policji, a reszta już do mnie nie należy.

– Ależ to niegodziwość! – oburzył się zrozpaczony Ilia.

– Niema jednak na to rady – zapewniał go żandarm spokojnie.

Kandydat na towarzysza podróży przysłuchiwał się rozmowie tak pilnie, że aż mu fajka zagasła. Uznał wreszcie, że nadeszła chwila odpowiednia do wystąpienia.

– A gdybym ja poręczył za panem Ilią Bruszem? Czyby to wystarczyło?

– To zależy – odrzekł żandarm. Przedewszystkiem, kto pan jesteś?

– Proszę, oto mój pasport – odpowiedział amator rybołówstwa, podając żandarmowi dokument.

Żandarm przejrzał go starannie i odpowiedział już innym tonem:

– To co innego!

Złożył starannie pasport, oddał właścicielowi, skłonił mu się z uszanowaniem i wyskoczył z łodzi.

– Do widzenia, panowie! – zawołał, salutując towarzysza Ilii.

Zdumiony tak nieprzewidzianym obrotem rzeczy, Ilia patrzył na odwrót nieprzyjaciela, a jego niespodziewany obrońca powrócił do rozpoczętej rozmowy i rzekł:

– Drugi powód, panie Brusz, to, że Dunaj, dla przyczyn może panu niewiadomych, jest ściśle strzeżony, jak tego mieliśmy dowód przed chwilą, a ten nadzór stawać się będzie coraz ściślejszy, w miarę posuwania się w dół rzeki, a jeszcze ściślejszy, gdy wpłyniesz pan w granice Serbji i prowincji bułgarskich państwa ottomańskiego, gdzie panują rozruchy, a właściwie nawet wojna, od dnia pierwszego lipca. Przypuszczam, ze różne przypadki mogą się zdarzyć w ciągu tej podróży i że byłoby nieźle mieć w danym razie pomoc uczciwego obywatela, który ma pasport w porządku i trochę stosunków…

Zręczny mówca przewidywał, że ten argument, po zdarzeniu z pasportem, przekona Ilię, który szukał już tylko przyzwoitego pozoru do ustąpienia.

– Trzeci i ostatni powód – mówił nieznajomy – to, że zwracam się do pana, z upoważnienia pana Miklesko, prezesa waszego związku. Ponieważ oddałeś pan swą wyprawę pod opiekę «Związku rybaków na Dunaju», ma on prawo czuwać, w jaki sposób odbędzie się ta podróż, ażeby w danym razie módz poświadczyć uczciwe wypełnienie przyjętych warunków. Pan Miklesko, dowiedziawszy się, że chcę narzucić się panu na towarzysza podróży, dał mi urzędowe polecenie w imieniu «Związku». Żałuję że nie przewidziałem pańskiego oporu i nie wziąłem od niego listów polecających, które mi ofiarowywał…

Ilia westchnął z uczuciem ulgi. Czy mógł znaleźć lepszy pozór do zgodzenia się na to, czemu się opierał z taką zawziętością?

– Trzeba było powiedzieć to odrazu! – zawołał. – To zupełnie zmienia sprawę, nie mam już teraz żadnego powodu do odrzucenia pańskiej propozycji.

– Więc pan się zgadzasz?

– Zgadzam się bez zastrzeżeń.

– Doskonale! – zawołał nieznajomy, wyjmując z pugilaresu kilka banknotów. – Oto tysiąc guldenów.

– Czy mam pokwitować z odbioru? – zapytał Ilia.

– Jeżeli to panu nie sprawia trudności…

Ilia wyjął z kufra pióro i notatnik, z którego wydarł kartkę i przy gasnącem świetle dziennem napisał formalne pokwitowanie, czytając je głośno, w miarę pisania.

