Szwecja i ja - Małgorzata Chaładus - ebook

Szwecja i ja ebook

Małgorzata Chaładus

3,8

Opis


Autorka Małgorzata Chaładus mieszka w Szwecji od prawie trzydziestu lat. Tutaj zaczęła pisać, nie licząc młodzieńczych prób, których nikomu nie odważyła się pokazać. Odniosła już pewne sukcesy literackie. Agencja teatralna ADiT, z którą podpisała kontrakt, lansuje jej sztuki. Wiersze zdobyły wiele nagród w konkursach poetyckich i drukowane były w almanachach.

Między innymi w 2008 roku wiersz „Na strychu” zajął pierwsze miejsce w sekcji polskiej konkursu International Poetry Competition- Feile Filiochta w Irlandii. Opowiadanie „Jedna noc z życia prawdziwej kobiety” wyróżnione było w 2005 roku w konkursie im. K.K. Baczyńskiego w Łodzi i opublikowane we „Frazie”. W 2009 roku dwa z opowiadań zdobyły pierwsze nagrody. „Żurawie” w konkursie Centrum Kultury „Zamek” we Wrocławiu a „Matka Judasza” w konkursie dla pisarzy polonijnych organizowanym przez Klub Inteligencji i magazyn „Jupiter” w Wiedniu. W 2011 roku w antologii „Swoją drogą” wydaną przez Centrum Kultury we Wrocławiu ukazało się opowiadanie „Dziewczyna z naprzeciwka”.

Powieść „Szwecja i ja” wyróżniona była w 2011 w konkursie wydawnictwa „Grasshopper” na powieść dla kobiet.

Refleksje, co kryje się pod pojęciem tzw. literatury kobiecej nasuwają się same. Musi być koniecznie pisana przez kobiety. To kryterium „Szwecja i ja” w każdym razie spełniają. A co więcej? Musi być ślub na końcu? W tej historii go nie ma. I co gorsza, nie wiadomo czy się odbędzie. A romans? Jest i to niejeden. Brakuje wprawdzie pikantnych szczegółów spod kołdry, ale od czego wyobraźnia. Powieść pozbawiona jest też wyraźnych akcentów feministycznych. I kobiety i mężczyźni występujący w niej są po prostu ludźmi z zaletami i wadami, bez podkreślania ich zależności od pierwszorzędnych cech płciowych. Czy mężczyźni mogą przeczytać tę powieść bez obaw, że zostaną oskarżeni o zniewieścienie? Autorka uważa, że tak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
1
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jablko123

Dobrze spędzony czas

Jako pozycja obyczajowa - wciągająca i wiarygodna. Może początek nieco zbyt dynamicznie napisany i przygnebiajacy, ale potem robi się lepiej. Mimo wielu retrospekcji brakowalo mi takiej, ktora wyraźniej ukazywałaby lub motywowała przemianę głównej bohaterki z poczatkowo dosc ograniczonej i spolegliwej osoby. Dziwi mnie takze Szwecja w tytule, bo ksiazka nie skupia się na temacie emigracji a sam kraj jest zdecydowanie bardziej tlem niz bohaterem. Rozpoczelam książkę szukając czegos o Szwecji i pod tym względem sie raczej zawiodłam, ale mimo to nie zaluje lektury.
00

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013
Copyright © by  Małgorzata Chaładus, 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok
Zdjęcie okładki © Jamenpercy - Fotolia.com
ISBN:978-83-7900-001-2
Wydawnictwo Psychoskok
ul. Chopina 9, pok. 23 , 62-507 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

http://wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Małgorzata Chaładus

Szwecja i ja

Wydawnictwo Psychoskok 2013

Konin

Rozdział 1

Powinnam stanowczo zapowiedzieć kierownikowi, że nie przyjdę dzisiaj do pracy na te głupie cztery godziny. I tak niewiele dzisiaj zrobiłam. Nosi mnie. Wlepiam bezmyślnie gały w ekran komputera. Cyfry pieprzą coś od rzeczy, spadam poniżej zera. Może kawy? W taki dzień jak ten, to z cukrem i z podwójną śmietanką. Naciskam kilka guziczków. Na podstawkę wypada biały plastikowy kubeczek. Potem jedno i drugie ciurkanie, a w końcu króciutki pisk. Gotowe. Ale parzy! Powinnam chwycić za brzeżek, u samej góry! Część eliksiru ląduje smugą na mojej jasnej spódnicy. Pienista kałuża pod nogami. Wpadam w furię. Klnę głośno w drodze po papier. Plama na spódnicy wysychając sztywnieje. Przeklęty cukier!

 Pochlipuję nie zdając sobie z tego sprawy.

 - Lennart powinien dać ci dzisiaj wolne. Co za sens, żebyś przychodziła na pół dnia. Przecież i tak nie jesteś w stanie dzisiaj pracować.

Podskakuję do góry. Nie zauważyłam, że Britta weszła do pokoju, gdzie spędzamy przerwy w pracy.

 - Idź do domu. Nie musisz nic mówić Lennartowi. Ja to załatwię. Odpocznij sobie przed podróżą – mówi dalej. – Niedobrze wyglądasz.

Jestem teraz pewna, że wyglądam jak straszydło. Jednak Szwedzi niechętnie używają mocnych określeń. 

Dlaczego rano byłam taka rozsądna? Zostawić samochód, nie prowadzić, kiedy myśli są zajęte czymś innym! Ślicznie! Tylko, że autobus wlecze się jak ślimak! Wysiąść, biec, będzie szybciej! Przełykam ślinę. Idiotka! Jeszcze trzy przystanki? Nie wytrzymam! Kciuk skacze na przycisk. Dzyń! Wreszcie! Świeże powietrze! Ruszam przed siebie. Autobus mija mnie po kilku krokach. Złośliwość przedmiotów martwych! Liczyć! To odpręża. Choćby kroki. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden... sto pięć... tysiąc..., który tysiąc?! No nie! Ale się zapędziłam! W tył zwrot! Spokojnie, spokojnie, jest mnóstwo czasu! Już był listonosz? Rachunek, reklama, rachunek. Zajmę się tym po powrocie. Spakować plecak! Pamiętać o paszporcie! W brzuchu burczy. Masz i zamknij się! Powieki mi się kleją. Pół godzinki, potem kawa i autobus na lotnisko. Wszystko zgodnie z planem! Akurat!

