Szturm straceńców - Piotr Langenfeld - ebook

Szturm straceńców ebook

Piotr Langenfeld

4,2
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wykrwawione polskie armie trwają w beznadziejnym, jak się wydaje, oporze. Na domiar złego sowieckiego najeźdźcę wspierają teraz pancerne zagony Wehrmachtu.   


Materialna pomoc sojuszników i brawurowe akcje wywiadu nie mogą zapewnić zwycięstwa. Do rozpaczliwego położenia jednak przywykliśmy, a ze straceńczych szarż uczyniliśmy naszą narodową specjalność.


Marek Bagiński i jego towarzysze muszą zmienić losy tej wojny. Ale czy wystarczy ją wygrać, aby być zwycięzcą?


To czas odwetu, ostatniego zrywu, szturmu straceńców! 
Vladimir Wolff powierzył Piotrowi Langenfeldowi zakończenie alternatywnej historii, której akcję rozpoczął w 1941 roku sowiecką inwazją na Polskę.
Jak najbardziej „militarny” pisarz WarBooka poradził sobie z intrygą wymyśloną przez mistrza wojennego thrillera?


W trylogii Odległe rubieże ukazały się: Kryptonim burza, Operacja pętla, Szturm straceńców

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 412

Oceny
4,2 (44 oceny)
21
15
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 PIOTR LANGENFELD

Szturm Straceńców

© 2015 Piotr Langenfeld

© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Redakcja techniczna, skład, łamanie, typografia:

Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Grzegorz Nawrocki

ISBN 978-83-64523-20-5

Ustroń 2015

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

Prolog

Zmie­sza­ny smród spa­le­ni­zny i pro­chu wdzie­rał się do bun­kra każ­dym nie­osło­nię­tym jesz­cze otwo­rem. Ob­sa­da, cią­gle roz­trzę­sio­na od grzmią­cej całą po­tęż­ną siłą ar­ty­le­rii, ga­pi­ła się w otwo­ry strzel­ni­cze. Na ze­wnątrz za wą­skim pa­sem po­trza­ska­nych za­sie­ków i min wi­sia­ła gry­zą­ca chmu­ra. Wiatr ja­koś nie śpie­szył się, żeby prze­gnać ją precz i od­sło­nić kry­ją­cych się wro­gów.

Sier­żant Wa­li­gór­ski i po­zo­sta­li Po­la­cy do­sko­na­le wie­dzie­li, że nie­przy­ja­cie­le tam są. Idą, skra­da­ją się w pół­mro­ku po­ran­ka, kry­jąc się za dy­mem. Tym ra­zem byli ostroż­niej­si, uważ­ni i po­wol­ni.

Spo­dzie­wa­li się opo­ru. Nie tak jak za pierw­szym ra­zem, kie­dy strze­la­li krót­ko i we­szli jak na pa­ra­dę przez roz­bi­ty mur, nie ma­jąc po­ję­cia, co za­sta­ną.

Te­raz też nie wie­dzie­li wszyst­kie­go. Nie do­tar­li wszak na­wet do pierw­szej li­nii tego ma­łe­go cy­pel­ka. Po­sma­ko­wa­li pol­skich ka­ra­bi­nów z kil­ku do­brze umoc­nio­nych punk­tów.

Cała resz­ta, wiel­kim wy­sił­kiem ludz­kiej pra­cy i na­kła­da­mi bu­dże­tu, zmie­ni­ła się przez ostat­nie lata w je­den be­to­no­wy kon­glo­me­rat, skry­ty pod drze­wa­mi przed wścib­ski­mi ocza­mi Niem­ców. Na wro­ga cze­ka­ły ma­ga­zy­ny, szpi­tal i umoc­nie­nia god­ne za­chod­nich mo­carstw.

Nie wie­dzie­li tego. Pcha­li się w pu­łap­kę dru­gi raz, dru­gi raz w cią­gu trzech dni, są­dząc, że po­tęż­ne dzia­ła w czym­kol­wiek po­mo­gą.

Pierw­szy po­ja­wił się wy­so­ki, po­chy­lo­ny szkop w tym swo­im dziw­nym heł­mie.

– Jest – syk­nął Wa­li­gór­ski, od­bez­pie­cza­jąc pół­au­to­ma­tycz­ny ka­ra­bin Ma­rosz­ka. – Cze­kać na roz­kaz – po­wtó­rzył nie wia­do­mo któ­ry raz.

Za Niem­cem wy­szli ko­lej­ni. Stą­pa­li ostroż­nie, szu­ka­jąc w tej sztucz­nej mgle ja­kie­go­kol­wiek celu. Prze­ła­zi­li przez po­wa­lo­ne, po­ła­ma­ne drze­wa, ob­cho­dzi­li głę­bo­kie, dy­mią­ce leje.

Ro­sły ich całe za­stę­py. Ci z tyłu tar­ga­li ręcz­ne ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we i moź­dzie­rze. Co po­nie­któ­rzy mie­li po­wty­ka­ne w heł­my li­ście, choć to ma­sko­wa­nie nie­wie­le im po­ma­ga­ło.

Po­la­cy się z nimi ba­wi­li, pod­pusz­cza­li ich bli­żej albo po­rząd­nie do­sta­li – my­ślał pew­nie nie­je­den z nich. Obroń­cy cze­ka­li.

– My pierw­si, za­raz resz­ta… – in­stru­ował Wa­li­gór­ski, choć wszy­scy do­sko­na­le zna­li po­rzą­dek otwie­ra­nia ognia.

Każ­dy ko­lej­ny krok, metr prze­by­tej przez Niem­ców zie­mi przy­pra­wiał wy­stra­szo­nych Po­la­ków o szyb­sze bi­cie ser­ca. Drże­li, ka­sła­li ner­wo­wo, ale nie spusz­cza­li za­mglo­nych syl­we­tek z mu­szek swo­ich ka­ra­bi­nów. Wci­ska­li je nie­mal do bólu w ra­mio­na, jak­by ca­łym cia­łem łak­nąc roz­ka­zu.

Nie­miec­cy strzel­cy, z bły­ska­ją­cy­mi cza­sem ru­na­mi SS, znaj­do­wa­li się na wy­cią­gnię­cie ręki. Już ich było sły­chać. Kle­kot ich opo­rzą­dze­nia, kro­ki, szep­ty.

Pod­ofi­cer przy­su­nął szczer­bin­kę bli­żej oka.

– Ognia! – krzyk­nął i wszyst­ko za­to­nę­ło w ogłu­sza­ją­cym, me­ta­licz­nym huku.

Bły­ski wy­strza­łów roz­ja­śni­ły sza­rość spo­wi­te­go dy­mem świ­tu. Smu­go­we po­ci­ski rwa­ły we wszyst­kie stro­ny, za­mia­ta­jąc po sze­re­gach za­sko­czo­nych Niem­ców, któ­rzy pa­da­li albo kry­li się w świ­ście kul, fon­tan­nach pia­sku i ła­ma­nych ko­na­rów. Ktoś krzy­czał, chy­ba pró­bo­wał wy­da­wać ko­men­dy, ale za­raz zgasł tra­fio­ny se­rią.

Te­raz strze­la­ły już trzy pol­skie schro­ny. Krzy­żo­wy ogień wy­bił głę­bo­ką wy­rwę w ata­ku­ją­cej for­ma­cji i szyb­ko ją roz­pro­szył. Niem­cy też strze­la­li. Ra­czej pró­bo­wa­li, nie bar­dzo wi­dząc, gdzie jest wróg i jak go obejść.

Ja­kaś dziel­na albo sza­lo­na dru­ży­na, czoł­ga­jąc się i ska­cząc od prze­szko­dy do prze­szko­dy, do­tar­ła na­wet do za­sie­ków, ale star­czy­ło kil­ka pol­skich gra­na­tów, wy­strze­lo­nych z pan­cer­nej, za­ma­sko­wa­nej ko­pu­ły, by ich wy­bić, a oca­la­łych od­go­nić.

– Krót­kie se­rie! – in­stru­ował Wa­li­gór­ski, po­wstrzy­mu­jąc swo­ich, któ­rym naj­wy­raź­niej za­czy­na­ło się to wszyst­ko po­do­bać. Krzy­cze­li coś nie­zro­zu­mia­le, klę­li i rzu­ca­li po­gróż­ki po każ­dej se­rii. – Bić do celu, nie mar­no­wać amu­ni­cji!… – wy­krzy­ki­wał pod­ofi­cer. Niem­cy cią­gle szli na­przód. Ci z ty­łów zda­wa­li się nie wie­rzyć w to, co się dzie­je, i pcha­li plu­ton za plu­to­nem, aż ich lu­dzie pa­da­li po­szar­pa­ni, krwa­wiąc w piach.

