Tajemniczy ogród. The Secret Garden - Frances Hodgson Burnett - ebook

Tajemniczy ogród. The Secret Garden ebook

Frances Hodgson Burnett

5,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. „Tajemniczy ogród” to powieść obyczajowa autorstwa Frances Hodgson Burnett. „Tajemniczy ogród” jest współcześnie uważany za najlepszą powieść tej autorki i zaliczany do klasyki literatury dziecięcej. Prócz warstwy obyczajowej, książka daje też wyraz przekonaniu o uzdrowicielskiej, wręcz mistycznej sile natury. Ludzie pozostający w silnym z nią związku są zdrowi i mocni (także moralnie), czego przykładem jest Dick Sowerby, owo „dziecko natury”. Ozdrowieńczego jej oddziaływania doświadczają także inni jej bohaterowie: Mary Lennox, oderwana od angielskich korzeni, jest chorowita i brzydka – zmienia się to po powrocie do ojczyzny i poddaniu się mocy przyrody. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Tajemniczy_ogród).

The Secret Garden is a novel by Frances Hodgson Burnett. It was initially published in serial format starting in the autumn of 1910, and was first published in its entirety in 1911. It is now one of Burnett's most popular novels, and is considered to be a classic of English children's literature. Several stage and film adaptations have been produced. (http://en.wikipedia.org/wiki/The_Secret_Garden).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 751

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Frances Hodgson Burnett

Tajemniczy ogród The Secret Garden

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej A dual Polish-English language edition

na język polski przełożyła Jadwiga Włodarkiewicz

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Ogródek, fot. Elżbieta Sarwa (2012)

_______________  

 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-7950-326-1

 

Tajemniczy ogród

ROZDZIAŁ I. NIKT SIĘ NIE OSTAŁ.

W chwili, gdy Mary Lennox została wysłana do Misselthwaite Manor dla zamieszkania tam przy wuju, twierdzono ogólnie, że było to najniesympatyczniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziano. I było to szczerą prawdą. Twarz jej była mała i chuda, postać mała i chuda, włosy miała jasne, rzadkie, skwaszony wyraz twarzy. Włosy jej były żółte, jak żółta również była twarzyczka, ponieważ Mary urodziła się w Indiach i wiecznie zapadała na zdrowiu — to na to, to na owo. Ojciec jej był na stanowisku rządowym, wiecznie zapracowany i sam chory; matka zaś, słynna piękność, dbająca jedynie o siebie, lubiąca zebrania, zabawy, otaczająca się młodym, wesołym towarzystwem. Nie pragnęła ona zupełnie dziecka; to też, gdy Mary na świat przyszła, oddała ją pod opiekę niańki Hinduski, zwanej w narzeczu tamecznym Ayah, której dano do zrozumienia, że jeśli jej chodzi o względy pani, to powinna dziecko trzymać ile możności jak najdalej od jej oczu. Kiedy zatem Mary była chorowitym, nieznośnym, brzydkim niemowlęciem, usuwano ją matce z drogi; a gdy stała się chorowitym, nieznośnym, zaczynającym chodzić dzieckiem, usuwano ją również z przed oczu matki. Mary nie pamiętała, by z bliska widziała kogokolwiek innego, prócz ciemnych twarzy swojej Ayah i reszty służby hinduskiej, a ponieważ byli jej posłuszni we wszystkim ze względu na to, że wrzaskami swymi mogła w razie oporu rozgniewać panią, przeto Mary w szóstym roku życia była najdespotyczniejszym i najsamolubniejszym zwierzątkiem, jakie kiedykolwiek żyło na kuli ziemskiej. Młoda nauczycielka, Angielka, która ją miała nauczyć czytać i pisać, tak trudne miała zadanie, że po trzech miesiącach porzuciła miejsce, a inne jej następczynie uciekały po krótszym jeszcze przeciągu czasu. To też, gdyby Mary nie była przyszła po prostu fantazja i chęć poznać książki, nie byłaby się chyba nigdy zapoznała z alfabetem. 

Pewnego rozpaczliwie upalnego rana, gdy miała lat około dziewięciu, zbudziła się w bardzo złym humorze, a humor jej jeszcze o wiele się pogorszył, skoro spostrzegła, że służącą, stojącą przy jej łóżku, nie była jej Ayah. 

— Po coś przyszła? — rzekła do obcej kobiety. — Nie pozwalam ci tutaj zostać. Przyślij mi moją Ayah! 

Kobieta patrzyła na Mary wystraszonym wzrokiem i wyjąkała, że Ayah przyjść nie może, a kiedy Mary wpadła w pasję, biła ją i szczypała, Hinduska patrzała na nią coraz bardziej wystraszona i powtarzała, że Ayah w żaden sposób do panienki przyjść nie może. 

Owego ranka było coś tajemniczego w powietrzu. Nic nie było wykonane w zwykłym porządku, a kilku hinduskich sług brakowało, ci zaś, których Mary widziała, skradali się lub uciekali z twarzami przerażonymi. Lecz nikt jej nic nie chciał powiedzieć, a jej Ayah nie przychodziła. Mary zostawiona była sama sobie w dalszym ciągu, wreszcie wyszła do ogrodu i zaczęła bawić się sama pod drzewami w pobliżu werandy. Udawała, że urządza klomby z kwiatów, i zatykała wielkie, szkarłatne pęki kwiatów w małe kupki ziemi, przy czym złość jej rosła, i dziewczynka mruczała do siebie pod nosem wszystko, co powie niani, gdy ta powróci. 

— Świnia! Świnia! Córka świni! — mówiła, bo nazwać Hindusa świnią jest najstraszniejszą obelgą. 

Zgrzytała zębami ze złości i wciąż powtarzała to samo, gdy wtem usłyszała, że matka jej jest z kimś drugim na werandzie. Była tam z młodym blondynem i stali tak oboje, rozmawiając przyciszonym, dziwnym głosem. Mary znała młodego blondyna, wyglądającego na chłopca. Słyszała, iż był to bardzo młody oficer, świeżo z Anglii przybyły. Dziecko patrzało na niego, ale patrzało i na matkę. Mary przyglądała się zawsze matce, ilekroć udało jej się ją widzieć, ponieważ ˝pani˝ — Mary tym mianem najczęściej nazywała matkę — była taką wysoką, smukłą, śliczną osóbką i nosiła takie urocze suknie. Włosy jej były niby faliste przędze jedwabne; miała mały, wykwintny nosek i wielkie, śmiejące się oczy. Wszystkie jej suknie były cienkie i powłóczyste, a Mary mówiła, że ˝pełno na nich było koronek˝. Dzisiaj wydawało się, że więcej na niej koronek, niż zazwyczaj, lecz oczy jej nie śmiały się wcale. Były szeroko otwarte i błagalnie wzniesione ku twarzy młodego oficera. 

Mary usłyszała jej słowa: — Czyż tak bardzo źle? Tak bardzo? 

— Strasznie — odrzekł młody człowiek drżącym głosem. — Strasznie, pani. Powinna pani była wyjechać w góry przed dwoma tygodniami. 

Wtedy pani Lennox ręce załamała. 

— Och! Wiem, żem powinna była wyjechać — zaszlochała, — Wszak zostałam jedynie dla tego niemądrego pikniku. Jakże byłam szalona! 

W tejże chwili doszedł ich uszu z baraków dla służby taki lament rozpaczliwy, że pani Lennox gorączkowo uchwyciła za ramię młodego oficera, Mary zaś drżeć poczęła na całym ciele. Lament i jęki stawały się coraz głośniejsze. 

— Co to? Co to? — szeptała przerażona pani Lennox. 

— Ktoś znów umarł — odpowiedział młodzieńczy oficer. — Nie mówiłaś, pani, że zaraza wybuchła między służbą pani. 

— Nic o tym nie wiedziałam! — zawołała. — Chodź pan ze mną, chodź! — i, odwróciwszy się, wbiegła do wnętrza domu. 

Nastąpiły potem rzeczy okropne, i tajemniczość poranka tego wytłumaczona została małej Mary. Oto cholera wybuchła w najgroźniejszej swej formie, i ludzie padali, jak muchy. Jej Ayę zabrano w nocy chorą, a lament ów w zabudowaniach służby powstał był właśnie wskutek jej śmierci. Do dnia następnego zmarło jeszcze troje służby, reszta w trwodze i popłochu uciekła. Paniczny strach opanował wszystkich, a ludzie marli jeden po drugim. 

W zamęcie i przerażeniu następnego dnia, zapomniana przez wszystkich, Mary ukryła się w dziecinnym pokoju. Nikt o niej nie pomyślał, nikt jej nie pragnął, a tymczasem wydarzyły się dziwne a straszne rzeczy, o których nie wiedziała nic zgoła. Mary na przemian płakała lub spała. Wiedziała tylko, że ludzie chorowali, i że słychać było tajemnicze, przerażające jakieś głosy. W pewnej chwili wśliznęła się do jadalni, którą znalazła pustą, jakkolwiek częściowo dopiero opróżnione półmiski stały na stole, a talerze i krzesła wyglądały tak, jak gdyby je poodsuwano w pośpiechu. Dziewczynka zjadła owoce i biszkopty, a dla ugaszenia pragnienia wypiła szklankę całą stojącego opodal wina. Wino było słodkie, lecz Mary nie znała jego mocy. Po małej chwili uczuła odurzenie, wróciła do swego pokoju i znów się zamknęła, przestraszona krzykami i odgłosami uciekających kroków. Uczuła ogarniającą ją nieprzezwyciężoną senność, położyła się na łóżeczku i na bardzo długo straciła świadomość tego, co się wokoło niej działo. 

Tymczasem zaszło bardzo wiele, ale Mary spała snem tak twardym, że jej już nie budziły ani jęki, ani odgłosy wnoszonych i wynoszonych przedmiotów. 

Po przebudzeniu Mary leżała jeszcze, patrząc w sufit. W domu panowała cisza zupełna. Nie znała ona takiej ciszy nigdy przedtem. Nie słyszała ani głosów, ani kroków niczyich i ciekawa była, czy już wszyscy wyzdrowieli, i czy obawa minęła. Ciekawa też była, kto się nią będzie opiekował po śmierci jej Ayah. Będzie zapewne nowa Ayah i może nawet umieć będzie nowe bajeczki. Mary była już, co prawda, znudzona dawnymi. Nie płakała ona wcale z powodu śmierci swej niani. Nie było to dziecko tkliwe i nie dbało nigdy o nikogo. Hałasy, bieganina, jęki i lament z powodu cholery straszyły ją, a teraz była zła, bo nikt nie zdawał się pamiętać o jej istnieniu. Zanadto wszyscy byli przerażeni, by myśleć o dziecku, którego nikt nie lubił. Kiedy cholera wybuchła, każdy zdawał się myśleć tylko o sobie. Ale teraz, gdy już wszystko minęło, przyjdzie zapewne ktoś zobaczyć, co się dzieje z Mary. 