Siedzę nad moją kawą. Gapię się na tablicę informacyjną. Czekam na cud. Jestem wściekła. Po co ja się tak gapię? Powiedzieli przecież, że są trudności techniczne i nie wystartujemy wcześniej niż o 18. Kawa smakuje sikami. Za co oni biorą 15 koron? Za to, że na lotnisku? Wielkie rzeczy! A spóźnienia jak w Pipidówie Dolnej! Nie złapię połączenia do Szczecina. Co za trudności techniczne?! Enigmatycy! Idioci! Powinni mi chociaż zafundować tę lurę! Łzy napływają mi do oczu. Żałuję teraz, że odsłuchałam wiadomości z sekretarki. Nie robiłam tego przez ostatnie dni, a przedwczoraj chyba diabeł mnie podkusił. No nie! Muszę się opanować! Zachowuję się jak dzieciak! Tylko dlaczego właśnie dzisiaj taki pech? Na dodatek zaspałam. Wpadłam w panikę. Nie zdążę! Zadzwoniłam po taksówkę, a słono sobie liczą na Arlandę, prawie cztery stówy. A teraz okazuje się, że zdążyłabym na piechotę. No, może na rowerze.

Nie spojrzę na tablicę przez najbliższe pięć minut. Przysięgam! Szybkie tasowanie liter i cyfr. Paryż, Bruksela, Lizbona. Po jaką cholerę ludzie latają do Lizbony?!

Nie podejdę już ani razu do okienka. Baba i tak patrzy na mnie jak na wariatkę. Jasne! Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie nocują na lotniskach w oczekiwaniu na swój lot. Nie! Co to za pociecha? Że inni mają gorzej?

Nie mogę czytać. Litery nie chcą się składać w zrozumiałą całość. Nie spodziewałam się, że śmierć ojca tak mnie poruszy. Nie, to tylko zmęczenie. Nic przecież nie czuję, chcę tylko coś robić, ruszać się, mózg protestuje przeciwko nieruchomości ciała.

Gdybym się nie położyła po lunczu. Byłam przekonana, że nie uda mi się zasnąć. Gdybym nastawiła budzik.

Może trochę połazić naokoło lotniska? Jak na złość pada. Włóczę się z kąta w kąt po hali biletowej. Ruch dobrze mi zrobi. Plecak jest lekki. Poza nim mam tylko torebkę. Obserwuję ludzi. Na co im tyle bagaży? Te walizki na kółkach wielkości szafy. Co oni wiozą? Z czym nie mogą się rozstać? Ja zabieram w drogę minimum najpotrzebniejszych rzeczy. I tak zawsze sobie coś dokupię, gdziekolwiek bym nie pojechała.

Przyglądam się hinduskiej rodzinie z trójką małych dzieci. Co za oczy! Matka i ojciec ubrani są po europejsku. Babka ma pod kurtką kolorowe sari. Dorośli rozmawiają w swoim języku. Melodia nieznanych dźwięków trzepocze wokół mnie jak stado egzotycznych ptaków. Najstarsza dziewczynka usiłuje utemperować młodsze rodzeństwo dobierające się do nalepek na walizce nerwowej damy w beżowym kostiumie. Jaka śliczna jest ta dziewczynka! Maluchy podskakują, kiwają główkami. Słyszę nagle słowa szwedzkiej dziecięcej piosenki o wspinającym się po nitce pająku: „Imse vimse spindel...” Zderzenie kultur. Na kogo wyrosną te dzieci? Na Szwedów o egzotycznym wyglądzie, których wielu blond Szwedów nigdy nie uzna za swoich? Na Hindusów zagubionych w nieprzyjaznym kraju, odkładających pieniądze na kolejny wyjazd do prawdziwej ojczyzny?

Hinduska rodzina załatwia ostatnie formalności, stawiają bagaże na taśmie, odchodzą w stronę bramy. Dzieci zauważyły moje zainteresowanie. Kiwają na pożegnanie rączkami. Ja też macham. Szczęśliwej podróży!

Spoglądam na zegarek. Naprawdę minęło dopiero 10 minut? Tak, wskazówki dużego zegara na ścianie pokazują tę samą godzinę. Podejmuję moją wędrówkę. Muszę się ruszać. Zasnę jeżeli usiądę. Jestem taka zmęczona! 

Nareszcie! Wpuszczają na pokład. Stewardessa uśmiecha się sztucznie. Biorę kilka gazet, chociaż nie mam ochoty na czytanie. Może potem, w pociągu. Samolot nie jest zapełniony. Nikt koło mnie nie siada. Co za ulga! Potrzebuję dzisiaj dużo wolnej przestrzeni dokoła. Wpatruję się w światła za oknem. Instrukcje na temat maseczek tlenowych, kamizelek ratunkowych i wyjść awaryjnych znam na pamięć. Akurat dużo by pomogły, gdybyśmy się rozbili.

Zasypiam natychmiast po starcie. W półśnie odmawiam poczęstunku. Budzę się podczas lądowania. Jesteśmy na miejscu. Autobus podwozi nas pod drzwi budynku. Wyjmuję paszport. Nie muszę czekać na bagaż. Mój mały plecak leciał ze mną w kabinie. W poczekalni taksówkarze proponują swoje usługi. Potrząsam głową. Dosyć się dzisiaj spieszyłam. Pojadę autobusem na dworzec. Na bezpośredni pociąg do Szczecina musiałabym czekać kilka godzin. Jest osobowy, z dwoma przesiadkami, będzie na miejscu prawie równocześnie z pospiesznym. Decyduję, żeby jechać. Nie mam siły na bezczynne oczekiwanie.

Rozdział 2

Wbiegam na górę przeskakując po dwa stopnie. Plecak dudni mi po krzyżu. Przystaję na podeście. Wielogłosowy gwar za drzwiami. Cholera! A ja w dżinsach! Prawda! Mama często nie zamyka na klucz. A nuż... Naciskam ostrożnie klamkę. Otwarte, dzięki ci Panie. Wsuwam się na palcach do przedpokoju. Uchylam cichutko drzwi do sypialni chłopców. Zaraz będę gotowa. Czarne buty, czarna spódnica, ciemnopopielata bluzka na samym wierzchu...

