Tajemnica manuskryptu Q - Janusz Brzozowski - ebook + audiobook

Tajemnica manuskryptu Q ebook i audiobook

Brzozowski Janusz

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sprytny fortel przyjaciela Anny i Piotra Balickich, inspektora Alexa Scotta z Policji Tajlandzkiej sprawia, ze Anna i Piotr Baliccy wygrywają urlop w egzotycznej miejscowości Krabi (Tajlandia). Krótko przed otrzymaniem zawiadomienia o wygraniu urlopu odwiedza ich w ich domu nieznana im kobieta, Bernadetta Filipowicz. Kobieta ta wręcza im zaproszenie od swojego pracodawcy, potomka polskiego szlachcica powiązanego z Tajlandzka Rodzina Królewską, Patricka Kurasy. Bernadetta Filipowicz podczas tej wizyty prosi ich by zechcieli zając się sprawą  jej brata, niewinnie osadzonego w polskim wiezieniu za zamordowanie swojej siostry. Wszystko to sprawia że Baliccy wylatują do Krabi. Już parę godzin po przybyciu do hotelu Sheraton w Krabi, dowiadują się od inspektora Scotta, a następnie od Patricka Kurasy, że ich niby darmowy urlop stać się ma ciężką i mozolną praca. Podjecie się zaproponowanej im pracy miało jedynie na celu odnalezienie zaginionej wiele lat temu w Polsce córki Patricka Kurasy, Num. Już parę godzin później dokonane zostaje w hotelowym ogrodzie Sheraton morderstwo na kobiecie która przywiozła im zaproszenie. W tym samym czasie w Polsce dokonane zostały dwie zbrodnie: na emerytowanym pracowniku sądu Bolesławie Szczęsnym w Gliwicach oraz na Panidzie Muray, w zakładzie pracy w Krakowie. W obu przypadkach ofiarami stali się znajomi Anny i Piotra Balickich. W wyniku mozolnego dochodzenia wychodzi na jaw, ze zaginiecie córki Patricka Kurasy oraz trzy morderstwa, maja ścisły związek ze znalezieniem w podziemiach domu Patricka Kurasy manuskryptu o nazwie „Q”. W prowadzonym przez Balickich dochodzeniu, dwa razy udaje się Piotrowi ujść z życiem. Przy współudziale Tajlandzkiej i Polskiej Policji końcowym rezultatem  jest udowodnienie winy bezwzględnemu mordercy którego dosięga ręka sprawiedliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,4 (11 ocen)
4
2
1
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrysiolS55

Z braku laku…

Nie wiem co robił redaktor i korektor. Masa błędów językowych i literówek.
00

Popularność




Janusz Brzozowski

Tajemnica manuskryptu Q

© Copyright by Janusz Brzozowski & e-bookowo

Projekt okładki: Janusz Brzozowski

Korekta: Katarzyna Zielińska

ISBN 978-83-7859-299-0

Wydanie I 2014

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Nadzieja

ROZDZIAŁ 1

Bogusław Filipowicz otrzymując więzienną przepustkę tryskał radością. Dzień 15 listopada 2011 roku mógł zapisać do najszczęśliwszych dni w swoim życiu. Czterdzieści osiem godzin wolności, jakie miał przed sobą, postanowił spędzić w gronie swojej najbliższej rodziny. Wychodząc z więziennej bramy obejrzał się za siebie jakby nie wierzył w to co go spotkało. Jeszcze dziewięć miesięcy i raz na zawsze zapomnę o tej wspanialej rezydencji, gdzie spędziłem ostatnie czternaście lat, pomyślał. Niepewnie wyszedł na ulice patrząc z ciekawością na uliczny ruch jaki w godzinach południowych był zwykłą, normalna codziennością.

– Jeszcze trochę cierpliwości i będę wolny – pomyślał, siadając na ławce na której miał czekać na brata. Patrząc na górujący nad skwerem pomnik Mickiewicza, zwrócił uwagę na jadące z dużą szybkością białe Audi, które, wymuszając pierwszeństwo, zatrzymało się na wprost niego.

– Pan Filipowicz? – spytał ochrypłym głosem szpakowaty mężczyzna, któremu oczy zakrywały duże, słoneczne okulary.

– Tak, to ja.

– Pana brat prosił, bym odebrał pana i zawiózł do Złotego Rogu, gdzie w nowym domu pana brata czeka już cała rodzina. Jestem Seweryn, bliski przyjaciel pana brata, który prosił również, bym przekazał, że będzie miał dla pana czas dopiero za parę godzin.

– Z tego co słyszę to on nadal jest bardzo zajęty. Nie raz mu mówiłem, że w przyszłości ciężko będzie mu znaleźć czas by umrzeć.

Siedzący za kierownica, mężczyzna zaśmiał się ochrypłym głosem. Rzucając na tylne siedzenie swoja torbę Bogusław Filipowicz wsiadł do samochodu.

– Co słychać u brata? – spytał, by nawiązać rozmowę.

– Powiem panu tylko tyle, że przygotował on dla pana sporą i bardzo milą niespodziankę.

– Co on wymyślił? Z tego, co pamiętam zawsze lubił zabłysnąć czymś oryginalnym.

Spojrzał na twarz kierowcy, na której zobaczył dziwny, wyrafinowany uśmieszek.

– Można zapalić? – spytał Bogusław w momencie jak zobaczył parędziesiąt metrów przed nimi uniesioną w górę rękę policjanta.

– Cholera jasna, chyba dwie stówki nie moje, co za francowaty dzień – burknął pod nosem.

– Jakbyś nie jechał jak wariat, to by cię nie zatrzymali – pomyślał Bogusław Filipowicz. Zatrzymując się na poboczu drogi Boguś wysiadł i, opierając się o samochód, zapalił papierosa. Droga, na której stali była szeroka, porośnięta starymi, wysokimi drzewami.

– ...nie chciałem, panie sierżancie, jechać tak szybko. Ale wie pan, jak to jest, cala rodzina czeka na człowieka, który właśnie przyleciał z Australii.

– Oto pana prawo jazdy i mandat. Radziłbym panu na zawsze zapamiętać dzisiejszą datę 15 listopada i nie mieć tak ciężkiej nogi, bo pana wujek może więcej nie zobaczyć skaczącego kangura – powiedział policjant odchodząc.

– Wsiadaj pan, palić możesz pan w środku, a zapomniałem powiedzieć, że w tyle na podłodze jest butelka wódki. Jak chce się pan napić, to i kieliszek tam będzie.

– Dobra myśl, ciekawe jak będzie ona smakować po tylu latach – pomyślał odwracając się. Trzymając butelkę spojrzał na etykietkę, przypominając sobie stare, dobre czasy, gdzie picie wódki było dla niego zwykła codziennością.

– Zapal pan porządnego papierosa, a nie pal pan tego siana – zaproponował kierowca zdejmując słoneczne okulary. Wyciągnął ze schowka paczkę Pall Mali i podsunął mu pod rękę.

– Silna ta wódka – powiedział Bogus zaciągając się dymem. Pomimo wysiłku powieki stawały mu się coraz cięższe aż zamknął je wypuszczając z palców palącego się papierosa.

