Tajemnice Krakowa - Michał Bałucki - ebook

Tajemnice Krakowa ebook

Michał Bałucki

3,0

Opis

Powieść z początków twórczości Michała Bałuckiego. Autor przedstawia w utworze swoje miasto rodzinne i jego mieszkańców. Skupia się głównie na charakterystyce mieszczan ukochanego Krakowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Bałucki
Tajemnice Krakowa
Warszawa 2015
Rozdział I
Szynk i salon

Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela, i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta, to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach. W niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.

Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jedną, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się spomiędzy szturchańców, nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w których pobliżu stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; Kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanymi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod którymi żadnego cieplejszego ubrania domyślić się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.

Dwaj spod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostium jego kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostiumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczu potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im, widać, nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jak by go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który Kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:

– No?!

– Nieklawo (niedobrze) – odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. Przechrzta w bąku (w kryminale).

– Od kiedy?

– Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?

Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.

– Chyba by ten. Nie patrzy na fryca.

– To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.

Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.

Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem na pozór grzecznym, ale stanowczym:

– A co, drągalu, może się przejdziemy?

Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.

– Gdzie, panie inspektorze?

– Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.

– Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.

– No, to pewnie jakaś pomyłka – rzekł inspektor nieco drwiąco – wytłumaczysz się i puszczą cię.

– Ależ, panie inspektorze, ja...

– Bez grymasów – zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi – wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.

Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.

– A to go zhaczył (schwytał) – odezwał się jeden z nich, Rudy, już wyjściu inspektora.

– Ale za co też?

– Pewnie go Przechrzta zakapował (wydał).

– Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.

– I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.

– Ale patrz no, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem się zahamował (schował) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.

– A jeżeli to ten, co go Przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie, czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebra).

– To szewraj z nim.

Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując, podszedł powoli do Kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki zza pieca.

– Siewrany? (zmówiony, stowarzyszony) spytał Rudy, zaczepiwszy Kudłatego kiwnięciem głowy.

Kudłaty popatrzył nań spode łba i zmieszał się.

– No, siewrany czy nie? – ofuknął tamten.

– Siewrany – powtórzył machinalnie Kudłaty.

Rudy pociągnął go do szynkwasu.

– Daj tam, pani, wódki.

Wziął kieliszek i napił się do Kudłatego.

Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.

– Klawa hara (wódka), prawda?

– Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinni by na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.

– To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz, się schirzyć (spić się) przed robotą.

I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się, nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzałej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.

– A bodajeś z piekła nie wyjrzał – wrzasnęła – a czy ślepy, czy co! A to szelma niezgraba! Na sam nagniotek mi wlazł!

– Milcz babo, bo w mordę zamaluję – wtrącił Rudy, stając w obronie swego towarzysza.

Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.

– Dajcie pokój, kumo – uspokajał ją ekslokaj. – Pijcie lepiej.

– Nie mogę już, jak was kocham.

– No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.

– Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczna naukę o wstrzemięźliwości!

– Ba! a sam pewnie spił się potem.

– Bezbożnik z was, kumie.

– Jak to bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskim? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.

Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.

– A bodaj was kumie – rzekła, biorąc kieliszek – jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.

– Pijcie z Bogiem.

Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:

– Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?

– Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.

– Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.

– Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.

– Diabla sprawa. Trzeba by wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawiusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.

Na imię Flawiusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.

– Nie byłaby ona taka twarda – ciągnęła dalej dewotka – gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.

– Kochanek pewnie.

– Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.

Ekslokaj poskrobał się po głowie.

– Głupia robota. Trzeba się poradzić księdza Modesta, co tu dalej robić.

– Co tam słuchasz babskiej paplaniny – odezwał się Rudy do Kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów – tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą Kudłatego, który, czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, niezbyt chętnie oddalał się od szynkwasu.

Kiedy zasiedli na dawnym miejscu przy piecu, Rudy zwrócił się do Kudłatego i spytał go:

– A co? Prędko będzie można iść?

– Gdzie?

– No, nie udawaj franta. Wiemy, że cię Przechrzta przysłał.

Kudłaty spojrzał wielkimi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy. Wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:

– Wyście Rudy?

– Albo co?

– Przechrzta mnie posłał Na dowód dał ten majcher.

Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.

Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na Kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.

– A tom się ochędożył (oszukał)! Toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany? Co? – zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do Kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.

– Dziacz spas (daj pokój) – odezwał się towarzysz Rudego, siedzący dotychczas w milczeniu. – Jeszcze nas zakapuje (zadenuncjuje).

– Niedoczekanie jego. Pierwej go stłukę na kwaśne jabłko.

– O co idzie? – odezwał się Kudłaty, zrozumiawszy na koniec, z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszej strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przede mną, nie wiedząc, kto jestem.

– Diabli cię wiedzieli, żeś ty me andrus, kiedy tak patrzysz na niego.

– Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie czego; ja nie policaj.

To rzekłszy, usunął się na bok z widoczna urazą.

Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.

Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.

– Gdzie drągal – spytał ekslokaj.

– W kwaczu.

– To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniej trzeba.

– A choćby tego Kudłacza wziąć – zaproponował znowu ów milczący towarzysz.

– I sfacjendować (podzielić się) z nim? – wtrącił z niechęcią Rudy.

– Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), to by więcej kosztowało, a może jeszcze zdało się na diabła.

– Jakże myślicie wy – jakże wam ta?

– Przezywają mnie Kłykiem – odparł ekslokaj.

– Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąć go, czy nie?

Kłyk popatrzył uważnie na Kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:

– Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.

Po tej naradzie Rudy przystąpił do Kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:

– A co; pójdziesz z nami?

– Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.

– Klawo! Dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.

– No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty – rzekł Kłyk.

A może by hary przed tym, bo tam mróz tęgi – zauważył Kudłacz.

– Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (patrzy oczami). Ty – dodał, zwracając się do Kudłacza – poknajasz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na Zapustku (plantacje).

Według tej umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.

W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:

– Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnej, bo na niej i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniej gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiej koło kastelu.

Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.

– Czy znasz tych hawruków (państwa), których będziemy podbierać – spytał Kłyk, przysuwając się do Kudłacza.

– Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.

– A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na Zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.

Kudłacz zmieszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłumacząc Kłykowi, że dawniej mieszkał dłuższy czas w Krakowie.

– To musisz znać hrabiego N?

– Nie.

– Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.

– Co to tryl?

– Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre i to był początek mojej kariery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo łamańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.

– Schowajmy się.

– Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.

– Cóż zrobimy?

– Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.

W jednej chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się. Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.

Po przejściu patrolu skręcili w Plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:

– Jeszcze nie wyjechali!

– Może nie wyjadą wcale.

– Wiem z pewnością, że wyjadą. Która godzina?

– Zaraz – rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.

– Masz sikorę? Toś ty forsacz! (bogacz).

Kudłacz znowu się zmieszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.

– No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.

Kudłacz, wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.

– Klawa sikora – rzekł Kłyk – komu żeś buchnął?

– Po dziesiątej dopiero – odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.

W tej chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krotko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.

– Czy pani hrabina w domu? – zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.

– Są państwo – odrzekł lokaj.

Odpowiedź ta nieco zmieszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie. Odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy rzekł:

– Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.

Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu, białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym włosem. W ruchach jej i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z tej twarzy, że skala namiętności i zachceń tej kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je osłaniała poważna zasłona dumy i chłodu. Blask lampy płonącej na stole obrzucał jasnym światłem kontury tej twarzy i aksamitnej delikatności rękę, która przerzucała karty paryskiego żurnalu.

Obok siedział mężczyzna niepierwszej już młodości, nieco łysy, ale jeszcze w sile wieku i bardzo szlachetnej i ujmującej powierzchowności. Zajęty był właśnie czytaniem gazet i niewiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również nie zwracała na niego uwagi i obojętnie, a nawet z pewnym znudzeniem patrzyła w ryciny.

Wejście lokaja przerwało monotonię ciszy.

– Pan Seweryn L – zameldował.

– Prosić – odezwał się hrabia.

Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju, w ubiorze starannym, ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterii i życzliwości.

– Siadaj – rzekł hrabia, podsuwając krzesło gościowi. – Czekaliśmy cię z obiadem.

– Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja.

– Awantura? – zapytał hrabia.

– Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur – wtrąciła hrabina.

– Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata mimo licznych przepowiedni biblijnych.

– Ale cóż takiego? – powtórzył zapytanie rozciekawiony hrabia.

Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój własny rewolwer, celował prosto w moja głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki, pieniądze i inne drobiazgi leżące przy łóżku.

– I pan pozwoliłeś na to? – przerwała hrabina.

– Cóż miałem robić? – odrzekł gość z uśmiechem. – Narażać się na strzał łotra dla zegarka i trochę pieniędzy nie miałem najmniejszej ochoty. Wołać na służbę na nic by się nie zdało, bo nikogo nie było w domu.

– Biorąc tak rzeczy na rozum – rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironii – może pan miał słuszność, ale...

– Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić – dokończył hrabia z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.

– Ja poszedłem za zdaniem rozumu – ciągnął gość dalej – i nie chciałem stanąć do bohaterskiej walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która, zdaje mi się, odszuka go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji – prosto do państwa. Bałem się, że was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?

– Saba zostaje podobno w domu – rzekł hrabia. – Ja muszę iść na chwile do hrabstwa Romanów.

Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spojrzenie, bo nie podnosił oczu i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił dalej do gościa:

– Dobrze, żeś przyszedł. Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.

– Jeżeli pani pozwoli – rzekł Seweryn, kłaniając się.

– O panie – odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na ukłon.

– Idę się więc przebrać – dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.

Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.

Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się do hrabiny i wziąwszy jej rękę, podniósł do ust swoich.

– Co pan robi? – szepnęła, marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę. – Mógłby zobaczyć; czy pan wie, na co mnie narażasz?

– Odszedł już.

– Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!

– Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! – szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz hrabiny.

– Czy moja w tym wina?

– Boję się częstymi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie kosztuje wstrzymywanie się, możebyś nie była tak chłodna w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!

– Dziwny jesteś. Jakaż mam być? – spytała trochę niecierpliwie.

– Jaka? Jaka? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek. Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa w podobne objawy, twarz tak chłodna bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niej nic a nic dla siebie wyczytać nie mogę.

– Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim językom?

– O nie, na Boga nie! Dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę i szanuję. Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.

– Więc czego chcesz?

– Ja sam nie wiem – odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę i niepokój. – Niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niej żyć bym nie mógł. Kiedy pomyślę, że ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo mnie ogarnia. Sam nie wiem, czy większa we mnie miłość do ciebie, czy zazdrość o ciebie.

– Czy dałam ci powód do zazdrości?