 - Znalazła się marnotrawna córka! – wysoki głos Mirki trafia mnie celnie w ucho. Z dużego pokoju wysuwa się głowa ciotki Geni, za nią paru trudnych do zidentyfikowania kuzynów w ciemnych garniturach z czarnymi krawatami. Wszyscy gapią się na moje nieszczęsne dżinsy. Czuję pożar na łydkach. Mirka zbliża się do mnie zdecydowanym krokiem. Zaczyna obcałowywać. Zamordowałabym żmiję.

Kuzyni rozstępują się na boki. Mama podbiega do nas. Odpycha Mirkę z niezwykłą energią. Wycofuję się szybko do małego pokoiku, mama za mną. Zamyka drzwi, opiera się o nie jakby broniąc mnie przed natręctwem reszty rodziny. Wygląda mizernie. Oczy ma podkrążone i zaczerwienione od płaczu.

 - Mamo - mówię bezładnie - samolot był opóźniony, nie zdążyłam na ten pociąg, a następny... Mamie łzy płyną z oczu. Podbiegam, żeby ją uściskać.

 - Jak się czujesz, mamo? 

Że też nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. 

 - Grunt, że jesteś - mówi mama. - Ta Genia to już tak się wydziwia, że cię nie ma. Zjechali się jak sępy i jeszcze nie usiedli, a już szarpią człowieka. 

 - Oni wszyscy będą tu nocować? – pytam. 

 - Nie, nie - uspokaja mama. – Ci młodsi z Wrocławia prześpią się u sąsiadów, a znowu Mirka zaprosiła swoich do hotelu. Musi się pokazać. 

Nic dodać nic ująć. Uśmiechamy się porozumiewawczo. Mamy o Mirce jednakowe zdanie. Obejmuję mamę jeszcze raz, po chwili uwalnia się z uścisku.

 - Pośpiesz się - mówi i patrzy na mnie z niepokojem. - Ty chyba nie zamierzasz iść w tym stroju? 

Otwieram pospiesznie plecak. Szkoda, że nie mogę się umyć. Dobrze, że się trochę odświeżyłam w pociągu. Wkopuję moje wygodne sznurowane półbuty pod łóżko. Kurtka ląduje na oparciu. Rzucam na krzesło dżinsy i golf. Rajstopy są na szczęście całe. Nie muszę zmieniać. Poszerzana spódnica układa się w miękkie fałdy. Jeszcze bluzka. W porządku. Nic się nie pomięło. Wsuwam stopy w czarne zamszowe czółenka na szerokim, niskim obcasie. 

 - Może być, mamo?

 - Zaraz – mama wyciąga z szuflady czarną apaszkę i zawiązuje mi na szyi. Kiwa głową z aprobatą.

 - A kurtka, mamo? Nie wzięłam innej.

 - Czarna skóra pasuje na każdą okazję – mama podaje mi kurtkę. 

Wsuwam ręce w rękawy. Jeszcze jeden krótki uścisk i wychodzimy na korytarz. Żałobnicy przestępują z nogi na nogę. Pora iść. Nie zdążę się teraz przywitać ze wszystkimi.

Cmokam bratowe w policzek, klepię braci po ramieniu i już wychodzimy. Stefek bierze mamę pod rękę. Rzuca do tyłu krótkie spojrzenie. 

Baśka odpowiada ironicznym uśmiechem z niedostrzegalnym ruchem głowy w lewo. Tam stoi Mirka. Superżałobnica. Można by ją wysłać w kosmos, żeby E.T zobaczyli jak się na Matce Ziemi rozpacza. Czarny kapelusz nie zakrywa całkowicie gładko przyczesanych włosów, spiętych na karku czarną klamrą. Kostiumik trochę zbyt obcisły, spódnica za krótka, a żakiecik z dekoltem odwracającym uwagę od wieczności ku ziemskim sprawom. Buciki na wysokich, wysokich obcasach. Jak do tańca. Jeden z kuzynów podaje Mirce usłużnie czarny półkloszowy płaszczyk z błyszczącego materiału. Nie, to nie Mirka. To Aleksis na pogrzebie swojego dwunastego małżonka. Wciąga na ręce czarne, siatkowe rękawiczki i z boleściwą miną opiera się na ramieniu kuzyna. Będzie trzynasta ofiara. 

O czym ja myślę?! W takiej chwili! Schodzimy ze schodów. Na drugim piętrze dołączają do nas Zagórscy, zaprzyjaźnieni sąsiedzi. Inni wyglądają za nami z okien. Zimny wiatr wciska się bezczelnie w naszą grupę. Na szczęście do kościółka nie jest daleko. 

My, najbliższa rodzina, zasiadamy w pierwszym rzędzie. Słyszę jak reszta sadowi się za nami.

Baśka wysuwa głowę zza pleców Stefka. Wskazuje brodą na katafalk, kwiaty, świece. 

 - Chyba w porządku – szepcze.

Kiwam głową potakująco. Jakby to było ważne w tej chwili, ile jest kwiatów. Ale rozumiem Baśkę.

Jak tylko dostałam telegram o śmierci ojca, zadzwoniłam do Stefka. Dobrze zgadłam, że mama będzie u niego. Opowiadała mi bezładnie o chorobie ojca, o lekarzach, lekarstwach, o szpitalu. Że to wszystko tak nagle. Że się nie spodziewała. Że jej dziadek chorował latami i wszyscy zdążyli sobie poszyć żałobę, nawet za bardzo nie odczuli wydatków, kupowali raz to raz owo, a tu wszystko naraz i Stefek się tak uparł, żeby wszystkie koszta brać na siebie. A przecież tylko patrzeć jak Justysia będzie zdawać maturę i Adaś pójdzie do liceum. Mamie nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby mnie naciągać. Naprawdę się martwiła, że tak to spadło na Stefka. Romek był od kilku miesięcy bezrobotny. Marek sam utrzymywał rodzinę, a mieli już czwórkę dzieci.