– To był chyba twój ostatni papieros – powiedział ochrypłym głosem kierowca widząc opadniętą na bok głowę Bogusława Filipowicza.

***

Leżące na stoliku zdjęcia przedstawiały poszczególne miejsca posesji Anny i Piotra Balickich od chwili jej kupna aż po dzień dzisiejszy. Piotr Balicki siedząc na werandzie swojego domu w Bunbury wpatrywał się w zdjęcia nie mogąc uwierzyć w olbrzymie zmiany jakie zaszły na przestrzeni tych dziesięciu lat od kiedy stal się właścicielem „Panderozy” jak nazywała ich posiadłość Anna.

– Zdjęcia nie kłamią, mój drogi mężu. Patrząc na nie, widać jak szybko mija nasze życie i jak przybywa nam lat.

W drzwiach prowadzących z kuchni na werandę stała Anna trzymając kubek parującej kawy.

– To prawda, ale przyznasz, że ta nasza ostatnia inwestycja jaka było położenie asfaltu od bramy gwiazdowej po werandę było doskonałym posunięciem.

– Oczywiście, przyznaje ci tu w stu procentach rację, ponieważ ten asfalt oszczędzi mi moich rąk w utrzymaniu porządku wokół domu.

– Porządku – zdziwił się Piotr.

– A tak, w porządku. Skończył się kurz, który z każdym, nawet najmniejszym podmuchem wiatru wdzierał się do domu.

– No tak, ale nie tylko tobie, Anno, ten asfalt ułatwi życie – oznajmił Piotr.

– A komu jeszcze, na pewno tobie.

– Nie, listonoszowi. Powiedział mi dzisiaj, że za położenie tego asfaltu należy się nam od niego porządna butelka dobrego koniaku, a w nagrodę od urzędu miasta co najmniej tygodniowy, darmowy urlop.

– I co? – spytała Anna.

– Myślę, że z tym urlopem to trafił w dziesiątkę mówiąc te słowa, a potwierdza to ten list, który mi wręczył, przeczytaj. – Podając Annie kopertę spytał.

– Czy wierzysz, kochana żono, w przypadkowe szczęście?

– Oczywiście, co za pytanie, Piotrze? Mogę na poczekaniu, bez zastanowienia wymienić ci ich kilka, które dotyczą ciebie.

– No to wymień, słucham.

– Twoim największym życiowym szczęściem jestem ja. Czy zaprzeczysz temu?

Piotr uśmiechnął się, zbierając ze stołu zdjęcia.

– Pytałem poważnie, Anno. Czy to, co jest w tym liście też zaliczysz do życiowego szczęścia. Przeczytaj ten list.

Zanosząc zdjęcia do pokoju wrócił na werandę z kubkiem kawy.

– Oczywiście, z czystym sumieniem mogę powiedzieć i to bez żartów, że masz Piotrze w swoim życiu wyjątkowe szczęście.

– A ja uważam zupełnie inaczej, Anno, ale może jestem już tym wszystkim zmęczony i dlatego tak myślę – dodał po chwili.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie mając szczęścia ktoś może wygrać tygodniowy urlop w drogim hotelu w najbardziej atrakcyjnym mieście Tajlandii?

– No właśnie, Aniu, co o tym myślisz?

– Nawet się nie zastanawiaj, tylko dzwoń i potwierdź, że jedziemy nawet jeszcze dzisiaj.

– A który dzisiaj jest? – spytał Piotr. Anna spojrzała dziwnie na męża.

– Dziś mamy 14 listopada. Myślę, że już jutro całkiem śmiało możemy lecieć, szczęśliwcu. Idę się pakować.

***

Listopadowy dzień wstawał w Krakowie pochmurny i szary. Docent Mirosław Szczęsny leżąc w łóżku dotknął czoła stwierdzając, że pomimo regularnego zażywania lekarstw przez ostatnie dwa dni to gorączka go nie opuściła. Pulsujący, ostry ból głowy, jaki towarzyszył mu od wczorajszego rana świdrował mu podstawę czaszki stając się momentami nie do wytrzymania. Biorąc z nocnej szafki tabletkę Polopiryny zwrócił uwagę na raport, jaki wczorajszego wieczoru stworzył resztkami sil. Jeżeli istotnie udało się Panidze wyeliminować z receptury ten paskudny składnik szczepionki i zastąpić go innym, to wpadnie mi spora premia, pomyślał popijając tabletkę wodą. Przewracając się na bok spojrzał w okno, gdzie stróżki deszczu wolno spływały po szybie. Trzeba się jakoś doprowadzić do stanu używalności, pomyślał wstając ociężale z łóżka. Pomimo złego samopoczucia, nie przestawał myśleć o wieczornym spotkaniu z Panidą. Miała to być ich pierwsza, prawdziwa randka, pomimo, że widywali się ze sobą każdego dnia, pracując w tym samym laboratorium Zakładów Farmaceutycznych Pliva. Cholera jasna, dlaczego właśnie teraz złapała mnie ta przeklęta grypa, pomyślał. Spojrzał na zegarek, dochodziła siódma. Może gorący prysznic mi pomoże, pomyślał idąc do łazienki. Pomimo, że w łazience było ciepło, goląc się dostał dreszczy. Jak każdego ranka po wyjściu z łazienki włączył wodę na kawę i wypił szklankę soku pomarańczowego, gasząc pragnienie, jakie męczyło go od wczesnych godzin nocnych. Czując się o wiele lepiej zauważył, że wstąpił w niego jakiś pozytywny nastrój. Widział oczami wyobraźni długo oczekiwany wieczór, na którym mu tak bardzo zależało. Zapinając guziki koszuli, usłyszał w sąsiednim pokoju sygnał swojej komórki.

– Tak, słucham ciebie, marudo.

Przełączając komórkę na głośno mówiącą, postawił kołnierz koszuli, szukając wzrokiem krawatu.

– Mam dla ciebie, Mirku, wspaniałą nowinę.

– Jeżeli pali się Pliva lub zapadła się pod ziemię, to byłaby dla mnie dzisiaj najwspanialsza nowina – powiedział bez żadnego entuzjazmu.

– Stary, widzę, że wstałeś lewą nogą, ale pomogę ci się rozweselić. Wyobraź sobie, że sam Anatol Wieczorek ze swoim partnerem przyjął nasze wezwanie. Mamy dzisiejszego wieczoru rozegrać z nimi trzy, słyszysz, trzy robry. I co ty na to?

– Jestem do waszej dyspozycji każdego innego wieczoru, ale nie dzisiaj. Jestem dzisiejszego wieczoru wyjątkowo zajęty.

– Jak to zajęty? Chcesz mi powiedzieć, że to długo oczekiwane spotkanie z Wieczorkiem muszę odwołać? Chyba jesteś niepoważny.

Ignacy Witkiewicz, długoletni przyjaciel Mirosława Szczęsnego, miał głos na pograniczu całkowitego załamania.

– Nie masz innego wyjścia, Ignaś. Jeżeli chcesz bym był dalej twoim partnerem, to musisz odwołać to spotkanie lub też możesz na dzisiejszy wieczór znaleźć sobie innego partnera.

– Co się u licha dzieje, obraziłeś się na mnie, coś cię gryzie.

