Tajemnicza dama - Mary Nichols - ebook

Tajemnicza dama ebook

Mary Nichols

3,6

Opis

James Drymore jest kapitanem Królewskiej Marynarki Wojennej. Budzi szacunek u przełożonych i podziw u podwładnych. Wiedzie dostatnie i szczęśliwe życie. Ma piękną i kochającą żonę. Wszystko się zmienia, kiedy ginie ona z rąk nieznanych sprawców. Tygodnie mijają, a sprawa tkwi w miejscu. James postanawia sam znaleźć zabójców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (29 ocen)
6
11
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mary Nichols

Tajemnicza dama

Tłumaczenie: Barbara

Rozdział pierwszy

Wczesna wiosna 1750 roku

James dotarł zdyszany do zajazdu Pod Błękitnym Odyńcem w Holborn w chwili, kiedy dyliżans znikał w kurzu gościńca.

– Niech to szlag, Sam! Ci dwaj znowu nam się wymknęli. Są śliscy jak piskorze.

– Chyba podejrzewali, że depczemy im po piętach.

– Przecież polujemy na nich dwa lata. Nie poddam się dopóty, dopóki starczy mi tchu w piersiach.

Kapitan James Drymore skierował się do środka budynku, żeby zasięgnąć języka. Nie liczył na wiele. Na pewno Morgan Randle i Jeremy Smith znowu posłużyli się fałszywymi nazwiskami i prawdopodobnie podróżowali w przebraniu. Dopiero dzisiaj rano dowiedział się, że poszukiwani umówili się o dziewiątej Pod Błękitnym Odyńcem, skąd mieli wyruszyć na północ. Pospieszył do domu, aby spakować najpotrzebniejsze rzeczy, wziąć pieniądze i pistolet, po czym wraz z nieodłącznym Samem ruszył śladem ściganych.

– Dwaj mężczyźni podróżujący razem? – upewnił się właściciel zajazdu. – Byli tacy. Duchowni. Ciemne ubrania, peruczki z harcapem, płaskie kapelusze.

– Jeden chudy jak patyk, drugi gruby z bulwiastym nosem? – James wymienił cechy, które trudno zamaskować ubraniem.

– Zgadzałoby się. Mogę zapytać o przyczynę pańskiego zainteresowania?

– Sędzia z Bow Street nakazał aresztować ich za rabunek i morderstwo. Jeśli coś o nich wiecie, to powinniście mi powiedzieć.

– Nie wypytuję pasażerów dyliżansów, kim są. Tego się nie praktykuje.

– Może chociaż poinformowalibyście mnie, dokąd się wybierali.

– Kupili bilety do Peterborough.

– Kiedy odjeżdża następny dyliżans?

– Do Peterborough? Dopiero jutro, ale za pół godziny rusza wóz do Ely. W Downham Market może się pan przesiąść do Peterborough.

– Dobra rada.

Kapitan kupił bilety dla siebie i Sama, zarazem przyjaciela i sługi. Pół godziny pozostałe do odjazdu spędzili w poczekalni. W kominku buzował ogień, przy którym mogli ogrzać skostniałe stopy, posilając się grzanym winem.

James Drymore miał istotny powód, by doprowadzić do skazania Randle’a i Smitha. Ofiarą morderstwa, o którym wspominał właścicielowi zajazdu, była jego żona Caroline. Znalazła się w niewłaściwym czasie w nieodpowiednim miejscu, mianowicie w sklepie złotnika, na który ci dwaj przestępcy napadli. Właściciel, który uszedł z życiem, zeznał, że kupowała srebrną szpilkę do krawata. Wyjawiła mu, że podaruje ją mężowi, który po dwóch latach nieobecności w kraju, wkrótce zjawi się w domu. Złodzieje wymachiwali pistoletami, ponaglając złotnika, by oddał wszystko, co ma. Jeden wystrzelił, kula odbiła się rykoszetem od ściany i śmiertelnie ugodziła Caroline. Zaniesiono ją do Colbridge House, domu rodziców Jamesa, usytuowanego na Golden Square. Mimo niezwykle troskliwej opieki Caroline odeszła tego samego dnia.

– Umierała z twoim imieniem na ustach – powiedział Jamesowi ojciec, wręczając mu srebrną szpilkę. – Prosiła, abym ci to przekazał.

James długo rozpaczał. Z czasem zaczęło go prześladować poczucie winy. Doszedł do wniosku, że był złym mężem, nie dość często mówił żonie, ile dla niego znaczyła. Gdybym nie przebywał tak często poza domem, ubolewał, moglibyśmy mieć dzieci. Wiedział, że Caroline ich pragnęła, on zresztą też widział się otoczony potomstwem. Kochane biedactwo, rozczulał się nad losem nieżyjącej żony, chciała mnie powitać prezentem. Obok żalu odczuwał gniew na niesprawiedliwy i okrutny los. Lojalny Sam Roker cierpliwie znosił wybuchy bezsilnej złości przeplatane atakami rozpaczy swojego pana.

Pewnego dnia James udał się na Bow Street i oskarżył detektywów sądowych o brak działań zmierzających do ukarania winnych. Okazało się, że podlegli sądowi pracownicy nie mają uprawnień do przeprowadzenia śledztwa, mogą jedynie aresztować wskazanego im przestępcę. W tej sytuacji James zdecydował, że schwyta bandytów, po czym postanowienie to wprowadził w czyn. Niestety, wieść o jego poszukiwaniach musiała dotrzeć do złoczyńców, bo ilekroć natrafiał na ich miejsce pobytu, okazywało się, że zdążyli umknąć. W końcu dzięki sutej nagrodzie wypłaconej pewnemu informatorowi dowiedział się o ich spotkaniu w zajeździe Pod Błękitnym Odyńcem, ale znowu byli szybsi.