 - Nie płacz, mamo, niech ci Baśka zrobi herbaty, a mnie daj Stefka do telefonu – powiedziałam.

 - Co ty, Jolka - domyśliła się mama - przecież ja nie w tym sensie.

 - Mamo, proś Stefka – przynaglałam. – Tę rozmowę możemy sobie darować.

 - No przecież! Telefon też kosztuje. A taka podróż! Bo przecież przyjedziesz - upewniała się mama i już wołała Stefka.

Stefek próbował się z początku wykręcać. Usłyszałam jak Baśka woła z gniewem: - Bierz jak ci dają!

Potem już spokojnie ustaliliśmy co, i jak. Spoglądałam na Stefka. Jest blady. Widać, że naprawdę cierpi. No tak. Ulubieniec. Rekompensata. Pierworodny. Ja się w tym rachunku nie liczyłam. Dlaczego jest mi tak zimno? Żebym tylko nie zaczęła szczękać zębami. 

Wchodzi ksiądz. Rozpoczyna się ceremonia. Wstaję machinalnie. Czuje się jak manekin. Nic do mnie nie dociera. Naśladuję innych. Mam nadzieję, że uda mi się nie zbłaźnić. Za plecami słyszę szepty i pokasływania. Jakieś dziecko zaczyna płakać, ktoś wyprowadza je na zewnątrz. Jakiś małolat zachichotał i umilkł prędko gniewnie uciszony. Czuję jak kłębi mi się w głowie. Żadne tam myśli. Chaotyczne, bezkierunkowe kłębowisko. Pierwotna materia. Stres. Co? Już wychodzimy?

Kuzyni wynoszą trumnę na ramionach. Cmentarz jest tuż obok. Jeszcze się nie zdążył zapełnić. Osiedle nie jest takie stare. Młode małżeństwa, które się tu kiedyś sprowadziły, dopiero zaczynają się wykruszać.

Mama dostaje spazmów na widok wykopanego dołu. Stefek obejmuje ją mocno. Adaś płacze z głową ukrytą na piersiach Baśki. Justysia jest wyraźnie zażenowana tą demonstracją uczuć.

Marek i Urszulka zajęci są pilnowaniem swojej czwórki. Bliźniaki robią wszystko, żeby wpaść do dołu.

Romek stoi z tyłu. Robi wrażenie znudzonego. Dobrze, że miał chociaż tyle rozumu, żeby nie przyprowadzać na pogrzeb swojej kolejnej damy. Pierwsze garście ziemi spadają na trumnę.

 - Franiu, Franiu! – krzyczy mama.

 - Żyli jak pies z kotem, a teraz takie cyrki – dochodzi mnie z tyłu szept. Oglądam się. Kamienne twarze. Ludzie. Jak zimno, jak cholernie zimno.

Rozdział 3

Wchodzimy do knajpy. To ja uparłam się, żeby stypę urządzić w lokalu. Żeby mama nie zamęczyła się przygotowaniem. Robi mi się trochę cieplej, ale nie zdejmuję jeszcze kurtki. Przy drzwiach prowadzących na salę certolenia.

 - Ależ proszę!

 - Ja za tobą!

 - Panie mają pierwszeństwo!

 - Według starszeństwa i pokrewieństwa!

To ciężko dowcipny kuzyn z Wrocławia. Zamykam się w toalecie. Najchętniej poszłabym do domu. Marzę o gorącej kąpieli. Nie mam ochoty na wysłuchiwanie rodzinnych banałów. Chcę zostać sama ze sobą. Pomyśleć. Jakby nie było, zakończył się pewien etap mojego życia. Ale cóż, nie mogę odwrócić się na pięcie. Mama czeka. Reszta jest milczeniem. Baśka kiwa na mnie od stołu. Mam miejsce między nią a Markiem. Stefek siedzi obok mamy, a raczej siedziałby, gdyby mama gdzieś nie zniknęła.

 - Jest w kuchni. Strasznie się niepokoi czy sałatka się udała – objaśnia Baśka. – Kroiła wczoraj do północy. Nie pozwoliła sobie pomóc. A znowu od świtu martwiła się czy nie dodała za dużo cebuli. Czy będzie dobrze smakować jak się przegryzie.

Kiwam głową. Zaczynam rozumieć. Sałatka. Ucieczka. Chwila zapomnienia. Wszystkie te, z pozoru bezsensowne czynności, pozwalają przetrwać pierwsze, najgorsze chwile. Inaczej to już tylko usiąść i wyć nad grobem jak pies.

Rozglądam się z większą życzliwością po rodzinie. Kuzyni spoglądają tęsknie na butelki z żytnią. Kobiety milczą wpatrzone w swoje czarne spódnice. Dla dzieciaków przygotowano osobny stół. Na razie siedzą dość spokojnie, ale widać, że rozpiera je energia. Bliźniaki Marka popatrują ukradkiem na rodziców zwijając samolociki z serwetek. Jeszcze nie śmieją puścić ich w ruch. Czekają, żeby dorośli zajęli się sobą. Wiedzą, że jak impreza wreszcie się rozkręci, to hulaj dusza na całego. Przeżyło się już w końcu jakieś chrzciny, imieniny, pierwszą komunię i wesele. Rozglądam się za Mirką. Stoi przy oknie z jakąś młodą dziewczyną i coś jej gniewnie tłumaczy. Zaraz, zaraz! Czy to możliwe? Tak, to Frida! Ależ urosła! Niedługo przerośnie matkę. Wstaję i macham w ich stronę. Frida żegna Mirkę wzruszeniem ramion i podbiega do mnie. Obejmujemy się. Odchodzimy od stołu pod ścianę.

 - Ledwo cię poznałam – mówię. - Przestajesz być dzieckiem.

 - A matka chce mnie sadzać jak dzieciaka – Frida wskazuje na stół małolatów. – Pomówisz jej, matko chrzestna.

 - Polski Fridy. Zgroza. Mirka mogłaby zadbać więcej. Przechodzę na szwedzki. Szeptem. Frida odpowiada po angielsku. Duński i szwedzki to pokrewne języki. Ale tylko na piśmie. Wymowa Duńczyków uniemożliwia wszelkie ustne porozumienie. Ktoś kiedyś powiedział, że duński to choroba gardła, a nie język. I miał świętą rację. 