«Otrzymałem jako zapłatę za ryby złowione przez cały czas obecnej mojej podróży po Dunaju, oraz jako cenę przejazdu od miasta Ulm do morza Czarnego, sumę tysiąca guldenów od pana…

Przerwał pisanie i zwrócił się pytająco do nieznajomego:

Towarzysz podróży zapalał właśnie fajkę. «Jegera, Lipska ulica 45 w Wiedniu – podpowiedział w przerwie między dwoma kłębami dymu.

IV. Sergjusz Ladko

Południowo wschodnie kraje Europy i część Azji, leżąca między morzem Czarnem a Indostanem, były od wieków areną krwawych wojen. Skutkiem położenia geograficznego, więcej od innych narażone były na najścia ludów, które tamtędy ciągnęły na podbój państw zachodnich.

Fenicjanie, Grecy, Rzymianie, Persowie, Hunnowie, Gotowie, Scytowie, Węgrzy, Turcy, wydzierali sobie te nieszczęśliwe krainy, nie mówiąc już o dzikich hordach barbarzyńców, zalewających w pewnych odstępach czasu Europę środkową i docierających daleko na Zachód.

Krwawą była przeszłość tych krajów, ale ale i przyszłość nie zapowiada się dla nich pogodna, jeśli wierzyć proroctwu uczonych, którzy przepowiadają najazd żółtej rasy, z nieodłącznemi rzeziami, jakie już zdarzały się w starożytności i w wiekach średnich. A jeśli ten dzień straszliwy nadejdzie, wtenczas południowa Rosja, Rumunja, Serbja, Bulgarja, Węgry i Turcja będą stanowiły szaniec obronny Europy, i o nie uderzy pierwsza fala najeźdźców.

Ale i dziś w tych krajach, nie panuje bynajmnie spokój. Zamieszki, rabunki, rzezie masowe powtarzają się bezustannie na półwyspie Bałkańskim. Pozostając przez kilkaset lat pod jarzmem tureckiem, kraje te nie przyjęły obyczaju ani religji muzułmańskiej i zaznaczały swoją odrębność nieustannemi buntami przeciw Turcji, które 1875 r. wywołały wojnę, zakończoną zupełną niepodległością Serbji i Rumunji, będących do owej chwili lennikami Turcji, oraz utworzeniem księstwa Bułgarskiego, pod rządami chrześcijańskiego władcy.

W tym to właśnie 1875 r., który dał początek wojnie o niepodległość, los chrześcijan w państwie tureckiem stał się nie do zniesienia. Obciążeni podatkami, prześladowani, zabijani i torturowani bez sądu, nie znajdując nigdzie sprawiedliwości, porwali się do broni i zadali szereg klęsk wojskom tureckim, które wyruszyły przeciwko powstańcom. Powstanie rozszerzyło się jak pożar, ogarnęło znaczną przestrzeń: Czarnogórze, Bośnię i Serbję, a następnie, po klęsce zadanej Turkom w wąwozie Duga, w styczniu 1876 r. rozpoczęło się wrzenie w Bulgarji. Jak zwykle bywa, zaczęło się to od tajnych sprzysiężeń, od zebrań odbywanych w sekrecie, w których brała udział młodzież pełna zapału. Wkrótce, pod wodzą wyróżniających się spiskowców, potworzyły się oddzielne grupy sprzysiężonych, w każdem mieście i w całym kraju.

W Ruszczuku, mieście położonem nad Dunajem, na wprost rumuńskiego miasta Giurgiewa, zbudowanego na przeciwległym brzegu, władza naczelna nad sprzysiężonymi dostała się w ręce Sergjusza Ladko, znanego wszystkim pilota na Dunaju. Wybór był bardzo trafny.

Sergiusz Ladko, człowiek trzydziestoletni, jasnowłosy, wysokiego wzrostu i niezwykłej siły, biegły we wszystkich ćwiczeniach fizycznych, posiadał warunki odpowiednie dla dowódcy, a co jeszcze ważniejsze, posiadał i zalety moralne, niezbędne dla tego, kto ma sprawować władzę: energję, szybkość postanowienia, pewność w postępowaniu i głęboką miłość ojczyzny.