– Może mimo woli.

– A to będzie coś zabawnego – słucham.

– Sabino, daruj mi to podejrzenie.

– Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny.

– Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.

– Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.

– Więc powiem, by potem ze wstydem cię przeprosić. Byłem zazdrosny o doktora Feliksa.

Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który, wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak winowajca, nie mógł jej zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojna, posągowa jak dawniej.

– Ależ ja go nie znam prawie – rzekła. – Widziałam go raz czy dwa na balu. Skądże to przypuszczenie?

– Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszej loży i nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na Adriannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili.

– Dziecko z ciebie – przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie pomieszanie.

– Możem cię obraził tym podejrzeniem?

– Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, cha, cha!

– Ty go nie znasz. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnej moralności, człowiek, dla którego nie ma nic świętego, nic, czego by skalać nie było można. Przy tym zimny egoista, co przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym. Raz już w życiu wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jej wzajemność, dzień ślubu już był wyznaczony, gdy nieszczęście chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonej mojej na parę miesięcy przed ślubem.

– I cóż? – spytała rozciekawiona hrabina.

– Oczarował ją magnetycznymi spojrzeniami swymi i odwrócił zupełnie ode mnie. Z boleścią widziałem, jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.

– Więc bohaterce na imię Helenka?

– Nie drwij, Sabino, z niej. Ja szanuję jej pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie tyle jej w tym winy, ile jego. Człowiek ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok, co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka uległa tym czarom.

– I cóż potem magnetyzer?

– Doświadczywszy mocy swej nad słabym sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jej o swej miłości, choć każdym ruchem, każdym spojrzeniem, wszystkimi tajemniczymi, niemymi znakami, mówił jej o tym.

– A jednak żyjecie z sobą, To dziwne.

– Nie dałem mu nigdy odczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go za zwycięzcę, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc, co się dziać musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja umieścił najświętsze uczucia moje.

– Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknej Heleny.

Seweryn spojrzał na mówiącą z miłosną i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować jej za te słowa, którymi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:

– Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie rozkosze tej miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jej zamienić na miłość spokojną, jasną, po której inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza. Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko mnie kochaj – wszak prawda, że mnie kochasz?

– Cicho!... idzie – rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę z jego uścisku.

W istocie, hrabia za chwilę zjawił się w salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór jego żonie i ponudził się z nią trochę – wyszedł.

Kochankowie zostali sami.

Rozdział II
Maskarada

Kochankowie zostali sami.

Już widzę jak wielebne siostry moje. Dewotki, rzucają sobie domyślne spojrzenia i niejedna zgodziłaby się na ostry post, trzydzieści kilka litanii i inne tym podobne umartwienia religijne, żeby tylko choć przez dziurkę od klucza mogła zobaczyć co oni tam robili; okrasić potem tę całą historię pobożnymi uwagami i roztrąbić po mieście. Toż by była gratka dla języków ludzkich. Jedna nawet ze świątobliwej kongregacji, ufając więcej domysłowi i przenikliwości swojej niż dziurce od klucza, była już u pani Gronostajewskiej ze szczegółową relacją o schadzce miłosnej, pani zaś Gronostajewska pod sekretem podzieliła zgorszenie i oburzenie swoje z panną Łapicepanowiczówną, której przez całe czterdzieści wiosen panieńskiego żywota nie zdarzyło się, pomimo wszelkich usiłowań, być aktorką i bohaterką podobnego zgorszenia. Dość, że cała ta sprawa, podawana z ucha do ucha, urosła do wielkości skandalu, od którego pragnąc oczyścić pana Seweryna, muszę rad nie rad przerwać słodkie sam na sam kochanków i wprowadzić czytelników do salonu jako naocznych świadków.

Przekonamy się wtedy, że pan Seweryn tego wieczora nie obraził żadnego z dziesięciu przykazań mojżeszowych. Był to bowiem człowiek nieumiejący się kochać praktycznie całą godzinę schadzki miłosnej zmarnował na szczegółowy opis swoich afektów, których granice i położenie geograficzne hrabina Saba od dawna znała – i na sceny wyrzutów i zazdrości, które ją znów tak dalece ubawiły, że aż sam kochanek dostrzegł na znudzonej twarzy owoc swych całogodzinnych usiłowań.

– Ja cię widać nudzę? – spytał wreszcie.

Było to jedno z najtrafniejszych odezwań się jego tego wieczora, szkoda tylko, że dopiero tak późno zdobył się na nie. Hrabina widocznie czekała na to zapytanie, bo ani chwili nie zostając dłużna z odpowiedzią, rzekła:

– Nudzić mnie nie nudzisz, ale jestem dziś mocno cierpiąca. Nieznośna migrena!

I podparła ręką zmęczoną głowę. Słabość taka jak migrena, jeżeli jest bez widocznych skutków, to także jeden z uroków niewieścich, który podbija serce mężczyzny. Seweryn czuł, że więcej jeszcze kocha Sabę z migreną niż bez migreny. Miłość ta nakazywała dać dowód dbałości o zdrowie ukochanej istoty i odejść, ale na to Seweryn zdecydować się nie mógł, bo zdawało mu się, że ma tyle do powiedzenia, że jeszcze nic nie powiedział.

– Czy mam odejść? – spytał, biorąc Sabę za rękę, którą podpierała migrenę wraz z głową.