Tylko raz stał się cud. Zrozumiałam, co do mnie mówi Dunka. Było to na lotnisku w Kopenhadze. Skusiłam się na tanie bilety ze Sztokholmu do Warszawy i z powrotem, z przesiadką właśnie w Kopenhadze. Samolot z Warszawy był spóźniony. Wylądowaliśmy w najdalszym końcu lotniska. Kastrup jest ogromne. Pędziłam z wywieszonym ozorem w stronę bramy na Sztokholm. Okazało się, że jest już zamknięta. Boarding zakończony. Musiałam mieć w oczach obłęd, bo po krótkich pertraktacjach z duńską urzędniczką wpuszczono mnie na pokład. Postanowiłam, że nigdy więcej przez Kopenhagę. Fińskie linie lotnicze anonsują czasem tanie bilety przez Helsinki. Ale ani gadać, ani rozumieć po fińsku to ja się już nie podejmuję.

Frida skarży się na Mirkę.

 - Mama nic nie rozumie. Traktuje mnie jak baby. Nie puściła mnie na urodzinowe party u Elin, bo miały też przyjść chłopaki. Przecież nie gryzą. To też ludzie, no nie? A ubiera się jak głupia. Ten jej kostium! Była już w nim na pogrzebie Vibeke. Widziałam jak tata na nią patrzył. A ten obrzydliwy Christer zaglądał jej w dekolt nawet w kościele. 

Czuję zawrót głowy. Vibeke? Kto to taki? Prawda, to przecież matka Madsa. Spotkałam ją kilka razy.

 - Brakuje ci babci? – pytam.

 - No – odpowiada Frida – mogłam jej wszystko opowiedzieć. Nie robiła mi kazań. Przekonawała mnie, dyskutowała jak coś było nie tak. Rozumiała, że mam mózg. Dla mamy jestem ciągle głupią baby. 

Rozmawiamy teatralnym szeptem. Kilka osób patrzy niezbyt życzliwie w naszą stronę. Denerwuje ich nasza językowa izolacja. Jesteśmy obcym żywiołem ingerującym w strukturę znanego świata.

Znam to ze Szwecji. Większość pracujących z nami Szwedów protestuje, kiedy w polskim gronie rozmawiamy ze sobą po polsku podczas przerwy. Uważają, że chcemy się izolować. Że wygłaszamy o nich negatywne opinie. Że robimy im po prostu na złość. Nie potrafią zrozumieć, jaka to ulga mówić nie zastanawiając się czy się używa poprawnej gramatycznie składni, i którego synonimu użyć w danym kontekście.

Mirka podchodzi domnie i do Fridy zdecydowanym krokiem.

 - Wstydziłybyście się – syczy. – Wszyscy na was patrzą. Urządzacie tu sobie dwuosobową konferencję, czy jak?

Frida spogląda na mnie z zażenowaniem. 

 - Ja tu gadam moje głupstwa, a to przecież twój ojciec...

 - A widzisz! Robi się rzeczywiście dorosła – zwracam się do Mirki.

 - Trzynaście lat i dorosła? – Mirka wybucha śmiechem. Milknie nagle. Przypomina sobie gdzie jest.

 - Czternaście! – poprawia matkę Frida.

 - Wyrosła jak topola, a głupia jak fasola – ironizuje Mirka.

Frida nie rozumie na szczęście takich językowych subtelności. Nie protestuje, kiedy matka ciągnie ją dość brutalnie w stronę krzesła. Najważniejsze, że wywalczyła miejsce przy stole dla dorosłych. Może sobie teraz pozwolić na uległość. Stawia ostentacyjnie kieliszek do wódki dnem do góry popatrując z uśmiechem na matkę. Przysuwa sobie szklankę i wskazuje pytająco na butelkę Pepsi. Mirka jest udobruchana. Odkręca zakrętkę i nalewa sama płyn do szklanki. Frida niby zgadza się potulnie wrócić do roli baby, ale jej ironiczny uśmieszek świadczy wyraźnie, że to tylko chwilowa poza. Wycofuję się na swoje miejsce. W samą porę. Mama wnosi właśnie na salę salaterkę z sałatką. Za nią trzy młode dziewczyny. Ustawiają na stole półmiski ze śledziem w oleju i mięsną galaretkę. Wracają do kuchni po resztę sałatki.

 - Studentki – szepce Baśka – wypadają o wiele taniej, a kelnerki też są różne. 

Kiedyś taka jedna na wczasach w Świnoujściu wywaliła mi sałatkę z pomidorów na najlepszą sukienkę.

Co mnie to wszystko obchodzi? Ale trzeba trzymać fason. Kiwam głową. Wśród gości wyraźne ożywienie. Kuzyni radośnie odkręcają zakrętki z butelek żytniówki. Jeden z nich pyta, czy nie ma słodkiej wódki dla pań.

 - Do śledzia? Chcesz nas otruć? – gani go żona.

 - Seta i galareta jeszcze nikomu nie zaszkodziła – poucza wrocławski dowcipniś.

Kieliszki napełniają się. Stefek wstaje i stuka nożem w szklankę.

 - Dziękuję wam, że przybyliście, żeby uczcić pamięć naszego ojca – mówi uroczyście. – Dobrze jest doświadczyć rodzinnej solidarności, szczególnie w tak smutnych okolicznościach. Wznoszę ten toast za pomyślność naszej rodziny.

 - O rany Julek, kto mu coś takiego ułożył? Chyba Baśka. Widzę, że mama kiwa głową z uznaniem. Inni też są zadowoleni. Wstają, unoszą kieliszki, piją.

 - Za rodzinę, tylko do dna! – krzyczy jeden z kuzynów, kiedy kobiety próbują odstawić na stół wypełnione do połowy kieliszki.

 - Do pół masztu można pić u cioci na imieninach, żeby wujo nie zbankrutował – wykrzykuje kuzyn z Wrocławia.

Widać, że zdążył, jak i kiedy, wlać w siebie więcej niż jeden kieliszek.