Sergiusz Ladko urodzony w Ruszczuku, zajmował się przeprowadzaniem statków po Dunaju, przewodnicząc im w drodze do Wiednia, i wyżej w górę rzeki, albo też w dół, do samego morza Czarnego. Prowadził barki, statki, berlinki, które umiały oceniać jego doskonałą znajomość niebezpiecznych miejsc wielkiej rzeki. W przerwach między tem zajęciem zajmował się łowieniem ryb, a obdarzony wyjątkową zręcznością, potrafił i w tem dojść do doskonałości. Połów ryb i zarobki pilota przynosiły mu bardzo znaczne dochody.

Ponieważ cztery piąte swego życia spędzał na rzece, czuł się na wodzie, jak w swoim żywiole. Fraszką było dla niego przepłynąć Dunaj szeroki pod Ruszczukiem jak morska zatoka, a niktby nie zliczył ilu tonących wyratował ten znakomity pływak.

Uczciwe życie i położone zasługi zjednały Sergiuszowi Ladce wielką popularność, na długo jeszcze przed rozpoczęciem rozruchów w Ruszczuku, możnaby nawet twierdzić, że całe miasto żywiło dla niego przyjazne uczucia; całe miasto – oprócz jednego człowieka– Iwana Strigi.

Był to mieszkaniec Ruszczuka, tak samo jak Sergiusz Ladko, ale stanowił z nim rażące przeciwieństwo.

Ci dwaj ludzie, nawet pod względem fizycznym różnili się zupełnie, lubo Striga był także dobrego wzrostu, barczysty, silny, miał jasne włosy i niebieskie oczy, ale na tem kończyło się podobieństwo. Twarz Sergiusza, o rysach szlachetnych, miała wyraz szczery i serdeczny, a oblicze Strigi zdradzało chytrość i zimne okrucieństwo.

Pod względem moralnym różnica zaznaczała się jeszcze dobitniej: Ladko wiódł życie jawne, pracował pod okiem wszystkich, a o Stridze nikt nie wiedział skąd czerpie złoto, które wyrzucał bez rachunku. Różne wieści krążyły o nim. Mówiono, że zdradzając swój kraj i ziomków, jest szpiegiem na tureckim żołdzie; mówiono, że oprócz szpiegowskiego rzemiosła, uprawia przemytnictwo i że z jego pomocą mnóstwo towarów przechodzi z rumuńskiego brzegu na brzeg bułgarski, nie opłacając cła. Dodawano nawet szeptem, że to wszystko są tylko dodatki i że Striga główne swe dochody ma z rabunków i rozbójniczych napaści… Mówiono i wiele innych jeszcze rzeczy, lecz prawdą było to tylko, że nikt nie wiedział nic pewnego o życiu i zajęciach tego zagadkowego człowieka, który jednak nie dał się nigdy pochwycić na gorącym uczynku jakiegokolwiek przestępstwa.

Ale wszystkie te domysły ludzie udzielali sobie szeptem, na ucho. Nikt nie odważyłby się wyrzec głośno jednego słowa przeciw człowiekowi, którego bezczelność i gwałtowność budziły ogólną obawę. Striga mógł więc udawać że nie wie, o co go posądzają i że wierzy w życzliwość, którą mu okazywano przez nikczemne tchórzostwo, gdy chodził po mieście z butną miną, otoczony ludźmi najgorszej sławy.

Zdawałoby się, że między takim człowiekiem a Sergiuszem Ladko, wiodącym życie zupełnie odmienne, nie mogło być żadnych stosunków, i rzeczywiście, długi czas znali się tylko z opinji; ale los zdarzył, że ci dwaj ludzie zetknęli się z sobą i zmienili w śmiertelnych wrogów.