Lecz nikt się nie zjawiał, a podczas gdy dziewczynka leżała, wyczekując, dom cały zdawał się zapadać w coraz to głębszą ciszę. Usłyszała, że coś się czołga po matach na podłodze i, spojrzawszy w dół, ujrzała małego żółwia, posuwającego się wzdłuż muru i patrzącego na nią oczkami jak brylanty. Nie zlękła się wcale, gdyż wiedziała, że to stworzonko niewinne, które jej krzywdy nie zrobi, a tymczasem żółwik zdawał się śpieszyć, by się jak najprędzej z pokoju wydostać. Wyśliznął się wreszcie przez szparę pod drzwiami. 

— Jakże jest cicho i spokojnie! — rzekła do siebie. — Zdawać by się mogło, że prócz mnie i żółwia nikogo w domu całym niema. 

W tymże samym momencie usłyszała kroki w ogrodzie, a następnie na werandzie. Były to kroki męskie, i kilku mężczyzn weszło do domu, rozmawiając przyciszonym głosem. Nikt nie wyszedł na ich powitanie, nikt do nich nie przemówił, a oni zdawali się otwierać jedne drzwi po drugich i zaglądać do pokojów. 

˝Cóż za spustoszenie!˝ Usłyszała Mary. ˝Ta śliczna, urocza kobieta! Sądzę, że i dziecko; bo słyszałem, że miała córeczkę, choć jej nigdy nikt nie widział˝. 

Mary stała pośrodku swego pokoju, gdy w kilka minut później drzwi do niego się otwarły. Wyglądała na brzydką, niesforną dziewczynkę, drżała przy tym z głodu i oburzenia, że o niej tak niegodziwie zapomniano. Pierwszym, który wszedł, był starszy oficer, którego Mary widziała niegdyś rozmawiającego z ojcem. Wyglądał na zmęczonego i wzruszonego, ale gdy spostrzegł Mary, tak się przeraził, że literalnie skoczył wstecz. 

— Barneyu! — wykrzyknął. — Tutaj jest dziecko! Dziecko zupełnie samo! W takim miejscu! Na miłość Boską, kto ona? 

— Jestem Mary Lennox — rzekła dziewczynka, prostując się sztywno. Pomyślała sobie, iż ten pan jest bardzo niegrzeczny, że dom jej ojca nazywa ˝takim miejscem!˝ — Zasnęłam, gdy wszyscy chorowali na cholerę, i właśnie teraz się obudziłam. Czemu nikt do mnie nie przychodzi? 

— To jest to dziecko, którego nikt nigdy nie widział! — zawołał oficer, zwracając się do swych towarzyszy. — Zapomnieli o niej wszyscy! 

— Dlaczego o mnie zapomnieli? — zapytała Mary, tupiąc nogami. — Czemu nikt nie przychodzi?! 

Młody człowiek, którego nazwano Barneyem, spojrzał na nią z ogromnym smutkiem. Mary zdawało się nawet, że mu powieki zadrgały, jakby od łez. 

— Biedne maleństwo! — rzekł. — Nie ostał się nikt — więc nikt przyjść nie może. 

I w ten oto dziwny i nieoczekiwany sposób Mary dowiedziała się, że nie ma już ojca, ni matki, że umarli oboje, i że ich w nocy pochowano, a nieliczni słudzy, którzy uniknęli śmierci, opuszczali dom, jak mogli, najśpieszniej, zapominając o istnieniu ˝panienki˝. To była przyczyna tej głuchej ciszy, otaczającej Mary. W całym domu zostali przy życiu istotnie tylko ona i mały żółw. 

ROZDZIAŁ II. PANNA MARY KAPRYŚNICA.

Mary lubiła z daleka patrzeć na swą matkę; wydawała jej się uroczą, ale nie znała jej prawie wcale, nic też dziwnego, że nie mogła jej kochać, ani tęsknić po niej, gdy ją straciła. I nie tęskniła wcale, a ponieważ była zawsze dzieckiem nader samolubnym, przeto wszystkie swe myśli skierowała ku sobie, jak zresztą zawsze zwykła była czynić. Gdyby była starsza, może by przeraziła ją myśl, że została całkiem sama na świecie, ale przecież była jeszcze mała, i inni o niej myśleli, sądziła zatem, że tak zawsze być musi. Chciała tylko wiedzieć, czy znajdzie się teraz między ludźmi miłymi, którzy będą dla niej grzeczni i pozwolą jej na wszystkie wybryki, jak to czyniła jej Ayah i reszta służby. 

Wiedziała o tym, że nie pozostanie w domu pastora, gdzie ją na razie umieszczono. Nie życzyła sobie tam pozostać. Pastor był biedny, miał pięcioro dzieci, wszystkie prawie w równym wieku; sukienki ich były brudne, a dzieciaki kłóciły się ciągle i wydzierały sobie zabawki. Mary nienawidziła brudnego domu pastora i taka nieznośna była dla wszystkich, że po dwóch dniach żadne z dzieci nie chciało się z nią bawić. Drugiego zaraz dnia dały jej przezwisko, które ją wprawiało w szaloną złość. 

Pierwszy pomyślał o tym Bazyli. Był to mały chłopczyk o bladoniebieskich oczach i zadartym nosie, i Mary go nie cierpiała. Bawiła się sama pod drzewami, tak samo zupełnie, jak owego dnia fatalnego. Robiła klombiki z ziemi, ścieżki — a Bazyli stał w pobliżu i przyglądał się. Naraz zajęła go zabawa, i podał projekt. 

— Czemu nie ustawisz kupki kamieni, niby, żeby to były skały? — rzekł do niej. — O! Tutaj, w środku — i pochylił się, by wskazać miejsce. 

— Idź precz! Nie cierpię chłopców, idź precz! — wołała Mary. 

Przez chwilkę Bazyli był zły, potem zaczął się droczyć. Droczył się zawsze z siostrami. Zaczął około niej tańczyć i podskakiwać, śmiał się i śpiewał: 

˝Panno Mary, kapryśnico, 

Odwróć zagniewane lico! 

Czy w ogródku rosną kwiatki, 

Róże, dzwonki i bławatki?˝ 

Śpiewał dopóty, dopóki reszta dzieci nie posłyszała i nie zaczęła śmiać się z nim razem. A im gorzej Mary się złościła, tym więcej śpiewali: ˝Panno Mary, kapryśnico˝, nazywając ją tak później między sobą, a nawet i wtedy, gdy do niej się zwracali. 

— W końcu tego tygodnia pojedziesz do domu — rzekł do niej Bazyli. — A my się strasznie z tego cieszymy. 

— Ja też cieszę się strasznie — odparła Mary. — Ale gdzie jest ˝dom˝? 

— Ona nie wie, co znaczy ˝dom!˝ — rzekł Bazyli z oburzeniem. — To znaczy oczywiście Anglia. Nasza babunia tam mieszka, a siostra nasza, Mosel, pojechała do niej w zeszłym roku. Ale ty nie masz babuni, ty pojedziesz do wuja, który się nazywa pan Archibald Craven. 

— Nie wiem nic o nim — jąkała Mary. 

— Wiem, że nic nie wiesz — odparł Bazyli. — Dziewczęta w ogóle nic nie wiedzą. Słyszałem, jak rodzice o nim mówili. Otóż wuj twój mieszka w ogromnym, rozległym, opuszczonym domu na wsi, i nikt u niego nie bywa. Taki jest niemiły, że nikogo by nie przyjął, a gdyby chciał przyjąć, toby znów nikt do niego nie pojechał. Jest w dodatku garbaty i okropny. 

— Nic ci nie wierzę — rzekła Mary; odwróciła się tyłem i zatkała uszy palcami, bo nie chciała już nic słyszeć. 

Długo jednakże myślała później o wszystkim, co słyszała, a gdy pani Crawford powiedziała jej tegoż wieczora, że za kilka dni pojedzie do Anglii, do wuja, p. Archibalda Craven’a, mieszkającego w Misselthwaite Manor, Mary wydawała się tak kamiennie i uparcie obojętną, że nie wiedziano, co o niej myśleć. Starano się traktować ją serdecznie, lecz ona odwracała twarz, ilekroć pani Crawford usiłowała ją pocałować, i stała sztywna, jak kij, gdy pan Crawford poklepał ją po ramieniu. 

— Dziwne jakieś dziecko — rzekła później pani Crawford z politowaniem. — Matka jej była taka urocza istota i takie miała miłe obejście, a Mary to najniesympatyczniejsze dziecko, jakie w życiu widziałam. Dzieci nazywają ją ˝panną Mary, kapryśnicą˝, a choć to niepoczciwie z ich strony, wcale im się nie dziwię. 

— Być może, że gdyby jej matka była częściej zaglądała do dziecinnego pokoju, i Mary byłaby nabrała miłego obejścia. Smutno to wspominać obecnie, gdy to urocze stworzenie nie żyje, że większość otaczającego ją towarzystwa nie wiedziała nawet, iż ma dziecko. 

— Sądzę, że nawet nie spojrzała na córkę — z westchnieniem odparła pani Crawford. — Wszak gdy jej Ayah umarła, nikt zgoła nie pomyślał o tym biedactwie. Pomyśl wszystko się rozbiegło zostawiając to maleństwo samiuteńkie w całym opustoszałym domu. Kapitan Mac Grew mówił mi, że po prostu osłupiał, gdy otworzywszy drzwi, znalazł ją samą na środku pokoju. 

* * * 

Długą podróż do Anglii Mary odbyła pod opieką żony pewnego oficera, która dzieci swoje odwoziła do szkół. Bardzo ją absorbowały własne dzieci, toteż niezmiernie była rada, gdy w Londynie mogła oddać Mary jejmości, którą Archibald Craven przysłał po siostrzenicę. Jejmość ta była gospodynią w Misselthwaite Manor i nazywała się pani Medlock. Była to kobieta tęga, o bardzo czerwonych policzkach i przenikliwych, czarnych oczach. Miała na sobie jaskrawą, czerwoną suknię, czarną, jedwabną mantylkę z dżetową frędzlą i czarny kapelusz z czerwonymi, welwetowymi kwiatami, które przy każdym poruszeniu głową chwiały się na wszystkie strony i trzęsły. Mary nie poczuła sympatii do niej, ale ponieważ nigdy do nikogo sympatii nie czuła, przeto nie było w tym nic dziwnego; zresztą widać było od razu, że pani Medlock niewiele sobie z Mary robiła. 

— Słyszeliśmy, że matka jej była piękna — odezwała się nowa opiekunka Mary. — Ale nie dała córce urody w spuściźnie, prawda, proszę pani? 

— Może wyładnieje, gdy będzie starsza — odparła dobrotliwie żona oficera. — Gdyby tylko nie była taka niegrzeczna i miała trochę milszy wyraz twarzy, bo rysy jej są raczej ładne. Zresztą dzieci tak się zmieniają! 

— No, będzie się musiała bardzo zmienić — odparła pani Medlock. — A nie mogę powiedzieć, by Misselthwaite wywierało dobry wpływ na dzieci! 

Obie panie sądziły, że Mary ich nie słyszy, gdyż dziewczynka stała trochę z dala przy oknie w hotelu, w którym się zatrzymali. Przyglądała się ruchowi ulicznemu, lecz słyszała każde słowo i strasznie była ciekawa, jaki jest ten wuj i dom, w którym mieszkał. Co to znaczy ˝garbaty˝? Nie widziała nigdy garbatego. Może w Indiach nie ma garbatych? 