 - A niektórzy to w ogóle nie mają szacunku dla rodziny. Ani bliższej, ani dalszej – wskazuje na Romka.

Spoglądam w jego stronę. Kieliszek ma odwrócony do góry dnem i popija mineralną ze szklanki.

 - Jestem alkoholikiem, nie piję – mówi dobitnie.

Kuzyni uznają, że to świetny dowcip. Rechoczą. Romek zauważył, że go obserwuję. Unosi szklankę do góry.

 - Zdrówko uchodźców – ironizuje.

 - Zdrowie – odpowiadam.

Mój wiecznie zbuntowany brat. Zawsze za gardą, nieufny, agresywny. Pasowany na czarną owcę w rodzinie. Ty dopiero jesteś uchodźcą, myślę sobie. Mama pisała mi niedługo po moim wyjeździe do Szwecji, że Romek zniknął z domu. Ile mógł mieć wtedy lat? Szesnaście? Mama skarżyła się, że nie daje znaku życia. Potem zaczęły dochodzić na jego temat wieści, że pije, że zmienia kobiety jak rękawiczki, że zbałamucił mężatkę i zwiał na morze przed jej mężem. Zastanawiam się, ile prawdy było w tych plotkach. I dlaczego tak łatwo spisaliśmy Romka na straty.

 - Dobra ta sałatka? – głos mamy wyrywa mnie z zamyślenia. 

 - Pyszna, mamo, jak zawsze.

 - Za to śledzie za mało wymocznone – krzywi się mama. – Jak człowiek sam czegoś nie dopilnuje...

 - A kto by jadł niesłonego śledzia? Mama myśli, że nikt inny nie potrafi przyrządzić. Zamęczyłaby się mama raczej niż pozwoliła się wyręczyć. – Baśka wznosi oczy w górę. 

 - Wiadomo. Teściowej nigdy nie dogodzisz.

Mama udaje, że nie słyszy. Podchodzi do Urszulki, która trzyma na kolanach dwuletnią Jolę, też moją chrześnicę, nazywaną za plecami rodziców - Wpadką.

 - Chodź do babci – mówi. – Daj mamie zjeść.

Mała chętnie wyciąga rączki. Dziewczyny roznoszą teraz paszteciki i gorący barszcz. Może się wreszcie rozgrzeję. Po kieliszku wódki został mi tylko niesmak w ustach. Impreza się rozkręca. Biesiadnicy dzielą się na grupki, zamieniają miejscami. 

Żona jednego z kuzynów wzdycha: 'dobry był człowiek'. 

Wszyscy zwracają się w jej stronę. Co dalej? Wypadałoby powiedzieć coś więcej. Niestety, nic jej nie przychodzi do głowy. 

 - I dobry był ojciec – Romek przepija do mnie minaralną.

Unoszę w górę filiżankę z barszczem. Nikt nie komentuje toastu. Wszyscy i tak wiedzą swoje. 

Justysia przysiada się do Fridy. Szlifują swój angielski. Baśka trąca mnie łokciem. Pęka z dumy.

 - Ci młodzi są zupełnie inni niż my. Bardziej samodzielni, odważniejsi. Nas chowano inaczej. A w szkole tylko ruski i ruski.

Wstępuje we mnie duch przekory. 

 - Moja najlepsza przyjaciółka w Szwecji to ruska.

 - No i dobrze. Wszędzie są ludzie i taborety – wzrusza ramionami Baśka.

Czas na drugie danie. Nieśmiertelny schabowy z kapustą. Czuję, że pękam w szwach.

Kuzyni bawią się coraz lepiej. Dzieci zresztą też. Tylko mała Jola śpi z otwartą buzią na kolanach babci. Uderza mnie myśl, że ojciec też był kiedyś malutkim dzieckiem. To oczywiste, banalne, zachowało się nawet kilka jego zdjęć z dzieciństwa. Ale były to tylko jakieś obrazki z bajki. Trochę nierzeczywiste. 

Rodzicielstwo to dziwna instytucja. Jakby się ze zwykłego człowieka awansowało na olbrzyma. Dobrotliwego albo okrutnego, zależnie od okoliczności. Rzucam spojrzenie na Romka. Pałaszuje ze smakiem. Ależ z niego chudzielec! Zauważam, że w górnej szczęce brak mu kilku zębów. Urszulka podchodzi do mamy. Kiwa na mnie, żebym też podeszła.

 - Będziemy się żegnać. Dzieciaki już wychodzą z siebie.

 - Nie zachowują się gorzej od tych pawianów – wtrąca się Baśka.

Rzeczywiście. Kuzyni bawią się na całego.

 - Zdrowie nieboszczyka – wykrzykuje któryś.

 - Wpadniecie jutro do nas? – pyta Urszulka. – Będą tylko najbliżsi. Powspominamy sobie. Tylko najbliżsi? Licząc z całą dzieciarnią trzynaście osób! Wystarczy, żeby zbankrutować.

 - Może coś dokupić – proponuję – zwali się wam na kark tyle luda.

Marek krzywi się. Rozumiem. Kto lubi być biedny? 

 - W Szwecji bardzo często urządza się takie węzełkowe przyjęcia. No wiecie, każdy coś przynosi...

 - Myślałby kto! W Szwecji! – mama zniża głos. – Zostawiłam przecież miskę sałatki, kazałam odłożyć kilka kotletów, po trochu ze wszystkiego. Jest flaszka wódki, cztery piwa i Pepsi dla dzieciaków. Te wieprzki nie muszą zeżreć wszystkiego. - Mama patrzy gniewnie w stronę wrocławskich kuzynów. To rodzina ze strony ojca. Mają już dobrze w czubie, gadają i śmieją się głośno. Mirka i jej bracia wcale nie zachowują się lepiej. Ale to swoi. Dzieci Geni, jedynej siostry mamy.

 - Pedofil! – piszczy Mirka.

Najmłodszy kuzynek próbował flirtować z Fridą.

 - Oni tu zaczną niedługo tańczyć – oburza się Baśka. – Ja też się będę niedługo zbierać. Niech dzieciaki nie widzą, że rodzina nie potrafi się zachować.

