Tajemnica Adriana - Adrian Lukoszek - ebook

Tajemnica Adriana ebook

Adrian Lukoszek

5,0

Opis

Tylko grubas zrozumie grubasa. Ktoś, kto nigdy nie miał problemów z nadwagą nie powinien wypowiadać się w tej kwestii. Nigdy nie zrozumie, co przeżywa i czuje osoba, która musi nosić nadmiar zbędnych kilogramów. Może jedynie teoretyzować, nie mając zielonego pojęcia o praktyce, którą znamy tylko my sami — ludzie otyli. Chcąc wyglądać atrakcyjnie, często chwytamy się przysłowiowej brzytwy. Stosujemy głodówki zalecane przez czasopisma albo płacimy duże pieniądze za specyfiki, które rzekomo mają nas w cudowny sposób odchudzić. W rezultacie pogarszamy naszą i tak ciężką sytuację. Waga wkrótce powraca, nierzadko z dużym nadmiarem, a wystarczy jedynie dobrze wszystko przemyśleć. Zacząć trzeba od głowy. Właśnie tu, w naszych głowach, winniś-my szukać odpowiedzi, dlaczego chcemy się zmienić, zmienić „na lżejsze”. Jeśli nie pomożemy sobie sami, nikt nam nie pomoże. Silna wola, upór i wiara — te trzy cechy stanowią klucz do naszego sukcesu. Mam nadzieję, że tak jak ja i Państwo otworzycie nim drzwi do lepszego życia.
Życzę powodzenia!
Adrian Lukoszek
Podczas reportażu o Adrianie Lukoszku cała ekipa była pod wrażeniem osobowości bohatera. Rzadko się zdarza, taka umiejętność szczerego mówienia o najtrudniejszych problemach i najskrytszych emocjach. Otwartość docenili telewidzowie i obdarzyli Adriana zaufaniem szukając u niego pomocy w rozwiązywaniu swoich problemów. Teraz taką szansę będą mieli czytelnicy tej książki.
Joanna Frydrych,
autorka reportażu pt. „Tajemnica Adriana

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 109

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ADRIAN LUKOSZEK

Tajemnica Adriana

120 kg w niespełna rok

© Copyright by

Adrian Lukoszek & e-bookowo

 

Projekt okładki: Adrian Lukoszek

 

 

ISBN e-book 978-83-7859-531-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie III 2015

Konwersja

Do Czytelnika

Tylko grubas zrozumie grubasa. Ktoś, kto nigdy nie miał problemów z nadwagą nie powinien wypowiadać się w tej kwestii. Nigdy nie zrozumie, co przeżywa i czuje osoba, która musi nosić nadmiar zbędnych kilogramów. Może jedynie teoretyzować, nie mając zielonego pojęcia o praktyce, którą znamy tylko my sami — ludzie otyli. Chcąc wyglądać atrakcyjnie, często chwytamy się przysłowiowej brzytwy. Stosujemy głodówki zalecane przez czasopisma albo płacimy duże pieniądze za specyfiki, które rzekomo mają nas w cudowny sposób odchudzić. W rezultacie pogarszamy naszą i tak ciężką sytuację. Waga wkrótce powraca, nierzadko z dużym nadmiarem, a wystarczy jedynie dobrze wszystko przemyśleć. Zacząć trzeba od głowy. Właśnie tu, w naszych głowach, winniś-my szukać odpowiedzi, dlaczego chcemy się zmienić, zmienić „na lżejsze”. Jeśli nie pomożemy sobie sami, nikt nam nie pomoże. Silna wola, upór i wiara — te trzy cechy stanowią klucz do naszego sukcesu. Mam nadzieję, że tak jak ja i Państwo otworzycie nim drzwi do lepszego życia.

Życzę powodzenia! Adrian Lukoszek

Tyłem, bo jadłem

Nigdy nie byłem szczupły. Jak sięgam pamięcią wstecz, zawsze miałem problemy z nadwagą — raz było jej więcej, a raz trochę mniej. Pojawiłem się na świecie jako owoc miłości moich rodziców i ich pierwsze dziecko, przed moją siostrą Barbarą i bratem Rafałem. Adrianek stał się oczkiem w głowie mamusi i tatusia. Tata, jak każdy dobry ojciec, opiekował się swoim synkiem najlepiej jak potrafił. To samo, lecz chyba z większą przesadą, robiła moja mama.