– Chciałabym, żebyś został jeszcze, ale czuję się dziś tak znużona, tak słaba! Może sen doda mi trochę siły.

– Więc odchodzę.

I począł się żegnać leniwo, czekając, czy go zatrzymywać nie będzie; a nie mogąc się tego doczekać, odezwał się tonem patetycznym:

– Sabino, ty mnie już nie kochasz!

– Dlatego, że nie jestem zdrowa? Jakiś ty dziwny.

– Ty teraz nie jesteś taka, jak dawniej. Zdajesz się przymuszać do czułości ze mną, do rozmowy nawet.

– I jakiż mogłabym mieć powód łudzenia cię?

– Któż wie? Może to schlebia twojej próżności, żeś do rydwanu swego przykuła niewolnika, który posłuszny jest na każde twoje skinienie, który chętnie by życie oddał za ciebie – i nie chcesz go odstręczyć od siebie stanowczą odpowiedzią.

– Sądzisz więc, że by mi zbywało na niewolnikach, gdybym się; o nich chciała postarać? – spytała z dumą, jakby urażona.

– Przebacz mi! Daruj! – zawołał Seweryn i całą swoją postać, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże, rzucił do małych nóżek hrabiny, obutych w zgrabne węgierskie buciki – i przepraszał, i całował, i obiecywał poprawę.

Hrabina, czy w pośpiechu, z jakim zabierała się rzucić w objęcia Morfeusza, czy wskutek innego jakiego powodu, okazała się dość łatwą do udzielenia absolucji grzesznikowi, co miało być zarazem znakiem do opuszczenia konfesjonału. Pomimo to jednak jeszcze upłynął jakiś czas, zanim Seweryn wyczerpał program pożegnań miłosnych i wyszedł.

– Ha! Nareszcie! – rzekła Sabina odetchnąwszy swobodnie i uwolniwszy się z miny cierpiącej, w jaką była uzbrojona w obecności kochanka, wyciągnęła rękę do dzwonka i silnie zadzwoniła.

Głos dzwonka doleciał jeszcze do uszu chodzącego ze schodów Seweryna; ucieszyło go, że hrabina go nie zwodzi, że widocznie zaraz spać się położy i w tym celu zadzwoniła na służbę. W takich myślach wsiadł do powozu i powrócił do hotelu. Ale przy kolacji drobna okoliczność zachwiała nieco jego przekonaniem. Oto w restauracji przy drugim stoliku jakiś jegomość, wyładowawszy pełne usta polędwicą, mówił do swego towarzysza stłumionym głosem:

– Daj pokój, nie broń kobiet. Kobieta, a szczególniej mężatka, gdy złamie wiarę jednemu, naturalnym prawem nie będzie sobie robiła skrupułu ze złamaniem jej drugiemu, trzeciemu et cetera.

Seweryn nie mógł się dowiedzieć, z jakiej okazji jegomość ów się odezwał i czy mowa jego nie była pro domo suo; ale sentencja, która się do uszu jego przedarła przez pokłady polędwicy, zaciężyła jak ołów na jego sercu. Żołądek abdykował na rzecz serca, a serce pociągnęło nogi pana Seweryna i resztę jego kształtów ludzkich jeszcze raz pod okna Sabiny dla przekonania się, czy w istocie jest chora. Doktorzy, aby przekonać się o słabości, potrzebują macania, pukania, pulsu, języka – Sewerynowi wystarczała do tej diagnozy ciemność. Ciemność miała go przekonać o wierności kochanki. Dlaczego zaś ciemność, tę matkę wszystkiego złego, obrał sobie za stróża cnoty kobiecej – trudno odgadnąć. Dość, że pędził co tchu, żeby zobaczyć... ciemność.

Nieszczęście chciało, że w oknach hrabiny było jasno, tak jasno, że aż jemu pociemniało w oczach i sercu od tej jasności. Stanął w bramie przeciwległej kamienicy i zapatrzył się w jaśniejące okna, podczas gdy złodzieje, których czytelnicy mieli „zaszczyt” poznać na początku niniejszej powieści, czaili się w cieniach drugiej bramy.

Seweryn ani się domyślał, że zostaje w tak bliskim sąsiedztwie z ludźmi, którzy te same co on mieli pragnienia, pragnienia ciemności, a których hrabina jakoś zaspokoić nie myślała.

Po kilka minutach kształtny cień hrabiny zarysował się na jasnych szybach okna. Zdawała się wyglądać na ulicę. Seweryn zamknął oczy, żeby go nie spostrzegła. W tej chwili turkot powozu rozległ się echem po pustej ulicy. Powóz, czyli, mówiąc poetyczniej, drynda fiakierska zatrzymała się przed mieszkaniem hrabiny, ze środka jej jednak nadspodziewanie nikt nie wysiadł.

Cień znowu pokazał się w oknie i cofnął się natychmiast w głąb pokoju.

W głowie Seweryna poczęły się snuć podejrzenia najrozmaitszych kształtów, takich nawet, których przyzwoitość opisywać nie pozwala; podejrzenia te pociągnęły go ku fiakrowi. Przechodząc koło drzwiczek rzucił spieszne spojrzenie w głąb powozu i zdawało mu się, że tam ktoś siedział – nie mógł jednak sprawdzić tego, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Tajemniczość sytuacji poczęła go intrygować i dręczyć – stanął za powozem, czekając, co dalej nastąpi.