Popijał aromatyczne, korzenne wino i wspominał życie z Caroline. Dużo czasu spędzał na morzu, ale kiedy wracał do domu, byli bardzo szczęśliwi. Upajali się sobą. Chodzili na kolacje, do teatru, odwiedzali przyjaciół, spacerowali i planowali powiększenie rodziny. Ostatnim razem, gdy James udawał się w rejs, obiecał sobie, że po powrocie opuści służbę i jako oddany mąż i ojciec poświęci się życiu rodzinnemu.

Kiedy zabrakło Caroline, plan powrotu do niewielkiej posiadłości ziemskiej pod Newmarket, gdzie James zamierzał spędzić resztę życia, zajmując się gospodarowaniem, przestał go interesować. Zostawił majątek pod nadzorem rządcy i wyruszył w pogoń za zabójcami żony, których ujęcie stało się celem jego życia.

Śledząc ich, przyczynił się do wykrycia sprawców innych przestępstw, których oddał w ręce sprawiedliwości, dzięki czemu niekiedy nazywano go łowcą głów, czego nie znosił. Łowcy głów nie cieszyli się sympatią, gdyż działali z niskich pobudek – za doprowadzenie do skazania otrzymywali gratyfikację. On nie potrzebował pieniędzy. Co prawda, był drugim synem hrabiego Colbridge’a i nie dziedziczył po ojcu, ale dożywotnia renta po babce ze strony matki, pensja kapitana i udział w zyskach z ekspedycji, którymi kierował, zapewniły mu niezależność materialną. Kwoty, które otrzymywał za usługi dla prawa, przekazywał na działalność charytatywną.

– Potrzebujemy – powtarzał z upodobaniem Samowi – niezależnej policji, opłacanej z podatków, składającej się z dociekliwych i niedających się skorumpować ludzi, do których można mieć pełne zaufanie.

– Prędzej świnie nauczą się latać – zwykł odpowiadać Sam. – Ludzie nie zechcą płacić na policję.

Usłyszeli głos trąbki i turkot kół dyliżansu zajeżdżającego na dziedziniec. Dołączyli do grupki oczekujących pasażerów. Oprócz nich do środka wsiadły trzy osoby: czarno ubrany pastor w peruce i kapeluszu z szerokim rondem oraz mężczyzna i młoda kobieta, chyba podróżujący razem. James zajął miejsce naprzeciw nich i ukradkiem obserwował kobietę.

Była przerażająco blada, nawet usta były pozbawione koloru, a z niebieskich oczu wyzierał strach. Miała na sobie pelerynę, ale nie zauważył ani kapelusza, ani rękawiczek. Cienkie pantofelki nie nadawały się do podróży. Jasne włosy zwisały do ramion, jakby kobieta nie zdążyła się uczesać przed pospiesznym wyjściem z domu. Może została uprowadzona? – zadał sobie w duchu pytanie James.

Zauważyła, że się jej przygląda, i odwróciła wzrok. Była chora? A może nie nawykła do podróżowania środkami transportu publicznego? Nie patrzyła na swojego towarzysza, a kiedy położył dłoń na jej ramieniu, wzdrygnęła się z odrazą. Mężczyzna miał na sobie wyświechtane ze starości, czarne ubranie, bobrowy kapelusz, pod nim brudną i potarganą perukę. Kobieta i ów mężczyzna nie należą do tej samej warstwy społecznej, doszedł do wniosku James. To pewnie sługa, ale niedarzony zaufaniem.

– Daleko państwo jadą? – zagadnął grzecznie mężczyznę James.

– To nasza sprawa – uciął.

James zauważył, że młoda kobieta nieznacznie pokręciła głową, jakby ostrzegając go, by nie drążył tematu. Zwrócił się więc do pastora.

– Długa podróż przed ojcem?

– Do Cambridge, jeśli Bóg dopuści i pogoda pozwoli. Ta zima wyjątkowo się dłuży. W dodatku trzęsienia ziemi i inne plagi. Bóg karze nas za niegodziwość.

– Wszystkich? – zapytał James. – Przecież sprawiedliwi nie powinni być karani na równi z niegodziwcami.

Pastor nie uznał za konieczne ustosunkować się do tej uwagi, natomiast nieoczekiwanie wyjawił:

– Nigdy nie wybrałbym się do stolicy, gdybym nie był do tego zmuszony. Nienawidzę Londynu i tamtejszego brudu i smrodu. Co za miasto! Pełne złodziei i rzezimieszków. Wczoraj, gdy spacerowałem po Hyde Parku, rozcięto mi kieszeń.

– Przykro mi – powiedział James.

Nie interesowały go wynurzenia duchownego. Spod oka obserwował młodą kobietę. Siedziała bez ruchu, zapatrzona przed siebie, najwyraźniej nieobecna duchem. Zastanawiał się, czy wciągnąć ją do rozmowy, ale zrezygnował z tego pomysłu.

– Dużo ojcu ukradli?

– Kilka gwinei. Ten kraj stacza się, jeśli osoba duchowna może być w biały dzień zuchwale obrabowana. Wymiar sprawiedliwości jest bardziej zainteresowany ściganiem jakobitów[1] niż ochroną uczciwych obywateli.

– Słyszałem, że Młodszy Pretendent[2] zamierza znowu upomnieć się o Koronę – wtrącił się nagle do rozmowy Sam.

– Chyba nie podejmie nowej próby bez pomocy Francuzów – zaniepokoił się pastor.

– To plotki – uspokoił go James. – Tym razem Szkoci nie przyjdą mu z pomocą, zwłaszcza po rzezi, jaką sprawił im Cumberland pod Culloden[3]. A poza tym gdzie znajdzie pieniądze na opłacenie wojska i zakup broni? Powszechnie wiadomo, że ma puste kieszenie i żebrze o wsparcie.

– A skarb z jeziora Arkaig? – znowu wtrącił Sam. – Muszą go w końcu odnaleźć[4].