„Dlaczego on tak długo śpi?” — zadawała sobie pytanie mama, patrząc na smacznie śpiącego spokojnego Adrianka. „Dlaczego on nie domaga się jedzenia? Przecież zazwyczaj takie maleństwa drą się, prosząc o papu.” Po latach mama przyznała, że robiła źle: „Budziłam cię, żeby dać ci jeść. Spałeś i spałeś. Nie dawało mi to spokoju.” Nie mam do mamy pretensji, bo sam mam dwójkę dzieci i wiem, jak to jest. Z drugiej strony, gdyby nie mama, może dziś nie pisałbym tego poradnika…

Jak widać jadłem, i to sporo, już od kołyski. Moje dzieciństwo wspominam jako wspaniałe do czasu, gdy moje nogi przekroczyły próg przedszkola. Pamiętam to bardzo dobrze. Większa ode mnie była wyłącznie pani przedszkolanka! Na samym początku jakoś to było. Wygrywałem konkursy typu „kto wszystko zje na obiadek, ten dostanie nagrodę.” Pani przedszkolanka nie mogła się mnie nachwalić, jak to pięknie wszystko zjadam. W dodatku bez marudzenia! Takie i tylko takie konkursy udawało mi się wygrywać, bo byłem gruby. Zaczęły się docinki. Mirek był Zorro, Wojtek zaś Jankiem z „Czterech pancernych”, a ja byłem grubasem lub co najwyżej Niemcem, czyli kimś, kogo grupa pancerniaków brała do niewoli, a następnie likwidowała. Nie cierpiałem przedszkola do tego stopnia, że byłem do niego wnoszony — mama chwytała mnie za ręce, pani przedszkolanka za nogi. Mama płakała. Widziałem to. Było jej mnie żal.

W końcu na jakiś czas uwolniono mnie od niedobrych kolegów i wylądowałem u babci. Czułem się szczęśliwy, będąc pod jej opieką w czasie nieobecności mamy i taty. Tak było aż skończyłemczyłem 7 lat i musiałem pójść do szkoły. O dziwo nie wspominam źle ośmiu lat edukacji w podstawówce. Co prawda nie należałem do grupy chłopaków dominujących w klasie, ale, co było dla mnie najważniejsze, nie byłem już Niemcem. Koledzy wołali na mnie Adaś. Adaś nawet lubił chodzić do szkoły i wszystko układałoby się pomyślnie, gdyby nie jeden przedmiot. Wtedy wychowanie fizyczne mogło dla mnie w ogóle nie istnieć. Nadmiar ciała przeszkadzał mi niezmiernie, a pompki, przewroty, mostki i kozły to ćwiczenia, które śniły mi się po nocach. Nie było łatwo.

Przełom w moim „ciężkim” życiu nastąpił w szóstej klasie, kiedy to odkryłem, że odziedziczyłem po mamie ładny głos. Tata podczas pobytu w Korei kupił mi gitarę. Zacząłem udzielać się muzycznie, co dodawało mi wiary w siebie. Podnosił mnie na duchu także fakt, że koledzy doceniali mój talent. Nareszcie ktoś mnie zauważył! Pomyślicie Państwo, że to był koniec koszmaru. Niezupełnie, bo znalazł się nowy problem. Nie mogłem znaleźć ubrań w moim rozmiarze. Były to pamiętne lata osiemdziesiąte, czyli czasy, kiedy w sklepach półki świeciły pustkami. Można było liczyć tylko na paczuszki z ciuchami zza zachodniej granicy, ale i tam widocznie wtedy nie szyto dużych ubrań, zwłaszcza spodni. Na ratunek pośpieszył mój dziadek, który mieszkał naprzeciw jednostki wojskowej. To właśnie tam udało mu się „załatwić” dla mnie spodnie moro. Byłem szczęśliwy, bo były duże i dobrze pasowały.