Niedługo czekał. Z kamienicy wyszła kobieta z wzrostu i ruchów bardzo podobna do Sabiny. Twarz miała zakrytą aksamitną maską, a na sobie czarne domino z pąsową kokardą.

Seweryn zadrżał z oburzenia nad wiarołomstwem kobiety; przypomniał mu się jegomość z polędwica w ustach i byłby go nazwał wielkim, gdyby w tej chwili myśl jego nie była zajęta wyszukaniem innego mniej pochlebnego przymiotnika dla wiarołomnej kochanki.

Sabina nie widziała ani Seweryna, ani jego rozpaczy i oburzenia. Szła prosto do fiakra.

Drzwiczki się uchyliły, jakaś ręka – zdaje się jednak, że to nie była ręka Opatrzności – pomogła jej wejść do środka, powóz ruszył i rozpoczęła się w nim następująca rozmowa:

– Myślałam już, że nie przyjedziesz.

– Byłem raz przedtem, ale jakiś powóz stał przed waszym domem.

– To Seweryna. Ach, ten człowiek nudzi mnie i męczy swoją miłością i zazdrością.

– Czemuż, nie zerwiesz z nim?

– Nie znasz go. To człowiek gwałtowny i bez taktu. Gotów by mnie skompromitować przed światem.

– A gdzie mąż?

– U hrabstwa Romanów, tam dziś wieczór – zabawi zapewne do rana.

– Więc my dziś wolni? szepnął mężczyzna zdejmując maskę z jej twarzy.

– Cieszyłam się na tę noc – a ty?

Mężczyzna widać nie lubił bawić się w słowa, bo zamiast odpowiedzi objął ramieniem kibić kobiety, przysunął ją do siebie i namiętnym, ssącym pocałunkiem skleiły się ich usta...

A Seweryn?

Ach, prawda – zostawiliśmy go na ulicy szukającego przymiotnika odpowiedniego dla Sabiny, podczas gdy ona innemu rzeczownikowi w ramiona się rzucała. Czy wybrał jaką nazwę, nie wiadomo, ale zdecydował się iść na maskaradę, dokąd – podejrzewał – tamci się udali. Spodziewał się poznać ją po pąsowej kokardzie. Dlaczego jednak chciał ją poznać, poznawszy już tak doskonale? Na to pytanie on sam może nie umiałby odpowiedzieć. Logika była i jest zawsze nieprzyjaciółką zakochanych.

Seweryn więc poszedł na maskaradę.

Maskarada była wyjątkowo liczna, nawet przepełniona i ożywiona. Mnóstwo domin najrozmaitszych kolorów przeciskało się przez tłumy publiczności, rzucając intrygujące zaczepki. Były i takie, które intrygowały milczeniem. Ha! I to dobre. Iluż to ludzi utrzymałoby się przy sławie uczonych lub mądrych, gdyby posiadali tę jedyną mądrość trzymania języka za zębami a pióra w puzderku. Znamy takich, którzy milczeniem spore sumki sobie uzbierali, a dłuższe milczenie byłoby ich zrobiło majętnymi, gdyby pewne bankructwo nie było im ułatwiło wejścia do królestwa niebieskiego niekoniecznie przez ucho od igły. Są inni, którym milczenie zapewnia spokój małżeński i wszelkie gadania o swoich żonach zostawiają obcym ludziom. Albo, powiedzcie państwo, gdyby pan X nie był milczał, gdy cały świat nastawał na hrabiego Y, czy byłby dziś tak miłym gościem u niego na herbatkach i wieczorkach tańcujących. Ale dość o tym; zwłaszcza że w tym samym przedmiocie, to jest o wpływie milczenia na rozmnażanie się mędrców, pracuję nad obszerniejszą rozprawą, która autorowi otworzyć ma podwoje do towarzystwa naukowo-milczącego.

Wracajmy lepiej na maskaradę. Otóż wśród tego mnóstwa domin milczących i niemilczących, wśród masek, które przychodzą na maskaradę z głębokimi kieszeniami na karmelki i pomarańcze, z żołądkami gotowymi do przyjęcia wszelkiego rodzaju przekąsek i napojów – wśród tego tłumu gapiącego się i ruszającego dwie szczególniej maski odznaczały się elegancją, dowcipem i złośliwością. Uszczypliwymi epigramatami rzucały na wszystkie strony jak cukierkami strzelającymi; śmiechem drwiły z ciekawych i zaintrygowanych, którzy gromadą całą chodzili za nimi po Sali, trzepotały się i szalały po bachancku.

Żadnej znaczniejszej figury, żadnej oryginalniejszej znajomej osoby z miasta nie mijały spokojnie. Rzuceniem kilku słów tajemniczych ciągnęły rozciekawionego za sobą, a rekrutowany takimi haczykami orszak rósł jak lawina.

Męskie domino rzadko się odzywało, ale za to szeptało ciągle towarzyszce swojej różne uwagi o obecnych i ich tajemnice, a ona rozrzucała je między słuchających zaprawione ostrym dowcipem i humorem.

– I cóż mi powiesz masiu? – spytał ją poufale jeden bankier z bardzo starożytnej familii, bo wywodzącej ród swój w prostej linii od Mojżesza, a raczej od Mojżeszowej, którą powszechnie nazywano Mośkową.

– Po co ci mówić! Usłyszysz ty dosyć od swojej żony, żeś bez jej pozwolenia przyszedł tutaj.