James służył na jednym z angielskich okrętów, który miał za zadanie zatrzymać francuskie statki wiozące zaopatrzenie dla szkockich rebeliantów, uczestników bitwy nad jeziorem Loch Nan Uamh. Zanim Anglicy odpędzili francuskie jednostki, widzieli, jak szkoccy górale wyładowali na brzeg i ukryli w lasach ogromny ładunek. W każdej transportowanej baryłce mogły się znajdować tysiące złotych luidorów. Trudno uwierzyć, by Szkoci nie przywłaszczyli sobie choć trochę złota. Zatrzymani przywódcy rewolty zeznali, że część złota przepadła bezpowrotnie.

– Mam nadzieję, że do niczego nie dojdzie – odezwał się James. – Oznaczałoby to wojnę i, chociaż nie wątpię w nasze zwycięstwo, nie chciałbym być świadkiem egzekucji kolejnego monarchy.

– Pan sympatyzuje z jakobitami? – zdziwił się pastor.

– W żadnym razie. Służę królowi i Koronie i uważam, że zbrojne rebelie powinny być tłumione. Nie znaczy to, że aprobuję wszelkie metody, służące temu celowi. Moim zdaniem, ludzie nie powinni być prześladowani za przekonania. Żyjemy w wolnym kraju.

– Wolnym! – nie wytrzymał towarzyszący młodej kobiecie mężczyzna. – Wolnym od czego, chciałbym wiedzieć. Tylko tacy jak pan czy pastor mogą nazywać się wolnymi.

– Proszę – odezwała się kobieta – rozmawiacie za głośno. Boli mnie głowa.

– Bardzo przepraszam, szanowna pani – powiedział kapitan. – Na najbliższym postoju zamówię dla pani herbatę.

– Dziękuję – odparła, odwracając się do okna i prezentując profil.

Nieco wydatna żuchwa mogła świadczyć o odwadze lub uporze. James zauważył łzę spływającą po policzku. Zanim się zorientował, co robi, otarł ją palcem. Kobieta spojrzała na niego, spłoszona, ale James uśmiechnął się uspokajająco. Zdjął surdut, zrulował go i wsunął jej pod głowę jak poduszkę.

– Proszę się oprzeć i zamknąć oczy. To pomoże.

Zrobiła, jak radził, chociaż jej towarzysz wrogo popatrzył na Jamesa. Kapitan zaczął udawać, że drzemie, i spod przymkniętych powiek obserwował młodą kobietę. Napięcie jej nie opuszczało. James czuł przez skórę, że nie chodzi o ból głowy. Zastanawiał się, czy powinien interweniować, doszedł jednak do przekonania, że to nie jego sprawa. Kobieta mogła uciec od rodziny lub niechcianego kandydata na męża albo opuścić Londyn z obawy przed nowym trzęsieniem ziemi. W czasie ostatnich dwóch, które nastąpiły w odstępie miesiąca[5], mieszkańcy masowo wyjeżdżali ze stolicy. Dlaczego jednak podróżowała sama, w towarzystwie tego prostego człowieka? Czemu nie miała przyzwoitki? A może uciekła wcześniej, a teraz została schwytana i wbrew woli odwożona do domu?

Dyliżans kilkakrotnie zatrzymywał się w celu zmiany koni, lecz pasażerowie nie wysiadali. Dopiero w Wadesmill mieli pół godziny na rozprostowanie nóg i posiłek. Młoda kobieta oddała surdut Jamesowi.

– Czy mogę coś dla pani zrobić? – szepnął, narzucając go na ramiona.

Po raz pierwszy w jej ładnych oczach zabłysła nadzieja, która zgasła, gdyż jej towarzysz wziął ją pod ramię i zaprowadził do stołu w kącie, gdzie popchnął ją na krzesło.

– Zbiegowie, nie uważa pan? – zagadnął Sam, gdy wraz z Jamesem sadowili się przy stole.

– Kto?

– Tych dwoje. – Wskazał głową młodą kobietę.

James zauważył, że ona nie je, tylko machinalnie grzebie widelcem w potrawie.

– Rzeczywiście wyglądają podejrzanie.

– Chyba nie zamierza pan się wtrącać, kapitanie?

– I pozwolić, by Randle i Smith znowu się wymknęli? Oczywiście, że nie.

Ilekroć wyobrażał sobie, co musiała czuć bezbronna Caroline, stojąc oko w oko z wymachującym pistoletem rabusiem, odżywał w nim gniew. Bandyci zapłacą za swoją zbrodnię i to wysoką cenę – już on tego dopilnuje!

– Długa droga przed nami – dodał. – Zobaczymy, jak potoczą się wypadki.

Było ciemno, kiedy zajechali do Cambridge, gdzie wysiadł pastor. James przypuszczał, że mężczyzna i młoda kobieta zatrzymają się w Cambridge na noc, ale musiało się im spieszyć, bo zdecydowali się jechać dalej na północ. Droga wiodąca wzdłuż głębokiego wąwozu, na którego dnie płynęła rzeka, okazała się wyjątkowo wyboista. Po drugiej stronie ciągnął się dość rzadki zagajnik. Niespodziewanie wyłoniło się z niego dwóch jeźdźców, którzy wymachując pistoletami, nakazali woźnicy zatrzymać pojazd. Wykonał polecenie tak nagle, że pasażerowie powpadali na siebie, a młoda kobieta znalazła się w ramionach Jamesa. Drzwiczki otworzył zamaskowany mężczyzna.

– Wysiadać! – wykrzyknął, machając pistoletem. – Dajcie kosztowności, jeśli wam życie miłe.