– Ignaś, czy ty żyjesz tylko po to by grać w brydża? Czy nie zastanowiłeś się nad tym, że ktoś mógł się zakochać i ma pierwszą cichą, spokojną randkę.

Przeciągły gwizd jaki usłyszał w słuchawce był wynikiem zdziwienia.

– I co ciebie tak dziwi, marudo? – ostro zareagował Mirek.

– To zmienia postać rzeczy, mój drogi. W takim razie wpadnę do ciebie jutro po pracy.

– Zdzwonimy się, Ignaś, muszę pędzić na autobus. Do jutra.

Wkładając na siebie skórzaną kurtkę spojrzał w lustro poprawiając lekko skrzywiony krawat.

Listopadowy poranek był chłodniejszy niż przypuszczał. Podciągnął najwyżej jak tylko mógł zamek kurtki i ruszył raźnym krokiem w kierunku przystanku autobusowego, mieszczącego się tuż za rogiem ulicy. Będzie dzisiaj ponury dzień, pomyślał, widząc nadciągające coraz ciemniejsze chmury. Odwrócił się. Nie widząc Panidy, spojrzał powtórnie na zegarek, wyraźnie zwalniając kroku. No to moja królowa dzisiaj zaspała, pomyślał. Niewiele o niej wiedział, pomimo, że wspólnie pracowali od siedmiu lat w zespole profesora Szczepańskiego. Nie raz chciał jej spytać jak znalazła się w Polsce, będąc Azjatką, ale zawsze odkładał ten temat na późniejszy czas. Docent Panida Peterson miała wiele wad, które wielokrotnie doprowadzały cały ich zespól do szewskiej pasji. Pomimo tego, była wyjątkowo cenionym pracownikiem naukowym, a z jej zdaniem liczył się nawet sam profesor Szczepański. Jej osobliwa dobroć i skryte, kobiece ciepło, które każdego dnia emitowała, odkrył dopiero parę miesięcy temu. Nie potrafił tego zrozumieć, ale wielokrotnie przyznawał się sam przed sobą, że jej osoba korzystnie wpływała na niego. I tak to się zaczęło, pomyślał ponownie oglądając się za siebie. Myśląc o Panidzie przypomniał sobie wczorajsze, dziwne, a zarazem nieoczekiwane jej postanowienie tuż przed końcem pracy. Pamiętał każde słowo z tego jej oświadczenia, że ma zamiar poświecić wieczór na jakieś ostateczne badanie, które może okazać się kończącym w opracowaniu szczepionki S-12S. Oj, ta szczepionka, szepnął do siebie przypominając sobie, że czeka go i to od samego rana długa i nudna rozmowa z kapitanem Damianem Kurskim z Polskiej Marynarki Wojennej, który współpracował z nimi nad opracowaniem tej szczepionki. Wsiadając do autobusu dostrzegł, jak każdego dnia, młodą kobietę która od paru miesięcy jeździła tym samym co on autobusem. Była tak jak Panida, Azjatka o czarnych włosach i drobnej budowie ciała. Patrząc na nią dostrzegł jej szczupłe, ładne dłonie o długich, wypielęgnowanych palcach. Widywał ją rzadko w Instytucie, a wysiadała zawsze przystanek wcześniej niż on. Przyglądając się jej ukradkiem, zauważył u niej bardzo zmęczoną twarz i mocno podkrążone oczy.

– Proszę usiąść – zwrócił się do nieznajomej przeganiając z siedzenia jakiegoś młokosa.

– Dziękuję, chętnie dzisiaj skorzystam z pańskiej uprzejmości, nie najlepiej się czuję.

– To widać po pani twarzy. Miałem przyjemność widzieć panią parę razy w stołówce instytutu. W którym zespole pani pracuje?

– Mówi coś panu zespół profesora Korzeniowskiego?

– Oczywiście, moja koleżanka z zespołu, Panida Peterson, pracowała tam przed przeniesieniem się do nas. Ja pracuję w zespole profesora Szczepańskiego.

– Znam Panidę, jest moją serdeczną koleżanką, a na dodatek obecnie mieszkam u niej.

Słowa tej kobiety dla Mirosława Szczęsnego zabrzmiały sztucznie. Ciekawe, że nigdy w autobusie nie zamieniły ze sobą słowa, pomyślał wpatrując się w nieznajomą. Pomimo, że jej słowa wzbudziły w nim ostrożność, podobała mu się. Widząc, że zbliża się przystanek, na którym wysiadała postanowił zakończyć miło ich rozmowę.

– Może spotkamy się kiedyś na stołówce. Życzę pani miłego dnia.

– Dziękuję, panie...

Zrobiła krótką przerwę oczekując, by się jej przedstawił.

– Mirosław Szczęsny, przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej.

– Nic nie szkodzi, panie Mirosławie, jestem Num Marpi, a teraz muszę już wysiąść. Milej pracy, proszę pozdrowić Panidę – krzyknęła schodząc ze stopnia autobusu.

– Nie miałbym nic przeciwko temu, by umówić się z nią na randkę – usłyszał za sobą słowa kolegi. – Ładna bestia. Przy takiej naprawdę można stracić głowę.

– Co o niej myślisz? – spytał Mirosław Szczęsny.

– Musze przyznać, że dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny. Istne cudo.

– Dobrze, że tego, co mówisz, Piotrze, nie słyszy twoja żona – uśmiechnął się znacząco Mirek.

Wychodząc z autobusu zaczął padać deszcz. Może do wieczora puści mnie ta przeklęta gorączka, pomyślał czując jak policzki palą go żywym ogniem.

***

Odzyskując przytomność Bogusław Filipowicz wolno uniósł powieki wodząc oczami wokoło. Przez mały otwór, tuż pod sufitem wpadało do środka dzienne światło rozpraszając panującą ciemność. Gdzie ja jestem, pomyślał. Starał się wrócić myślami do czasu kiedy wyszedł z zakładu karnego, lecz głowę miał ciężką, nadmuchaną i bolącą.

– Chodź, Aza, pójdziemy zobaczyć, czy ten nasz ptaszek się obudził – usłyszał zza ściany czyjś głos. Światło, jakie wtargnęło do pomieszczenia przez otwarte drzwi spowodowało ostry ból oczu. Przymrużył powieki obserwując wchodząca postać, która zaraz zamknęła za sobą drzwi.

– Masz tu coś do zjedzenia i herbatę – odezwał się ktoś o barytonowym, spokojnym głosie.

– Gdzie ja jestem, kim ty jesteś? – wydobył z siebie słowa, które grzęzły mu w suchym gardle.

– Za dużo pytasz, ciesz się, że dzięki mnie jeszcze żyjesz.

W panującym mroku widział jedynie zarysy szczupłego mężczyzny.

– Zjedz i połóż się jeszcze, później pogadamy.

– Jak długo tu jestem? – spytał czując, że wplątał się w poważne kłopoty.