Waga troszkę spadła, gdy chodziłem do ósmej klasy. Podrosłem nieco, a tym samym schudłem i już na komersie pojawiłem się w garniturze. To był szczęśliwy okres w moim życiu! Miałem coraz więcej kolegów, a i koleżanek mi nie brakowało.

Kochanego ciała...

Wkraczając w dorosłe życie, nadal cieszyłem się zdrową sylwetką. Przyszedł czas na odbycie zasadniczej służby wojskowej. Osiemnaście miesięcy regularnego jedzenia plus musztra zrobiły swoje. W wojsku śpiewałem i grałem na gitarze w estradowym zespole wojskowym AKSELBANTY. Uczestniczyłem w warsztatach muzycznych prowadzonych przez fachowców. Można powiedzieć, że kończąc służbę zarówno głos, jak i mięśnie miałem dobrze wytrenowane.

Gdy wróciłem do domu z dyplomem, od razu zacząłem szukać pracy. Zatrudniono mnie w Ośrodku Rehabilitacyjnym znajdującym się w Reptach Śląskich. Pracowałem jako dostawca artykułów żywnościowych. Tam też poznałem młodą, dobrze gotującą kuchareczkę, z którą się później zaręczyłem.

To były wspaniałe dni pełne miłości i dobrego jedzenia. Powolutku zacząłem się zaokrąglać.

Byłbym zapomniał! Piwo! Ten napój smakował mi najbardziej ze wszystkich możliwych. Co gorsza, smakował najbardziej w połączeniu z dobrym i wcale nie chudym jedzeniem. Takie nawyki skutkowały uwydatnianiem się mojego brzuszka, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Nie przeszkadzało także kobiecie, z którą spędzałem większość czasu. „Ukochanego ciała nigdy nie za wiele” — mówiła. Wtedy nikt nie przypuszczał, że pewnego dnia będzie go aż tak wiele.

Po dwóch latach beztroskiego, wspaniałego życia wzięliśmy ślub. Od tego czasu byliśmy już razem dzień w dzień — od dobre-go śniadania po sytą i smaczną kolację. Starszy syn, Patryk, pojawił się na świecie dwa i pół roku po naszym ślubie. Nie oszczędzaliśmy na zdrowych, ekologicznych „papinkach”, które zjadał malutki Patryczek. Osobiście znałem smak każdej zupki, przecieranych jarzynek, delikatnego mięska. Przecież grzechem byłoby wyrzucić to, co synuś zostawił. Mleko dla niemowląt też nie było najgorsze w smaku. Tatuś dożywiał się przy synku.

Już wtedy musiałem zmienić swoją garderobę na większą, ale takie rozmiary jeszcze można było dostać w sklepach. Czułem się szczęśliwym ojcem. Dziś mogę powiedzieć, że szczęście trwało do czasu, kiedy spostrzegłem, że jestem olbrzymem.

Żyć, aby jeść

Wszystko ponownie zaczęło się sześć lat temu, kiedy urodził się mój młodszy syn, Kamil. Pracowałem wówczas w firmie produkującej podzespoły do fiata. Miałem siedzącą robotę, tak zwaną taśmową, czyli nudne i żmudne osiem godzin. Do pracy, którą wykonywałem na prasie potrzebne były mi tylko dwie ręce i prawa noga oraz sokoli wzrok. Reszta ciała spoczywała wygodnie na krześle, nie czyniąc przy tym żadnych ruchów, co sprzyjało wolnemu gromadzeniu się tłuszczu w moim organizmie. W warsztacie mieliśmy malutki piecyk, na którym w czasie przerwy piekliśmy kiełbasę.

Gdy wracałem do domu, czekał na mnie cieplutki obiadek, zazwyczaj składający się z dwóch dań, a do tego słodziutki kompocik. Później jakaś kawa, ciastko, w końcu kiełbaski (najlepiej z grilla) i do tego, rzecz oczywista, piwko. Gdyby kończyło się na jednym, nie byłoby tak źle…

Nie wspomniałem jeszcze o najgorszym, czyli niewinnym podjadaniu między posiłkami — a to paluszki, a to chipsy albo coś słodkiego. Zmęczony całodzienną konsumpcją człowiek kładł się spać. Można było żyć. Teraz już wiem, że w taki sposób można żyć tylko do czasu.