Sier­żant do­padł te­le­fo­nu i po­krę­cił korb­ką.

– Tu Wa­li­gór­ski. Z for­tu. Daj­cie ogień moź­dzie­rzy na za­sie­ki i da­lej do muru. Ogień hau­bic na bra­mę i da­lej w głąb lasu na dom schu­po. Stam­tąd lezą chy­ba. Szyb­ko! – Odło­żył słu­chaw­kę i wró­cił do strzel­ni­cy.

Zdą­żył wy­strze­lić pół ma­ga­zyn­ka, gdy puk­nę­ło ci­cho i nad bun­krem za­war­cza­ło. Pierw­szy gra­nat padł na wprost. Wy­bił wiel­ką dziu­rę, uniósł tony zie­mi. Ktoś ję­czał prze­raź­li­wie. Pol­ską kon­struk­cją za­trzę­sło od na­stęp­nych ła­dun­ków. Te były cięż­sze, wy­strze­li­wa­ne z be­to­no­wych dzia­ło­bit­ni za­ma­sko­wa­nych opo­dal czwar­tej war­tow­ni.

Zie­mia drża­ła. Drze­wa pa­da­ły z głu­chym trza­skiem. W sze­re­gach na­past­ni­ków za­pa­no­wał roz­gar­diasz. Ucie­ka­li przed ostrza­łem, la­wi­ną go­rą­cych odłam­ków i pod­no­si­li się, co­fa­li. Po­la­cy tyl­ko na to cze­ka­li. Strze­la­li krót­ko, do­brze mie­rzy­li. Co któ­ryś Nie­miec rwą­cy do ruin muru, byle da­lej w dym, zwi­jał się tra­fio­ny, bli­ski już my­śli, że mu się uda­ło.

Pol­skie Brow­nin­gi i Mau­ze­ry strze­la­ły jesz­cze chwi­lę, aż Wa­li­gór­ski uznał, że wy­star­czy.

– Prze­rwij ogień! Prze­rwij ogień! – jak echo roz­kaz sier­żan­ta po­wtó­rzy­li ka­pra­le.

Chwi­la nie­pew­no­ści i za­ło­ga ryk­nę­ła grom­kim, ra­do­snym śmie­chem, za­raz po­tem roz­pa­mię­tu­jąc cią­gle dud­nią­cą echem wy­bu­chów bi­twę.

Sier­żant zła­pał za te­le­fon. Moź­dzie­rze i cięż­sze za­baw­ki mo­gły już umilk­nąć. Zro­bi­ły swo­je. Oni też. Po­pę­dzi­li wro­ga. Bę­dzie moż­na nadać ko­mu­ni­kat: „WE­STER­PLAT­TE BRO­NI SIĘ NA­DAL!”.

Aura, na­wet jak na fiń­skie lato, była bar­dzo przy­jem­na. Na błę­kit­nym nie­bie wi­sia­ło słoń­ce, przy­pie­ka­jąc upo­rczy­wie, i gdy­by nie lek­ki za­chod­ni wie­trzyk, trud­no by­ło­by wy­trzy­mać w tym upa­le. Jed­nak dla po­rucz­ni­ka Mar­ka Ba­giń­skie­go upał nie sta­no­wił pro­ble­mu, na­wet gdy stał na środ­ku tra­wia­ste­go lot­ni­ska wy­stro­jo­ny w nowy, sta­lo­wy mun­dur pol­skie­go lot­ni­ka.

Sta­tus „sze­fa sek­cji lot­ni­czej” at­ta­cha­tu woj­sko­we­go pol­skiej am­ba­sa­dy – jak ofi­cjal­nie na­zwa­no nowe sta­no­wi­sko pol­skie­go „dwój­ka­rza” i pi­lo­ta – a przede wszyst­kim de­ko­ra­cja naj­wyż­szym fiń­skim od­zna­cze­niem da­wa­ły mu moż­ność wci­ska­nia nosa w spra­wy lot­ni­cze tego dziel­ne­go kra­ju.

Spra­wa była po­waż­na. On, zwy­kły lot­nik z Pol­ski, któ­re­go los rzu­cił na tę zie­mię, wraz z do­wód­cą lot­nic­twa Fin­lan­dii, ge­ne­ra­łem po­rucz­ni­kiem Jar­lem Lund­kvi­stem i jego świ­tą, plu­to­nem ho­no­ro­wym i do­wód­ca­mi tego lot­ni­ska, jed­nej z nowo utwo­rzo­nych po­lo­wych baz, miał wi­tać go­ści.

Sam ge­ne­rał, po­staw­ny, wy­so­ki męż­czy­zna o po­cią­głej twa­rzy i za­cze­sa­nych do tyłu wło­sach skry­tych pod czap­ką, wy­glą­dał nie­co ope­ret­ko­wo, po­wierz­chow­no­ścią przy­po­mi­na­jąc gwiaz­do­ra fil­mo­we­go. Tyl­ko pod­krą­żo­ne oczy zdra­dza­ły, jak bar­dzo jest zmę­czo­ny i jak wie­le musi zno­sić, za­rzą­dza­jąc nie­wiel­kim lot­nic­twem sta­wia­ją­cym od­pór so­wiec­kiej na­wa­le. Wpa­try­wał się te­raz w da­le­ki ho­ry­zont za­kry­ty zie­lo­ną nit­ką la­sów. Tam wy­so­ko, w go­rą­cym po­wie­trzu, ma­ja­czy­ły ro­sną­ce punk­ci­ki.

– Lecą – ge­ne­rał po an­giel­sku oznaj­mił oczy­wi­stą rzecz, zer­ka­jąc na Ba­giń­skie­go. Wes­tchnę­li z ulgą. – Są, wresz­cie są! Nie za­wie­dli nas. – Lund­kvist uśmiech­nął się sze­ro­ko, nie mo­gąc opa­no­wać emo­cji. Ba­giń­ski nie śmiał wda­wać się w dys­ku­sję. Praw­da, przy­by­cie dwóch dy­wi­zjo­nów no­wo­cze­snych ma­szyn bry­tyj­skich było waż­nym wy­da­rze­niem, ale na dłuż­szą metę nie zmie­nia­ło wie­le w sy­tu­acji ogól­nej. Choć być może ge­ne­rał wie­dział wię­cej, może to był efekt ja­kichś no­wych usta­leń? On, skrom­ny pi­lot, nie miał nic do ga­da­nia.

Po chwi­li syl­wet­ki ma­szyn przy­sło­ni­ły nie­bo nad lot­ni­skiem w ho­no­ro­wym prze­lo­cie klu­cza­mi. Nowe, po­ma­lo­wa­ne w brą­zo­wo-zie­lo­ny ka­mu­flaż Mo­squ­ito, z ko­kar­da­mi kró­lew­skich sił po­wietrz­nych. Ofi­ce­ro­wie nie wy­trzy­ma­li i gruch­nę­ły bra­wa. Ktoś dał znak i sto­ją­ca nie­co z tyłu, przy pro­wi­zo­rycz­nych, drew­nia­nych ba­ra­kach or­kie­stra za­czę­ła grać ja­kie­goś mar­sza, le­d­wo sły­szal­ne­go w huku lą­du­ją­cych ma­szyn. Sa­mo­lo­ty mięk­ko przy­zie­mi­ły.

Trzy pierw­sze bom­bow­ce ko­ło­wa­ły pod szpa­ler go­spo­da­rzy. Za­raz sia­dać za­czę­ły na­stęp­ne ma­szy­ny. W pierw­szym Mo­squ­ito zga­szo­no sil­nik i gdy tyl­ko śmi­gła prze­sta­ły się ob­ra­cać, z wnę­trza pła­tow­ca wy­sko­czył bar­czy­sty lot­nik. Wą­sa­ty, stroj­ny w skó­rza­ną kurt­kę z koł­nie­rzem, ciem­no­nie­bie­skie spodnie mun­du­ru gar­ni­zo­no­we­go i brą­zo­wą pi­lot­kę z go­gla­mi, ru­szył sprę­ży­stym kro­kiem w stro­nę czło­wie­ka, któ­ry wy­da­wał mu się naj­waż­niej­szy.