– Drugi dzień, ale to nie ma dla ciebie najmniejszego znaczenia. Długo tu jeszcze, bratku, pobędziesz – usłyszał to jak kolejny złowieszczy wyrok. Ryszard Bereja, wychodząc z piwnicy, kluczem zamknął zamek w drzwiach, dodatkowo zabezpieczając je ryglem. Dom, w którym mieszkał od półtora roku, zaprojektowany był przez Jakuba Filipowicza, architekta, którego projekty miały duże wzięcie nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Był on jakby wizytówką Złotego Rogu, gdzie odpowiednia doza fantazji oraz dobry smak wkomponowane zostało w leśny krajobraz. W podniesionych, szerokich drzwiach garażu, do którego było wejście z przedpokoju stało zaparkowane białe Audi, do którego zmierzał wolno, szczupły, średniego wzrostu mężczyzna ciągnąc za sobą walizkę na kolkach. Dopasowany do jego sylwetki czarny garnitur oraz rażąca białością koszula firmy Bartoni nadawała mu wygląd człowieka interesu. Dochodząc do samochodu, nagle stanął. Zdejmując z oczu oprawione w rogową oprawkę słoneczne okulary zawołał charczącym głosem.

– Rysiek!

W drzwiach natychmiast ukazał się Ryszard Bereja, właściciel domu o wątłej budowie ciała, lat około pięćdziesięciu, obok którego pojawiła się morda dorodnego, niemieckiego owczarka.

– Wolałeś mnie?

– Tak, zapomniałem ci powiedzieć, Rysiu, że może być do mnie telefon z Bangkoku. Nie rozmawiaj za dużo z tym człowiekiem. Powiedz mu, że dzisiaj wyleciałem do Bangkoku i może się mnie spodziewać w każdej chwili.

– Dobrze, myślę, że się z nim dogadam.

– Jestem przekonany, że tak będzie, twój angielski wcale nie jest taki zły jak myślisz.

– Kiedy wrócisz? Z tego, co widziałem, w lodowce żarcia mamy na cały tydzień. Jeżeli byś zabawił gdzieś dłużej, to będę zmuszony zostawić naszego ptaszka bez dozoru i pojechać do jakiegoś sklepu.

– O to się nie martw. Wracam za kilka dni. Pilnuj interesu, a będzie wszystko ok. – Wsiadając do samochodu odwinął z papierka miętusa i włożył do ust. – To mam wszystko – stwierdził, wsadzając do kieszeni paszport i bilet lotniczy. Spojrzał na zegarek. Dochodziła 11.00. Najważniejsze to zrobić jak najszybciej porządek z tym Balickim, pomyślał zdając sobie sprawę z zagrożenia, jakie ten człowiek mógł wnieść do sprawy, przebywając w rezydencji Patricka Kurasa. A ta jego zona? Chwilę myśląc, uznał, że z nią szybko sobie poradzi. Sama ta myśl podbudowała go. Wyjeżdżając z garażu spojrzał we wsteczne lusterko, widząc jak właściciel domu Ryszard Bereja zamyka za nim drzwi garażu.

ROZDZIAŁ 2

– I ty, Piotrze, narzekasz na brak szczęścia. – Anna Balicka wyjmowała pojedynczo z walizki swoje ubrania wieszając je w szafie.

– Oczywiście, moja droga, myślisz, że jak raz wygrałem tygodniowy urlop w egzotycznym Krabi i na dodatek w drogim hotelu, to zawsze mam takie szczęście. Przykładem, jakie to mam szczęście może być zagubiona walizka, gdzie miałem swoje rzeczy.

– Nie bądź taki skromny. Walizkę na pewno szybko odzyskasz a ja uważam, że masz w życiu więcej szczęścia niż wszyscy nasi znajomi razem wzięci. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego sam tego nie umiesz dostrzec.

Piotr chwilę milczał.

– Może masz i rację. Apetyt u człowieka zawsze rośnie w miarę jedzenia i zawsze chce się czegoś więcej niż się ma.

– Brawo, nareszcie to zrozumiałeś. – Anna klaskając w dłonie podeszła do męża i pociągnęła go w kierunku okna.

– Spójrz, Piotrze, na ten widok – powiedziała cicho – mamy przed sobą perspektywę spędzenia siedmiu dni na pełnym luzie. Czy to mało? Wyluzuj i odpocznij trochę od tej ciągłej gonitwy.

Rozpościerający się przed nimi widok mieniącego się w listopadowym słońcu morza Adamowskiego był istotnie wspaniały.

– Rzeczywiście, widok jest imponujący – przyznał jej rację.

– Co cię gryzie, Piotrze, nie staraj się nawet zbyć mnie byle czym, bo widzę, że od paru dni masz jakiś wyraźny problem.

– Problem, Aniu, to za duże słowo. Od chwili wygrania tego urlopu dręczy mnie pytanie, na które nie potrafię sobie odpowiedzieć.

– Co za pytanie? – Anna spojrzała na męża z nieukrywaną ciekawością.

– Jak to się stało, że wygrałem te wczasy.

– Widzę, że nie masz większych problemów, tylko zaprzątasz sobie głowę takimi błahostkami. Mówiłam ci już, że masz w życiu więcej szczęścia...

– Myślę, Aniu, definitywnie inaczej – przerwał jej – tym razem w grę nie wchodzi żadne szczęście. Jest to kogoś dobrze przemyślany podstęp, by zwabić nas tutaj, moja droga.

– Co ty opowiadasz, Piotrze.

– Nie ma na to innego wytłumaczenia, uwierz mi, wiem, co mówię.

– Nie łapię, o co ci chodzi – powiedziała Anna, siadając w fotelu.

– Zaraz wszystko zrozumiesz. Pamiętasz ten dzień jak około tygodnia przed naszym przylotem tutaj wybrałaś się sama na zakupy?

– Oczywiście, że pamiętam i co z tego?

– W czasie twojej nieobecności miałem wizytę pewnej kobiety, która przyleciała do nas specjalnie z Bangkoku.

Piotr wyciągnął z portfela jej wizytówkę i podał Annie, widząc z jak wielkim zainteresowaniem patrzy na niego.

– Po co ona przyleciała?

– Przyleciała, Aniu, by w imieniu swojego chlebodawcy, pana Patricka Kurasy mieszkającego w Krabi, zaprosić nas do odwiedzenia go w jego rezydencji.

– Znasz tego człowieka? – Anna nie spuszczała wzroku z Piotra.

– Nie, nie znam i mogę cię zapewnić, że to nie żaden kawał. – Piotr podszedł do podręcznej torby i wyciągnął z jej kieszeni białą kopertę.

– Sama sobie przeczytaj.

– Przepraszam cię – powiedziała po chwili odkładając zaproszenie – przyznasz jednak, że to dość dziwnie brzmi.

–Ja do dzisiaj podobnie myślę.

– Powiedziała ci ta kobieta, co jest powodem, że ten człowiek zaprasza nas do siebie? – spytała.

– Nie za dużo chciała mówić na ten temat. Nadmieniła tylko, że chodzi o zaginiecie w Polsce jego córki. Zastanawiam się tylko, skąd ona o nas tyle wiedziała.

– Jak na razie wszystko to, o czym mówisz wygląda bardzo tajemniczo. Zebrałeś o tej kobiecie jakieś dodatkowe informacje?

– Oczywiście, na samym początku rozmowy, kiedy się przedstawiła wręczyła mi swoją wizytówkę.

To już lepiej, pomyślała Anna, patrząc ponownie na trzymaną wizytówkę.