Odkąd Mary żyła między obcymi ludźmi i nie miała przy sobie swej niani, zaczęła czuć się samotna i myśleć o dziwnych rzeczach, całkiem nowych dla niej. Poczęła się teraz zastanawiać, dlaczego ona nigdy nie była czyjaś, nawet wtedy, gdy ojciec i matka jej jeszcze żyli. Inne dzieci należały zawsze do swego tatusia i swej mamusi, a tylko ona była niczyją córeczką. Miała służbę, jedzenie i sukienki. Ale nikt na nią nie zwracał uwagi. Mary nie wiedziała, że wszyscy uważali ją za niemiłe dziecko. Przeciwnie — sądziła, że inni są nieprzyjemni, lecz nigdy nie pomyślała tego o sobie. 

Pani Medlock wydawała się jej najnieprzyjemniejszą ze wszystkich — raziła ją swoimi czerwonymi policzkami i niegustownym, pretensjonalnym kapeluszem. Gdy następnego dnia wyjeżdżały w dalszą drogę do Yorkshire, Mary szła przez stację do pociągu z odwróconą głową i trzymała się jak najdalej od pani Medlock, bo nie chciała, żeby widziano, że jadą razem. Była zła na samą myśl, że ludzie mogliby ją wziąć za córeczkę pani Medlock. 

Ale pani Medlock nie przejmowała się ani Mary, ani tym, co ona o niej myśli. Była to kobieta, która ˝nie zawracała sobie głowy wybrykami dzieci˝. W każdym razie, gdyby ją zapytano, tak byłaby odpowiedziała. Nie chciała jechać do Londynu nawet wtedy, gdy siostra jej, Maria, wydawała za mąż córkę, lecz zbyt ceniła sobie wygodne, dobrze płatne miejsce ochmistrzyni w Misselthwaite Manor, które mogłaby stracić, gdyby nie wykonała natychmiast rozkazu pana Archibalda Cravena. Nie śmiałaby nawet wyrazić najlżejszego sprzeciwu. 

— Kapitan Lennox i żona jego zmarli na cholerę — rzekł pan Craven, jak zwykle oschle i chłodno. — Kapitan Lennox był bratem mojej żony, jestem więc opiekunem jego córki. Dziecko winno być przywiezione tutaj. Pojedzie pani do Londynu i przywiezie je do mnie. 

Pani Medlock spakowała więc manatki i udała się w podróż. 

Mary wtuliła się w kąt wagonu z miną kwaśną i złą. Nie miała co czytać, nie miała na co patrzeć, złożyła swoje cienkie, w czarne rękawiczki obciągnięte rączki na kolanach i siedziała cicho. Czarna jej sukienka podnosiła i uwydatniała żółtość cery, a jej sztywne, jasne włosy wymykały się kosmykami spod krepowego kapelusika. 

˝W życiu swoim nie widziałam takiego niemiłego dziecka jak to!˝ — myślała pani Medlock. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby dziecko siedziało tak długo na jednym miejscu w zupełnej bezczynności; toteż znużyło ją przyglądanie się dziewczynce i zaczęła mówić ostrym, twardym głosem. 

— Opowiem ci coś niecoś o miejscu, do którego jedziesz — rzekła. — Czy wiesz coś o swoim wuju? 

— Nie — odparła Mary. 

— Nie słyszałaś nigdy, by rodzice o nim mówili? 

— Nie — odrzekła Mary i zadrżała. Zadrżała przypomniawszy sobie, że ojciec i matka nigdy w ogóle o niczym z nią nie mówili. Nigdy nie opowiadali jej o niczym. 

— Hm! — mruczała pani Medlock patrząc na jej zamkniętą w sobie, złą twarzyczkę. Zamilkła na czas jakiś, po czym mówiła dalej: 

— Sądzę, że jednak trzeba cię przygotować. Jedziesz do miejsca bardzo dziwnego. 

Mary nic na to nie rzekła, a pani Medlock, rozczarowana jej obojętnością, dopiero po chwili zaczerpnęła powietrza i ciągnęła dalej: 

— Trzeba przyznać, że dom jest ogromny, lecz ponury. Pan Craven jest z niego dumny na swój sposób, to znaczy również ponury. Dom ten liczy już sześćset lat. Stoi na krańcu rozległego wrzosowiska; ma blisko sto pokoi, chociaż większość z nich jest zamknięta na klucz i od lat całych wiszą tam tylko obrazy, stoją piękne stare meble i różne antyki; wokoło jest ogromny park, ogrody i drzewa z gałęziami sięgającymi do ziemi. — Odpoczęła, zaczerpnęła oddechu. — Tyle ci chciałam powiedzieć — zakończyła nagle. 

Mary mimo woli poczęła się przysłuchiwać. Wszystko, co słyszała, było odmienne od tego, co było w Indiach, a każda nowość miała dla niej urok. Lecz nie chciała dać po sobie poznać, że ją cokolwiek zaciekawia. Był to jeden z jej nieprzyjemnych, drażniących narowów. Siedziała zatem cicho. 

— No i cóż? — rzekła pani Medlock. — Co panienka o tym myśli? 

— Nic — odparła. — Nie znam się na takich domach. 

Odpowiedź ta wywołała krótki, urywany śmiech pani Medlock. 

— Ech! Panienka jest zupełnie jak staruszka — powiedziała. — Czy to wszystko panienkę nic nie obchodzi? 

— Co za różnica, czy mnie obchodzi, czy nie — odparła Mary. 

— Co do tego, to panienka ma rację — potwierdziła pani Medlock. — Dlaczego panienkę biorą do Misselthwaite Manor, tego naprawdę nie wiem. Może to po prostu najłatwiejszy sposób opiekuństwa. Że on się nie będzie o panienkę troszczył, to więcej niż pewne. On się nigdy o nikogo nie troszczy. 

Zatrzymała się, jak gdyby sobie coś w porę przypomniała. 

— On ma krzywe plecy — rzekła — dlatego jest taki zły. Jako młody człowiek był zgryźliwy i mimo swej fortuny niczego dobrego nie zaznał, dopóki się nie ożenił. 

Mary zwróciła oczy na mówiącą, mimo że usiłowała udać obojętną. Nie myślała nigdy o tym, że garbus mógł się ożenić, i była nieco zdziwiona. Spostrzegła to pani Medlock, a jako niewiasta bardzo gadatliwa ciągnęła dalej z większym zapałem. Był to jedyny sposób skrócenia nudnej podróży. 

— Ona — to było słodkie, śliczne stworzenie, a on byłby dla niej na kraniec świata poszedł po źdźbło trawy, gdyby tego zapragnęła. Nikt nie przypuszczał, że go zaślubi, a jednak zaślubiła. Ludzie mówili, że to zrobiła dla pieniędzy, ale to nieprawda, nieprawda! — dodała z przeświadczeniem. — Gdy umarła... 

Mary mimo woli poruszyła się. 

— Ach! Więc umarła! — wykrzyknęła, niewiele myśląc. Przypomniała sobie była bajkę francuską, którą niegdyś czytała ˝Riquet à la Houpe˝. Bajka mówiła o biednym garbusku i cudnej księżniczce, i naraz zrobiło jej się żal pana Archibalda Craven’a. 

— Tak, umarła — powiedziała pani Medlock — i odtąd zdziwaczał jeszcze więcej. Nie dba już o nikogo. Ludzi widzieć wcale nie chce. Po największej części wyjeżdża, a gdy jest w Misselthwaite Manor, to zamyka się w skrzydle zachodnim domu i tylko Pitchera dopuszcza do siebie. Pitcher to już stary dziad, ale opiekował się nim niegdyś, gdy był dzieckiem jeszcze, i zna dobrze jego usposobienie. 

Było to wszystko dziwne, jak w bajce, i Mary wcale wesoło nie usposobiło. Dom o stu pokojach, wszystkich prawie zamkniętych i zaryglowanych — dom na krańcu wrzosowiska, wszystko to było dziwnie niewesołe. I ten człowiek, garbaty, który się także zamykał na dziesięć spustów! Mary patrzyła oknem z zaciśniętymi wargami, i zdało jej się rzeczą całkiem naturalną, że w tej chwili deszcz począł siec ukośnymi strugami i bić o szyby wagonu. Gdyby żyła ta śliczna kobieta, byłaby rozweselała swoje otoczenie, tak jak jej mamusia, szczebiotem, ruchliwością, chodzeniem z jednej zabawy na drugą w cudnej, ozdobionej koronkami sukni. Ale i ta już nie żyła. 

— Niech się panienka nie spodziewa ujrzeć pana, daję szyję, że go panienka nie zobaczy — rzekła pani Medlock. — I nie trzeba się spodziewać, że tam ktokolwiek będzie z panienką rozmawiał. Trzeba będzie samej się bawić i myśleć o sobie. Powiedzą panience, do których pokojów wolno jej wchodzić, a od których należy trzymać się z daleka. Ogrodów tam pod dostatkiem. Ale nie trzeba kręcić się po domu i nosa wszędzie wścibiać. Pan Craven nie życzy sobie tego. 

— Wcale nie pragnę wścibiać wszędzie nosa — odparła nasza mała Mary; i jak nagle zrobiło jej się żal pana Archibalda, tak teraz nagle przestała go żałować, myślała natomiast, iż był taki niedobry, że zasłużył na to wszystko, co go spotkało. 

I zwróciła twarzyczkę ku oknu, patrząc na strugi ściekającego po szybach deszczu, który padał nieprzerwanie, jakby nigdy ustać nie miał. Patrzyła tak długo i uparcie, dopóki wszystko nie zaczęło jej przed oczyma szarzeć, szarzeć, aż wreszcie znużona zasnęła. 

ROZDZIAŁ III. PRZEZ WRZOSOWISKO.

Mary długo tak spała. Po przebudzeniu się jej pani Medlock kupiła na jednej ze stacyj koszyk ze śniadaniem, w którym były kurczęta i wołowina na zimno, chleb z masłem i gorąca herbata. Deszcz padał zawzięciej, niż przedtem, a na stacjach wszyscy poubierani byli w płaszcze gumowe, lśniące i ociekające od deszczu. Konduktor zapalił lampy w wagonie, a pani Medlock rozkoszowała się swoją herbatą, kurczętami i wołowiną. Zjadła dużo, po czym sama zasnęła, a Mary siedziała, przyglądając się jej i jej kapeluszowi, który się smętnie zsunął na prawe ucho, aż wreszcie i ona zasnęła powtórnie, wtulona w kąt wagonu i ukołysana jednostajnym biciem deszczu o szyby. Było już zupełnie ciemno, gdy się zbudziła. Pociąg zatrzymał się na stacji, a pani Medlock zaczęła nią trząść. 

— No, ale też panienka spała! — wykrzyknęła. — Wszakże czas już otworzyć oczy! Jesteśmy już w Thwaite, a jeszcze długa jazda przed nami. 