James pomógł młodej kobiecie wydostać się z pojazdu i w opiekuńczym geście otoczył ją ramieniem. Drugą ręką wyjął z kieszeni zegarek i sakiewkę z kilkoma gwineami i oddał ją rabusiowi. Zegarek i sakiewka zniknęły w przepaścistej kieszeni płaszcza bandyty, a on sam wszedł do dyliżansu. Zauważył wciśniętego w kąt mężczyznę i wybuchnął śmiechem.

– Jerry, chodź. Zobacz, kogo tu mamy! – zawołał do kompana.

Wspólnik, który pilnował woźnicy, zajrzał do środka. On też był zamaskowany, odsłonięte miał tylko oczy.

– Gus Billings, niech mnie kule biją!

James wyczuł drżenie dziewczyny. Gdyby jej nie podpierał, upadłaby.

– Spełniam wasze rozkazy – odezwał się Billings. – Jeśli chcecie położyć swoje łapy wiecie na czym, to pozwolicie mi jechać dalej.

– A to kto? – Jerry machnął pistoletem w stronę Jamesa.

– Nie wiem – odparł Billings.

– Jestem James Drymore, kapitan marynarki Jego Królewskiej Mości – oznajmił James. – Radzę wam, puśćcie nas, bo pożałujecie! – dodał ostrym tonem, lecz nic nie mógł uczynić. Pistolet tkwił w kieszeni płaszcza, do której nie mógł sięgnąć, a Sam nie miał broni.

Rabusie zareagowali śmiechem. Kiwnęli na Billingsa, by się do nich zbliżył. Wymienili kilka słów szeptem. Billings wrócił, chwycił młodą kobietę za rękę i popchnął ją do środka dyliżansu. W tym momencie James sięgnął do kieszeni po pistolet, lecz nie zdążył go wyciągnąć. Tuż przy uchu świsnęła mu kula.

– Wsiadaj i odjeżdżajcie – rozkazał jeden z rabusiów. – Wasze szczęście, że mam dzisiaj dobry humor.

Woźnica machnął batem i dyliżans ruszył.

– Jak się pani czuje? – zapytał młodą kobietę James.

– Zostaw ją – burknął Billings. – Nie widzisz, że jest zdenerwowana?

– Widzę, lecz nie ja jestem tego przyczyną.

– Napad usprawiedliwia zdenerwowanie.

– Fakt. Zauważyłem, że ty nie byłeś zaniepokojony, lecz zaskoczony. Znasz tych łajdaków.

– Dziękuję panu za troskę, czuję się doskonale – odezwała się cicho młoda kobieta.

Może, rozważał James, w stosownej chwili uda się z pomocą Sama obezwładnić towarzysza podróży kobiety. Tylko co by z nią począł? Czy może mieć pewność, że rabusie, którzy napadli na dyliżans, nie jadą za nimi? Woźnicy musiała przyjść do głowy ta sama myśl, bo popędzał konie, polegając na bladej księżycowej poświacie i oświetlających drogę lampach, przymocowanych po bokach pojazdu. Trudno było w tych warunkach rozmawiać.

James postanowił, że na postoju w Downham Market postara się odseparować Billingsa od młodej kobiety, aby jemu i jej zadać kilka pytań na osobności. Cokolwiek się dowie, przekaże miejscowemu sędziemu. Szkoda, że nie będzie mógł dostarczyć rysopisu rabusiów. Było ciemno, a oni przysłonili twarze chustami, a ciała pelerynami. James cieszył się, że okazał się przezorny, ukrywając cenną szpilkę do krawata i większość pieniędzy w pasie, którym otoczył talię, i tylko kilka monet pozostawił w sakiewce. Wielu podróżnych tak postępowało i James zdziwił się, że rabusie o tym nie wiedzieli. Przypuszczał, że zaskoczyła ich obecność znajomka w dyliżansie i rozmowa z nim odwróciła ich uwagę od reszty pasażerów.

Te rozmyślania przerwał nagły wstrząs pojazdu. Koła zapadły się w wyjątkowo głęboką dziurę, z której się wydostały, jednak dyliżans wypadł z drogi. Pomimo heroicznych wysiłków woźnicy nie udało mu się zapanować nad pojazdem i przy akompaniamencie przeraźliwego kwiku koni dyliżans runął w dół ku rzece. Woźnica wrzeszczał, Sam przeklinał, Billings wył z bólu. Wreszcie pudło zatrzymało się na stromym zboczu zaledwie kilka cali od wody.

James, który wyszedł ze zdarzenia bez szwanku, wydostał się na zewnątrz i chciał pomóc młodej kobiecie. Była nieprzytomna, ale żyła. Wyciągnął ją ze środka i ułożył na trawie. Sam, oszołomiony, ale cały, wygrzebał się o własnych siłach. Billings mógł złamać kark, bo jego głowa zwisała pod nienaturalnym kątem. Wyglądał na martwego. Woźnica, który wpadł do rzeki, wyszedł z wody oblepiony wodorostami. James ruszył mu z pomocą. Sam wspólnie ze strażnikiem dyliżansu zajęli się końmi.

Jeden się zabił, drugi zdołał się uwolnić, wpadł do rzeki i teraz płynął ku przeciwległemu brzegowi. Pozostałe wciąż tkwiły w uprzęży. Po uwolnieniu z poplątanych rzemieni, jeden z nich pogalopował w stronę, z której przyjechali. Kolejny był ogłuszony, ale bez obrażeń, i dał się wprowadzić na drogę. Pudło dyliżansu nie nadawało się do użytku.

– Myśli pan, że rabusie jadą za nami? – zapytał woźnica.

James zajmował się młodą kobietą. Miała wielki guz na czole, ale kości raczej całe.

– Trudno powiedzieć. Gdyby nawet, to przecież nam nie pomogą.

– Naturalnie. Im szybciej stąd się wydostaniemy, tym lepiej. – Woźnica próbował doprowadzić do ładu perukę, ale była nasiąknięta wodą i potargana, zrezygnował więc i wepchnął ją do mokrej kieszeni.