– Z tego, co mówiła o sobie jak również z wizytówki wynika, że kobieta ta jest guwernantką u tego człowieka, który zaprasza nas do siebie. Nazywa się Bernadetta Filipowicz. W Polsce, z tego co mówiła, mieszkała w Krakowie, a przed samym wylotem do Tajlandii mieszkała w Gliwicach.

– W Gliwicach? – zdziwiła się Anna. Piotr wzruszył ramionami.

– Myślę, Aniu, że nic nie jest tu przypadkiem. Ktoś miał i ma wyraźny w tym cel, byśmy właśnie tu przyjechali. Myślę, że jest to tylko kwestia czasu, byśmy dowiedzieli się, kim jest ta osoba.

– Chcesz mi powiedzieć, że wizyta tej kobiety polegała tylko na tym, by wręczyć ci to zaproszenie. Przyznasz, że wygląda to trochę dziwnie, a nawet niepoważnie.

Piotr uśmiechnął się.

– Oprócz tego zaproszenia, Aniu, miała ona do nas swój ściśle prywatny interes, na którym musi jej bardzo zależeć – dodał Piotr.

– Tak przypuszczałam, o co jej chodziło?

– Opowiedziała mi zaledwie w paru zdaniach, czego dotyczy jej kłopot, a także, czego by od nas oczekiwała. Zaproponowała nam, byśmy zajęli się sprawą jej brata, który w Polsce przebywa już czternaście lat w więzieniu za współudział w dokonaniu morderstwa na własnej siostrze. Z tego, co mówiła ta Filipowicz jest ona w posiadaniu niezbitego dowodu na to, że brat jej jest niewinny. Mało tego, to twierdziła, że może w każdej chwili wskazać osobę, która popełniła to morderstwo. Mówiąc o tym, wyraźnie podkreśliła, że komuś musi bardzo zależeć na tym, by jej brat jak najdłużej przebywał w więzieniu. Sprawa ta, z tego co się domyślam, musi mieć bardzo ścisłe powiązanie z drugą sprawą, jaką jest zaginięcie córki Kurasy. Jak w pierwszej sprawie, tak i w drugiej nie podała mi żadnych konkretnych szczegółów, argumentując to tym, że jeżeli wyrazimy zgodę, by jej pomóc, to wówczas otrzymamy najdrobniejsze nawet szczegóły od Alexa Scotta, jak również od Mariana Zalewskiego z Gliwickiej Komendy Policji.

– No dobrze i co jej odpowiedziałeś?

– Powiedziałem jej, że muszę najpierw z tobą porozmawiać, jak również musimy poznać więcej szczegółów tej sprawy, nim wyrazimy ostateczną naszą decyzję.

Widząc, że Anna chce go o coś zapytać, dodał.

– W ten sam dzień, Aniu, parę godzin później po rozmowie z tą kobietą, skontaktowałem się z Alexem Scottem, a także z majorem Marianem Zalewskim, a oni w całości potwierdzili wszystko to, co usłyszałem z ust tej kobiety. Potwierdzili też, że zobowiązują się udostępnić nam wszystkie zebrane dowody, jak i informacje w sprawie zaginionej dziewczyny, jak również i brata tej kobiety.

– I co zamierzasz?

– Nie wiem. Chciałbym byś na początek przeczytała artykuł, jaki zostawiła mi ta kobieta. Jest to w zasadzie tylko krotka informacja, ale rzuca jakieś światło na całą tą sprawę. – Wyciągnął ponownie portfel, a z niego wycięty z gazety artykuł.

Mając chwilę czasu, podszedł do okna. Patrząc na bezchmurne niebo, przeniósł wolno wzrok na lewą stronę, gdzie wysokie, zielone wzgórze wdzierało się w lazurową toń morza. Wśród bujnej, tropikalnej roślinności, w połowie wzgórza dojrzał okazały, biały budynek. Tak można mieszkać, pomyślał.

– No tak – Anna uniosła głowę po przeczytaniu artykułu – a już myślałam, że przynajmniej ten urlop będzie należał wyłącznie do nas – oznajmiła zawiedziona.

Delikatne pukanie do drzwi ich pokoju było niespodziewane.

– Proszę.

W otwartych drzwiach ukazał się niskiego wzrostu hotelowy boy.

– Kurier przed chwilą przywiózł pana walizkę – oznajmił wnosząc ją do pokoju.

– A nie mówiłam, że szybko ją odzyskasz.

Piotr Balicki wydobył z kieszeni banknot pięciodolarowy wynagradzając mu usługę.

– Bardzo dziękuję panu – powiedział łamaną angielszczyzną. – Tak przy okazji możesz mi przyjacielu powiedzieć, ile czasu potrzeba, by dojechać z hotelu pod ten adres?

Mężczyzna spojrzał na podaną mu wizytówkę i momentalnie przybrał poważną minę.

– Pan będzie łaskaw podejść do okna – poprosił.

– Posiadłość, o którą pan pyta znajduje się tu, na wzgórzu – wskazał ją ręką – myślę., że najwyżej dziesięć minut jazdy samochodem wystarczy. by tam dojechać.

– Piękny budynek – przyznał z uznaniem Piotr Balicki – może nam pan coś powiedzieć o właścicielu tej posiadłości?

Piotr Balicki wyciągnął ponownie portfel i spojrzał na mężczyznę.

– Myślę szanowny panie, że nikt za dużo panu nie powie o tym człowieku. Oficjalnie wiadomo, że około siedmiu, ośmiu lat temu zaginęła mu w Europie córka, której długo szukał. Było to głośne wydarzenie, którym interesowało się całe Krabi.

– Znaleźli ją? – spytał Piotr.

– Nic o tym nie wiem. Myślę, że jeżeli by ją znaleźli to byłoby o tym też głośno. Z plotek, jakie krążą wśród mieszkańców Krabi, wynika, że około miesiąca temu ktoś z Europy chciał nabyć ten budynek, ale ile w tym prawdy tego nie wiem.

– Dziękuję panu za te informacje. – Piotr wyciągnął z portfela kolejny banknot pięciodolarowy i wsadził mu w kieszeń.

– Jak nie jesteś za bardzo zmęczony, to może byśmy przeszli się na plaż? – spytała Anna, kiedy zostali sami.

– Ależ oczywiście, kochanie, doskonały pomysł, możemy jeszcze przed spacerem iść na kawę, to dokończę ci opowiadać o tej kobiecie.

Anna poprawiła włosy i czekając na męża podeszła do okna. Przepiękne, pomyślała patrząc na lazurowe morze, plażę i zadbane skwery z tropikalna roślinnością. Patrząc na różne dróżki łączące plażę z hotelowym budynkiem dostrzegła samotnego mężczyznę, którego sposób poruszania się był jej dziwnie znajomy.

– Już, kochanie, jestem do twojej dyspozycji. Nie sądziłem, że aż tyle czasu stracę na założenie pamięci i nowych baterii do aparatu fotograficznego.

– To idziemy? – Biorąc ze stolika słoneczne okulary, Anna spojrzała na leżącą gazetę, w której zamieszczone było spore zdjęcie człowieka, którego przed chwilą widziała przez okno.