Mary wstała i usiłowała otworzyć oczy, gdy tymczasem pani Medlock zbierała pakunki. Dziewczynce na myśl nie przyszło pomóc jej w tej czynności, gdyż w Indiach tubylcza służba zawsze wszystko za nią robiła, i zdawało jej się rzeczą zupełnie naturalną, żeby jej usługiwano. 

Była to mała jakaś stacyjka, i nikt inny nie wysiadł tu prócz nich. Naczelnik stacji zaczął rozmawiać z panią Medlock w szorstki, ale poczciwy sposób, wymawiając wyrazy dziwnie rozwlekle, tak jak Mary później spostrzegła, że mówią w Yorkshire. 

— Co to, już pani z powrotem? I przywiozła pani tę małą? 

— Aha, to ona — odparła pani Medlock, mówiąc też w narzeczu jorkszyrskim i wskazując ruchem głowy Mary. — Jakże się ma żona? 

— Nieźle, dziękuję. Powóz czeka po drugiej stronie. 

Powóz stał istotnie przez zajazdem stacji. Mary spostrzegła, że powóz jest wykwintny, i że służący, który pomógł jej wsiąść do niego, również jest wykwintny. Długi jego płaszcz gumowy i pokrycie głowy lśniły i ociekały od deszczu, jak wszystko bez wyjątku, nie wyłączając grubego naczelnika. 

Gdy służący zatrzasnął drzwiczki i usiadł obok stangreta na koźle, dziewczynka usadowiła się w wygodnym, miękkim kąciku, lecz senność całkiem ją odeszła. Siedziała, wyglądając oknem i pragnąc zobaczyć cośkolwiek na tej drodze, wiodącej do dziwnego domu, o którym mówiła jej pani Medlock. Nie było to dziecko lękliwe, i nie można powiedzieć, by była wystraszona, lecz czuła, że Bóg wie, co może się jej zdarzyć w domu, w którym jest sto zamkniętych pokojów, w domu, stojącym na krańcu wrzosowiska. 

— Co to jest wrzosowisko? — spytała nagle panią Medlock. 

— Patrz wciąż oknem, a za jakie dziesięć minut sama zobaczysz — odparła kobieta. — Musimy pięć mil jechać wrzosowiskiem, zanim dojedziemy do domu. Wiele panienka nie zobaczy, bo noc ciemna, ale cośkolwiek będzie można dostrzec. 

Mary nie zadawała już więcej pytań, lecz czekała w swym kąciku, wpatrzona uparcie w okno. Latarnie rzucały przed powozem smugi światła, i Mary dostrzegała zarysy przedmiotów mijanych. Po opuszczeniu stacji, gdy przejeżdżali przez małą wioskę, dostrzegła białe domki i światła w domu ludowym. Potem minęli kościół, probostwo i domek z rodzajem okna wystawowego z zabawkami, słodyczami i rozmaitymi przedmiotami na sprzedaż. Później wyjechali na trakt, i Mary dostrzegła żywopłoty i drzewa. Potem długo nie było nic godnego uwagi, a Mary czas począł się dłużyć. 

W końcu konie zwolniły biegu, jak gdyby wjeżdżały na wzgórek, i zdawało się, że już niema ani żywopłotów, ani drzew. W istocie Mary nie mogła dostrzec nic, prócz nieprzeniknionej ciemności po obu stronach. Pochyliła się naprzód i przytuliła twarz do szyby, kiedy naraz powóz podskoczył. 

— No, teraz to już na pewno jesteśmy na wrzosowisku — powiedziała pani Medlock. 

Latarnie rzucały trochę światła na nierówną, złą drogę, która była jakby poprzecinana krzakami i czymś nisko rosnącym, czymś, co się kończyło dokoła gdzieś na krańcu horyzontu. Powstał wiatr, który wydawał dziwne, dzikie, szumiące odgłosy. 

— Czy to... czy to morze, czy nie? — spytała Mary swą towarzyszkę. 

— Nie, to nie morze — odparła pani Medlock — ale też nie pola, ani góry, tylko mile całe, długie mile dzikiego pastwiska, gdzie nic nie rośnie, prócz wrzosów, i gdzie nic nie żyje, prócz dzikich koników, zwanych ponney, i owiec. 

— A jednak czuję, że toby mogło być morze, gdyby była woda — powiedziała Mary. — Takie to zupełnie wydaje odgłosy, jak morze. 

— To wiatr jęczy w zaroślach. Dla mnie to dosyć dzikie i samotne miejsce, choć mnóstwo ludzi je lubi, zwłaszcza gdy wrzosy kwitną. 

Jechały tak coraz dalej w ciemności, a choć deszcz ustał, zerwał się silny wiatr, który świszczał i niemiłe wydawał dźwięki. Droga prowadziła to w górę, to znów na dół, a kilka razy powóz przejeżdżał mostki, pod którymi z łoskotem szumiały spienione wody strumyków. Mary miała uczucie, że jazda ta nigdy się nie skończy, i że wielka zimna wydma to ciemny ocean, a ona jedzie przezeń wąskim pasem lądu. 

— Nie lubię tej wydmy — powiedziała sobie w duchu i silniej zacisnęła cienkie wargi. 

Konie pięły się w górę drogi, gdy Mary pierwsza dostrzegła światełko. Pani Medlock spostrzegła je również i odetchnęła z uczuciem wielkiej ulgi. 

— Kontenta jestem z tego światełka — zawołała — to światło w domku portiera. No, za chwilkę napijemy się gorącej herbaty. 

Było to szczególne ˝za chwilkę˝, jak rzekła, bo powóz, przejechawszy bramę parku, musiał przebyć jeszcze dwie mile angielskie alei, a drzewa, które niemal zupełnie stykały się czubami, tworzyły nad nimi jakby długie, ciemne sklepienie. 

Wyjechali zeń wreszcie na jaśniejsze miejsce i zatrzymali się przed ogromnie długim, nisko i nieregularnie zbudowanym domem. Na razie zdawało się Mary, że dom cały jest ciemny, dopiero gdy wysiadła, dostrzegła słabe światło w jednym z okien na piętrze. 

Wchodowe drzwi olbrzymie, ciężkie, były zbite z masywnych, dziwnie rżniętych desek dębowych, nabijane wielkimi, żelaznymi gwoździami i powiązane żelaznymi sztabami. Przez nie wchodziło się do olbrzymiego hallu, który był tak słabo oświetlony, że Mary wcale nie czuła ochoty przyglądać się starym portretom pań i panów w całkowitym uzbrojeniu. Gdy tak stała na kamiennej posadzce olbrzymiego hallu, wydawała się bardzo drobną i bardzo niezwykłą, czarną figurką i czuła się dziwnie nikłą i osamotnioną. 

Ubrany bez zarzutu chudy, stary człowiek stał w pobliżu lokaja, który mu drzwi otwierał. 

— Ma ją pani wziąć zaraz do jej pokoju — rzekł głosem zachrypniętym. — Pan nie życzy sobie jej widzieć. Rano wyjeżdża do Londynu. 

— Doskonale, panie Pitcher — odparła pani Medlock. — O ile wiem, czego chcą ode mnie, to z pewnością wykonam. 

— Czego od pani chcą, mościa dobrodziejko? — rzekł Pitcher. — Jedynie tego, aby on miał zupełny spokój i aby nie widział tego, czego widzieć nie pragnie. 

Potem zaprowadzono Mary Lennox przez szeroką klatkę schodową i długi korytarz, i znów w górę po kilku stopniach, i przez inny korytarz, i jeszcze przez jeden, póki nie natrafiono na drzwi, prowadzące do jej pokoju, gdzie znalazła ogień na kominku i kolację na stole. 

Pani Medlock odezwała się bez ceremonii: 

— No, jesteśmy na miejscu! Ten oto pokój i ten sąsiedni przeznaczone dla panienki — muszą panience wystarczyć. Proszę o tym nie zapominać. 

W taki sposób panna Mary znalazła się w Misselthwaite Manor i chyba nigdy w życiu nie czuła się taką prawdziwą ˝kapryśnicą˝, jak w owej chwili. 

ROZDZIAŁ IV. MARTA.

Nazajutrz z rana Mary otworzyła oczy, gdy młoda dziewczyna, która weszła do jej pokoju rozniecić ogień, klęczała przed kominkiem, hałaśliwie wygarniając niedopalone węgle. Mary przyglądała jej się chwilkę, leżąc, po czym zaczęła rozglądać się po pokoju. Nigdy jeszcze nie widziała nic podobnego: pokój wydał się jej i dziwny, i ponury. Ściany pokryte były tkaniną, na której wyhaftowano sceny leśne. Byli tam dziwnie ubrani ludzie wśród drzew, a wdali widniały wierzchołki wieżyc zamkowych. Byli tam myśliwi, konie i psy, i piękne panie. Mary miała uczucie, że się wraz z nimi w lesie znajduje. Przez okno dostrzegła wielką przestrzeń falistego gruntu, który był całkiem ogołocony z drzew i wyglądał jak bezbrzeżne, krwawopurpurowe morze. 

— Co to takiego? — spytała, wskazując przez okno. 

Młoda służąca, Marta, która właśnie powstała była z klęczek, wskazała również w tym kierunku i rzekła: 

— To? 

— Tak. 

— To wrzosowisko — rzekła z poczciwym uśmiechem. — Czy panienka lubi wrzosowiska? 

— Nie cierpię — odparła Mary. 

— Bo panienka jeszcze nie przywykła — rzekła Marta, wracając do kominka. — Panience się ono teraz wydaje takie wielkie i takie gołe. Ale ja wiem, że panienka strasznie je polubi. 

— A ty lubisz je? — zagadnęła Mary. 

— Ojoj! i jak jeszcze — odparła Marta, czyszcząc zawzięcie kratę kominka. — Ja moje wrzosowisko po prostu kocham. A nie jest ono nagie — o, nie! Całe ono roślinek cudnych pełne, a pachną ci one — oj, pachną! Toż ono śliczniuchne takie na wiosnę i latem, jak ono kwiecie zakwitnie, one wrzosy różowe. Pachnie, jakby miód rozlał! A tyle tam powietrza, że się upić można; a niebo to tak het — het wysoko nad nim, a pszczoły i pasikoniki taki miły gwar czynią, tak brzęczą, a dzwonią! Za nic bym nie chciała żyć z dala od mego wrzosowiska! 

Mary słuchała jej słów z powagą i zdumieniem. Tubylcza służba w Indiach nic a nic podobna nie była do niej. Tamci byli uniżeni, służalczy i nigdy nie ośmieliliby się odzywać się do państwa, jak do równych sobie. Bili im pokłony, nazywając ich ˝opiekunami biednych˝ i inne jeszcze nadając im nazwy. Indyjskiej służbie rozkazywano, nie proszono ich. Nie było zwyczaju mówić ˝proszę˝ i ˝dziękuję˝, a Mary biła swą Ayah po twarzy, gdy się rozzłościła. I pomyślała sobie, coby też ta oto dziewczyna zrobiła, gdyby jej dano policzek? Było to rumiane, pulchne, miłe stworzenie, ale miała dziwnie ostre obejście, i panna Mary zastanawiała się, czyby ona po prostu nie ˝oddała˝, gdyby ją uderzono w twarz, i gdyby uderzającą była mała dziewczynka. 