 - Może i my znikniemy, mamo. Jesteś zmęczona. Napijemy się herbaty, pogadamy chwilkę. Oni sobie świetnie poradzą bez nas – mówię.

 - Jeszcze czego – odpowiada mama. – Nie będą mi tu urządzać tańców na stypie. Zresztą mnie nie wypada odejść. Ale ty, dziecko, prosto z podróży, idź! Ty dopiero jesteś zmęczona.

 - Ja też z podróży – wtrąca Romek. – Zmywam się razem z Jolą.

 - A co z mamą – niepokoję się.

 - Ja mamę odprowadzę.

Niezawodny Stefek!

 - Basia pojedzie z dziećmi tramwajem. Jest jeszcze wcześnie. Będzie zresztą w towarzystwie Marków. Zatrzymam sobie samochód, bo ta impreza tak szybko się nie skończy.

Wskazuję na pełny kieliszek Stefka

 - Jesteś pewien, że możesz prowadzić?

Stefek śmieje się cicho.

 - W tej butelce jest czysta H2O. Uradziliśmy z mamą, żeby nie słuchać głupich komentarzy.

 - No to do jutra – żegnam się z Basią i Urszulką. 

Marek jest zajęty odciąganiem swoich pociech od stołu. Wychodzę razem z Romkiem. Jest już ciemno. Widać kilka gwiazd na niebie.

Rozdział 4

Ruszam szybko przed siebie.

 - Gdzie cię tak gna – dziwi się Romek i łapie mnie za dół kurtki. 

Prawie tracę równowagę. Romek podtrzymuje mnie ze śmiechem. Wracamy do dzieciństwa?

 - Nie wygłupiaj się – mówię. – Jest mi po prostu zimno. Chodźmy już! Chwytam go pod rękę. 

 - Znasz drogę? – pyta Romek.

 - A ty nie? - Patrzę na niego ze zdziwieniem. - Naprawdę nigdy tu nie zajrzał przez te wszystkie lata?

 - Dużo się zmieniło – rozgląda się dokoła Romek. – To chyba tutaj stała budka z piwem.

 - Nie, to tam – wskazuję.

 - Walercia dała mi kiedyś skosztować piwa. Byłem wtedy w czwartej, może w piątej klasie – opowiada Romek.

 - Chyba bujasz – powątpiewam.

A może to i prawda. Tylko Romek mógłby się odważyć, żeby podejść do niej. Walercia była znana na całym osiedlu. Gorszycielka i atrakcja. Wystawała od rana pod budką z piwem. Piła z chłopami i wyrażała się jak oni. Potrafiła też nieźle przyłożyć kuflem jak się jej któryś naraził. Szczególnie zawzięta była na tego delikutasa, który zawsze zwracał jej uwagę. 

 - Pani Walerio, nie przystoi kobiecie rzucać kurwami w małolatów.

 - A poszły! Kto ich tu prosił! Wont do kurwy matki!

Walercia w gniewie potrafiła urządzić niezły śmigus-dyngus z piwa. Małolaty zwiewały z piskiem. Była to zakazana rozrywka. Wszystkie matki ordynowały marszrutę omijającą szeroko budkę z piwem. Wieczorem Walercia wracała do swojej meliny ze śpiewem na ustach. Wyglądała ukradkiem zza firanki. Czekała aż ucichnie. Stawała wtedy na szeroko rozstawionych nogach zapierając się jedną ręką o ścianę i sikała. Raz ją nawet opisali w gazecie. Zaczytywała ten artykuł na śmierć pod budką z piwem. Czuła się sławna. Sztajmesi ją podziwiali. Przez jakiś czas stawiali jej darmowe kolejki. Dość szybko znudziło im się wysłuchiwanie Walerci, tym bardziej, że bezczelnie domagała się zapłaty. Któryś wyrwał jej wreszcie gazetę i uciekał udając, że podciera sobie tyłek artykułem. Gonili się dookoła budki. Gapie zaśmiewali się, Walercia klęła i wygrażała. Potknęła się w końcu i wyrżnęła głową o metalowy słupek. Ile krwi! Pogotowie odwiozło ją na sygnale. Nigdy już nie wróciła.

Romek spogląda na mnie porozumiewawczo, jakby czytał w moich wspomnieniach. Wchodzimy do bramy i w górę po schodach. W kuchni zabieram się do zrobienia herbaty. Romek wyjmuje mi z ręki czajnik.

 - Siadaj! Wyglądasz jak wymoczek. Chyba nie wątpisz, że potrafię zagotować trochę wody – mówi. Zaczyna się krzątać, znajduje kubki, łyżeczki, blaszane pudełko z herbatą, stare jak świat, z wgłębieniem w jednym rogu. Przygląda mu się z namysłem. Wsiada w swój wehikuł czasu. Jest znowu małym chłopcem. Ojciec dostał od marynarza zagraniczne pudełko po herbacie. Brązowe, w czerwone i złote wzorki, z napisami w niezrozumiałym języku. A jak wygląda w środku? Pokrywka tak mocno siedzi. Brzęk. Pudełko ląduje na podłodze. Romek ściska kurczowo pokrywkę. Ojciec podnosi pudełko, przygląda mu się. Jest wściekły. Jeden róg jest wgnieciony.

 - Tobie coś dać – wrzeszczy – dziurawe łapska! Czego się nie dotknie to zepsuje! Zejdź mi z oczu zanim ci coś zrobię!

Romek ucieka na podwórko. Mama nie może się go dowołać na obiad. Wraca pod wieczór, umorusany. Ma szczęście, że ojciec zasnął przed telewizorem.

 - Ile ci nasypać? Łyżeczkę? Półtorej?

Wracam do teraźniejszości. Kiwam głową, tak, tyle wystarczy. Czuję smutek. Powinniśmy wiedzieć czy lubimy mocną herbatę, czy słabą. Z cytryną czy z cukrem. A nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Całe dorosłe życie. Przyglądam się Romkowi. Jest strasznie chudy. Wygląda na zmęczonego. Nie podróżą, czy długim. intensywnym dniem, ale po prostu życiem. Jest blady, linie wokół ust nadają jego twarzy wyraz goryczy. Czuprynę ma przerzedzoną. Zauważam, że brak mu kilku zębów. Przecież jest młodszy ode mnie! Ma jeszcze spory kawał czasu do czterdziestki! Ciekawe jak ja wyglądam w jego oczach. Rozstaliśmy się jako dzieciaki. I chyba spodziewałam się, że zastanę Romka niezmienionego. Akceptujemy zmiany, które dzieją się na naszych oczach. Wspomnienia się nie starzeją. Są jak fotografie. Uwieczniają moment. Ignorują wpływ czasu.