Słynna z piękności Nacza Gregorewicz, dwudziestoletnia dziewczyna, mieszkała z matką w sąsiedztwie Ladki, którego znała od czasów swego dzieciństwa. Na piętnaście lat przed chwilą, w której rozpoczyna się nasza opowieść, ojciec jej padł zamordowany przez Turków, a wspomnienie tego morderstwa żyło jeszcze w pamięci miasta, zgnębionego, lecz nie ujarzmionego przez Turków. Wdowa po zamordowanym, pozostawszy bez zasobów, wzięła się mężnie do pracy. Biegła w haftach, któremi każda wieśniaczka w tym kraju zdobi swoje ubranie, zarabiała jako hafciarka na utrzymanie swoje i dziecka.

Ale że ubodzy najsrożej odczuwają czasy niepokoju i zamieszek, więc i biednej hafciarce dawały się one we znaki, choć Sergiusz Ladko często przychodził jej z pomocą. Stopniowo pomiędzy młodzieńcem a dwiema kobietami zawiązał się stosunek przyjaznej zażyłości. Pilot spędzał w ich domu chwile wolne od zajęć. Przychodził często wieczorami, a nieraz zabierał je łodzią na przejażdżkę, lub na połów ryb na Dunaju.

Kiedy pani Gregorewicz, zmęczona życiem, położyła się na wieczny spoczynek, Ladko opiekował się sierotą i dzięki tej opiece położenie Naczy nie zmieniło się, mimo śmierci matki. I tak stopniowo, bezwiednie prawie, rozwinęła się miłość w sercu obojga. Dopiero skutkiem wystąpienia Strigi poznali swoje uczucia.

Striga, ujrzawszy najpiękniejszą dziewczynę w Ruszczuku, zakochał się w niej odrazu, gwałtownie, jak zwykle ludzie nieposkromionego charakteru. Przyzwyczajony do tego, że wszystko ustępuje przed jego zachciankami, przyszedł do Naczy i bez żadnych wstępów oświadczył się o jej rękę. I po raz pierwszy w życiu napotkał niezwyciężony opór. Nacza, nie bacząc, że obudzi nienawiść tak niebezpiecznego człowieka, odpowiedziała stanowczo, że nic w świecie nie skłoni ją do tego małżeństwa. Napróżno Striga ponawiał swoją prośbę. Za trzecim razem Nacza zabroniła mu dalszych odwiedzin.

Striga wpadł w gniew niepohamowany. Dając folgę swemu dzikiemu charakterowi, zaczął miotać przekleństwa, które przeraziły Naczę. W tem strapieniu zwróciła się o pomoc do Ladki, a ten, dowiedziawszy się co zaszło, wpadł we wściekłość równą gniewowi Strigi i z niesłychanem uniesieniem zaczął złorzeczyć zuchwalcowi, który śmiał podnieść oczy na Naczę.

Uspokoił się wszakże, a z wyjaśnień jakie nastąpiły, wynikło to, że w godzinę potem Sergiusz i Nacza zaręczyli się ze sobą.

Striga, dowiedziawszy się o tem, o mało życiem tego nie przypłacił. Wpadł zuchwale do domu Naczy z obelgami i pogróżkami. Wyrzucony za drzwi żelazną ręką Sergjusza, zrozumiał dopiero, że Nacza ma już teraz potężnego opiekuna, który potrafi ją obronić.

On – Striga usłyszał odmowę! Zwyciężony został przez współzawodnika! On – który się tak przechwalał swą siłą! Takiego upokorzenia nie był w stanie przebaczyć i postanowił się zemścić.

Zebrawszy kilku awanturników, zrobił pewnego wieczoru zasadzkę na Sergjusza, który popłynął był w górę rzeki. Nie szło już tu o prostą bójkę, lecz o ułożone z góry morderstwo. Napastnicy mieli noże…

Ale napaść nie udała się. Sergjusz Ladko, posługując się wiosłem jak maczugą, zmusił napastników do ucieczki, i nawet Striga, naciśnięty zblizka, umknął sromotnie. Nauczka poskutkowała i łotr nie próbował już nowych zasadzek.