Do­pie­ro kie­dy się zbli­żył, dało się do­strzec, jak bar­dzo su­mia­ste ma wą­si­ska. Ni­czym praw­dzi­wy ste­reo­ty­po­wy An­glik. Ba­giń­ski le­d­wo po­wstrzy­mał uśmiech, przy­po­mi­na­jąc so­bie ta­kich je­go­mo­ści ze swe­go po­by­tu na Wy­spach. Tyl­ko że tam pa­ra­do­wa­li w me­lo­ni­kach, dzier­żąc pa­ra­so­le w dro­dze do swo­ich klu­bów.

Z po­zo­sta­łych ma­szyn wy­cho­dzi­ły za­ło­gi, sta­jąc przy sa­mo­lo­tach w po­zy­cji na bacz­ność, jak do prze­glą­du.

Wą­sa­ty An­glik za­trzy­mał się i wy­prę­żył jak naj­le­piej po­tra­fił.

– Sir! – za­sa­lu­to­wał. – Pod­puł­kow­nik Ro­nald H. Young. Mam za­szczyt za­mel­do­wać przy­by­cie pierw­szej bry­tyj­skiej gru­py lot­ni­czej!

Fin od­dał ho­no­ry, uśmiech­nął się sze­ro­ko i ru­szył ści­skać pra­wi­cę go­ścio­wi.

– Bar­dzo, bar­dzo się cie­szę! – Po­trzą­sał dło­nią przy­by­sza, uj­mu­jąc ją w że­la­znym uści­sku. – To prze­ło­mo­wy dzień dla mo­je­go na­ro­du, prze­ło­mo­wy… – An­glik od­po­wie­dział dy­plo­ma­tycz­nym uśmie­chem, ale wą­skie, ciem­ne oczy nie zdra­dza­ły we­so­ło­ści. Wręcz prze­ciw­nie.

Ba­giń­ski do­sko­na­le go ro­zu­miał. Byli w po­dob­nej sy­tu­acji. Da­le­ko od domu, w ob­cym kra­ju. Choć on przy­naj­mniej na swo­jej woj­nie.

Lund­kvist chwy­cił przy­by­sza pod ra­mię i prze­cią­gnął bli­żej or­kie­stry oraz pocz­tów sztan­da­ro­wych, w któ­rych stro­nę cała gru­pa się ob­ró­ci­ła. Sta­nę­li na bacz­ność, cze­ka­jąc na hym­ny. Fin nie wy­trzy­mał i nie zwa­ża­jąc na obec­ność sto­ją­ce­go bli­sko Po­la­ka, uno­sząc się na pal­cach, po­chy­lił się do ucha An­gli­ka.

– Czy wia­do­mo, kie­dy nad­le­cą ko­lej­ni?

Youn­go­wi drgnął su­mia­sty wąs.

– Nie­ba­wem, sir! Nie­ba­wem – od­parł. Za­pew­ne nie znał szcze­gó­łów mię­dzy­rzą­do­wych usta­leń.

Za­brzmia­ły pierw­sze tak­ty God Save the King. Wszy­scy ofi­ce­ro­wie sta­nę­li w po­sta­wie za­sad­ni­czej, uro­czy­ście sa­lu­tu­jąc. Ma­rek słu­chał mu­zy­ki i my­ślał o tym, co przy­szło mu prze­ży­wać.

Wie­le się po­zmie­nia­ło, od­kąd był w Hel­sin­kach i od­kąd Niem­cy włą­czy­ły się do woj­ny. Za­pro­sze­nie z po­przed­nie­go dnia na tę uro­czy­stość było wiel­kim za­sko­cze­niem. Wy­glą­da­ło jed­nak na to, że będą na­stęp­ne. Ba­giń­ski szyb­ko ko­ja­rzył fak­ty.

Je­śli do da­le­kiej Fin­lan­dii przy­by­wa­li nie­mal ofi­cjal­nie Bry­tyj­czy­cy, by jak się wy­da­wa­ło, wal­czyć, a nie tyl­ko do­wieźć ma­szy­ny, to ozna­cza­ło, że była jesz­cze szan­sa do­ko­pać czer­wo­nym. ■

Rozdział 1

Ze­wsząd, od wscho­du, jak i za­cho­du, do­la­ty­wa­ło prze­ra­ża­ją­ce dud­nie­nie po­tę­go­wa­ne echem wiel­kich gór. Dzia­ła czy bom­by mie­li­ły ko­lej­ne po­zy­cje, za­bi­ja­ły, nisz­czy­ły, pod­pa­la­ły. Gdy­by wejść na je­den z po­bli­skich wierz­choł­ków zie­le­nią­cych się wzgórz, bez tru­du moż­na by było do­strzec wiel­kie pió­ro­pu­sze czar­nych dy­mów zna­czą­cych miej­sca walk czy ko­lej­nych bez­sen­sow­nych rze­zi, z któ­rych już za­sły­nę­ła ta nowa woj­na.

Tak jak i w ostat­nich la­tach, li­piec 1941 roku był nie­zwy­kle cie­pły i sło­necz­ny. Skwar otę­piał zmy­sły, spo­wal­niał re­ak­cje i mę­czył, zwłasz­cza w wo­jen­nej za­wie­ru­sze. Cier­pie­li wszy­scy, a naj­bar­dziej ucie­ka­ją­cy przed po­żo­gą cy­wi­le, z któ­rych do­pie­ro co opu­sto­sza­ła oko­li­ca. Ko­bie­ty, star­cy i dzie­ci, spo­ce­ni, cza­sem ran­ni, z opa­lo­ny­mi twa­rza­mi i spierzch­nię­ty­mi z bra­ku wody usta­mi, ucho­dzi­li jesz­cze nie­daw­no w dłu­gich ko­lum­nach, zer­ka­jąc w nie­bo i szu­ka­jąc zło­wro­gich ciem­nych punk­tów nad ho­ry­zon­tem. Sa­mo­lo­tów. Nie­miec­kich sa­mo­lo­tów, któ­re nie wie­dzieć cze­mu nur­ko­wa­ły z za­ja­dło­ścią na bez­bron­ne ludz­kie po­to­ki, sie­kąc bez li­to­ści z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i zrzu­ca­jąc bom­by. Mó­wi­ło się z po­cząt­ku, że to So­wie­ci, że Niem­cy tak by nie po­stę­po­wa­li. Że to kul­tu­ral­ny na­ród. Jed­nak nie.

Osty­gły ogon bom­bow­ca le­żą­ce­go na przy­droż­nej łące i czar­ny kształt swa­sty­ki na sta­tecz­ni­ku były wy­star­cza­ją­cym do­wo­dem.

Cho­rą­ży Ma­rian Ły­skow­ski, mło­dy jesz­cze, nie­daw­ny re­zer­wi­sta, sie­dząc w płyt­kim oko­pie, nie po­tra­fił ode­rwać oczu od po­kry­tej sa­dzą i reszt­ka­mi ciem­nej far­by kon­struk­cji. Nic nie przy­ku­wa­ło jego uwa­gi tak moc­no jak ten skrzy­dla­ty upiór. A prze­cież wrak był tyl­ko do­peł­nie­niem po­twor­ne­go wi­do­ku, jaki stał się co­dzien­no­ścią od tych kil­ku let­nich dni.

Rdza­wo-bru­nat­ne sko­ru­py nie­licz­nych aut, po­wyw­ra­ca­ne wozy, spuch­nię­te od słoń­ca i cuch­ną­ce pa­dłe ko­nie, set­ki, ty­sią­ce to­bo­łów, wa­liz i ubrań za­ście­la­ły ciem­ne, prze­ra­ża­ją­ce leje po bom­bach i po­trza­ska­ną krę­tą dro­gę. Do tego zbi­te z de­sek krzy­że pro­wi­zo­rycz­nych gro­bów, roz­sia­ne wzdłuż tej szo­sy śmier­ci, na któ­rej zgi­nę­ło tak wie­lu lu­dzi. Zwy­kłych, pro­stych, pierz­cha­ją­cych przed woj­ną cy­wi­lów. Wie­lu pew­nie my­śla­ło, że ciem­ny dach lasu uchro­ni ich przed wzro­kiem sie­pa­czy, że uda się prze­cze­kać. Za­pła­ci­li ży­ciem za ta­kie ro­zu­mo­wa­nie.

Cho­rą­że­go coś ści­snę­ło w doł­ku. Na samą myśl, że jego sio­stra, brat i ro­dzi­ce mo­gli­by tak… Albo Niem­cy ich aresz­to­wa­li… Prze­ra­ził się. Sły­szał prze­cież, co wy­czy­nia­li choć­by w Ka­to­wi­cach czy na Ma­zow­szu.