Czyżby sam Alex był tutaj, pomyślała. Sygnał dzwoniącego telefonu, na który Anna zawsze reagowała nieprzyjemnie, tym razem był miękki i wręcz miły.

– Tak, słucham? – odezwał się Piotr, podnosząc słuchawkę.

– Witaj, stepowy kangurze, chyba poznajesz starego Alexa, któremu już niewiele zostało do emerytury.

– Popatrz, popatrz, sam Tajlandzki Sherlock Holmes namierzył mnie, nim rozpakowałem walizki.

– Zapraszam was na obiad, a po nim na kieliszeczek sherry. Myślę, że to, co mam wam do powiedzenia będzie dla was bardzo przydatne, a może nawet i interesujące. Czekam na was przed wejściem do hotelowej restauracji.

– Szybko działa – powiedział Piotr, odkładając słuchawkę.

– Słyszałam z kim rozmawiałeś. Spójrz tu – wskazała mu w gazecie zdjęcie samego Alexa Scotta, szefa policji Thai. Specyficzny uśmieszek, jaki pojawił się na twarzy Piotra Anna znała dobrze.

– Alex zaprosił nas na obiad i pomimo wczesnej godziny czeka już na nas przed restauracją.

– To było do przewidzenia. – Anna teatralnym gestem rozłożyła ręce.

– Myślę. Aniu., że on na pewno więcej nam powie o tej kobiecie. niż ja wiem.

– Skoro on polecił jej ciebie. to musi znać sprawę od podstaw – podsumowała Anna – miałabym tylko jedną do ciebie prośbę.

Piotr podszedł do żony, patrząc jej w oczy.

– Skorzystaj, Piotrze, z tego urlopu, jakie szczęście dało ci w prezencie.

– Będę się starał, kochanie, ale mam dziwne przeczucie, że będzie mi bardzo ciężko to uczynić.

Ciekawe jak nazywa się to szczęście, pomyślał zatrzaskując drzwi pokoju.

***

Na głównym holu Instytutu stały w małych grupach dziesiątki osób, wpatrując się w szklane drzwi, za którymi mieścił się oddział surowic, w którym pracował Mirosław Szczęsny. Służbowa mina stojącego przed drzwiami policjanta była jałowa, pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.

– Proszę zaczekać, nie wolno wchodzić do środka aż do odwołania – usłyszał docent Szczęsny reprymendę od stróża prawa.

– Co się stało? Ja tutaj pracuję.

– Przykro mi, ale nie mogę pana wpuścić. Proszę zaczekać tutaj tak, jak robi to reszta pracowników.

– Co się tu dzieje, do licha?

Antoni Kot, kolega z sąsiedniego laboratorium, pociągnął go za rękaw.

– Z tego, co wiem i co słyszałem – powiedział ściszonym głosem – to kogoś zamordowano. Przyjechałem do instytutu dzisiaj bardzo wcześnie, byłem jednym z pierwszych i coś niecoś słyszałem, ale konkretnie, to tak jak wszyscy, nic nie wiem.

– Morderstwo? Zwariowałeś.

– Chyba dobrze słyszałem, sam zobacz.

Do drzwi, w których stal policjant zbliżało się dwóch mężczyzn, wioząc na wózku zakrytą prześcieradłem postać.

– Co się...

Głośny, oskrzelowy kaszel wydobył się z ust Mirosława Szczęsnego, przerywając mu zaczęte zdanie.

– Proszę o uwagę – odezwał się niespodziewanie nikomu nieznany mężczyzna. – Proszę o wejście do środka jedynie pracowników z laboratorium SP-11.

Widząc stojącego w drzwiach młodego człowieka, Szczęsny uważnie mu się przyjrzał.

– Nie wiem, kim pan jest, ale chyba możemy wiedzieć, co się tu stało – powiedział Szczęsny.

– Wszystkiego dowiecie się państwo w środku – grzecznie wyjaśnił nieznajomy.

Agata Wasilewska, laborantka weszła do laboratorium jako pierwsza.

– Ładnie dzień się zaczyna – powiedziała półgłosem.

W pokoju profesora Jana Szczepańskiego siedziało dwóch mężczyzn, których wyraźnie widzieli zza szklanej szyby, która oddzielała pokój od laboratorium. Mirosław Szczęsny, dochodząc do swojego biurka, spojrzał na sąsiadujące z nim biurko Panidy i w sekundzie oblał go zimny pot. Nie, to niemożliwe, by stało się coś Panidzie. Starał się nie dopuścić do siebie czarnego scenariusza, jaki mu się nasunął.

– Koleżanki i koledzy – usłyszał głos swojego przełożonego. – Z przykrością muszę wam oznajmić bardzo nieprzyjemną wiadomość. Otóż dziś w nocy w tym laboratorium została zamordowana nasza koleżanka docent Panida Peterson. W moim pokoju są panowie z Krakowskiej Komendy Policji, którzy czekają, by móc z wami wstępnie porozmawiać. Wiem, że macie napięte terminy swoich prac i każda strata czasu powoduje opóźnienie, ale na to, co się stało, ani ja, ani wy nie mamy żadnego wpływu.

– Panida zamordowana! – zawołał głośno Mirosław Szczęsny.

– Proszę się uspokoić, kolego, wiem, że panu jest szczególnie przykro z tego powodu.

Z pokoju profesora wyszedł średniego wzrostu, szczupły mężczyzna podchodząc do profesora.

– To porucznik Andrzej Wroński z komendy policji w Krakowie – przedstawił go profesor.

– Dzień dobry, państwu. Przykro mi z powodu śmierci waszej koleżanki, jak również, że zmuszony jestem przeszkodzić wam w waszej pracy, ale wymaga tego konieczność. Musimy wstępnie z państwem porozmawiać, co pozwoli najszybciej jak tylko jest to możliwe dotrzeć do zabójcy, który w wyrafinowany sposób dokonał tego mordu.

– Dołożymy wszelkich starań poruczniku, by ułatwić panu pracę – oznajmiła magister Grażyna Siemianowicz, siadając za swoim biurkiem.

– Możemy na początek prosić pana, panie docencie Szczęsny, do pokoju profesora.

– Oczywiście.

Wstając, oparł cały swój ciężar na rękach, czując wiotkie, gumowe nogi.

– Dobrze się czujesz? – spytał profesor.

– Nie za bardzo.

– Panie Szczęsny to sierżant Bronisław Polak, z którym prowadzę tą sprawę.

– Dzień dobry, panu.

Bez jakiegokolwiek zaproszenia docent Szczęsny opadł ciężko na krzesło.

– Myślę, Mirku, że łyk zimnej wody na pewno dobrze by ci zrobił. – Profesor Szczepański, widząc jego siną twarz, pospiesznie wyszedł z pokoju trzymając w dłoni szklankę.

– Jak długo znał pan Panidę Peterson? – spytał porucznik siadając naprzeciwko docenta.

– Pracowaliśmy razem przeszło siedem lat.

– Czy wcześniej znał pan denatkę?

– Nie, poznałem Panidę tu, w laboratorium.

– Co może nam pan powiedzieć o tej kobiecie?

– Niewiele. Nie znam jej przeszłości i nie chcę jej już znać. Na pewno już wie, pan poruczniku, że w ostatnich miesiącach Panida nie była mi obojętna i vice versa.