W początkach roku 1875 Sergjusz Ladko poślubił Naczę a w rok potem, w pierwszych miesiącach 1876 r. zaczęły się niepokoje w Bulgarji. Ladko, mimo gorącej miłości dla żony, nie zapomniał o obowiązkach względem swego kraju. Bez wahania przyłączył się do tych, którzy utworzyli sprzysiężenie i zbierali się na narady, szukając sposobów ratunku dla nieszczęsnej ojczyzny.

Przedewszystkiem trzeba było postarać się o broń. Dużo młodzieży wyemigrowało w tym celu: przeszedłszy granicę, roproszyli się po Rumunji i po pogranicznych prowincjach rosyjskich Ladko do nich należał. Z rozdartem sercem, lecz niezłomny w postanowieniu, wyjechał, pozostawiając ukochaną żonę na pastwę niebezpieczeństwa, grożącego w wojennych czasach żonie przywódcy powstańców.

Myśl o Stridze nie opuszczała go i przejmowała niepokojem. Czy ten bandyta nie zechce skorzystać z nieobecności nieprzyjaciela, by go ugodzić w to, co ma najdroższego? Wszystko było możliwe. Ale Sergjusz Ladko pocieszał się, że Striga znikł od kilku miesięcy i słuch nawet o nim zaginął.

Według krążących pogłosek, przeniósł on dalej na północ pole swojej działalności. Nie brakło gadania na ten temat, ale wieści były bezładne i sprzeczne. Głos publiczny oskarżał Strigę o rozmaite zbrodnie, lecz nikt nie wymieniał żadnych szczegółów.

To jedno nie podlegało wątpliwości, że Striga wyjechał, a to głównie obchodziło Ladkę.

Wyjazd Strigi dodał mu otuchy. W jego nieobecności żadne niebezpieczeństwo nie będzie groziło Naczy.

Ladko krótko zabawił w domu, zmuszony wnet wyjeżdżać, a ta powtórna wyprawa, dłużej miała trwać niż pierwsza. Nie udawało się dotąd sprowadzenie dostatecznej ilości broni. Transporty pochodzące z Rosji szły drogą lądową przez Węgry i Rumunję, mało w owym czasie posiadających kolei. Spiskowcy bułgarscy uznali, że łatwiej pójdzie sprowadzanie broni, jeżeli jeden z nich pojedzie do Budapesztu, zgromadzi tam przybyłe transporty i złożywszy wszystką broń na galarach, spławi ją szybko Dunajem do Bulgarji.

Ladko, przeznaczonydo tej czynności, wyruszył tego samego wieczoru. W towarzystwie jednego tylko rodaka, który miał odprowadzić łódź napowrót do bułgarskiego brzegu, chciał przeprawić się na drugą stronę Dunaju, ażeby przez Rumunję dostać się jak najprędzej do węgierskiej stolicy. Wtedy zdarzył mu się wypadek, który go mocno zastanowił.

Ladko i jego towarzysz odpłynęli od brzegu zaledwie o jakieś pięćdziesiąt metrów gdy rozległ się strzał. Kula przeznaczona była dla nich bez żadnej wątpliwości, bo gwizdnęła im koło uszu, a pilotowi wydało się, że pomimo zmierzchu, w strzelającym poznał Strigę. Czyżby więc Striga powrócił do Ruszczuku?

Śmiertelny niepokój, jaki w nim obudziło to przypuszczenie, nie wpłynął jednak na opóźnienie jego podróży. Zdecydowany był poświęcić życie dla dobra ojczyzny; nie cofnie się i przed większą ofiarą: poświęceniem swego szczęścia…

Zobaczywszy wycelowaną strzelbę, osunął się na dno łodzi, ale było to tylko zręcznym wybiegiem dla zmylenia przeciwnika. Bo gdy «jeszcze echa powtarzały odgłos strzału, już Ladko wiosłował z pośpiechem» ku rumuńskiemu miastu Giurgienu, w którem wśród gęstniejącego zmroku zaczynały się zapalać niezliczone światełka.