– Tylu lu­dzi – po­wie­dział sam do sie­bie i prze­tarł wy­chu­dzo­ną, ogo­rza­łą twarz dwu­dzie­sto­lat­ka. Chciał prze­stać my­śleć, od­go­nić, co złe, ale na­wet gdy za­mknął oczy, wi­dział znów to wszyst­ko. Czar­ne sa­mo­lo­ty, ogień. Sły­szał krzy­ki. Stra­chu nie po­zbył się na­wet na chwi­lę. Czuł go wte­dy, gdy opusz­cza­li pło­ną­cy Sta­ry Sącz, i te­raz, gdy gni­li w tym za­po­mnia­nym przez nie­bio­sa le­sie. Lęk tra­wił go od środ­ka.

Na­brał po­wie­trza i dys­kret­nie ro­zej­rzał się po po­zy­cji. Jego po­ra­nio­ny plu­ton, nie­mal par­ty­zanc­ka mie­szan­ka daw­nych ochot­ni­ków Ba­ta­lio­nu Obro­ny Na­ro­do­wej i kil­ku wia­ru­sów, któ­rzy zdo­ła­li po­wą­chać pro­chu już 22 lip­ca, kie­dy to wszyst­ko z Niem­ca­mi się za­czę­ło, krył się w za­sło­nię­tych po­wa­lo­ny­mi drze­wa­mi ja­mach i oko­pach. „Czy wie­dzą, że się boję”? – spy­tał sam sie­bie w du­chu i za­raz przy­brał naj­bar­dziej har­dą minę, jaką po­tra­fił. „Czy oni też…”

Od­po­wiedź nie była trud­na. Sie­dzą­cy naj­bli­żej żoł­nie­rzyk, dzie­ciak odzia­ny w za duży dre­li­cho­wy mun­dur ści­śnię­ty pa­sem z ła­dow­ni­ca­mi, ki­wał się, jak­by był nie­speł­na ro­zu­mu, nie­mal do krwi ob­gry­za­jąc so­bie pa­znok­cie.

Ły­skow­ski chciał coś po­wie­dzieć, po­cie­szyć, ale głos uwiązł mu w gar­dle. Nie po­tra­fił aż tak kła­mać. Do­sko­na­le wie­dział, że są na stra­co­nej po­zy­cji, że je­śli wróg na­dej­dzie z całą po­tę­gą, dłu­go nie wy­trzy­ma­ją. Je­śli uda się do zmro­ku, to już bę­dzie suk­ces. „Gdy­by nas obe­szli i okrą­ży­li…” – wzdry­gnął się na samą myśl. „Pułk musi odejść jak naj­da­lej, to naj­waż­niej­sze” – po­wta­rzał za­da­nie, któ­re obie­cał wy­peł­nić. Albo, jak na­le­ża­ło, lec z ho­no­rem. Choć na­wet ofia­ra ży­cia nie po­wstrzy­ma po­cho­du wro­ga. To wie­dział każ­dy ro­zum­ny czło­wiek, ale obo­wią­zek był po­nad wszyst­ko.

Drżą­cą ręką się­gnął po ma­nier­kę. Kil­ka ły­ków cie­płe­go pły­nu po­mo­gło tyl­ko tro­chę. Za­raz woj­na o so­bie przy­po­mnia­ła.

Od lasu, w bok od dro­gi, niósł się tę­tent pę­dzą­ce­go ko­nia. Cho­rą­ży gwał­tow­nie od­wró­cił się w tam­tą stro­nę, po­dob­nie jak i resz­ta lu­dzi. Po­gła­dził ner­wo­wo ka­bu­rę Visa, ru­szył do prze­sie­ki i za­czął wpa­try­wać się w ścia­nę wy­so­kich, jesz­cze ca­łych drzew.

Jeź­dziec, spo­co­ny, prze­ra­żo­ny dzie­ciak w pie­cho­ciń­skim heł­mie, le­d­wo za­trzy­mał zwie­rzę.

– Jadą! Jadą! – mel­do­wał, a ra­czej wrzesz­czał roz­go­rącz­ko­wa­ny.

Ze­sko­czył z ko­nia, aż hełm opadł mu na oczy. Ple­cy i rę­ka­wy dre­li­chu po­kry­wa­ły mu ciem­ne pla­my potu. Znak, że dłu­go le­żał w tra­wach, przy­pie­ka­ny go­rą­cym słoń­cem.

– Ilu? – spy­tał nie­pew­nie do­wód­ca. – Mów, ilu?! – po­pra­wił gło­śniej. Resz­ta plu­to­nu nad­sta­wia­ła uszu w ogrom­nym na­pię­ciu.

– Zwiad na mo­to­cy­klach. Pięć. – Zwia­dow­ca po­pra­wiał za duże na­kry­cie gło­wy. – Ale za nimi pew­nie resz­ta.

– Czoł­gi – ode­zwał się ar­ty­le­rzy­sta od skry­tej pod gę­stą po­wło­ką ga­łę­zi ar­ma­ty Bo­for­sa. – Za nimi pew­no czoł­gi jadą. Ja wiem. – Ce­low­ni­czy wy­dął usta, jak­by chciał za­gwiz­dać, i po­ki­wał czer­wo­ną od słoń­ca gło­wą. – Idą na pew­nia­ka. No, chy­ba że nas doj­rzą.

Ły­skow­ski tyl­ko za­zgrzy­tał zę­ba­mi. Nie miał za­mia­ru się mą­drzyć. Ten Bo­fors i jed­na po­czci­wa „pra­wo­sław­na” sie­dem­dzie­siąt­ka­piąt­ka to były skar­by jego od­dzia­łu. A ich ob­słu­gi… Nie­oszli­fo­wa­ne dia­men­ty. Uda­ło im się wo­jo­wać i prze­żyć i je­śli coś mó­wi­li, to tak mu­sia­ło być.

Cho­rą­ży po­czuł, jak ser­ce mu przy­śpie­sza, a na jego chu­dej syl­wet­ce sku­pia się wzrok pra­wie trzy­dzie­stu lu­dzi. Zer­k­nął na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła pierw­sza. „Je­śli bę­dzie­my ci­cho…” – po­my­ślał w przy­pły­wie emo­cji.

– Prze­pusz­czać! – krzyk­nął nie­spo­dzia­nie, jak­by coś go na­tchnę­ło. – Zwiad prze­pu­ścić. Niech nikt się nie waży strze­lać, je­śli nie bę­dzie po­trze­by. Pod­ofi­ce­ro­wie, pil­no­wać… – Ro­zej­rzał się po gę­stym le­sie, pro­sząc Boga, by te zie­lo­ne ga­łę­zie świer­ków za­kry­ły jego lu­dzi jak naj­le­piej.

– A jak pój­dą prze­sie­ką? – za­nie­po­ko­ił się inny żoł­nie­rzyk, na­sto­la­tek z Brow­nin­giem le­żą­cym przy oko­pie.

– Nie pój­dą – uspo­ko­ił go jeź­dziec. – Kon­no może. Mo­to­ra­mi nie. Dziur na­ro­bi­li bom­ba­mi i drze­wa po­wa­lo­ne. Za dużo kło­po­tu – mą­drzył się. – Pój­dą as­fal­tem, tam ła­twiej. Wi­dzie­li z nie­ba, że my w od­wro­cie…

– Star­czy – prze­rwał cho­rą­ży. – Po­ga­da­cie póź­niej. Na sta­no­wi­ska, gło­wy i dupy ni­sko. Póki zna­ku nie dam, nikt się nie ru­sza! – Kiw­nął ręką na sto­ją­cych jak w prze­ra­ża­ją­cym le­tar­gu lu­dzi. – Ty – wska­zał na zwia­dow­cę. – Ko­nia za­bie­raj jak naj­da­lej, żeby nas nie zdra­dził! – roz­ka­zał i po­pę­dził do swe­go dołu. Le­d­wie zdą­żył się sku­lić, gdy od za­cho­du po zie­mi za­czął się nieść ter­kot mo­to­cy­klo­we­go sil­ni­ka. – Ani drgnij – wy­ce­dził przez zęby do chło­pa­ka, któ­ry te­raz trząsł się obok jak osi­ka, nie po­tra­fiąc opa­no­wać lęku. Nie­wie­le po­mo­gło.

Nie­miec­kie mo­to­ry wje­cha­ły w cień po­tęż­ne­go lasu. Za­ku­rzo­ne syl­wet­ki wro­gów, w płasz­czach, heł­mach i o twa­rzach po­kry­tych py­łem, wy­glą­da­ły jak prze­ra­ża­ją­ce zja­wy. Cho­rą­ży zer­k­nął przez szkła lor­net­ki tyl­ko raz, kie­dy byli da­le­ko, i padł na samo dno oko­pu.