Głośny śmiech otaczających skonfundował bankiera, który przez zapomnienie aż rodzinnym narzeczem odpowiedział: „milisz się maseczko” i znikł w tłumie.

– Cóż mnie tak, maseczko, trącasz wachlarzem? – zagadnął jeden ze zrujnowanych hrabiów.

– Próbuję, czy się nie rozlecisz.

– Za cóż to mnie masz?

– Za ruinę, której tynk na twarzy odmłodzić już nie może.

– Okrutna jesteś, masko, dla mnie!

– Mniej niż ty sam dla siebie.

– Ja? Ciekawym dlaczego.

– Nie dość ci, że cię ludzie czernią, sam czernisz się co rano.

– A i ty tu jesteś? – rzekła, zwracając się nagle do przechodzącej damy.

– Skądże ty mnie znać możesz? – odparła zaczepiona z kwaśną miną.

– Nosiłam od ciebie liściki do... – tu szepnęła jej coś do ucha. Dama skrzywiła się jeszcze widoczniej.

– Jakże żałuję – mówiło dalej nielitościwe domino – że nie mogę widzieć twojej twarzy, zrumienionej w tej chwili.

– Cóż ci przeszkadza?

– Warstwy blanszu, które zakryły twoje wdzięki, jak lawa Pompeje. Biedny ten twój płatny satelita! Umrze i nie zobaczy tej, którą ukochał. Bo to, co on kocha, nie jest tobą, a to co jest właściwie tobą, tego by pewnie i za bajońskie sumy nie pokochał.

– Impertynentka – rzekła dama i zwróciła się w przeciwną stronę.

– A, tu znów idzie kontrast tamtej – pisnęło domino, zbliżając się do przekwitłej od dawna elegantki wyróżowanej, co ją robiło podobną do kwiatu po pierwszych mrozach trzymającego się jeszcze na uschłej łodydze. – Ta się znowu ciągle rumieni za to, co robi, a rumieniec sprowadza z najlepszej fabryki paryskiej. Gdybyś się srebrzyła, co w twoim wieku byłoby odpowiedniejsze, można by cię wziąć za księżyc w ostatniej kwadrze, ale bez rogów, boś je dała mężowi w prezencie wraz z pantoflami.

– Muszę ci powiedzieć, moja ty masko – rzekła elegantka, lornetując ją z góry – że twój dowcip bardzo zdradza gminne pochodzenie; pomimo stroju, pachniesz ulicą.

– Tak, ulicą Grodzką, na której co dzień rekrutujesz sobie wielbicieli z niedorostków szkolnych. W końcu roku niejeden zapłacze na ciebie pod rózgą ojcowską.

– Maseczko, umityguj się troszeczkę – zauważył jeden z przysłuchujących się. – Gotów by cię spotkać niemiły wypadek.

– Jaki ciebie spotkał przed teatrem? – wtrąciło znienacka domino męskie.

– Źle cię poinformowano, mój kochany.

– Więc to nie było przed teatrem? Mniejsza o to. Takie przysmaki na każdym miejscu jednakowo smakują – wszak prawda, moja ty chorągiewko polityczna, symonisto literacki, stróżu dziewiczej cnoty pięćdziesięcioletnich hrabianek.

– O! to widocznie będzie cała litania paszkwilów. No, mów, mów – rzekł zaczepiony, wyszczerzając w uśmiechu resztki żółtych zębów – zaczynasz mnie bawić.

– Muszę mieć coś asafetydycznego w sobie, kiedy mogę podrażnić tak stępiony smak.

– Tylko, proszę cię, nie karm mnie odgrzewanymi konceptami, bo się rozchoruję.

– Nie bój się; połykałeś niestrawniejsze rzeczy i nie strułeś się.

– Na przykład?

– Na przykład własną sumienność, powalaną atramentem i łapówkami. Masz strusi żołądek, który jednego dnia żywi się hymnami do świętych pańskich, a drugiego, a raczej drugiej nocy, tłustymi epigramatami dla aktorek.

– Widocznie jesteś jednym z zapoznanych przeze mnie geniuszów literackich.

– Chybiłeś, mój drogi. Zostawiam sobie tę przyjemność walania atramentem palców i sumienia aż do twojej śmierci.

– Oho! to będziesz musiał długo czekać. A może umiesz wróżyć i wiesz, kiedy umrę i na co?

– Nie, ale wiem, co zrobisz po śmierci.

– Pewno do piekła pójdę, co? Chi, chi, chi.

– I to nie. Każesz się zanieść do jakiego żeńskiego klasztoru na oczyszczenie. Bądź zdrów.

W tej chwili dama wysokiego wzrostu i dobrej tuszy podeszła do literata udającego, że się śmieje i zapytała go:

– Cóż? znalazłeś pan jakie dowcipne domina? To fenomen. Więc dowcipne?

– Przynajmniej za takie się nam sprzedają. Wróżą nawet, co będziemy robić po śmierci.

– I czym będziecie. Nie zapominaj o tym – dodało domino.

– O, tegom jeszcze nie słyszał. Więc czymże ja będę w nowej przemianie?

– Kanałem, do którego ściekać będą brudy ludzkie i plagiaty.

– Dość ordynarne – rzekła dama. – Czy i mnie coś równie delikatnego powiesz?

– I ty chcesz gwałtem zostać kanałem? A! nie. Ty po śmierci zmienisz się w Termopile, o których przewodnicy będą opowiadać: w tym wąwozie zginęło trzystu, ale nie Spartanów.