Ladko, przybywszy do celu podróży, zabrał się żywo do roboty.

Nawiązał stosunki z rosyjskimi emisarjuszami, przebywającymi w tajemnicy w Budapeszcie i w Wiedniu; i wprędce po jego przyjeździe, galary naładowane za jego staraniem bronią i amunicją, popłynęły z biegiem wody, w dół rzeki.

Listy od Naczy przychodziły często, adresowane pod przybranem nazwiskiem, jakie jej wskazał. Spokojne zrazu, stopniowo nabierały niepokojącego tonu. Nacza nie wspominała o Stridze. Zdawało się, że nie wie nawet o jego powrocie do Bulgarji, i Ladko zaczynał już przypuszczać, że się pomylił, ale o tem nie mógł wątpić, że ktoś oskarżył jego samego, Ladkę, przed władzami tureckiemi, gdyż policja wtargnęła do jego domu i zrobiła szczegółową rewizję, która jednak nic nie wykryła.

Nie miał się po co śpieszyć z powrotem do domu, bo powrót równałby się samobójstwu. Wykryła się już jego rola w spisku, był śledzony przez policję, nie mógł się pokazać w mieście, gdyż zostałby natychmiast uwięziony. A u Turków uwięzienie w tak burzliwych czasach było równoznaczne ze śmiercią. Musiał więc dopóki powstanie nie rozpocznie się jawnie, unikać powrotu, by nie ściągnąć nieszczęścia na siebie i na żonę, dotąd przez Turków pozostawioną w spokoju.

Chwila wybuchu powstania nadeszła niebawem. Bulgarja powstała W maju – zbyt wcześnie zdaniem Ladki, który przewidywał najgorsze następstwa z tego pośpiechu.

Ale bez względu na to co myślał, musiał śpieszyć na pomoc ojczyźnie. Dojechał koleją do Zomboru, ostatniego miasta węgierskiego, do którego wówczas dochodziła linia kolejowa. Stamtąd zamierzał popłynąć już Dunajem.

Lecz to, czego się tam dowiedział, skłoniło go do przerwania podróży. Jego obawy okazały się aż nazbyt słuszne. Powstanie bułgarskie stłumiono w samym zarodku. Turcja już gromadziła wojska w trójkącie między Ruszczukiem, Widdyniem a Sofią, i żelazna jej ręka dawała się srodze we znaki nieszczęsnej krainie.

Ladko musiał się cofnąć i czekać lepszych czasów w małej mieścinie Szalka, w której zamieszkał tymczasowo.

Listy jakie otrzymywał od Naczy, utwierdziły go w przekonaniu, że nie mógł inaczej postąpić. Dom jego w Ruszczuku był ściśle strzeżony, a sama Nacza napół uwięziona. Ze względu na własny i żony interes musiał wystrzegać się wszelkiej nieostrożności.

Miotał się niecierpliwie, zmuszony do bezczynności, gdyż przesyłkę broni trzeba było przerwać po zduszeniu powstania i nagromadzeniu wojsk tureckich na brzegach Dunaju. Oczekiwanie to, samo z siebie przykre, stało mu się nieznośnem od czasu gdy przestał otrzymywać listy od Naczy, to jest od końca czerwca.

Niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Rzeczywiście mógł obawiać się czegoś najgorszego. Pierwszego lipca Serbia urzędownie wypowiedziała wojnę sułtanowi, i od tej chwili na brzegach Dunaju zaroiło się od wojsk, które dopuszczały się najokropniejszych okrucieństw. Może Nacza padła ofiarą tych zaburzeń, a może została uwięziona przez władze tureckie jako zakładnica, lub jako domniemana wspólniczka męża?