Krótko po przyjściu na świat Kamila w zakładzie, w którym pracowałem nastąpił kryzys. Zaczęły się zwolnienia. Bałem się, że i mnie spotka los kolegów. Długo nie musiałem czekać. Co prawda nie dostałem do ręki wypowiedzenia, ale propozycję przejścia na urlop wychowawczy. Nie miałem wyjścia. W sumie było to lepsze od zwolnienia. Po siedemnastu latach pracy taki cios! Tak, był to dla mnie mocny cios. Nie mogłem się pozbierać.

Właśnie wtedy zaczął się intensywny przyrost mojej wagi. Żona chodziła do pracy, a ja opiekowałem się synkiem. Kamil jadł, to i tatuś jadł. Synuś spał, spał i ojciec. Tak przez pięć dni w tygodniu. Pięć dni, bo w dwa pozostałe grałem na uroczystościach weselnych, gdzie, jak Państwo doskonale wiedzą, jedzonka nie brakuje. Żyłem z dnia na dzień, nie przejmując się jeszcze wtedy swoim wyglądem. Jak już wcześniej napisałem — do czasu. Do czasu, gdy w sklepach z ubraniami zabrakło dla mnie rozmiarów, a serce zaczęło dawać znać o czymś niedobrym. „Nadciśnienie tętnicze pierwszego stopnia” — usłyszałem na wizycie u lekarza. Zbytnio mnie to nie przestraszyło i dalej nie odmawiałem sobie przyjemności, jaką jest dobre jedzenie.

Fot. Adrian Lukoszek

Jednak powoli życie stawało się udręką. Moje ciało, a zwłaszcza jego nadmiar, ciążyło mi jak kula u nogi. Dwustudwudziestokilogramowa kula, której nie można było w żaden sposób się pozbyć. Zostałem więźniem własnego ciała. Świat w moich oczach stawał się nieciekawy i bez sensu. Moje nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a każdy ruch produkował krople potu na całym ciele. Z dnia na dzień coraz bardziej nienawidziłem siebie, ale nie potrafiłem niczego z tym zrobić. Byłem całkowicie bezradny.

Fot. Adrian Lukoszek

Po słownej interwencji żony udawało mi się schudnąć parę kilogramów, ale w krótkim czasie wracały w podwojonej ilości. Unikałem patrzenia w lustro, które mijałem, wychodząc z sypialni. Byłem zmuszony szyć ubrania na miarę. Wstydziłem się swojego ciała. Sto osiemdziesiąt centymetrów w pasie. Panie ściągały ze mnie miarę dwoma metrami krawieckimi. Olbrzymia ilość materiału na olbrzymiego osobnika. Cena też była duża. Czułem się jak jedno wielkie nieporozumienie. Nikt się chyba ze mnie nie śmiał. Ludzie patrząc na mnie, raczej współczuli. Nie wiem, która z tych możliwości jest gorsza. To było moje piekło. Zacząłem coraz częściej sięgać po alkohol, który mnie rzekomo uspokajał. Waga mojego ciała, które musiało być ważone na specjalnej wadze, stale wzrastała. Garnitury szyte jeszcze nie tak dawno, zaczynały pękać w szwach. Mogłem wtedy liczyć tylko na swoją siostrę, która widząc moją bezradność, przywoziła mi olbrzymie ubrania z Zachodu. Zamawiała je w jednym ze sklepów internetowych. Tragedia, którą zgotowałem sobie na własne życzenie, a w zasadzie na życzenie mojego żołądka, który wściekle domagał się jedzenia, wciąż trwała. Żyłem, aby jeść. Za nic miałem sygnały wysyłane przez znajomych, abym wziął się w garść i zmienił swoje przyzwyczajenia żywieniowe. Nie przejmowałem się nawet wysokim nadciśnieniem, przy którym bardzo możliwe jest wystąpienie zawału lub wylewu.

Fot. Adrian Lukoszek

Myślałem wtedy, że Bóg mnie