– Ani drgnij – po­wtó­rzył prze­stra­szo­ny.

Nie­du­ża ko­lum­na pię­ciu BMW ze zbroj­ny­mi w ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we ko­sza­mi z py­ka­niem sil­ni­ków ob­jeż­dża­ła leje i po­ła­ma­ne drze­wa. Kie­row­cy nie śpie­szy­li się. Byli ostroż­ni. Też zdą­ży­li się na­pa­trzyć na pol­skie me­to­dy. Wie­lu uzna­wa­ło, że Po­la­cy wal­czą z dziw­ną mie­sza­ni­ną bra­wu­ry i tchó­rzo­stwa. Szyb­ko pa­da­ją pod cio­sa­mi za­go­nów pan­cer­nych, bomb i cięż­kiej ar­ty­le­rii, a po­tem czmy­cha­ją, bo­jąc się okrą­że­nia, albo się pod­da­ją. Jed­nak miej­sca­mi po­tra­fi­li stać nie­wzru­sze­ni jak gła­zy. Tak było pod Mo­krą, Wy­ra­mi, w Gdy­ni czy na dia­bel­nym We­ster­plat­te, któ­re bro­ni­ło się już po­nad ty­dzień, mimo że jego za­ło­ga nie mia­ła żad­nych szans na oca­le­nie.

Ci odzia­ni w zie­lo­no-sza­re mun­du­ry żoł­nie­rze Görin­ga bar­dzo mało wie­dzie­li o tej woj­nie i nie­wie­le tak na­praw­dę ro­zu­mie­li. Nie mie­li po­ję­cia, że ich trium­fal­ny nie­mal marsz to wy­nik krwa­we­go boju, jaki Po­la­cy to­czy­li z So­wie­ta­mi, sta­jąc z nimi w krwa­wym uści­sku na wscho­dzie. Tam też, na przed­mo­ściu ru­muń­skim, za­mie­rza­no two­rzyć osta­tecz­ną re­du­tę i tam każ­da jed­nost­ka, ba­ta­lion i pułk były na wagę zło­ta. I tam co­fa­li się wszy­scy, od­da­jąc pole We­hr­mach­to­wi.

Niem­cy przez Pol­skę szli szyb­ko. Omi­ja­li wro­gie po­zy­cje lub okła­da­li ogniem dział całe wsie i mia­stecz­ka, za­wsze kie­dy ist­nia­ło nie­bez­pie­czeń­stwo, że wróg się umoc­nił i bę­dzie wal­czyć. Ostrze­li­wa­li prze­łę­cze i wą­wo­zy.

Roz­nie­sio­ny bom­bar­do­wa­niem las, pe­łen znisz­czo­ne­go do­byt­ku i ludz­kich zwłok, w któ­rym krew nie zdą­ży­ła wsiąk­nąć w zie­mię, nie bu­dził wi­docz­nie więk­sze­go nie­po­ko­ju.

Jed­nak pierw­sze BMW za­trzy­ma­ło się na sa­mym środ­ku dro­gi. Za nim po­zo­sta­łe. Byli na wy­cią­gnię­cie ręki. Ły­skow­ski za­marł, jego ser­ce przy­śpie­szy­ło. „Żeby ża­den nie…” – po­wta­rzał w my­ślach, zer­ka­jąc tam, gdzie był jego plu­ton. Niem­cy albo coś prze­czu­wa­li, albo na­gle zro­bi­li się bar­dzo ostroż­ni. Nikt z po­ra­żo­nych stra­chem Po­la­ków nie wy­su­nął gło­wy na­wet na cen­ty­metr, wie­dząc do­brze, co to może ozna­czać. Na­wet gdy­by za­ła­twi­li tych tam, to idą­ce za nimi czoł­gi i dzia­ła roz­nio­sły­by to miej­sce w proch.

Py­ka­nie mo­to­cy­klo­we­go sil­ni­ka biło w gło­wę ni­czym młot, do­pro­wa­dza­jąc cho­rą­że­go na skraj obłę­du. Za­ci­snął zęby, przy­tkał uszy. Se­kun­dy i mi­nu­ty cią­gnę­ły się ni­czym cała wiecz­ność. I jesz­cze ten strach. „Cze­go chcą? Co ro­bią?” – ko­ła­ta­ło się po spo­co­nej gło­wie, ale nie spo­sób było zna­leźć od­po­wie­dzi na te py­ta­nia.

Nie mógł wi­dzieć, że dwóch Niem­ców ze­szło ze swych ma­szyn i z po­wa­gą, ostroż­nie i wol­no oglą­da­ło wrak nie­miec­kie­go Stu­ka­sa i reszt­ki spa­lo­nej w nim za­ło­gi. Dwóch in­nych we­szło na ściół­kę, lu­stru­jąc po­trza­ska­ny bór. Wi­dok świe­żych gro­bów i upior­ne bry­ły po­strze­la­nych aut oraz ster­ty po­roz­rzu­ca­nych ubrań nie na­stra­ja­ły ich do dal­szych spa­ce­rów. Za­wa­ha­li się i za­czę­li co­fać z nie­we­so­ły­mi mi­na­mi. Jak­by sami prze­ra­zi­li się tym, co wi­dzą.

Po le­sie po­niósł się na­gle gło­śny, szcze­kli­wy głos. Ich do­wód­ca uznał chy­ba, że star­czy, i ka­zał wsia­dać na ma­szy­ny. Na­stą­pi­ło za­mie­sza­nie i za­raz ko­lum­na do­da­ła gazu. Na sam ko­niec, jak­by dla pew­no­ści albo na po­strach, któ­ryś Nie­miec coś krzyk­nął i echo po­nio­sło krót­ką, pusz­czo­ną wy­so­ko se­rię. Kule z głu­chym stuk­nię­ciem biły o drze­wa. Mło­dy żoł­nierz obok pol­skie­go do­wód­cy o mało nie krzyk­nął, są­dząc pew­nie, że to już atak. Za­gryzł rękę i prze­trzy­mał atak pa­ni­ki. Za­raz znów grzmot­nął ka­ra­bin, tyle że tym ra­zem w dru­gą stro­nę dro­gi.

Po chwi­li dźwięk sil­ni­ków za­czął szyb­ko się od­da­lać. Zwiad od­jeż­dżał na wschód w stro­nę Ma­ła­sto­wa. Mia­stecz­ka, któ­re jak wie­rzył Ły­skow­ski, pułk pie­cho­ty już zdą­żył opu­ścić i Niem­cy nie będą go pa­lić i mścić się.

Cho­rą­ży wol­no i ostroż­nie wy­chy­lił gło­wę i mru­żąc oczy, ro­zej­rzał się wo­ko­ło. Nie było ni­ko­go. Tyl­ko w gó­rze cią­gle wi­sia­ła siwa chmur­ka spa­lin, a da­le­ko gasł od­głos sil­ni­ków.

– Czy­sto – po­wie­dział.

– Czy­sto – po­wtó­rzył ktoś inny.

– To te­raz szyb­ko! – za­rzą­dził. – Ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we na­przód! – Ob­słu­ga skry­te­go pod krza­ka­mi i pa­łat­ką Brow­nin­ga na trój­no­gu wy­ro­sła jak spod zie­mi i po­pę­dzi­ła bez sło­wa, ze sku­pio­ny­mi twa­rza­mi, nie­mal na skraj dro­gi. Na­praw­dę do­brze się ukry­li. – Dwa blo­ko­wać tyły, jak­by tam­ci mie­li wra­cać! – ko­men­de­ro­wał Ły­skow­ski, ku­ca­jąc przy drze­wie. Się­gnął po lor­net­kę, szu­ka­jąc praw­dzi­wej zwie­rzy­ny, na któ­rą miał po­lo­wać.

– Spóź­nia­ją się, psie syny – wes­tchnął nie­mal z ulgą.

Miał nie­co cza­su.

– Ar­ma­ty… – mach­nął na ob­słu­gi Bo­for­sa i sie­dem­dzie­siąt­ki­piąt­ki. Tyl­ko na to cze­ka­li, bo na­tych­miast rzu­ci­li się do bie­gu. Sta­lo­we kon­struk­cje z trza­skiem drew­na to­czy­ły się ze swych kry­jó­wek bli­żej szo­sy. Żoł­nie­rze sa­pa­li, roz­kła­da­jąc ma­szy­ny i oko­pu­jąc szyb­ko swo­je cu­deń­ka po­mię­dzy drze­wa­mi i po­wa­lo­ny­mi pnia­mi. – Ma­sko­wać do­brze – rzu­cił dla pew­no­ści Ły­skow­ski, choć jego lu­dzie do­sko­na­le wie­dzie­li, co ro­bić.