– Spotykaliście się po pracy? – spytał sierżant.

– Nie. Właśnie dzisiaj zaplanowaliśmy pierwszą randkę. Myślę jednak, że to są moje osobiste sprawy, które nie mają nic wspólnego ze sprawą.

– Istotnie, ma pan rację, panie docencie – przeprosił porucznik. – Czy pani Peterson mówiła panu, co było powodem pozostania jej po godzinach pracy w laboratorium?

– Nie, była to dla mnie, a myślę, że i dla nas wszystkich, dość niespodziewana i zaskakująca jej decyzja. Myślę, że nikt z nas tego się nie spodziewał. Rzadko się zdarza, że zostajemy dobrowolnie po pracy.

– Gdzie trzyma pan dokumentacje z opracowywanej szczepionki?

– Jak to gdzie, poruczniku, w tym sejfie. – Szczęsny wskazał otwarty sejf, jaki miał za plecami porucznik Andrzej Wroński.

– Z tego, co wiem, jedynie pani Peterson, pan i profesor Szczepański znaliście szyfr do tego sejfu.

– To prawda.

– Znał pan jej przyjaciół, znajomych? – spytał porucznik, zmieniając temat. Niespodziewany, dość ostry dźwięk komórki sierżanta poderwał Szczęsnego z krzesła.

– Przepraszam.

Sierżant Polak spojrzał na ekran komórki i mijając się w drzwiach z profesorem wyszedł z pokoju.

– Napij się, to powinno ci pomoc. – Stawiając przed Szczęsnym szklankę wody, chciał wyjść z pokoju.

– Panie profesorze. Czym konkretnie zajmowała się pani Panida Peterson. – Porucznik Wroński wyraźnie szukał punktu zahaczenia.

– Docent Peterson, poruczniku, wraz z docentem Szczęsnym opracowywali wyjątkowo ważną szczepionkę na tropikalną chorobę, tak zwaną „Gorączkę Denga”.

– Na jakim etapie opracowywania znajduje się ta szczepionka? – spytał porucznik. Do pokoju wszedł sierżant Polak, przerywając porucznikowi.

– Poruczniku, mamy już potwierdzone dane co do miejsca zamieszkania denatki, jak również co do osoby, która z nią mieszkała.

– Za chwilę, sierżancie, za chwilę – skarcił go porucznik.

– Może ja odpowiem panu na to pytanie – zaoferował się Szczęsny. – Praktycznie szczepionka S-12S jest już w całości opracowana. Mieliśmy z nią jedynie pewien drobny kłopot polegający na wyeliminowaniu pewnego jej składnika i zastąpieniem go innym, który dawałby dużo mniej ubocznych, niepożądanych skutków.

– Dla kogo miała być przeznaczona ta szczepionka? – spytał porucznik.

Profesor Szczepański wtrącił się do rozmowy.

– Proszę mi wierzyć, poruczniku, że nie bardzo wiem, czy jestem upoważniony do tego, by odpowiedzieć panu na to pytanie. – Zdziwienie jakie zobaczyli w oczach porucznika było nadzwyczaj wyraźne.

– Jak mam to rozumieć? – Porucznik Wroński wyraźnie zaciekawiony tym, co usłyszał, nie spuszczał wzroku z profesora.

– Odpowiem panu w ten sposób. Na pewno w holu czeka już kapitan Damian Kurski z Polskiej Marynarki Wojennej, który współpracuje z nami w opracowaniu tej szczepionki. Proszę spytać jego o szczegóły.

– Rozumiem. Chciałby pan coś dodać odnośnie pani Panidy Peterson? – Porucznik zwrócił się ponownie do docenta Szczęsnego.

– Nie, nawet jakbym wiedział coś, co byłoby dla pana ważne, to w tej chwili nie jestem zdolny do tego, by o tym myśleć.

– Rozumiem pana. To byłoby wszystko na teraz. – Docent Szczęsny wstając z krzesła skierował się w stronę drzwi, przechodząc koło profesora.

– Mirku, miałbym do ciebie małą prośbę. – Słowa przełożonego zabrzmiały nadzwyczaj służbowo.

– Słucham?

– Proszę byś dokładnie przeglądnął swoje biurko – powiedział szeptem. – Chciałbym, byś ustalił, czy nie zginęły ci jakieś dokumenty odnośnie szczepionki S-12S. Później idź do domu i daję ci urlop aż do odwołania.

– Dziękuję. – Blada twarz, szklane oczy i trzęsące się ręce wskazywały na całkowite załamanie.

– Proszę teraz panią magister Grażynę Siemianowicz do pokoju profesora – poprosił sierżant. W pokoju laboratoryjnym panowała kompletna cisza. Każdy siedział na swoim miejscu udając, że jest czymś zajęty. Szczęsny spojrzał na leżące na biurku Panidy pojedyncze kartki papieru. Obszedł biurko i usiadł na swoim miejscu.

– Stasiu – nieśmiałym głosem odezwała się Halina Konopka, laborantka, z którą niedawno zerwał.

– Zrobię ci herbaty, jest mi bardzo przykro, że...

– Nie, dziękuję ci za herbatę. Jeżeli byś mogła, to przynieś mi szklankę zimnej wody. – Chciał unieść głowę, by spojrzeć w jej twarz, lecz nie miał na to wystarczająco siły.

– Zaraz przyniosę.

Przymknął powieki, opierając się plecami o oparcie krzesła. Trwał tak chwilę, nie mogąc zebrać myli. Dlaczego zamordowano Panidę? Z gęstej mgły wyłaniać mu się zaczęła chwila, w której Panida musiała się zapomnieć, za bardzo rozluźnić, dając mu do zrozumienia, że ma kłopoty. Pamiętał też, jak na koniec wyrzuciła z siebie słowa, że się boi. Potrząsnął głową. I ja to zlekceważyłem. Wiedząc o tym, nie zrobiłem nic, by jej pomóc. Widział przed sobą ciągle jej twarz. Słyszał jej słowa, które pulsowały mu w głowie.

– Przyniosłam ci wody, jak prosiłeś, jest zimna. – Halina Konopka, stawiając szklankę na biurku odezwała się najciszej jak umiała. – Muszę ci coś powiedzieć. Chodzi tu o sprawy służbowe – podkreśliła wyraźnie.

– Musisz teraz?

– Tak, muszę. Chcę, byś o tym wiedział.

– Mów– Uniósł powieki i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na swoją byłą dziewczynę.

– Zginęły mi z biurka wszystkie notatki, łącznie z luźnymi zapiskami na kartkach związane ze szczepionką S-12S. Zginęły mi nawet wczorajsze wyniki analizy, jaką zleciła mi magister Siemianowska.

– Jak to zginęły? Przypomnij sobie, gdzie je wsadziłaś i nie zawracaj mi głowy.

– Mówię prawdę. Przeszukałam całe swoje biurko, a także Haliny. Nie ma po nich śladu. Jeszcze takiej sklerozy nie mam i wiem, gdzie je wczoraj chowałam wychodząc do domu.