Męskie domino pociągnęło swoją towarzyszkę za suknię, by ją opamiętać. Saba wpadała w szalony, bachancki humor, który zaczął przekraczać już granice przyzwoitości. Naraz jednak wśród tego chichotania, piskliwej rozmowy i wyskoków złośliwości, szukając nowych ofiar, spostrzegła Seweryna, który jej się z boku surowo i z uwagą przypatrywał. Umilkła nagle i prędko pociągnęła za sobą Feliksa w inną stronę sali.

– Co się stało? – zapytał Feliks.

– On tu jest i zdaje mi się, że mnie poznał.

Przeszli w inną stronę sali, z trudem przeciskając się przez koła tańczących, potem wsunęli się poza filary, ale zaledwie usiedli przy stoliku, Seweryn znowu pojawił się przy nich, usiadł naprzeciw i nie spuszczał ich z oka. Domina siliły się, aby nie zważać na niego, obecność jednak nieodstępnego towarzysza zaczęła ciążyć na ich wesołości i krępować rozmowę. Po niedługiej chwili milczenia, maski nasze podniosły się i wróciły na salę. Seweryn poszedł w ślad za nimi. Dwa błękitne domina z księżycami na głowie, zatrzymały go w tej chwili. Jedno z nich schwyciło go konwulsyjnie za ramię, szepcząc:

– Widzę, żeś poznał tę kobietę w dominie z pąsową kokardą powiedz mi, kto ona, a nie ma rzeczy, której bym ci odmówić mogła.

– Czy ci tak wiele na tym zależy?

– Ta kobieta obraziła mnie przed chwilą, skompromitowała mnie tak, że musiałam ukryć twarz pod maskę. Teraz ścigać ją będę, póki się nie dowiem, kto to taki. Zemszczę się okropnie.

– W jaki sposób?

– Niepodobna, żeby ona nie miała jakiej skandalicznej historii w swym życiu! Odgrzebię ją i puszczę w kurs.

– Jeśli ją chcesz poznać, to źleś się do mnie udała – rzekł Seweryn, usiłując się uwolnić delikatnie od narzuconego towarzystwa – ja jej nie znam wcale.

– Nie. Ty ją znasz – zaprzeczyło domino, przytrzymując go. – Widziałam, że cię unikają i boją się.

– Zdawało ci się.

– I ty ich nie spuszczasz z oka – obchodzą cię widać bardzo. O! patrz! Wsunęli się teraz do bufetu. Chodźmy tam.

Seweryn, widząc niepodobieństwu pozbycia się towarzyszek, a nie chcąc stracić z oczu pąsowej kokardy, dał się namówić i poszedł z nimi do bufetu.

Kołu stołu, zastawionego sutą kolacją i przystrojonego szampanem, siedziało kilka aktorek w dość różowych humorkach Prócz dwóch czy trzech, które już tylko na scenie do ról matek były używane, każda z nich miała swojego adiutanta, spowiadającego się jej do uszka z różnych grzesznych zachceń swoich, bez obietnicy skruchy lub poprawy. Wśród tego grona jawnogrzeszników jeden szczególniej odznaczał się głośną mową i głośniejszym jeszcze śmiechem. Był to fundator dzisiejszej kolacji, wielki zwolennik sztuki dramatycznej, ale poza sceną. Nazywano go ojcem chrzestnym wszystkich talentów kiełkujących; w każdej bowiem ładnej twarzyczce znajdował ogromny talent do zostania, jeżeli nie sławną, to przynajmniej bogatą, i dla zachęcenia każdą taką swoją protégée chrzcił na artystkę już to bukietami i prezentami, już oklaskami, do których nie zaniedbywał najmować całego legionu klakierów. Ojciec chrzestny był w wieku, który trudno oznaczyć – mógł mieć od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, chociaż zdarzały się chwile, że i czternastu nikt by mu nie przyznał, sądząc z tego co mówił i robił. Jasne włosy, wskutek zapewne jakiegoś nieporozumienia konstytucyjnego, emigrowały z jego głowy i rozkolonizowały się po obu stronach twarzy – miał oprócz tego szkiełko w oku, wielką dozę zarozumiałości, paryską pronuncjację, nieźle wypchany pulares, kilka starych a bogatych ciotek na wychodnym z tego padołu płaczu i kawalerskich pikników. Wszystkie te przymioty czyniły go nieocenioną osobistością dla córek Talii i Melpomeny, a bardziej jeszcze dla entreprenerów teatralnych, którzy na wyścigi ubiegali się o jego przyjaźń, a raczej o skuzynowanie swojej kasy z jego kieszenią.

Do tego to nieocenionego człowieka zbliżyły się nasze tajemnicze domina i właśnie w chwili, kiedy ojciec chrzestny podnosił w górę kieliszek, chcąc pić zdrowie jednej z najmłodszych swoich chrzestnych, nad której wykształceniem począł już pracować – pąsowa kokarda trąciła go w ramię.

– Jak się masz, protektorze sztuk pięknych – rzekła z przekąsem. – Czyje to zdrowie pijesz? Nieszczęśliwa ta szczęśliwa, bo to zdrowie wyjdzie jej na niezdrowie!

– Może chcesz, żeby i ciebie zaprotegować? – zapytał protektor, drwiącym i cynicznym wzrokiem mierząc domino.