 - Chyba nie jesteś głodna – Romek stawia przede mną parujący kubek – ale możemy czegoś poszukać.

 - Nie żartuj, napchałam się po dziurki w nosie, a jeszcze jutro u Marków...

 - Dbasz o figurę – stwierdza Romek.

 - Nie muszę. Natura mnie wyręcza. Jestem urodzonym chudzielcem – klepię się po płaskim brzuchu. Romek naśladuje mój gest. 

 - Zupełnie jak ja.

Rozgląda się po kuchni. Te same zasłony w biało-zieloną kratkę. I obrus też. Do kompletu. Nowa lampa i lodówka. Krzesła skrzypią jak zawsze. Praktyczna wykładzina na podłodze, w drobne ciapki o różnych odcieniach brązu. Można ostatecznie czasem nie zamieść. Okruszyny giną wśród wzorku. Przez dłuższą chwilę milczymy popijając herbatę. Nie czuję skrępowania. To dobre milczenie, ciepłe i przyjazne jak letnia noc.

To dziwne. Dawniej stale wyczuwało się u Romka napięcie. Odgradzał się od reszty świata polem wrogiej podejrzliwości. Jakby miał na czole napisane: 'nie zbliżać się! Niebezpieczeństwo porażenia kułakiem!'

 - Uspokoiłeś się – wyrywa mi się. Romek kiwa głową

 - Każdy by się uspokoił. Żyję z psycholożką.

 - Świetnie – nie jestem pewna czy mam wierzyć – masz przy sobie jej zdjęcie?

Romek wyjmuje kolorową fotografię.

 - Jaka ładna – mówię. Jest wyraźnie zadowolony. Pytam, czy długo się znają.

 - Będzie z półtora roku.

 - O, to wygląda na coś poważnego. Macie zamiar się pobrać?

 - Mamy zamiar żyć w grzechu.

 - Wezmą was na języki.

 - Już nas zmielili na sznycle. Pani magister i ja!

 - Och, przecież przyjdą lepsze czasy, znajdziesz sobie pracę.

Romek patrzy na mnie ze zdziwieniem.

 - O czym ty mówisz?

 - Baśka pisała, że jesteś bezrobotny.

 - Aha, pisała. Można to i tak nazwać.

 - Ale co?

 - Że siedziałem.

 - Gdzie?! – wyrywa mi się głupio.

 - Na sośnie ćwierkając radośnie.

Nie zasłużyłam na lepszą odpowiedź. Głaskam zaciśniętą wokół kubka dłoń Romka. Uśmiecha się do mnie z ironią.

 - Rozumiem. Wielkie tajemnice naszej rodziny. Jednemu nie można powiedzieć, bo się zmartwi. Drugiemu, bo się rozgniewa. Trzeciemu, bo się ucieszy. Czwartemu, bo rozgada obcym. Piątemu, bo wszystko opowie drugiemu, itd. itp. aż do nieskończoności. Człowiek boi się gębę otworzyć. Śmieję się. Coś w tym jest.

 - Ciężko ci było – wzdycham po chwili.

 - Za bardzo chciałem żyć po swojemu – ucina Romek.

Milczy wpatrzony bezmyślnie w ścianę. Jest daleko. Czuję się zbędna w jego świecie. Romek podwija rękaw koszuli. Wrócił. Jest znowu ze mną. Pokazuje mi tatuaż na przedramieniu. Kajdanki. Na ogniwa pękniętego łańcucha składa się napis: „Never more”.

 - Przysiągłem sobie, że nigdy tam nie wrócę. I to po amerykańsku! Więc musi się udać!

Nie wiem co na to powiedzieć. Nie chcę Romka urazić. Ani brakiem zainteresowania, ani zbytnią ciekawością. Milczenie się przeciąga. Romek nie odrywa ust od kubka z herbatą. Rzuca na mnie spode łba spojrzenie.

 - Za co siedziałeś ? – decyduję się w końcu.

Odstawia kubek. Ożywia się. Ma wyraźnie ochotę na zwierzenia. Oddycham z ulgą.

 - Uszkodzenie ciała. I wierz mi, że zasługiwało na uszkodzenie. Żałuję tylko, że poszedłem z nożem. Trzeba mu było skuć mordę i nie byłoby sprawy – wzrusza ramionami.

 - Dlaczego zasługiwało? – dociekam.

 - Nikt nie będzie przy mnie lał kobiety – unosi się Romek.

 - To była twoja dziewczyna?

 - Nie, ale...

 - Ale troszeczkę ci się podobała?

 - To nie ma nic do rzeczy!

 - Podziękowała ci chociaż za obronę?

 - Świadczyła przeciwko mnie na rozprawie.

 - Uzależniona, biedaczka. Ofiara często utożsamia się z oprawcą, przyjmuje jego racje.

 - Wiem. Moje życie byłoby lżejsze, gdybym to potrafił. Ale nie mogłem! Co ja na to poradzę?

 - Lżejsze? – powątpiewam. – Przez udawanie kogoś innego?

 - Czemu zaraz udawać? Przystosowanie, po prostu przystosowanie! Popatrz na Stefka! - Ktoś musiał w końcu zostać gwiazdą w rodzinie.

Śmiejemy się. Porozumienie odszczepieńców.

 - A ten facet? – wracam do tematu. – Wylizał się?

 - Aż za szybko. Raz go tylko dziabnąłem. W ramię. Opamiętałem się jak tylko zobaczyłem krew. Pamiętasz jak ojciec uderzył matkę?

 - To był przypadek – chcę być sprawiedliwa. – Rzuciła się tak nagle, żeby cię osłonić.

 - Nie widziałaś jego oczu – przeczy Romek. – Chciał uderzyć.

 - Zmyślasz. Mamie