Minął miesiąc bez żadnej zmiany; Ladko nie mógł już dłużej wytrzymać i postanowił nie zważając na nic, powrócić do Bulgarji dla zobaczenia co się dzieje z Naczą.

Lecz właśnie przez wzgląd na żonę należało postępować ostrożnie. Gdyby Ladko dał się pochwycić nierozsądnie pierwszemu wartownikowi tureckiemu, nie sprawiłby tem nikomu nic dobrego. Jego powrót mógł przynieść korzyść o tyle tylko, o ile on zdoła wejść do miasta i ukryć się w Ruszczuku bezpiecznie, pomimo podejrzeń i śledzenia, skierowanych ku jego osobie. W ten sposób może czegoś dokonać, stosownie do okoliczności, a w najgorszym razie, gdyby mu przyszło uciekać znowu za granicę, będzie miał przynajmniej tę radość, że zobaczy żonę i sprawdzi jakie jest jej położenie.

Ladko rozmyślał przez kilka dni w jaki sposób rozwiązać tę trudność. Wpadłszy na dobry pomysł jak mu się zdawało – nie zwierzając się nikomu, zabrał się do wykonania ułożonego planu.

Czy się ten plan uda? Przyszłość dopiero pokaże. Ale musiał spróbować i dlatego dwudziestego ósmego lipca 1876 r. sąsiedzi pilota w Szalce zobaczyli, że domek, w którym mieszkał przez parę ostatnich miesięcy, stoi pustką, a drzwi i okna ma szczelnie pozamykane.

Jaki zaś związek mają plany i zamiary Ladki z konkursem rybackim w Sigmaringen, okaże się w dalszym ciągu tego opowiadania.

V. Karol Dragosz

Schowawszy do kieszeni pokwitowanie, pan Jeger zabrał się do urządzenia swego mieszkania na łodzi. Zapytał, które łóżko otrzyma do użytku i wszedł do kajuty ze swoją walizką. W dziesięć minut wyszedł z kabiny, przebrany od stóp do głowy. Przywdział strój rybaka – grubą bluzę, wysokie buty z tęgiej skóry i czapkę z futra foki – istny sobowtór Ilii Brusza.

Pan Jeger zadziwił się nieco, że jego gospodarz przez ten krótki czas już opuścił łódź. Ale szanując przyjęte zobowiązanie, nie pytał go o nic, gdy w jakieś pół godziny później powrócił z wycieczki. Lecz Ilia Brusz, choć niepytany, powiedział mu, że chodził do miasta wyprawić listy do dzienników, z zawiadomieniem, że przybędzie do Neustadt pojutrze wieczorem, a do Ratyzbony nazajutrz. Teraz, gdy szło o interes pana Jegera, Ilia musiał zabiegać o to, by za przybyciem do miasta nie zastać pustki takiej jak w Ulmie. Żałował nawet, że nie może zatrzymywać się w znaczniejszych miastach, leżących na drodze do Neustadtu, to jest w Neuburgu i Ingolstadzie. Ale takie przystanki nie zgadzały się, na nieszczęście, z jego planem i musiał się ich wyrzec.

Jeger rad był reklamie zrobionej dla jego korzyści i nie żałując Neustadtu i Ingolstadtu, pochwalił plan swego gospodarza, zapewniając uroczyście, że nie chce krępować jego wolności.

Potem obaj towarzysze spożyli wieczerzę, siedząc naprzeciw siebie na ławce, jak na koniu. Jeger wzbogacił wieczerzę wspaniałą szynką moguncką którą wydobył z głębi swojej walizy, a Ilia zaczynał godzić się z towarzyszem, w miarę, jak odkrywał w nim dobre strony.

Noc przeszła spokojnie. Przed wschodem słońca Ilia podniósł kotwicę i wypłynął, nie budząc towarzysza.

Pod Ulmem Dunaj jest jeszcze niewielki i niktby nie przypuścił, że dalej, wzbogacony obfitemi dopływami, zamienia się w jedną z największych rzek w Europie.