– Poszukaj ich jeszcze raz – powiedział już spokojniej Szczęsny. Mając złe przeczucia i chcąc wykonać jak najszybciej polecenie profesora, dotknął drzwiczek swojego biurka, które otworzyły się nie stawiając żadnego oporu. Przecież wczoraj je zamykałem, pomyślał. Jak ona wczoraj to powiedziała, kiedy kończyliśmy prace, zastanowił się. Ostateczne, kończące badanie, powtarzał sobie w myślach. Mimowolnie spojrzał w otwarte drzwiczki biurka.

– A to co, gdzie są moje notatniki? – powiedział do siebie półgłosem. Wstał i podszedł do biurka Panidy, do którego miał klucz.

– Biurko jest puste panie Szczęsny, sprawdziliśmy już. – Sierżant Bronisław Polak uśmiechnął się znacząco.

– Z tego, co wiem, sierżancie, z biurek laborantek też zginęły dokumenty.

– Domyślaliśmy się tego, panie docencie. – Widząc ledwo żywego Szczęsnego spytał. – Co pan robił wczoraj jak wrócił pan z pracy?

– Czy to ponownie przesłuchanie? – Szczęsny podniósł głos resztką sił.

– Może pan to tak nazwać, więc?

– Od wczoraj męczy mnie silne przeziębienie. Wracając z pracy zjadłem coś na mieście, a po przyjściu do domu położyłem się do łóżka.

– Był ktoś u pana, dzwonił ktoś? – Szczęsny zastanowił się. Ostry ból głowy utrudniał mu szybkie myślenie.

– Tak, dzwoniła wieczorem Panida.

– Pamięta pan, która była godzina.

– Musiało być po osiemnastej, zażywałem właśnie antybiotyk.

– O czym rozmawialiście?

– Chyba pan przesadza z tymi pytaniami. To moja sprawa, o czym rozmawiałem.

– Panie Szczęsny, nie wnikam w pana prywatne życie, ale musi pan zrozumieć, że w chwili obecnej każdy, nawet najdrobniejszy szczegół może naprowadzić nas na właściwe tory w prowadzonym dochodzeniu.

– Przepraszam, ma pan rację. Panida dzwoniła, by zapytać się jak się czuję. Oprócz tego chciała się pochwalić, że doszła do tego, czym zastąpić niespełniający swojego zadania składnik opracowanej wcześniej szczepionki.

– A jednak. – Sierżantowi zabłysły oczy. – Powiedziała panu, co to był za składnik?

– Nie, tego nie powiedziała. Cieszyła się tylko z perspektywy otrzymania premii za tą szczepionkę.

Z pokoju profesora wyszła Grażyna Siemianowicz. Kolor jej policzków przypominał dojrzałą brzoskwinię. Jej wysoka, smukła sylwetka poruszała się tym razem wyjątkowo energicznie, co było dla Szczęsnego dużą niespodzianką.

– Przepraszam pana – zwrócił się Szczęsny do sierżanta. – Grażynko, sprawdź czy masz w biurku wszystkie dokumenty i notatki ze szczepionki S-12S.

– Już to robię.

– Czy wczoraj nikt więcej nie dzwonił do pana? – sierżant Polak uparcie powrócił do tematu. Szczęsny ponownie zmusił się do wysiłku wytężając pamięć.

– Nie, nikt więcej nie dzwonił. Po zażytych przy dzienniku telewizyjnym tabletkach szybko usnąłem.

Chyba nie interesuje go, że wypiłem w łóżku parę kieliszków, pomyślał. W rozbieganych oczach Grażyny, która do nich podeszła, Szczęsny zobaczył strach.

– Nie wiem, co o tym myśleć, Mirku – przerwała im rozmowę – wszystkie dokumenty, jakie miałam w biurku zginęły.

– Idę do profesora – odezwał się Szczęsny – sprawdź, Grażynko, jeszcze raz swoje biurko.

Widząc siedzącego w pokoju profesora w towarzystwie porucznika delikatnie zapukał w szklane drzwi.

– Profesorze, mogę pana prosić na chwilę? – spytał służbowo.

– Już idę.

Szczęsny, czekając na profesora, spojrzał przypadkowo na ścianę, którą w większości zasłaniał drewniany regał, na którym trzymali od lat fachową literaturę farmaceutyczną. Ułożone według alfabetu książki były teraz do połowy powyciągane, jakby ktoś w pospiechu czegoś w nich szukał. Widząc długopis na podłodze, koło regalu, schylił się chcąc go podnieść. Wystający róg brązowej okładki książki leżącej pod regałem praktycznie był niezauważalny. Podnosząc książkę przypomniał sobie wczorajszy dzień, jak przez nieostrożność spadła mu ona za regał biblioteczki. Spojrzał na jej dość dziwny tytuł „Q”. Dlaczego ją tu przyniosłem? Panida zawsze trzymała ją w swoim biurku, pomyślał.

– Słucham, Mirku? Miałeś iść do domu. – Tuż za plecami usłyszał głos swojego nauczyciela, a zarazem przyjaciela.

– Jak się czujesz? Przykro mi z powodu tego, co się stało.

– Powiedz mi, co tu naprawdę się stało? Nie mów mi tylko, że ktoś przeniósł Panidę na tamten świat tylko dlatego, że mu się tak podobało. Z biurek poginęły notatki i nawet zwykle zapiski. O co tu chodzi?

– Wiem tyle, co ty. Powiem ci też, że z sejfu zginęła cała, kompletna dokumentacja szczepionki. Niezrozumiała jest też dla mnie absencja kapitana Kurskiego, którego nawet na komórce nie można namierzyć.

– Dziwne, nie podoba mi się to wszystko – powiedział Szczęsny, widząc zatroskaną twarz przyjaciela.

– Jedź do domu. Widzę po twojej twarzy, że musisz mieć niezłą gorączkę. Wpadnę do ciebie jak będę jechał do domu.

– Chyba masz rację. Podle się czuję, a jeszcze na dodatek głowę zawraca mi ten sierżant. Oszaleć można.

– Jedż do domu i napij się jednego. Ponoć babcine lekarstwo pomaga w takich przypadkach.

– Chyba tak zrobię. Powiedz mi, znasz w instytucie kobietę o nazwisku Marpi, Num Marpi. Z tego, co wiem jest magistrem i pracuje u profesora Zenona Korzeniowskiego.

– Nie, nie znam takiej istoty. Dlaczego o nią pytasz?

– Tak tylko pytałem.

Sierżant Bronisław Polak wchodząc do pokoju profesora nie zamknął za sobą drzwi.

– Co chciałeś mi powiedzieć? – spytał porucznik.

– Sprawdziłem komórkę denatki. Otóż ostatnią rozmowę wykonała dzwoniąc do Szczęsnego o 18.11. – Porucznik Wroński spojrzał na wstępny raport lekarza, gdzie wyraźnie było napisane, że śmierć Panidy Peterson nastąpiła pomiędzy 20.00 a 22.00.

– Masz coś jeszcze? – spytał porucznik.

– Ustalone jest już, z kim mieszkała Panida Peterson.

– Przynajmniej jedno w tym wszystkim będzie jasne, no śpiewaj.

– Nazywa się Num Marpi. Jest magistrem i pracuje tu w instytucie u profesora Zenona Korzeniowskiego.