– Jak daleko stąd do najbliższej wioski? – zapytał James.

– Do Highbeck będzie ze cztery mile – odrzekł woźnica. – Właśnie tam zmierzaliśmy.

– Dobrze. Wobec tego wraz z młodą damą pojadę tam konno, a wy pójdziecie.

– Jak utrzyma pan nieprzytomną na końskim grzbiecie? – spytała Sam. – Po wypadku zwierzę jest niespokojne.

– Poprowadzę go jedną ręką, a tę biedulę przywiążecie do mnie.

James znalazł w rozbitym pudle pojazdu swój kapelusz, dosiadł konia i uspokoił go łagodnym głosem. Pętlą z rzemieni Sam obwiązał w talii zemdloną kobietę i umieścił ją na końskim grzbiecie przed Jamesem, który okrył ją połami surduta, a pętlę wsunął sobie przez głowę pod ramiona.

– Doskonale. Do zobaczenia w gospodzie.

Wioska tonęła w ciemnościach. W obejściu po prawej stronie zaszczekał pies, odpowiedział mu inny z dziedzińca kościelnego po lewej. James dojechał do skrzyżowania dróg, przy którym stała gospoda. Zatrzymał konia, uwolnił się od pętli przytrzymującej nieprzytomną kobietę i zawołał o pomoc.

Z budynku wybiegł mężczyzna, trzymając w dłoni lampę.

– Szybciej, człowieku. Jest tu ranna kobieta. Trzeba ją położyć do łóżka. Znajdzie się w okolicy lekarz?

– Dopiero w Downham. Moja żona się nią zajmie.

James ostrożnie opuścił nieprzytomną w ramiona właściciela gospody, zsiadł z konia i odebrał ją od niego. W tym momencie zjawiła się żona karczmarza.

– Co się stało?

– Cztery mile przed wioską przewrócił się dyliżans, którym podróżowaliśmy – wyjaśnił James. – Jeden z pasażerów poniósł śmierć na miejscu, padł też koń. Woźnica, strażnik i mój służący idą tu na piechotę. Będą potrzebowali pomocy, najpierw jednak trzeba się zająć młodą damą.

Pokój na piętrze okazał się nieduży, ale wysprzątany, a pościel i kurtyny wokół łóżka – czyste.

– Jeszcze coś? Może przynieść gorącej wody? Pewnie pan głodny? – dopytywała się kobieta.

– Wszystko w swoim czasie. Poczekam, aż ona odzyska świadomość. Nawet nie wiem, jak się nazywa – odparł James, kładąc młodą kobietę na łóżku.

– Dobry Boże, ja ją znam! – wykrzyknęła żona karczmarza. – Mieszkała kiedyś w Blackfen Manor, niedaleko stąd. Nie pamiętam jej nazwiska, ale dobrze znam panie z tego dworu. To panny Hardwick.

– W takim razie proszę po nie posłać.

Tymczasem nieprzytomna kobieta się ocknęła i otworzyła oczy.

– Gdzie ja jestem?

– W gospodzie Pod Królewskim Herbem w Highbeck – odparł James. – Uderzyła się pani w głowę, gdy dyliżans przekoziołkował.

– Dyliżans?

– Jechała pani w nim. Nie pamięta pani?

– Nie. Gdzie jechałam?

– Chyba tutaj.

– Tutaj?

– Ma pani krewne w Blackfen Manor – wtrąciła karczmarka. – Chyba chciała je pani odwiedzić.

– Nie pamiętam.

– Nic dziwnego – orzekł James. – Po uderzeniu w głowę straciła pani przytomność.

– Kim pan jest?

– Kapitan Drymore, do usług. Jechałem tym samym dyliżansem. Teraz musi pani odpocząć. Wyślemy posłańca do Blackfen Manor, żeby ktoś się panią zajął. Zostawiam panią z właścicielką gospody.

– Sama podróżowała? – zapytała karczmarka, odprowadzając Jamesa do drzwi.

– Z kimś, ale ten ktoś nie żyje – odparł szeptem. – Nie wiem, czy jej o tym mówić, czy nie.

– Powiemy o tym paniom ze dworu, gdy przyjadą.

James zszedł na dół. Pozostali ocaleni z katastrofy zdążyli przyjść do gospody. Rozsiedli się przy stole i popijali piwo w oczekiwaniu na jedzenie.

– Co teraz? – zapytał Sam.

– Okazuje się, że właścicielka gospody zna dziewczynę.

– Chwała Bogu, bo zaczynałem się bać, że będziemy mieli przez nią związane ręce.

– A ty byś tego nie chciał, przyjacielu?

– To by nam pomieszało szyki. Czy odzyskała świadomość?

– Tak i nie. Jest przytomna, ale wciąż zamroczona. Nie wie, co się z nią dzieje. Widok krewnych na pewno ją uspokoi.

– Wyruszamy dalej?

– Do Peterborough?

– Już pan zapomniał, dokąd jedziemy i po co?

– Nie zapomniałem. Licz się ze słowami.

– Przepraszam, ale przyzna pan, że nie powinien zawracać sobie głowy tą kobietą, gdy jesteśmy tak blisko osiągnięcia celu.

– Skąd ta pewność?

– Wiemy, że wsiedli do dyliżansu jadącego do Peterborough.

– To, że zapłacili za przejazd do Peterborough, nie oznacza, że tam zamierzali się udać. Mogli wysiąść na każdym postoju, by nas zmylić.

– Równie dobrze mogli być zatrzymani na drodze przez rabusiów.

– Owszem.

– Pozwoliłem sobie zasięgnąć języka, panie kapitanie, i dowiedziałem się, że o brzasku przyjeżdża dyliżans, który zawiezie nas do Downham Market, gdzie możemy się przesiąść do pojazdu zmierzającego do Peterborough.