— Dziwna jakaś jesteś służąca — rzekła wyniośle. 

Marta usiadła na piętach ze szczotką do czyszczenia w ręce i śmiała się, niezagniewana zupełnie. 

— Dobrze to wiem — odparła, śmiejąc się. — Żeby sama jaśnie pani była w Misselthwaite, tobym przecie i pomocnicą pokojowej być nie mogła. Może by mi pozwolili być przy kuchni, ale nie do posługi w pokoju. Zanadtom prosta i mówić pięknie nie potrafię. Ale to dziwny jakiś dom, choć taki wielki. Rzekłby kto, że tu ni dziedzica, ni pani niema, a jeno pan Pitcher i pani Medlock. Jak jaśnie pan w domu, to i wiedzieć o niczym nie chce, a wreszcie on ciągle w podróży. To pani Medlock z dobroci swojej dała mi to miejsce. Ale mi powiedziała, że gdyby Misselthwaite było takie, jak inne dwory, to nigdy nie byłaby mogła przypuścić mnie do dworskiej służby. 

— Czy ty będziesz moją służącą? — spytała Mary, zawsze tym samym wyniosłym, w Indiach nabytym tonem. 

Marta poczęła znów czyścić kominek. 

— Ja, proszę panienki, jestem służącą pani Medlock — odparła z godnością. — A ona służy jaśnie panu, ale ja niby mam robić robotę pokojowej i panience w tym i owym usłużyć. Aleć panienka nie potrzebuje znów tak dużo obsługi. 

— Któż mnie będzie ubierał? — zagadnęła Mary. 

Marta znów przysiadła na piętach, przyglądała się Mary, nie rozumiejąc, wreszcie ze zdumieniem spytała: 

— To panienka sama nie potrafi? 

— Cóż to ma znaczyć? Nie rozumiem cię. 

— Chciałam powiedzieć, że panienka chyba umie sama się ubrać. 

— Nie — rzuciła Mary z zupełną pogardą. — Nigdy w życiu nie ubierałam się sama. Ayah zawsze mnie całą ubierała. 

— W takim razie wielki czas, żeby się panienka nauczyła sama to robić — rzekła Marta, nie zdając sobie sprawy ze swego zuchwalstwa. — Trzeba było młodziej zacząć. To panience dobrze zrobi, gdy sama koło swoich rzeczy pochodzi. Moja matka to zawsze się dziwuje, że dzieci bogatych  państwa nie są do cna głupie, kiedy od maleńkości niańki je myją i ubierają, i na spacer prowadzą, jak te lalki!

 — W Indiach są zupełnie inne zwyczaje — rzekła Mary pogardliwie. Już jej to gderanie kością w gardle poczęło stawać. 

Lecz Marta niełatwo się detonowała. 

— Hm, ja zaraz spostrzegłam, że to tam całkiem musi być inaczej — odrzekła serdecznie. — A ja myślę, że to wszystko przez to, że tam tyle tych czarnych, zamiast poczciwych, białych ludzi. Jakem usłyszała, że panienka z Indii przyjeżdża, tom myślała, że panienka też jest czarna. 

Mary wściekła usiadła na łóżku. 

— Co! — zawołała — co! Myślałaś, żem Hinduska! — ty — ty, córko świni! 

Marta spojrzała przelękła i spąsowiała. 

— Na kogo panienka tak mówi? — rzekła. — Nie wolno panience tak się złościć, i nie powinna panienka tak brzydko mówić. A ja przeciw tym czarnym to nic nie mam. Księża to nam mówią i piszą, że oni są nawet bardzo pobożni. A mówią i to, że choć to czarny, ale zawsze on też człowiek i bliźni. Jeszczem nigdy w życiu nie widziała czarnego człowieka i okrutniem się cieszyła, że nareszcie zobaczę choć jednego z bliska. Jakem tu rano weszła zapalić na kominku, tom się do panienki łóżka przyczołgała cichutko i kołderki cichutko uchyliłam, żeby na panienkę spojrzeć. A tu panienka biała! — rzekła z rozczarowaniem — nie czarniejsza, niż ja — choć panienka ode mnie znów żółciejsza. 

Mary już nie usiłowała nawet zapanować na swą wściekłością i upokorzeniem. 

— I ty myślałaś, żem Hinduska! I ty śmiałaś! Nie masz żadnego pojęcia o Hindusach! To nie są ludzie, to są sługi, którzy ci się muszą kłaniać. Nic nie wiesz o Indiach — i w ogóle o niczym pojęcia nie masz. 

Wpadła w taką pasję i czuła się taką bezbronną przed szczerym spojrzeniem Marty, przy tym tak strasznie osamotnioną i tak oddaloną od wszystkiego, co rozumiała, i co ją rozumiało, że rzuciła się twarzą do poduszki i wybuchnęła szalonym szlochem. Płakała tak rozpaczliwie, że poczciwej Marcie strasznie się jej żal zrobiło. Podeszła do łóżka i prosiła, pochylając się nad dziewczynką: 

— Panienko! nie trzeba tak płakać; doprawdy nie trzeba. Nie wiedziałam, że taką przykrość paniusi sprawię. W ogóle głupia jestem i nic nie wiem — jak panienka słusznie powiedziała. Bardzo panienkę przepraszam i proszę przestać płakać. 

Było coś dodającego otuchy, coś rzeczywiście przyjacielskiego w jej mowie prostej a szczerej, coś, co na Mary dodatni wpływ wywarło. Przestała płakać i z wolna uspokoiła się zupełnie. Marta była uradowana. 

— No, a teraz, panienko, czas wstawać — trzeba... — Pani Medlock kazała mi podać śniadanie, herbatę i obiad tu, do przyległego pokoju. Tam jest urządzony dziecinny pokój dla panienki. Pomogę się panience ubrać, jeśli panienka z łóżeczka wyjdzie. A jeśli sukienki zapinane na plecach, to naturalnie sama panienka zapiąć nie może. 

Kiedy się Mary zdecydowała nareszcie wyjść z łóżka, Marta podała jej z szafy suknię inną, niż ta, w której Mary przyjechała. 

— To nie moja sukienka. Moja jest czarna — rzuciła Mary. 

Przyjrzała się ładnej sukience z grubej, miękkiej, białej wełny z chłodnym uznaniem. 

— Ale ta sukienka ładniejsza od mojej — dodała. 

— A panienka musi się w nią ubrać — odrzekła Marta. — Pan Craven kazał ją kupić w Londynie. Powiedział przy tym: ˝Nie chcę, by mi po domu chodziło czarno ubrane dziecko, jak dusza potępiona˝ — tak powiedział. ˝Toby ten dom czyniło jeszcze smutniejszym, niż jest. Ubierajcie ją w jasne kolory!˝ Moja matka mówi, że wie, o co mu chodziło. Matka zawsze wie, o co komu chodzi. Ona też nie lubi czarnego koloru. 

— Nie cierpię czarnych rzeczy — zawołała Mary. 

W czasie ubierania się obie nauczyły się nowych rzeczy, Marta ˝zapinała˝ wprawdzie swoje rodzeństwo nieraz, ale nie widziała jeszcze dziecka, które by stało jak pień, pozwoliło robić za siebie wszystko, jakby nie miało własnych rąk i nóg. 

— Czemu panienka się sama nie obuje? — spytała, gdy Mary spokojnie wystawiła nogę. 

— Ayah mi zawsze nakładała buciki — odparła Mary ze zdziwieniem. — Taki był zwyczaj. 

Mary często powtarzała: ˝Taki był zwyczaj˝. Służba hinduska zawsze zwykła była tak mówić. Gdy im kazano zrobić coś, czego ich przodkowie przed tysiącem lat nie robili, spoglądali z słodkim uśmiechem, mówiąc: ˝Tego nie było w zwyczaju˝, i wiadomo już było, że sprawa skończona. 

Nie było też w zwyczaju, by Mary robiła cośkolwiek; umiała stać tylko i pozwalała łaskawie, by ją ubierano, jak lalkę; zanim wszakże gotowa była do śniadania, zaczęła domyślać się, że ją życie w Misselthwaite Manor nauczy wielu rzeczy, całkiem dla niej nowych — jak oto: wkładania na nogi bucików, pończoch, zbierania porozrzucanych rzeczy i t. d. Gdyby Marta była dobrze wytresowaną panną służącą jakiej wielkiej pani, byłaby więcej służbistą i byłaby wiedziała, że do niej należało wyszczotkować włosy, zapiąć buciki, pozbierać i poskładać rzeczy. Była ona wszakże tylko prostą, wiejską dziewczyną, wychowaną w chacie wraz z gromadką rodzeństwa, i myślała jedynie o tym, jak im usłużyć, jak się zająć maleństwami, które zaczynały stawiać pierwsze kroki. 

Gdyby Mary miała w sobie więcej wesołości, byłaby się z pewnością uśmiała z gadulstwa Marty. Ale Mary przysłuchiwała się tylko wyniośle i dziwiła się jej śmiałości. Zrazu nie zwracała uwagi na dziewczynę, ale gdy ta gadała i gadała bez końca, zaczęła z wolna uważać na jej opowiadanie. 

— Oj, żeby panienka wiedziała! — rzekła. — Jest nas dwanaścioro, a ojciec zarabia tylko szesnaście szylingów na tydzień. Mówię panience, że matka to nie wie czasem, skąd wziąć na chleb dla nich. Cały dzień biegają po wrzosowisku, a matka mówi, że powietrze tutejsze ich tak tuczy, i że pewna jest, iż wszystkie bębny trawę jedzą, jak te dzikie konie. A nasz Dick to ma już dwanaście lat i oswoił sobie małego pony, i mówi, że to jego. 

— Gdzie sobie oswoił? — spytała Mary. 

— Ano — na stepie spotkał, jak pony był jeszcze małym źrebakiem przy matce, i jak mu zaczął dawać kawałki chleba, a trawkę zieloną, świeżuchną zrywać, tak też się zaprzyjaźnili. Tak się źrebiątko do niego przyzwyczaiło, że za nim chodzi i pozwoli Dickowi na grzbiet sobie siadać. Dick to dobry bardzo chłopak, i zwierzęta strasznie go lubią. 

Mary nie miała nigdy na własność ulubionego zwierzątka, a zawsze mieć je pragnęła. Zaczęła więc interesować się potrosze Dickiem, a ponieważ dotychczas zajmowała ją własna osoba jedynie, była to zatem jakby jutrzenka nowego, poczciwego uczucia. Gdy weszła do przeznaczonego dla siebie drugiego pokoju, zauważyła, że był on zupełnie podobny do tego, w którym spała. A był to raczej pokój dorosłej osoby, niż dziecka, z ponurymi, starymi portretami i ciężkimi, dębowymi sprzętami. Stół na środku zastawiony był pożywnym śniadaniem. Lecz Mary nigdy nie grzeszyła zbytnim apetytem, a teraz patrzyła więcej niż obojętnie na stawiane przed sobą potrawy. 

— Nie lubię tego — rzekła. 

— Co! panienka kaszy nie lubi? — wykrzyknęła Marta niedowierzająco. 