Schwy­ci­li dłu­gie, gięt­kie, peł­ne li­sto­wia ga­łę­zie i za­czę­li sta­ran­nie ob­kła­dać sta­no­wi­ska. Po mi­nu­cie spod zie­lo­nej za­sło­ny le­d­wo wi­dać było lufy i ce­low­ni­ki.

Pierw­szy stał Bo­fors, nie­po­zor­ny, ni­ski, ale bar­dzo groź­ny. Do­sko­na­ły do wal­ki z za­sadz­ki. Ob­słu­ga le­ża­ła na ogo­nach z za­cię­ty­mi twa­rza­mi, pa­trząc w dal. Roz­ło­ży­li kil­ka cen­nych po­ci­sków i cze­ka­li na ofia­rę.

Więk­sza ar­ma­ta mia­ła bić z tyłu. Była za duża na ten po­trzas­kany las, sta­ro­daw­ne koła oka­za­ły się nie­po­ręcz­ne, a ma­new­ro­wa­nie nią gra­ni­czy­ło z cu­dem, ale cią­gle sta­no­wi­ła groź­ną broń.

Za­ma­sko­wa­no szyb­ko ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we i je­dy­ny w pod­od­dzia­le prze­ciw­pan­cer­ny Ur, kry­ją­cy się w brzo­zo­wym młod­ni­ku jako zu­peł­ny już od­wód.

Cho­rą­ży pa­trzył na ten cały har­mi­der, gry­ząc war­gi. Je­śli mia­ło się udać, mu­sie­li za­sko­czyć Niem­ców i za­raz od­ska­ki­wać.

Coś go tknę­ło. Ode­rwał wzrok od szy­ku­ją­cych gra­na­ty ar­ty­le­rzy­stów i uniósł gło­wę wraz z lor­net­ką. Grdy­ka mu za­fa­lo­wa­ła.

– Cz… – sło­wo utknę­ło w gar­dle.

Były tam. Sza­re, po­kry­te ku­rzem po­two­ry z bia­ły­mi krzy­ża­mi. Jed­nost­ka zwia­dow­cza dy­wi­zji pan­cer­nej. Je­cha­ły w ko­lum­nie jak na pa­ra­dzie. Dziw­ne. Nie było ich sły­chać. Jak­by gang sil­ni­ków zlał się z hu­ka­mi da­le­kich eks­plo­zji.

„Może to tyl­ko przy­wi­dze­nie” – po­my­ślał cho­rą­ży.

Nie, one na­praw­dę tam były, zbli­ża­ły się, ro­sły w oczach.

– Czoł­gi! – rzu­cił gło­śniej. – Jak wja­dą mię­dzy drze­wa, pa­no­wie – klep­nął naj­bliż­sze­go dzia­ło­no­we­go, któ­ry też za­stygł w bez­ru­chu z lor­net­ką przy oczach – bić w pierw­szy i…

– …i ostat­ni – rzu­cił z nie­by­wa­łym spo­ko­jem ar­ty­le­rzy­sta. – Po­tem ko­lej­no… – Usta mu­sku­lar­ne­go czło­wie­ka o okrą­głej twa­rzy wy­krzy­wił dziw­ny gry­mas, ni to ra­do­ści, ni lęku. – Gra­nat prze­ciw­pan­cer­ny – na­ka­zał i jego lu­dzie za­czę­li szy­ko­wać od­po­wied­nie ła­dun­ki. Wie­dział do­brze, że na otwar­tym polu albo na­wet wzgó­rzu z dwo­ma ar­ma­ta­mi na­prze­ciw tylu Niem­ców szan­se miał­by ni­kłe. Ustrze­lił­by jed­ne­go, choć i to nie­pew­ne, i mu­siał­by wiać. Tu, w tej gę­stwi­nie, sy­tu­acja wy­glą­da­ła znacz­nie le­piej.

Ko­lum­na zbli­ża­ła się szyb­ko, nie wi­dząc chy­ba za­gro­że­nia. W koń­cu roz­po­zna­nie ni­cze­go nie wy­kry­ło. Pol­ski cho­rą­ży li­czył po­śpiesz­nie ma­szy­ny. Jed­na, dwie…

– Jest ich dzie­sięć – oznaj­mił za­ło­gom, czu­jąc, jak nogi za­czy­na­ją mu trząść się w ko­la­nach. – Dzie­sięć, pa­no­wie! Pie­cho­ty nie wi­dać. Trzy­mać się! – ni to roz­ka­zy­wał, ni pro­sił. – Go­tuj gra­na­ty i bu­tel­ki! – wy­krzyk­nął do pod­ofi­ce­rów, jak­by do­pie­ro so­bie o nich przy­po­mniał.

Pan­ze­ry szły jak po sznur­ku. Po­fał­do­wa­ny te­ren nie był prze­szko­dą, by roz­wi­nąć się w sze­ro­ki szyk i do­pie­ro przed la­sem wje­chać w wą­skie gar­dło dro­gi. Mimo to czoł­gi­ści pę­dzi­li gę­sie­go.

– Do­brze się czu­ją – za­wy­ro­ko­wał ar­ty­le­rzy­sta, prę­żąc się w dziw­nym pod­nie­ce­niu. Ły­skow­ski uznał, że sko­ro ktoś taki jak on prze­sta­je się oba­wiać wro­ga, to jest szan­sa. W gło­wie mu po­ja­śnia­ło.

Pierw­szy wóz, z gło­wą do­wód­cy wy­sta­ją­cą z wie­ży, był już na tyle wy­raź­ny, by cho­rą­ży pół­gło­sem za­ko­men­de­ro­wał:

– Kryć się i cze­kać na roz­ka­zy. Bez po­zwo­le­nia nie strze­lać. Pod­pusz­czać bli­sko – do­dał jesz­cze, do­był pi­sto­le­tu i padł w dół.

– Tak jest – ar­ty­le­rzy­sta brzmiał nie­co lek­ce­wa­żą­co. Do­brze wie­dział, co ro­bić, ża­den smar­kacz nie mu­siał mu przy­po­mi­nać. – Ła­duj – roz­ka­zał, kry­jąc gło­wę w ra­mio­nach.

Ko­niec ko­lum­ny ma­ja­czył jesz­cze da­le­ko na polu, w roz­grza­nym po­wie­trzu, gdy strasz­ny, cięż­ki głos mo­to­rów i skrzy­pie­nie gą­sie­nic ro­ze­szły się wresz­cie mię­dzy drze­wa­mi.

Wie­ża pierw­sze­go wozu skrę­ci­ła w bok, ale chy­ba tyl­ko dla za­sa­dy, bo za­raz dwu­dzie­sto­mi­li­me­tro­wa ar­ma­ta Pz II wró­ci­ła na miej­sce. Wozy to­czy­ły się nie­śpiesz­nie, z ła­two­ścią mie­ląc co mniej­sze po­wa­lo­ne drze­wa i omi­ja­jąc leje po bom­bach. Ich wą­skie gą­sie­ni­ce miaż­dży­ły po­roz­rzu­ca­ne gra­ty. Ja­kaś czer­wo­na szma­ta, su­kien­ka czy coś in­ne­go, wkrę­ci­ła się w koła pierw­sze­go wozu, a ten cią­gnął ją jesz­cze kil­ka me­trów.

Kie­dy do­wód­ca pierw­sze­go czoł­gu, ubra­ny w wa­to­wa­ny czar­ny be­ret, wy­chy­lił się, by zer­k­nąć na wrak bom­bow­ca, już nie­mal lo­kal­ną przy­droż­ną atrak­cję, ar­ty­le­rzy­sta wark­nął:

– Pal!

Jak­by pio­run strze­lił. Huk­nę­ło. Zie­mia za­drża­ła i bia­ły ob­łok ule­ciał wy­so­ko w ko­na­ry. Za­raz też puk­nął Bo­fors.

Cho­rą­ży ze­rwał się, usi­łu­jąc doj­rzeć co­kol­wiek. Grzmot­nę­ło gdzieś w od­da­li na dro­dze. Jęk­nął rwa­ny me­tal i bły­snął pło­mień. „Pra­wo­sław­na” tra­fi­ła pierw­sza. Nie­co po sko­sie, na dro­dze stał spo­wi­ty dy­mem sta­lo­wy po­twór, ofia­ra Bo­for­sa. Tra­fi­li pro­sto w bia­ły krzyż na ka­dłu­bie. Czołg wy­da­wał się ogrom­ny i nie­znisz­czal­ny, ale mimo to dy­mił z sil­ni­ka. Nim Po­lak zdą­żył coś po­wie­dzieć, obie ar­ma­ty już były za­ła­do­wa­ne.