– Dobrze. Tymczasem nie mamy nic do roboty.

Zjedli, po czym James poszedł na górę pożegnać się z młodą kobietą. Dowiedział się, że skubnęła trochę jedzenia, ale wciąż była oszołomiona.

– Panny Hardwick przyjadą jutro rano – poinformowała go karczmarka.

– To pewne?

James rozważał, czy zaczekać na panny Hardwick, czy kontynuować pościg za zabójcami żony. Poczucie odpowiedzialności nakazywałoby zostać i upewnić się, że młodą kobietą zaopiekują się krewne. Niezłomne postanowienie schwytania morderców nakazywało ruszyć na poszukiwania.

– O tak. To miłe panie, zawsze znajdują życzliwe słowo dla każdego i świadczą wiele dobra mieszkańcom. Ona jest chyba ich siostrzenicą. Dziwi mnie, że nie miała bagażu ani pieniędzy.

– Zapłacę za jej jedzenie i nocleg.

– Nie o to chodzi, proszę pana. Jestem pewna, że panny Hardwick nie zapomną o tym. Wspomniałam o tym, bo to niecodzienne.

– Czy do przyjazdu krewnych mogę ją zostawić pod pani opieką?

– Naturalnie. Panu musi się spieszyć, żeby ruszyć w dalszą drogę.

– Właśnie. Wyjedziemy wczesnym rankiem, ale przed tym chciałbym się przespać w łóżku.

– Rozumie się. Zaraz się tym zajmę.

James wręczył kobiecie kilka monet.

– Wejdę się z nią pożegnać. Rano się nie zobaczymy – oznajmił.

Kobieta leżała w łóżku wpatrzona w sufit, zatopiona w myślach.

– Kapitan Drymore? Dobrze zapamiętałam pana nazwisko?

– Tak. Czy może mi pani podać swoje?

Po jej policzku spłynęła łza.

– Musiałam rzeczywiście mocno uderzyć się w głowę, bo nie pamiętam. Wytężam pamięć, lecz nie potrafię sobie przypomnieć.

– Proszę się nie martwić. Gdy znajdzie się pani w otoczeniu krewnych i w znajomym domu, pamięć wróci.

– Oby miał pan rację. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Jestem pańską dłużniczką.

– Nic podobnego. Przyszedłem pożegnać się i życzyć pani wszystkiego najlepszego. Wyruszam wcześnie rano. Gospodyni zapewniła mnie, że mogę panią zostawić pod jej opieką do czasu przyjazdu krewnych.

– Jestem panu ogromnie wdzięczna za to, że pan się mną zajął.

James ukłonił się i wyszedł. Niechętnie zostawiał podopieczną, lecz nic więcej nie mógł dla niej zrobić. Byli obcymi ludźmi, którzy razem spędzili kilka godzin w podróży. To wszystko. Być może któregoś dnia, gdy sprawiedliwości stanie się zadość, on wpadnie do Blackfen Manor i zapyta o jej zdrowie.

Rozdział drugi

Spacerowała po polach wokół Blackfen Manor. Zatrzymywała się raz po raz, aby popatrzeć na przelatującego motyla lub posłuchać wyśpiewującego tryle skowronka. Doszła do rzeki uklękła na brzegu. W gładkiej tafli wody ujrzała swoje odbicie: bladą i smutną, ubraną w prostą sukienkę młodą kobietę z jasnymi włosami, przewiązanymi wstążką.

– Kim jesteś? – szepnęła.

„Nie zamartwiaj się, przypomnisz sobie” – zwykła pocieszać ją panna Matilda. Była tą okrąglejszą i wylewniejszą spośród dwóch pań, które przyjechały do gospody. Druga, wyższa i szczuplejsza, miała na imię Harriet i nie była skłonna do wzruszeń. Obie w modnych sukniach, w białych, pudrowanych peruczkach, oznajmiły, że są siostrami jej matki i nazywają się panny Hardwick. Nazwisko nic jej nie mówiło. Nawet własnego nazwiska nie pamiętała.

– Ty jesteś Amy – poinformowała ją ciotka Harriet; spłakana ze wzruszenia Matilda nie była w stanie wykrztusić słowa. – Zabierzemy cię do domu i tam na pewno odzyskasz pamięć. To efekt szoku powypadkowego. Jutro ustąpi, a wtedy opowiesz nam, co się wydarzyło.

– Cieszę się, że znalazł się ktoś, kto mnie zna – odparła z ulgą. Czuła się okropnie, nie wiedząc, kim jest i skąd się wzięła w gospodzie.

– Wychowywałyśmy cię od dziecka. Przypuszczam, że wybrałaś się do nas z wizytą. Bardzo nam miło, tylko dlaczego nie uprzedziłaś listownie, że mamy cię oczekiwać?

Panny Hardwick przywiozły Amy do Blackfen Manor swoją szykowną dwukółką, ulokowały w łóżku i wezwały lekarza. Doktor orzekł, że kości są całe, a potłuczenia znikną w krótkim czasie. Był przekonany, że pamięć wróci, gdy Amy wstanie z łóżka i rozejrzy się po znajomym otoczeniu.

Minęły dwa miesiące, a ona wciąż nie potrafiła sobie przypomnieć, co robiła przed kraksą dyliżansu, i prawie niczego nie pamiętała z tego, co wydarzyło się później. Ciotki dwoiły się i troiły. Poiły rosołem wołowym, karmiły pieczonymi kurczakami i owocowymi ciastami, twierdząc, że jest chuda. Kupiły jej nowe sukienki, myślały bowiem, że bagaż ukradziono z rozbitego pojazdu. Pokazywały różne przedmioty w nadziei, że kiedy je zobaczy, odzyska pamięć.

– A to pamiętasz?

– Spójrz na ten obrazek. To my, a to twoja mama. Namalował go nasz papa przed jej ślubem z sir Johnem Charronem.