— Nie lubię. 

— Panienka nie wie, jakie to dobre. Trzeba posypać trochę cukrem. 

— Nie lubię tego — powtórzyła Mary. 

— Okropnie nie lubię, jak się takie dobre jedzenie marnuje — rzekła Marta. — Żeby tu nasze dzieci siedziały, toby w mig salaterka była pusta. 

— Dlaczego? — spytała Mary chłodno. 

— Dlaczego? — jak echo powtórzyła Marta. — Ano, bo one nigdy nie mają żołądków, jak się patrzy, pełnych. Głodne to, a jadła chciwe, jak młode jastrzębie albo lisy. 

— Ja nie wiem, co to jest być głodną — rzekła Mary z obojętnością prawdziwej nieświadomości. 

Marta była oburzona. 

— Dobrze by panience zrobiło trochę się przegłodzić, już ja wiem — powiedziała szczerze. — Cierpliwości mi braknie, jak tak kto siedzi i tylko się gapi na chleb i mięso, a nie je. Mój Boże! żeby tak naszym dzieciakom dać to wszystko, co tu jest na stole, byłażby uciecha, oj, była! 

— Czemuż im tego zatem nie dasz? — poddała Mary. 

— Bo to nie moje — odparła Marta z godnością. — A przy tym to nie moje wychodne. Wychodne mam raz na miesiąc, jak reszta służby. Wtedy idę do domu, porządki porobię, a matczysko spocznie sobie dzień jeden. 

Mary wypiła herbatę, zjadła sucharek z odrobiną marmolady. 

— A teraz niech się panienka ciepło otuli i idzie pobiegać i pobawić się na dworze — rzekła Marta. — Dobrze panience zrobi trochę spaceru, i apetyt będzie lepszy na obiad. 

Mary podeszła ku oknu. Widać było ogrody, ścieżki, drzewa, ale wszystko wyglądało jakoś smutno i zimowo. 

— Wyjść? Na co? Tak szkaradnie na dworze. 

— Jak panienka nie wyjdzie, to będzie musiała siedzieć tu w pokoju, a coby tu panienka robiła? 

Mary spojrzała dokoła siebie. Prawda, że nie miała tu co robić. Pani Medlock nie pomyślała o rozrywkach dziecinnych, przygotowując pokój dla dziewczynki. A może rzeczywiście lepiej będzie pójść obejrzeć ogrody? 

— A kto mnie zaprowadzi? — spytała. 

Marta spojrzała zdziwiona. 

— Sama panienka pójdzie — odparła. — Musi się panienka nauczyć sama się bawić, jak inne dzieci, które nie mają braciszków i siostrzyczek. Nasz Dick, jak wybiegnie na pole, to godzinami całymi tam się bawi. Dlatego tylko tak się zaprzyjaźnił z kucykiem. Ma on na wrzosowisku i owieczki znajome, i ptaszki, co mu do rąk po jedzenie przychodzą. Choć tam w chacie głodno, ale on zawsze schowa okruszyny chleba na przywabienie swoich faworytów. 

Wzmianka o Dicku zdecydowała Mary do wyjścia, choć dziewczynka sprawy sobie z tego nie zdawała. Na dworze będą ptaszki, choć nie będzie koników ani baranków. Będą zapewne inne, niż ptaszki w Indiach, a ją to bardzo będzie zajmować. 

Marta podała jej płaszczyk i kapturek, i parę mocnych, ciepłych bucików i pokazała, którędy się schodzi na dół. 

— Jak panienka tą drogą pójdzie, to zajdzie panienka do ogrodów — rzekła, wskazując na furtkę w żywopłocie. — Latem to tam kwiatów co niemiara, ale teraz pusto. 

Zawahała się chwilkę, po czym dodała: 

— Jeden ogród jest całkiem zamknięty na klucz. Od dziesięciu lat nikt w nim nie był. 

— Dlaczego? — spytała Mary mimo woli. Oto jeszcze jedne drzwi zamknięte w dodatku do owych stu w tym dziwacznym domu. 

— Pan Craven zamknął go, kiedy jego żona tak nagle umarła. Nie chce, żeby tam ktokolwiek chodził. To był pani ogród. A on drzwi zamknął, wykopał dziurę i klucz pochował. Tak! Ojoj! pani Medlock dzwoni — muszę się śpieszyć! 

Gdy Marta odeszła, Mary zwróciła się ku furtce w żywopłocie. Wciąż myślała o ogrodzie, w którym nikt nie był od dziesięciu lat. Ciekawa była, jak też wygląda, i czy są tam jeszcze kwiaty kwitnące. Po przejściu furtki znalazła się w rozległych ogrodach o wielkich strzyżonych trawnikach i wijących się, dobrze utrzymanych ścieżkach. Były tam drzewa i klomby, i w dziwne kształty strzyżone bukszpany, i staw z fontanną z szarego kamienia w pośrodku. Ale klomby puste były, zimowe, a fontanna nie tryskała żywą wodą. To nie był ów ogród zamknięty. Jakże można zamknąć ogród? Przecież do ogrodu zawsze można wejść. 

Myślała właśnie o tym, gdy na końcu dróżki, którą szła, dostrzegła wysoki mur, obrośnięty bluszczem. Nie znała Anglii i nie spostrzegła się, że wchodzi do ogrodów warzywnych i owocowych. Podeszła do muru i spostrzegła wśród bluszczu zielone, otwarte drzwi. To przecież nie był zamknięty ogród, mogła wejść do niego. 

Przekroczyła drzwi i spostrzegła, że to znów ogród murem okolony i że jest to jeden z kilku, otoczonych murem, ogrodów, które się z sobą łączyły. Znów dostrzegła drzwi, a przez nie krzewy i ścieżki między inspektami z warzywem zimowym. Drzewa owocowe porozpinane były na murach, a wiele inspektów przykrytych oknami. Było tu i pusto, i brzydko, myślała Mary, stojąc i rozglądając się dokoła. Może w lecie było ładniej, gdy było zielono, ale teraz tu doprawdy nie było nic godnego widzenia. 

W tejże chwili wszedł furtką z drugiego ogrodu stary człowiek z łopatą na ramieniu. Na razie zdumiał się na widok Mary, potem dotknął czapki. Miał starą, pomarszczoną twarz i wydawał się bardzo niekontent, gdy zobaczył Mary. Ale i ona rozczarowana była jego ogrodem, miała swój wyraz twarzy ˝panny Mary, kapryśnicy˝ i wcale nie była zadowolona ze spotkania. 

— Co to za ogród? — spytała. 

— Jeden z warzywnych — odparł. 

— A tamten? — spytała, wskazując przez drugie drzwi. 

— Inny ogród warzywny. Po tamtej stronie muru jest jeszcze jeden, a z tamtej strony sad. 

— Mogę tam iść? — spytała Mary. 

— Jak się podoba. Ale niema nic ciekawego. 

Mary nie odpowiedziała. Doszła do końca ścieżki przez drugie zielone drzwi. Tam było więcej murów i warzyw, i okien inspektowych, ale w murze była znów zielona furtka, tym razem zamknięta. A może tam był ów ogród, w którym od dziesięciu lat nikt nie był? Ponieważ Mary nie była wcale dzieckiem trwożliwym, a robiła zawsze, co chciała, więc podeszła do furtki i nacisnęła klamkę. Spodziewała się, że drzwi się nie otworzą, bo chciała mieć pewność, że znalazła tajemniczy ogród — lecz drzwi otworzyły się z łatwością, i Mary znalazła się w dużym sadzie. Wokoło był mur, drzewa owocowe rozpięte i inne drzewa, nagie obecnie wśród pożółkłej trawy, ale drugiej zielonej furtki widać nie było. Mary rozglądała się, szukając jej; wszakże, gdy wchodziła z tamtego końca ogrodu, zauważyła, że mur nie kończy się tam, gdzie sad, lecz ciągnie się dalej, jakby oddzielał znów ogród inny po tamtej stronie. Dostrzegła zresztą wierzchołki drzew ponad murem, a stojąc cicho, ujrzała na najwyższym z nich ptaszka z jasnym, czerwonym upierzeniem na piersiach, który zaraz uderzył w śpiew swój zimowy — zupełnie jak gdyby ją dostrzegł i jakby ją wołał. 

Stanęła i zaczęła słuchać, a jego miły, przyjacielski jakiś świergot rozbudził w niej dziwne uczucia: choć była niemiłym dzieckiem, ale była samotna, a ów wielki, zamknięty dom, wielkie, puste wrzosowiska, wielkie, puste ogrody przejęły ją uczuciem, że jest samiuteńka na tym wielkim świecie. Gdyby była czułem, tkliwym dzieckiem, mogłoby było jej serce pęknąć z żalu, ale choć była tylko ˝panną Mary kapryśnicą˝, przecież czuła się strasznie smutną, a ta ptaszyna patrzyła na jej skwaszoną twarzyczkę jakby z uśmiechem. Mary słuchała dopóty, dopóki ptaszek nie pofrunął. Nie był on podobny do indyjskich ptaszków, podobał się dziewczynce, i ciekawa była, czy też go jeszcze kiedy zobaczy. A może ptaszek mieszka w tajemniczym ogrodzie i wie wszystko o nim? 

Być może, że Mary tak dużo myślała o opuszczonym ogrodzie, gdyż nie miała nic do roboty. Była strasznie ciekawa, chciała zobaczyć, jak wygląda. Dlaczego pan Archibald Craven klucz zagrzebał? Jeśli tak bardzo kochał żonę, dlaczego nienawidził jej ogrodu? Ciekawa była, czy wuja kiedy zobaczy, ale wiedziała, że jeśli go zobaczy, to go lubić nie będzie, i że on jej nie będzie lubił; a ona stanie, będzie patrzała na niego, ani słówkiem się nie odezwie, choć co prawda miałaby straszną ochotę zapytać go, dlaczego taką dziwną rzecz zrobił. 

— Mnie nikt nie lubi, i ja nikogo nie lubię — myślała — i nie umiem paplać tak, jak dzieci Crawfordów. Te wiecznie gadały, śmiały się i hałasowały. 

Myślała o gilu i o tym, że zaśpiewał tak, jakby dla niej umyślnie, a kiedy przypomniała sobie czubek drzewa, na którym siedział, stanęła nagle na ścieżce. 

— Jestem pewna, że to drzewo jest w tajemniczym ogrodzie — jestem całkiem pewna — rzekła do siebie. — Był tam przecież mur, a nie było furtki. 

Wróciła do pierwszego ogrodu warzywnego i zastała tam starego, kopiącego. Podeszła, stanęła przy nim i po swojemu, chłodno, zaczęła mu się przyglądać. Nie zważał na nią, więc go zagadnęła: 

— Byłam w tamtych ogrodach. 

— Nic nie szkodzi — odparł szorstko. 

— Byłam w sadzie. 

— A toć tam pies przy drzwiach nie siedzi, żeby gryzł — odrzekł. 

— Ale tam już nie było furtki do tego innego ogrodu — rzekła Mary. 

— Do jakiego ogrodu? — powiedział ostro, przerywając na chwilę kopanie. 