– Mille grâces, bo twoja protekcja wala, a ja lubię czystość. No! Pij, pij dalej. Gdyby fabrykanci szampana mieszali do niego jakąkolwiek dozę talentu scenicznego, twoje protegowane musiałyby już być jak pękate beczki pełne talentu. Tymczasem są tylko pełne nadziei. Prześliczne beczułki – dodała, rozglądając się po towarzystwie – a wszystkie okute bransoletami, koliami, pierścionkami, żeby się nie rozsypały. Tylko ta mała Fiu-fiu najmniej zawarowana od rozsypki, bo też trzyma się najlepiej i trochę więcej myśli o sztuce niż o tobie. Coś szepcze do ucha temu pulchnemu literatowi, któremu oczy rozbiegły się w przeciwne strony jak dwa spłoszone konie. Pewnie mu dyktuje recenzję na jutro o sobie; nie ma obawy, aby była niekorzystna – od czasu jak pozwoliła mu się odprowadzać do domu, została wielką artystką, cały arsenał przymiotników pochwalnych już dla niej wyczerpał – ale cóż to mnie obchodzi! Patrzcie lepiej jak Ina i Mina powtarzają bez suflera scenę z Wesela bez latarni – rozbrójcież je, bo gotowe sobie wydrapać te cudne oczka, tak drogie dla ich adoratorów.

– Panie dyrektorze – zawołała w tej chwili jedna z artystek, nazwana przez Sabę Miną – ta, ta, ta... nie wiem jak ją nazwać...

– Nazwij ją rywalką – wtrąciło domino.

– Posądza mnie, że używam zanadto bielidła na ulicy.

– Czysta potwarz – przerwała znowu Saba – tylko różu za wiele.

– Sprawdzimy to – zadecydował z powagą dyrektor – Mina przyjdzie do mnie jutro rano, a Ina po południu.

– Ten umie godzić – wmieszało się do utarczki domino męskie. – W taki sposób pojedynek nadobnych rywalek zakończy się bez przelewu krwi – co najwięcej mogłyby wyjść uszkodzone na honorze, ale to bagatela!

Sabinę widocznie bawił ten półświatek, bo nie myślała odchodzić. Atmosfera tego kółka odpowiadała jej usposobieniu. Delektowała się nią, jak pijak zapachem wódki.

– Maseczko, może siądziesz tu przy mnie – odezwał się do niej jeden z protektorów sztuki niemający pary w tym towarzystwie i skazany na bawienie się samym tylko kieliszkiem.

– A to i ty jesteś tutaj, przyjacielu oświaty? Źleś się wybrał, jeżeli chcesz oświecić to, co zawsze w ciemnościach zostać powinno.

– Więc i mnie znasz?

– Znam cię, ale z tego tylko, że wydajesz zbyt wiele na utrzymanie kochanka twojej żony.

– Jak to?!

– Płacisz mu za tę przysługę tytułem przyjaciela. Czyż to mało?

– Maseczko, radzę ci oględniej się wyrażać, bo moja żona...

– Jest tutaj – rzekło męskie domino naturalnym głosem.

Członkowi oświaty zrobiło się ciemno w oczach.

– Nie bój się, zbyt zajęta twoim przyjacielem, aby mogła na ciebie zważać.

– Ależ, na Boga, o którym przyjacielu mówisz?

– O tym, co cię tak gorliwie namawiał do opieki nad oświatą, zamiast czuwania nad własną żoną.

– Feliks! – zawołano z tyłu.

Doktor zapomniał się usłyszawszy swoje imię, odwrócił się i ujrzał dwie maski prowadzone przez Seweryna.

Jedna z nich przystąpiła bliżej, wlepiając w doktora ostre przenikliwe spojrzenie.

– A co, poznałam cię, ptaszku? – rzekła, biorąc go za rękę.

– Jeżeli wszystkich tak poznajesz, to lepiej idź spać – odparł doktor, usiłując pogardliwym tonem i obojętnością pokryć, swoje pomieszanie i naprawić chwilową niezręczność.

Maska jednak nie dała się tym złudzić i nie myślała wcale porzucać swej ofiary zabierającej się do odejścia.

– Poczekaj – rzekła przytrzymując go – mam ci wiele do powiedzenia.

– Nie jestem ciekawy.

– Postaram się rozciekawić cię.

Sabina, widząc kłopot swego towarzysza, chciała mu ułatwić ucieczkę, nachyliła się więc do członka oświaty.

– Nie poznajesz twojej żony?

– Gdzie?

– To domino niebieskie z księżycem.

– Więc to ona! – zerwał się i chwytając nieznajomą za rękę, którą chciała przytrzymać doktora – rzekł surowo:

– Ja ci ciekawszą rzecz powiem.

Z zamieszania wywołanego niespodzianą interwencją przyjaciela oświaty, skorzystał Feliks i wraz z Sabiną wmieszał się w tłumy wirujące wśród sali.

Seweryn pobiegł tuż za nimi, ale tym razem poszukiwania jego były bezskuteczne; domino z pąsową kokardą znikło.

Rzucił się pędem na schody – przebiegł korytarz i znalazł się na ulicy właśnie w chwili, gdy dwa domina wsiadały do dorożki. Na placu, oprócz kilku prywatnych powozów, ani jednej doróżki więcej – dalsze ściganie okazało się niemożebnym.

Ale Seweryn nie dał jeszcze za wygraną.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.