– Więc jestem Amy Charron – szepnęła.

– Już nie – wyjaśniła Matilda. – Pięć lat temu wyszłaś za mąż za Duncana Macdonalda.

– Za mąż? – powtórzyła zaskoczona Amy.

– Tak.

– A gdzie on jest i dlaczego nie ma go przy mnie?

– Nie wiemy. Przypuszczam, że przyjedzie, jak będzie mógł.

– Czy żyłam z nim w zgodzie? Byliśmy szczęśliwi?

– Tylko ty możesz to wiedzieć – odrzekła Harriet. – Nie narzekałaś na męża, więc można założyć, że byliście udanym stadłem.

– Mamy dzieci?

– Nie musisz się spieszyć z potomstwem. Wciąż jesteś młoda.

– Ile mam lat?

– Dwadzieścia pięć.

Dwadzieścia pięć lat i wszystkie spowite mgłą tajemnicy!

Amy napisała do męża, powiadamiając, co się jej przydarzyło, aczkolwiek było to dla niej trudne, ponieważ go nie pamiętała. Mogła liczyć tylko na to, czego dowiedziała się od ciotek. Okazało się, że Duncan jest artystą malarzem. Ciotki podały jej adres męża i list został wysłany. Jednak odpowiedź nie nadeszła.

Wszystko to było deprymujące. Nie pamiętała własnego męża. Jak on wygląda? Czy go kocha? Chyba tak, inaczej nie zgodziłaby się na ślub. Czy poznałaby go, gdyby przyjechał? Dlaczego wybrała się w podróż bez Duncana? Czemu jej nie towarzyszył? Nie jechała sama. Usłyszała, że był z nią mężczyzna, który zginął w wypadku dyliżansu. Czy uciekła z nim od męża? Skąd ma wiedzieć, czy jest osobą złą, czy dobrą? Gdy zapytała o to ciotki, oburzyły się, zapewniając:

– Przecież wychowałyśmy cię na dobrą chrześcijankę.

– Dlaczego mnie wychowywałyście?

– Twoja mama jest śpiewaczką. Jeździła od jednego teatru do drugiego. Przy takim trybie życia nie mogła ci stworzyć warunków odpowiednich dla małego dziecka. Zaproponowałyśmy więc, że się tobą zajmiemy – wyjaśniła Matilda. – Napisałyśmy do niej, że jesteś u nas i nic ci nie grozi. Jestem pewna, że przyjechałaby cię zobaczyć, gdyby nie była to pełnia sezonu w Drury Lane Theatre.

– A mój ojciec?

– Mieszka za granicą.

– Dlaczego?

– Bóg jeden wie – odrzekły zgodnie panny Hardwick, wzruszając ramionami.

Amy przeczuwała, że nie były szczere.

– Kochałam go?

– Oczywiście, że tak – zapewniła Harriet. – Byliście sobie bardzo bliscy. Tęskniłaś za nim, gdy wyjechał.

Ciotki pokazały Amy portret ojca. Twarz tego pogodnego, szarookiego mężczyzny ze spiczastą bródką była jej obca.

Zawróciła w stronę dworu. Była to solidna rezydencja z epoki Tudorów, otoczona fosą, nad którą przerzucono most. Dwie wieże wyrastały po obu stronach bramy zamykającej wewnętrzny dziedziniec. Amy nie mogła uwierzyć, że tu upłynęło jej dzieciństwo. Spacerowała po ogrodach w obrębie fosy i poza nią, wspinała się na szczyt wieży obserwacyjnej na krańcu posiadłości, skąd roztaczał się rozległy widok na okolicę. Widać było rzekę, drogę, zabudowania wsi, kościół i gospodę. Wszystko to, według ciotek, ukochane przez nią od dzieciństwa. Napotykani w wiosce ludzie zagadywali przyjaźnie, wypytywali o samopoczucie. Niekiedy zwracali się do niej „pani Macdonald”, częściej jednak „panienko Amy”. Ona odpowiadała im grzecznie, nie dając po sobie poznać, że nie pamięta ani twarzy, ani nazwisk.

Nie przypominała sobie nawet Susan, obecnie trzydziestokilkuletniej, która służyła u rodziny Hardwicków od dwunastego roku życia. Zaczynała w kuchni, potem awansowała na pokojową pań domu i jednocześnie osobę do towarzystwa. Znała Amy od dziecka.

Panny Hardwick martwiły się stanem siostrzenicy.

– Obawiam się, że wszystkiemu jest winne jakieś przeżycie sprzed wypadku – orzekła nie dalej jak wczoraj Matilda.

– Na tyle wstrząsające, że zablokowało mi pamięć?

– Być może. Jestem przekonana, że widok Duncana bardzo by ci pomógł.

– Dlaczego nie odpisał na list?

– Tego nie wiemy – odrzekła Harriet. – Widocznie jemu też musiało się coś przydarzyć. Napisałam do twojej matki, żeby się tym zainteresowała.

Matka, jak utrzymywały panny Hardwick, mieszkała w pobliżu Drury Lane Theatre i niedaleko Henrietta Street, przy której był usytuowany dom Amy i jej męża. Tydzień temu lady Charron odpisała, informując, że nie udało się jej spotkać Duncana, a dom stoi pusty. Na jedno z niedawnych przedstawień, wyjaśniła, przyszedł lord Trentham, z którym po spektaklu wybrała się na kolację. Korzystając z okazji, poprosiła go, by pomógł rozwikłać zagadkę zniknięcia Duncana Macdonalda.

Ciotka Harriet dodała, że lord Trentham to długoletni przyjaciel rodziny, człowiek bywały i o rozległych koneksjach. Amy nie miała pewności, czy jego pomoc na coś się przyda, ale uznała, że to, jak na razie, jedyna szansa na rozwikłanie zagadki.