– Pal! – znów po­le­cia­ło w las.

Lufy od­sko­czy­ły. Grzmot­nę­ło po raz ko­lej­ny.

– Ognia! – ryk­nął do swo­jej pie­cho­ty cho­rą­ży. Pal­ba wy­bu­chła kłu­ją­cym uszy hu­kiem. Smu­go­we po­ci­ski chło­dzo­nych wodą Brow­nin­gów omio­tły dwa pierw­sze Pan­ze­ry. Ten na cze­le pło­nął te­raz ży­wym ogniem bi­ją­cym z każ­de­go otwo­ru. Tra­fio­ny w gło­wę Nie­miec z krwa­wią­cą raną osu­nął się w go­re­ją­ce pie­kło. Dzia­ła biły raz za ra­zem z mor­der­czą sku­tecz­no­ścią. Nikt już nie mu­siał da­wać roz­ka­zów. Ar­ty­le­rzy­ści wie­dzie­li, co mają ro­bić. Tan­ki, jak zwie­rzy­na w śmier­tel­nym po­trza­sku, pró­bo­wa­ły ucie­kać, wa­ląc na oślep. Ich wie­że krę­ci­ły się na boki, pru­jąc ja­skra­wy­mi bły­ska­mi, tnąc ga­łę­zie i ry­jąc zie­mię. Nie­opi­sa­ny huk bi­twy wy­peł­nił las.

Pol­skie ar­ma­ty spi­sy­wa­ły się do­sko­na­le. Do­brze ukry­te, nie­do­stęp­ne dla nie­miec­kich kul. Go­rzej z prze­ra­żo­ny­mi i pod­nie­co­ny­mi dzie­cia­ka­mi z pie­cho­ty.

– Gra­na­ty! Gra­na­ty, do cho­le­ry! – Ły­skow­ski wy­sko­czył z oko­pu, strze­la­jąc w sta­lo­we czoł­gi chy­ba dla do­da­nia so­bie otu­chy.

Ktoś się po­de­rwał z wiąz­ką sta­lo­wych ła­dun­ków, ale nie uszedł da­le­ko. Wy­pro­sto­wa­ny, z ka­ra­bi­nem na ple­cach, wy­glą­dał na wi­dza przed­sta­wie­nia, a nie idą­ce­go do wal­ki żoł­nie­rza. Nie zdą­żył drgnąć, nim prze­szy­ła go se­ria czoł­go­we­go MG 34, rwąc na ple­cach wiel­kie rany. Z tyłu po­le­ciał kok­tajl Mo­ło­to­wa, ale bu­tel­ka roz­pry­sła się na dro­dze, wznie­ca­jąc nie­groź­ny pło­mień.

Te­raz i Ły­skow­ski po­czuł, jak świsz­czą mu nad gło­wą roz­ża­rzo­ne kule ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Przy­warł do zie­mi. Ta­śmo­wy przy Brow­nin­gu osu­nął się bez jęku, tra­fio­ny w czo­ło. Po­cisk nie­miec­kiej ar­ma­ty ro­ze­rwał się na ty­łach, tłu­miąc krzyk ran­nych.

Bo­fors zdą­żył zmie­nić po­zy­cję, choć te­raz był le­piej wi­docz­ny. Po­słał po­cisk. Ur też po­ka­zał, na co stać jego strzel­ca. Dwa ko­lej­ne wozy, sto­ją­ce mię­dzy drze­wa­mi, pod­sko­czy­ły przy wy­bu­chach. Po­la­cy, już mą­drzej­si, pę­dzi­li do nich, by pod osło­ną pło­ną­cych tru­mien ci­skać gra­na­ta­mi w szo­sę. Wo­kół hu­cza­ło i go­to­wa­ło się. Ja­kiś pa­proch wpadł cho­rą­że­mu do oka. Po­tarł je ner­wo­wo, zły, że w ta­kiej chwi­li nie wi­dzi do­brze.

Grzmot­nę­ło gdzieś od czo­ła i jak przez mgłę Ły­skow­ski doj­rzał po­kry­tą pło­mie­niem ciem­ną syl­wet­kę pierz­cha­ją­cą z wie­ży tan­ku. Nie­miec za­raz wy­wi­nął ko­zła, jak­by się po­tknął, i padł na zie­mię, jesz­cze przez kil­ka se­kund szar­pa­ny ku­la­mi Po­la­ków.

Sie­dem­dzie­siąt­ka­piąt­ka też biła, roz­no­sząc ko­lum­nę. Nie­miec­kie lek­kie czoł­gi sta­ły na dro­dze. Jesz­cze chwi­lę temu były dum­nym pod­od­dzia­łem, te­raz co naj­wy­żej kupą pło­ną­ce­go zło­mu. Tyl­ko dwa, trzy wozy, obi­ja­jąc się nie­po­rad­nie o drze­wa i pod­ska­ku­jąc na zwa­lo­nych pniach, ucie­ka­ły na wstecz­nym na pole, szu­ka­jąc ra­tun­ku.

– Prze­rwij ogień! – ryk­nął jak po­tra­fił naj­gło­śniej Ły­skow­ski. – Prze­rwij ogień! – po­wtó­rzył, prze­krzy­ku­jąc sal­wy oca­la­łych czoł­gów, syk pło­mie­ni i eks­plo­zje amu­ni­cji. – Od­bój! – na­ka­zał. – W las! – Ski­nął na ar­ma­ty. Za­ło­gi od razu rzu­ci­ły się zmie­niać po­zy­cje, wy­py­chać swo­je za­baw­ki. Za­przę­gów daw­no nie mie­li, trze­ba było ta­chać to całe że­la­stwo sa­me­mu. – Ran­nych na tyły. Szyb­ko, chło­pa­ki! – krzy­czał do­wód­ca, cho­wa­jąc Visa. Plu­ton, uszczu­plo­ny o parę osób, któ­rych nie zdą­ży­li po­cho­wać, jesz­cze roz­grza­ny wal­ką, nie mo­gąc na­wet po­dzi­wiać swe­go dzie­ła, wiał ile sił w no­gach. Nie było cza­su. Ły­skow­ski od­niósł pierw­sze spo­re zwy­cię­stwo, ale do­sko­na­le ro­zu­miał, że za ta­kie baty Niem­cy będą się mści­li. Po­lak przy­sta­nął i chwi­lę na­słu­chi­wał, czy już nie nad­la­tu­ją te cho­ler­ne Stu­ka­sy. Wie­dział, że za­raz po­tem po­ja­wi się wię­cej czoł­gów, ar­ty­le­ria, któ­ra zmie­cie las, i pie­cho­ta, któ­ra za­cznie cze­sać po­go­rze­li­sko. Bi­twa za­czy­na­ła się na do­bre i bę­dzie mu­siał po­my­śleć, co da­lej i jak dys­po­no­wać tym nędz­nym od­dzia­łem. Na­wet jak się pod­da, wróg li­to­ści nie oka­że. Ze­mści się. Zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Może do wie­czo­ra do­ży­je­my – wes­tchnął ża­ło­śnie i ru­szył za swo­imi.

Pod­zie­mia wie­ko­we­go pa­ła­cu wy­sprzą­ta­no, za­mu­ro­wa­no okien­ka, oświe­tlo­no. W ten oto spo­sób za­go­spo­da­ro­wa­no kil­ka za­po­mnia­nych i nie­uży­wa­nych po­miesz­czeń na miej­sce dla szta­bu na­czel­ne­go wo­dza.

Gru­be, chłod­ne ścia­ny ko­iły przy­jem­nie skut­ki go­rą­ce­go lata. Moc­ny strop da­wał jaką taką osło­nę przed ewen­tu­al­nym bom­bar­do­wa­niem, choć te ja­koś omi­ja­ły mia­sto Sta­ni­sła­wów, gdzie sta­nął sztab.

Do­wódz­two Woj­ska Pol­skie­go za­sia­da­ło za wiel­kim sto­łem zbi­tym przez sa­pe­rów z de­sek, te­raz za­sła­nym kil­ku­na­sto­ma ar­ku­sza­mi map, na któ­re co rusz na­no­szo­no ko­lej­ne zmia­ny, ru­chy wojsk, ata­ki i od­wro­ty.