— No, do tego po tamtej stronie muru — odparła Mary. — Tam są drzewa — widziałam czubki. A ptaszek z czerwonym gardziołkiem siedział na jednym wierzchołku i śpiewał. 

Ku swemu zdumieniu Mary spostrzegła, że szorstka, zmarszczkami poorana twarz zmieniła od razu wyraz. Słaby uśmiech rozlał się na obliczu, i stary ogrodnik zmienił się do niepoznania. Przyszło jej na myśl, o ile ładniej się wygląda z uśmiechem na ustach. Nie pomyślała nigdy o tym. 

Ogrodnik zwrócił się ku sadowi i zaczął gwizdać cichutko, łagodnie. Nie mogła pojąć, jak taki szorstki człowiek mógł umieć tak łagodnie wabić. 

W tejże chwili stało się coś zadziwiającego. Usłyszała cichy lot w powietrzu. Był to ptaszek z czerwonym gardziołkiem, który opuścił się na ziemię i usiadł na grudzie ziemi tuż przy nogach ogrodnika. 

— Jesteś tu! — zaśmiał się stary, po czym zaczął przemawiać do ptaszka, jak do dziecka. 

— Gdzieś to bywał, łobuzie jeden? Długoś się jakoś nie pokazywał. Jużeś to na zalecanki wyleciał tak wcześnie? Żony sobie szukasz? 

Ptaszek główkę w bok przechylił i patrzył na starego, a oczka mu świeciły, jak duże, ciemne rosy perełki. Miało się uczucie, że ptaszyna jest bardzo oswojona, nietrwożliwa zupełnie. Skakał z grudki na grudkę, dziobał zawzięcie, szukając ziarnek i owadów. Dziwne uczucie zrodziło się w serduszku Mary, taki był śliczniuchny i tak zdawał się podobny do ludzi. Był drobny, ale tłuścioszek, dziób miał cienki i wysmukłe, cienkie nóżki. 

— Czy on przylatuje zawsze, gdy go zawołacie? — zapytała szeptem. 

— A jeszcze by też przylecieć nie miał! Poznałem tego łobuza, jak to jeszcze wypierzone nie było. Wyleciał z gniazda w tamtym ogrodzie, przeleciał przez mur, ale był za słaby jeszcze, żeby pofrunąć z powrotem, i od tego czasu zaczęła się nasza przyjaźń. A potem, gdy po kilku dniach do gniazda wrócił, było ono już puste, więc znowu przyleciał do mnie. 

— A co to jest za ptaszek? — spytała Mary. 

— Nie widzi to panienka? To gil z czerwoną szyjką, a gile to najmilsze ptaszki pod słońcem. Przywiązują się też, jak psy, o ile się umie z niemi postępować. Niech no panienka spojrzy, jak on dziobie, a kręci się, a na nas ciągle spogląda. Wie, bestia, że o nim mowa. 

Nie było chyba nic zabawniejszego, jak widok starego. Patrzył on na małego, pękatego ptaszka, jakby go kochał, a jednocześnie dumny był z niego. 

— Strasznie, szelma, próżny! — zaśmiał się znowu. — Lubi okrutnie, jak się o nim mówi. A ciekawy! Bóg świadkiem, że chyba niema drugiego takiego na świecie ciekawskiego i wścibskiego. Zawsze mi tu przyleci zobaczyć, co sieję, albo sadzę. On i to wie, czego pan Craven nie wie. Tak, to naczelny ogrodnik, tak, tak. 

A gil skakał, dziobał, przystając od czasu do czasu i przyglądając się im obojgu. Mary zdawało się, że ptaszek przygląda jej się ze szczególną ciekawością. I doprawdy tak to wyglądało, jakby się wszystkiego o niej chciał dowiedzieć. Dziwne uczucie wzrastać poczęło w sercu dziewczynki. 

— A gdzie poleciały te drugie ptaszki z gniazdka? — zapytała. 

— Nie wiadomo. Stare wyganiają młode z gniazda i każą im latać, i rozpierzcha się to też nie wiadomo gdzie. Ten tutaj to mądrala, wiedział, że jest sam. 

Panna Mary podeszła bliżej do ptaszka, spojrzała na niego twardo i rzekła: 

— Jestem sama. 

Przedtem nie zdawała sobie sprawy, że to było główną przyczyną, dlaczego czuła się skwaszoną i w złym humorze. Nabrała tego przeświadczenia dopiero teraz, pod wpływem wzroku gila, i gdy sama nań patrzyła. 

Stary ogrodnik poprawił czapkę na łysinie, popatrzył na nią i rzekł: 

— To panienka jest ta mała, co to przyjechała z Indii? 

Mary potakująco skinęła głową. 

— Nie dziw w takim razie, że panienka sama. Później, kiedy panienka będzie większa, to będzie jeszcze więcej sama — powiedział. 

Począł znów kopać, mocno zagłębiając łopatę w tłustą, czarną ziemię, gdy tymczasem gil, zajęty ogromnie, obskakiwał dokoła. 

— Jak się nazywacie? — dopytywała Mary. 

Przerwał robotę, by dać odpowiedź: 

— Ben Weatherstaff — odparł, a potem z dziwnym grymasem dodał: — Jam też sam — chyba, że ten do mnie przyjdzie — i wskazał palcem na gila. — To mój jedyny przyjaciel. 

— Ja wcale nie mam przyjaciół i nigdy nie miałam. Nawet moja niania mnie nie lubiła, i nigdy się z nikim nie bawiłam — opowiadała Mary. 

W Yorkshire panuje zwyczaj, żeby prawdę mówić szczerze, bez ogródek, a że Ben Weatherstaff był rodem z Yorkshire, więc odparł: 

— My oboje — niby panienka i ja — to sobie podobni jesteśmy. Jesteśmy ulepieni z tej samiutkiej gliny. Oboje urodziwi nie jesteśmy, ale za to skwaszeni, nieprzyjemni, od razu nam to z oczu patrzy. No, i o zakład, mamy równie niemiły charakter. 

Powiedziane to było prosto z mostu, a Mary dotąd nie słyszała nigdy prawdy o swej osobie. Tam, w Indiach, służba biła jej pokłony i przytakiwała jej we wszystkim. Dziewczynka nie zastanawiała się nigdy nad swoim wyglądem i ciekawa była, czy rzeczywiście jest tak mało ponętna, jak Ben Weatherstaff, i ciekawa była również, czy wygląda taka sama skwaszona, jak ogrodnik, zanim gil przyfrunął. Zaczęła się także zastanawiać, czy i ona miała ˝niemiły charakter˝. Zrobiło jej się nieprzyjemnie. 

Naraz cichy, łagodny tryl zabrzmiał tuż przy niej. Odwróciła się i stanęła w pobliżu młodej jabłoni, a gil, usiadłszy na jednej z jej gałązek, w piosenkę swoją zadzwonił. Ben Weatherstaff szczerze się zaśmiał. 

— Czemu on tu przy mnie tak śpiewa? — spytała Mary. 

— Chce się z panienką zaprzyjaźnić — odparł Ben. — Szyję daję, że się w panience zakochał. 

— We mnie? — spytała Mary i łagodnym ruchem odwróciła się ku drzewu, i spojrzała. 

— Chcesz być moim przyjacielem? — zwróciła się do ptaszka, jak do człowieka — chcesz? — A nie wyrzekła tych słów swoim szorstkim głosem, na swój zwykły rozkazujący sposób, lecz tak słodko, szczerze, tak wabiąco, że z kolei Ben Weatherstaff był niemniej zdziwiony, niż Mary, gdy usłyszała jego gwizdanie. 

— Hej! — wykrzyknął. — Tak to panienka ślicznie i po ludzku powiedziała, jakby panienka była prawdziwym dzieckiem, a nie starą, zgryźliwą babą. Powiedziała panienka tak, jak Dick przemawia do swoich zwierzątek na wrzosach. 

— To wy znacie Dicka? — spytała Mary, raźno zwracając się ku staremu. 

— A kto by go nie znał! Toć on wszędzie łazi. Nawet jeżyny dzikie i kwiatki wrzosów go znają. Założę się, że mu lisy mówią, gdzie się ich młode znajdują, a pasikoniki gniazda mu swoje pokazują. 

Mary miała wielką ochotę pytać dalej. Była tak zaciekawiona Dickiem, jak tajemniczym ogrodem. Lecz w tejże chwili gil śpiew swój urwał, rozwinął skrzydełka z trzepotem i odfrunął. Wizytę złożył — teraz miał inne zajęcia. 

— Przeleciał przez mur! — zawołała Mary, śledząca lot ptaszka. — Teraz poleciał do sadu — o! a teraz przez drugi mur do tego ogrodu, do którego niema furtki! 

— Bo on tam mieszka i tam się z jajka wykluł. Jeżeli sobie poszuka żony, to tylko tam, między młodymi pannami gilskimi, które mieszkają w starych krzakach róż. 

— W krzakach róż? To tam są róże? — spytała Mary. 

Ben Weatherstaff chwycił za łopatę i na nowo kopać począł. 

— A były dziesięć lat temu — zamruczał. 

— Chciałabym zobaczyć te róże — powiedziała Mary. — Gdzie jest zielona furtka? Gdzieś przecież musi być. 

Ben łopatę w ziemię zatknął i wyglądał tak niemiło, jak na początku ich znajomości. 

— A była, była dziesięć lat temu, ale teraz niema — powiedział. 

— Furtki niema? Musi być! — zawołała Mary. 

— Niema, i nikt nie znajdzie, i nikomu nic do tego. Niech panienka nie będzie wścibska i nie wtyka nosa w nieswoje rzeczy. No, a teraz do roboty! Niech panienka idzie się bawić. Nie mam już czasu. 

Potem zarzucił sobie łopatę na ramię i odszedł, nie spojrzawszy nawet na dziewczynkę. 

ROZDZIAŁ V. KRZYK W KORYTARZU.

Z początku wszystkie dni były dla Mary Lennox podobne do siebie. Co rano budziła się w swoim pokoju, obwieszonym tkaninami, i zawsze spostrzegała przed kominkiem Martę, rozniecającą ogień; co rano zjadała śniadanie, ale ani odmiany żadnej, ani nic zabawnego w tym nie było. Po śniadaniu wyglądała oknem na rozległy step, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność, a patrząc tak, przychodziła z wolna do wniosku, że jeśli nie wyjdzie na dwór, to będzie musiała siedzieć w pokoju i nic nie robić. To ją niewoliło do wyjścia. Nie wiedziała o tym, że nie mogła zrobić nic lepszego, nie wiedziała również, że w miarę, jak biegała po ścieżkach i alejach, krew szybciej poczynała krążyć w jej żyłach; a walka z wiatrem, wiejącym od strony stepu, siły jej wyrabiała. Biegała po to tylko, by się zagrzać, a nie cierpiała wichru, który jej dął prosto w twarz i wył, i w biegu zatrzymywał, jak olbrzym jakiś niewidzialny. Ale owe podmuchy ostrego, świeżego powietrza płynącego z nad wrzosów, napełniały jej płuca czymś bardzo zbawiennym dla całej jej wątłej postaci, napędzały kolory na twarzyczkę i rozszerzały, i rozjaśniały jej smętne dawniej oczy. 