James zmierzał do siedziby magistratu londyńskiego, mieszczącego się przy Bow Street, na spotkanie z Henrym Fieldingiem[6]. Z powodu kraksy dyliżansu i późnego przyjazdu do Peterborough nie udało mu się zatrzymać zabójców żony. Zgubił ich trop, wrócił więc do stolicy. Podobnie postąpiło tysiące londyńczyków, którzy uznali, że nie wystąpią ponowne wstrząsy podziemne i świat nie zmierza ku gwałtownemu końcowi. James postanowił zatrzymać się u rodziców w Colbridge House i czekać. Spodziewał się, że Smith i Randle przyjadą do Londynu, gdy uznają, że nikt ich nie ściga. Upłynęły jednak dwa miesiące, a informatorzy Jamesa wciąż na nich nie natrafili.

W gabinecie szefa magistratu James zastał lorda Trenthama, niegdyś admirała, którego znał z czasów służby w marynarce królewskiej.

– Oto człowiek, którego pan potrzebuje – zwrócił się do Trenthama Henry Fielding po zaproponowaniu kapitanowi kieliszka koniaku. – Pomoże panu rozwikłać zagadkę.

– O co chodzi? – zapytał ostrożnie James, sądząc, że chcą go zaangażować w kolejne polowanie na złodziei.

– Zaginął człowiek i jego lordowska mość chce go odszukać.

– Ludzie giną, to się zdarza. Znam dwóch, których bardzo pragnąłbym odnaleźć.

– Szczęście wciąż panu nie dopisuje? – zainteresował się Henry Fielding.

– Niestety. Uganiam się za nimi po całym kraju. Uważam, że potrzeba nam opłacanej przez państwo policji, która zajmowałaby się prowadzeniem śledztw i zatrzymywaniem przestępców. Ludzi w mundurach, których każdy rozpoznawałby jako stróżów prawa i porządku.

– Podzielam pańską opinię. Pracuję nad tym i któregoś dnia doczekamy się policji z prawdziwego zdarzenia. Tymczasem muszę polegać na takich ludziach jak pan.

– Moje zaangażowanie wynika z determinacji zaprowadzenia Smitha i Randle’a na szubienicę.

– Proszę ich tu przyprowadzić, a zawisną. Tymczasem może zechce pan wyświadczyć przysługę lordowi Trenthamowi?

– Domyślam się, że zaginiony jest uwikłany w przestępstwo.

– Prawdę powiedziawszy, nie wiemy – odezwał się lord Trentham. – Może tak, a może nie. Poszukuje go rodzina jego żony.

– Zbiegły mąż.

– Tego też nie wiemy.

– To tajemnicza sprawa, a pan jest mistrzem w rozwiązywaniu zagadek i można polegać na pana dyskrecji – orzekł Fielding.

– Pochlebia mi pan. Nie jestem jednak pewny, czy chciałbym się zajmować tą właśnie zagadką. Nie mam zwyczaju mieszać się w rodzinne sprawy.

– Pozwoli pan, że zanim pan odmówi, opowiem całą historię – wtrącił lord Trentham.

– Zatem proszę mówić. – James uznał, że skoro został uraczony doskonałym koniakiem, grzeczność wymaga, by przynajmniej wysłuchał lorda Trenthama.

– Żona, o którą chodzi, jest córką mojej serdecznej przyjaciółki, Sophie Charron...

– Śpiewaczki operowej?

– Tak. Dwa miesiące temu ta młoda kobieta jechała dyliżansem do krewnych zamieszkałych w Highbeck. Dyliżans został na drodze napadnięty przez rabusiów, a pół godziny później uległ wypadkowi. Kobieta wydobrzała z odniesionych obrażeń, nie pamięta jednak niczego, co miało miejsce przed kraksą, a jej mąż zaginął. Dom, w którym mieszkali w Londynie, został splądrowany. Uważamy, że coś musiało mu się stać.

James słuchał coraz uważniej, zdając sobie sprawę, że opowieść dotyczyła tajemniczej dziewczyny, którą spotkał w dyliżansie jadącym do Peterborough. Nie potrafił o niej zapomnieć. Zastanawiał się, czy zostawił ją w dobrych rękach. Czy zrobił wszystko, co możliwe, by jej pomóc? Pocieszał się myślą, że kiedyś odwiedzi tamte strony i zapyta, jak się jej wiedzie. Jednak Highbeck nie leżało na terenie jego poszukiwań, a on nie mógł mieć pewności, czy wciąż ją tam zastanie, więc nie zrealizował zamiaru.

– Spotkałem tę damę – powiedział. – Jechałem tym samym dyliżansem.

– Doprawdy? – zdumiał się lord Trentham. – W takim razie wie pan więcej niż my.

– Raczej nie. Nawet nie wiedziałem, że jest mężatką.

James opowiedział, co mu się przytrafiło w czasie pamiętnej podróży. Podzielił się też swoimi wrażeniami na temat zachowania młodej kobiety.

– Zostawiłem ją pod opieką żony właściciela zajazdu. Zapewniono mnie, że jej krewne zostały powiadomione i na pewno się nią zaopiekują, często jednak miałem wątpliwości, czy dobrze zrobiłem.

– Jej krewne, siostry lady Charron, przyjechały po nią i teraz mieszka z nimi w Blackfen Manor – uspokoił go lord Trentham. – Jak wspomniałem, jej mąż zaginął.

– Co pan o nim wie?

– Nazywa się Duncan Macdonald.

– Szkot?

– Tak sądzę, jednak zamieszkały od lat w Anglii. Jest artystą, chociaż niezbyt wziętym. Gra w karty, przypuszczam więc, że ta para miała kłopoty finansowe.

– Wyprawić żonę do krewnych i zniknąć. To podłość!

– Zgadzam się, o ile rzeczywiście tak postąpił. Mógł zaginąć przed jej wyjazdem. Może go szukała?