Prąd Dunaju w tem miejscu już o wiele spokojniejszy, płynie z szybkością mili na godzinę. Na jego wodach unosiły się łodzie i barki rozmaitych rozmiarów, oprócz ciężko obładowanych statków, pomagających sobie rozpiętemi żaglami. Pogoda zapowiadała się trwała.

Ilia, wypłynąwszy na środek prądu, wziął się do wiosła dla większego pośpiechu i tak samo z wiosłem w ręku zastał go Jeger, gdy w kilka godzin później obudził się i wyszedł z kabiny. Wiosłował aż do samego wieczora, z wyjątkiem krótkiej przerwy podczas śniadania, kiedy łódź płynęła, niesiona tylko siłą prądu. Pasażer nie pytał o nic, a jeżeli dziwił go taki pośpiech, nie zdradzał bynajmniej swego zadziwienia.

Przez cały dzień oba mało mówili. Ilia wiosłował energicznie, a Jeger przyglądał się jego robocie tak uważnie, że mogłoby to dziwić wioślarza, gdyby jego uwagi nie pochłaniały statki płynące po Dunaju i widok wybrzeży. Brzegi zniżały się stopniowo. Rzeka rozlewała coraz szerzej swe wody. Lewy brzeg, płaski, nie odznaczał się wyraźnie, gdy po brzegu prawym, podwyższonym jeszcze sztucznym nasypem pod kolej, przebiegały pociągi, sapały parowozy, których dymy mieszały się z dymem parowców, bijących z wielkim hałasem śrubami o wodę.

Za Offingen, które podróżni minęli popołudniu, kolej skręca ku południowi, oddalając się od rzeki, a prawy brzeg zamienia się w rozległe bagna. Granicy ich nie można było dojrzeć, gdy wieczorem łódź zatrzymała się w Dillingen na nocleg.

Nazajutrz, po równie pracowitej przeprawie, łódź zarzuciła kotwicę na pustem miejscu, o kilka kilometrów od Neuburga, a gdy zaświtał ranek piętnastego sierpnia, już płynęła zwolna środkiem rzeki.

Na wieczór tegoż dnia Ilia zapowiedział swoje przybycie do Neustadtu. Wstydziłby się stanąć tam z próźnemi rękami. Przy sprzyjających warunkach atmosferycznych i niewielkiej przestrzeni, jaka pozostawała do przebycia, postanowił zabraćsię do połowu.

Wczesnym rankiem zrobił bardzo staranny przegląd swych rybackich przyrządów. Towarzysz jego, siedząc na tyle łodzi, przyglądał się z zajęciem, jak przystoi prawdziwemu amatorowi. Ilia podczas roboty chętnie rozmawiał.

– Dziś, jak pan widzi, zabieram się łowić ryby, a przygotowania do tej pracy zabierają dużo czasu. Bo ryba jest z natury nieufna i trzeba być bardzo przezornym, chcąc ją przynęcić. Niektóre ryby są niesłychanie zmyślne i ostrożne, naprzykład liny.

– Lin nieosobliwa ryba, mojem zdaniem – zrobił uwagę Jeger.

– Zapewne, bo lubi przebywać w błocie, a to jej czasem nadaje smak niedobry.

– A szczupak?

– Szczupak jest doskonały – odrzekł Ilia – ale tylko wtedy, gdy waży pięć lub sześć funtów. W małych są same ości. Lecz szczupak nie należy do ryb zmyślnych.

– Doprawdy? A więc te rekiny rzeczne, jak je zowią…

– Są równie głupie jak rekiny morskie – dokończył Ilia. – Toż samo okonie i węgorze. Łowienie ich może przynieść korzyść, ale nie stanowi chluby dla rybaka. To są ryby, które rybak nie łowi, łowią się same.

Jeger słuchał i podziwiał głęboką znajomość rybołówstwa Ilii i niesłychaną staranność, z jaką przygotowywał się do połowu.

Wyjął wędkę giętką i