Po kilku dniach, całkowicie niemal spędzonych na dworze, Mary zbudziła się pewnego ranka z uczuciem silnego głodu, a gdy zasiadła do śniadania, nie patrzyła już obojętnie na kaszę, nie odsunęła jej od siebie, lecz wzięła łyżkę i jadła, aż się uszy trzęsły, a talerz opróżnił. 

— Dzisiaj to się panienka ładnie uwinęła. Czy nie? — rzekła Marta. 

— Jakoś mi dzisiaj smakuje — odparła Mary, nieco jednak zdziwiona. 

— To powietrze stepowe taki panience dało apetyt — rzekła jej Marta. — Jaka panienka szczęśliwa, że jak ma apetyt, to ma i co jeść. Nas tam dwanaścioro w chacie, i żołądki mamy zdrowe, a niema co w nie włożyć. Niech no panienka co dzień wychodzi pobawić się, to i przytyje panienka, i taka żółta nie będzie. 

— Ja się nie bawię — odparła Mary. — Nie mam się czym bawić. 

— Nie ma się panienka czym bawić? — wykrzyknęła Marta. — Nasze dzieci bawią się drewienkami i kamykami. Biegają jak opętane, a pokrzykują, a przyglądają się wszystkiemu. 

Mary nie pokrzykiwała, ale się przyglądała. Nie miała zresztą nic innego do roboty. Chodziła po ogrodach i dziwiła się różnym rzeczom w parku. Kilka razy poszła do starego ogrodnika, lecz Ben Weatherstaff był zbyt zajęły zawsze, by na nią choć spojrzeć, albo też w zbyt złym humorze. Pewnego zaś razu, gdy Mary szła ku niemu, wziął łopatę na plecy i odszedł w inną stronę — zupełnie jakby umyślnie. 

W jedno miejsce chodziła częściej, niż gdzie indziej. Była to przestrzeń poza ogrodami, zewsząd otoczona murem. Pod murami wszędzie były puste obecnie klomby, a mur obrośnięty był gęsto bluszczem. Na jednej części muru ciemna zieleń wijących się roślin była wiele gęściejsza, niż wszędzie. Tak to wyglądało, jakby ta część od dawna była zaniedbana. Bluszcz był wszędzie porządnie, równo przystrzyżony, a tutaj, na końcu muru, zupełnie musiał nie być równany od dawna. 

W kilka dni po rozmowie z ogrodnikiem zauważyła to Mary i poczęła się zastanawiać, dlaczego tak było. Zatrzymała się tu właśnie i patrzyła na długą odnogę bluszczu, bujającą się na wietrze, gdy ujrzała małą, czerwoną plamkę i usłyszała srebrzysty tryl, a tam wysoko na murze dostrzegła gila z czerwoną szyjką, pochylonego naprzód, z główką na bok przechyloną, jakby się jej chciał przyjrzeć. 

— Och! — zawołała — tyżeś to, ty? 

I nie wydało jej się dziwne zupełnie, że przemawiała do ptaszka, jakby pewna była, że ją zrozumie i odpowie. 

I ptaszek odpowiedział, ćwierkał i gwizdał, i skakał po murze, jakby jej chciał opowiadać. Mary zdawało się, że go rozumie, choć słowami nie mówił. A gil jakby mówił: 

— Dzień dobry! Prawda, że miły wiaterek? A słońce jakie cudne! Prawda, że wszystko ładne? Ćwierkajmy zatem oboje i poskaczmy sobie. Chodź ze mną — chodź! 

Mary zaczęła się śmiać, a w miarę jak gil skakał i przelatywał z miejsca na miejsce, dziewczynka biegła za nim. Biedna, mała, drobna, bledziutka, brzydka Mary wyglądała w tej chwili bardzo ładniutko. 

— Lubię cię, strasznie cię lubię! — wołała Mary, tupocząc po ścieżce; i ćwierkała, i próbowała gwizdać, ale tak naprawdę, to gwizdać nie umiała. Lecz gil był zupełnie kontent z niej i ćwierkał, i gwizdał ku niej, jakby w odpowiedzi. Wreszcie rozwinął skrzydełka i w błyskawicznym locie znalazł się na wierzchołku drzewa, skąd w rozgłośny śpiew uderzył. 

To przywiodło Mary na pamięć ów pierwszy raz, gdy go zobaczyła. Wtedy też siedział na czubku drzewa, a ona była w sadzie. W tej chwili była ona po drugiej stronie sadu, na ścieżce zewnątrz muru, wiele niżej — a poza murem było to samo drzewo. 

— Oto ogród, do którego nikt nie wchodzi — powiedziała do siebie. — To ten ogród bez drzwi. On tam mieszka. Ach, Boże! żebym ja mogła zobaczyć, jak tam jest! 

Pobiegła ścieżką do owej zielonej furtki, przez którą przeszła pierwszy raz do ogrodu, później ścieżką do drzwi następnych. Wbiegła do sadu, a spojrzawszy ku górze, spostrzegła po tamtej stronie muru to samo drzewo, a gil, siedząc na wierzchołku, ukończył był właśnie piosenkę i czyścił sobie piórka dzióbkiem zawzięcie. 

— Tak, to ten ogród — rzekła do siebie. — Jestem teraz całkiem pewna. 

Obeszła cały mur dokoła od strony sadu, ale dostrzegła tylko to, co wpierw, że w murze tym nie było drzwi. 

— To bardzo dziwne — pomyślała. — Ben Weatherstaff powiedział, że niema wcale drzwi, no i niema. A jednak musiały być przed dziesięciu laty, skoro pan Craven zagrzebał klucz. 

Tak ją te myśli zajęły, tak ją pochłonęły całkowicie, że poczuła się w o wiele lepszym humorku i nie gniewała się wcale, że przyjechała do Misselthwaite Manor. W Indiach było jej zawsze za gorąco, i czuła się zawsze zmęczona, i nie chciało jej się nic robić. Faktem było, że świeży powiew stepowego wiatru oczyszczał jej płuca i począł ją budzić do życia. 

Cały dzień prawie była na dworze, a kiedy zasiadła do kolacji wieczorem, poczuła się głodną, śpiącą, i było jej z tym dobrze. Nie gniewała się wcale, gdy Marta bezustannie gadała. Co dziwniejsza, poczuła, że słucha jej z przyjemnością, w końcu postanowiła zadać jej pytanie. Po skończonej kolacji zatem, usiadłszy przed kominkiem, spytała: 

— Dlaczego pan Craven nie cierpi tego ogrodu? 

Prosiła Martę, żeby z nią została, i Marta nie robiła trudności. Była ona młoda jeszcze bardzo, przyzwyczajona do ożywionej, gwarnej chatki, pełnej małego rodzeństwa, i czuła się smutna w ogromnym hallu dla służby, gdzie lokaje i starsze służące naśmiewali się z jej mowy, uważając ją za coś gorszego, i gwarzyli tylko między sobą. Marta była gadulska, a to dziwne dziecko, przybyłe z Indii, gdzie jej służyli ˝czarni˝, było dla niej nowością, podniecającą jej ciekawość. 

Usiadła teraz obok Mary przed kominkiem, nie czekając, aż ją upoważni. 

— Ciągle panience ten ogród w głowie? — spytała. — Wiedziałam ja, że tak będzie. Tak samiuśko było ze mną, jakem się o tym dowiedziała. 

— Dlaczego on go tak nie cierpi? — nalegała Mary. 

Marta podłożyła nogę pod siebie i usadowiła się wygodnie. 

— Niech no panienka posłucha, jak wiatr od stepu wyje. Żeby panienka była teraz na wrzosach, toby się pewno nie utrzymała na nogach. 

Mary poczęła nasłuchiwać i zrozumiała, co to jest wycie wichru. Były to owe świszczące poszumy, co hulały wokoło domu, jakby jakiś olbrzym niewidzialny bił w mury i okna, usiłując dom rozwalić. Ale miało się pewność, że się do wnętrza mimo wszystko nie dostanie, a przy tym uczucie, że dobrze tu, pewno i zacisznie w tym pokoju z ciepłym ogniem na kominku. 

— Ale mi powiedz, czemu on tak nie cierpi tego ogrodu? — spytała dziewczynka, chcąc wymiarkować, czy Marta wie, czemu, czy nie wie. 

Tu Marta poczęła opowiadać wszystko, co wiedziała. 

— Przede wszystkim muszę panience powiedzieć, że pani Medlock zakazała mówić o tym. Tutaj jest wiele ważnych spraw, o których mówić nie wolno. Taki jest rozkaz jaśnie pana. Jego troski nic nie obchodzą służby — nie wolno nam do nich się wtrącać. A to wszystko przez ten ogród, że pan taki się zrobił. To był ogród pani — zaraz jak się pobrali — i pani strasznie ten ogród lubiła, i zawsze państwo na wiosnę razem kwiatki sadzili, żadnemu ogrodnikowi nie wolno było wchodzić. Państwo razem sobie wchodzili, zamykali drzwi na klucz i tak całe godziny siedzieli, a rozmawiali, a czytali. A pani to taka była jak paniątko jakie młodziutkie, a w ogrodzie była ławeczka, a drzewo stare jedno gałęzie nad nią zwieszało. A pani pnącymi różami obsadziła drzewo, a na ławeczce pod niem siadać lubiła. Ale jednego razu, jak tam siedziała, złamała się gałąź, i pani na ziemię upadła i tak się strasznie uderzyła, że na drugi dzień umarła. Doktorzy wtenczas mówili, że pan pewno zmysły straci i też za nią pójdzie. I tak teraz pan tego ogrodu nie cierpi. I już od tego czasu nikt tam nie był, a nawet mówić o tym nie wolno. 

Mary nie pytała więcej. Patrzyła w ogień na kominku i słuchała wycia wiatru, który zdawał się dąć ze zdwojoną siłą i wściekłością. 

W tej chwili stało się z nią coś dobrego. Odkąd przybyła do Misselthwaite Manor, był to czwarty dodatni fakt, jaki jej się wydarzył. Najpierw zdawało jej się, że zrozumiała ptaszka i zrozumiana była przez niego; po wtóre, nauczyła się biegać i walczyć z wiatrem, co jej krew w żyłach poruszyło i rozgrzało; następnie poczuła się pierwszy raz w życiu głodną i wreszcie poznała, co to znaczy kogoś serdecznie żałować. Mary robiła postępy. 

Lecz przysłuchując się teraz wichrowi, poczęła uchem łowić inne odgłosy. Zrazu nie zdawała sobie sprawy, co to być może, gdyż głosy te zaledwie odróżnić mogła od wycia wiatru. Dziwne to jakieś były dźwięki — był to jakby jakiś daleki płacz dziecka. Wprawdzie jęki wiatru podobne były niekiedy do płaczu, lecz tym razem Mary była zupełnie pewna, że głosy pochodziły z wnętrza domu — nie z zewnątrz. Było to gdzieś daleko, ale było w domu. Odwróciła się i spojrzała prosto w twarz Marty: 

— Słyszysz? Ktoś płacze — rzekła. 

Marta się zmieszała. 

— Nie