Mar­sza­łek Śmi­gły-Rydz, nie­swój, wy­mi­ze­ro­wa­ny, jak­by to­czy­ła go ja­kaś cho­ro­ba, za­siadł u szczy­tu sto­łu. Fi­zycz­nie czuł się nie naj­le­piej, ale ukry­wał to przed współ­pra­cow­ni­ka­mi. Prze­cież i oni cięż­ko zno­si­li ewa­ku­ację ze sto­li­cy, po­rzu­ce­nie kil­ku miast i in­wa­zję nie­miec­ką. Bez wąt­pie­nia zmu­szo­no ich do pro­wa­dze­nia woj­ny w wa­run­kach skraj­nie trud­nych. Do tego te plot­ki o wzbu­rzo­nej lud­no­ści, oskar­ża­ją­cej wła­dze woj­sko­we i po­li­tycz­ne o brak przy­go­to­wa­nia i zwy­kłe tchó­rzo­stwo. To bo­la­ło naj­bar­dziej i od­bie­ra­ło siły. Jed­nak tak trze­ba było. Je­śli kraj miał oca­leć, ba, je­śli so­jusz­ni­cy mie­li ich trak­to­wać jak rów­no­praw­nych part­ne­rów, mu­sie­li wal­czyć. Na­wet gdy ozna­cza­ło to od­wrót.

Wą­tła do tej pory i ci­cha opo­zy­cja, rów­nież w gro­nie ge­ne­ra­łów, pod­no­si­ła gło­wę, go­to­wa do zmian i szu­ka­nia po­kla­sku u so­jusz­ni­ków. Na to tak­że nie moż­na było po­zwo­lić. Za­wi­ro­wa­nia po­li­tycz­ne nie wcho­dzi­ły w grę. Nie te­raz, w chwi­li naj­cięż­szej pró­by.

Cała nie­mal gru­pa po­chy­lo­na w ci­szy ni­czym w smut­nym le­tar­gu nad ma­pa­mi stu­dio­wa­ła po­stę­py wojsk wro­ga. Do­no­śne pu­ka­nie wy­rwa­ło szta­bow­ców z otę­pie­nia.

– Wejść – roz­ka­zał mar­sza­łek.

W drzwiach sta­nął odzia­ny w nie­na­gan­nie utrzy­ma­ny mun­dur ko­lo­ru kha­ki ge­ne­rał Ta­de­usz Peł­czyń­ski, szef II Od­dzia­łu. Był zdy­sza­ny, a na jego czo­le ro­si­ło się kil­ka kro­pel potu.

– Bar­dzo pa­nów prze­pra­szam. – Skło­nił gło­wę w stro­nę na­czel­ne­go wo­dza. – Pro­szę o wy­ba­cze­nie. – Był na­praw­dę za­że­no­wa­ny. – Pew­ne spra­wy nie po­zwo­li­ły mi…

– Do­brze już, do­brze – urwał te tłu­ma­cze­nia Śmi­gły-Rydz.

Wy­cią­gnął dłoń do pod­wład­ne­go i wska­zał mu miej­sce przy sto­le. Szef wy­wia­du miał pra­wo do nie­wiel­kie­go spóź­nie­nia. Jak wszy­scy inni. Zwłasz­cza w tych wa­run­kach.

– Sko­ro je­ste­śmy już w kom­ple­cie… – Ski­nął na sze­fa szta­bu. – Za­czy­naj­my. – Pod­parł łysą gło­wę na rę­kach.

Wa­cław Sta­chie­wicz wstał wol­no z miej­sca, schwy­cił w dło­nie kil­ka kar­tek za­pi­sa­nych naj­waż­niej­szy­mi mel­dun­ka­mi z ostat­nich kil­ku ner­wo­wych dni i na­brał po­wie­trza.

– Sy­tu­acja na dzień trzy­dzie­sty lip­ca ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­ste­go pierw­sze­go – za­czął su­cho. – Wschod­nia gra­ni­ca kra­ju – roz­po­czął od rze­czy naj­bar­dziej pa­lą­cych. – Ar­mie „Po­do­le” i „Wo­łyń” po uda­nym prze­bi­ciu się pod Lwów i oczysz­cze­niu przy­czół­ku z sił nie­przy­ja­cie­la prze­szły do obro­ny. Wsze­la­kie jed­nost­ki cięż­kie, ja­kie uda­ło się sko­ma­so­wać na przed­mo­ściu, uzu­peł­nia­ją stra­ty oso­bo­we oraz uzbro­je­nie. W wy­ni­ku walk na po­łu­dnie od Lwo­wa okrą­żo­no i znisz­czo­no w cią­gu ostat­nich dwóch dni reszt­ki bro­nią­cych się so­wiec­kich jed­no­stek. Tu na­le­ży wy­róż­nić jed­nost­ki KOP, cały czas osła­nia­ją­ce gra­ni­cę ru­muń­ską przed ude­rze­nia­mi ze wscho­du. So­wie­ci mają pew­ne pro­ble­my z ak­cja­mi po­ści­go­wy­mi i kon­ty­nu­owa­niem ofen­sy­wy na na­sze nowe po­zy­cje, co daje na­dzie­ję, że zdą­ży­my stwo­rzyć w ja­kimś stop­niu nową li­nię obro­ny na szpi­cy Rawa Ru­ska – Tar­no­pol oraz Dro­ho­bycz, Gró­dek i brzeg Dnie­stru – Rawa. Ko­niecz­ne jest wy­zna­cze­nie obro­ny przy­naj­mniej na gór­skich prze­łę­czach, na pra­wym skrzy­dle na­sze­go przy­czół­ku, na po­łu­dnie od Tar­no­po­la. Ude­rze­nie na tym od­cin­ku wy­da­je się naj­słab­sze, głów­nie ze wzglę­du na te­ren, ale ist­nie­je nie­bez­pie­czeń­stwo szyb­kie­go od­cię­cia nas od gra­ni­cy. Pro­gno­zy me­te­oro­lo­gicz­ne mó­wią o nad­cho­dzą­cym okre­sie ulew­nych desz­czów, co może jesz­cze wpły­nąć na spo­wol­nie­nie so­wiec­kich dzia­łań, zwłasz­cza lot­nic­twa.

Ge­ne­rał Wła­dy­sław Kal­kus drgnął i zda­wa­ło się, że ode­tchnął.

– Po­nad­to So­wie­tów ha­mu­ją, jak się wy­da­je, dzia­ła­nia Gru­py Wa­row­nej „Wil­no”, bro­nią­cej się pod sil­nym na­po­rem lot­ni­czym i lą­do­wym nie­przy­ja­cie­la. Skie­ro­wa­nie so­wiec­kich sił do kra­jów bał­tyc­kich oraz ukie­run­ko­wa­nie głów­nej osi na­tar­cia z za­cho­du na po­łu­dnie i po­łu­dnio­wy za­chód znacz­nie wy­dłu­ży­ło bol­sze­wic­kie li­nie za­opa­trze­nio­we. Po tak dłu­gim okre­sie cią­głych walk wy­da­je się – szef szta­bu spoj­rzał mi­mo­wol­nie na Peł­czyń­skie­go, któ­re­go od­dział prze­ka­zy­wał ta­kie wła­śnie przy­pusz­cze­nia – że sto­pień zu­ży­cia sprzę­tu oraz zmę­cze­nie wojsk wro­ga są znacz­ne. Do­dać na­le­ży, że poza li­nia­mi szyb­ko zmie­nia­ją­ce­go się fron­tu po­zo­sta­ło wie­le na­szych mniej­szych i więk­szych jed­no­stek, któ­re mogą pró­bo­wać ata­ko­wać li­nie ko­mu­ni­ka­cyj­ne oraz po­mniej­sze gar­ni­zo­ny so­wiec­kie. Do roz­pra­wy z nimi… – ge­ne­rał ugryzł się nie­omal w ję­zyk prze­ra­żo­ny tym sło­wem – bol­sze­wi­cy mogą prze­rzu­cić znacz­ne ilo­ści swo­ich sił.

Sta­chie­wicz prze­rwał na chwi­lę i się­gnął po szklan­kę wody.

Upił nie­co i za­raz wró­cił do te­ma­tu, wi­dząc nie­we­so­łe ob­li­cze wo­dza na­czel­ne­go.

– Ak­cja mo­bi­li­za­cyj­na ko­lej­nych rocz­ni­ków z te­re­nów, ja­kie są jesz­cze w na­szym po­sia­da­niu, prze­bie­ga spraw­nie. Z mel­dun­ków, któ­re otrzy­mu­je­my, wy­ni­ka, że uda­ła się też ewa­ku­acja spo­rej licz­by męż­czyzn zdol­nych do wal­ki. Nie je­stem w sta­nie okre­ślić, jak duży od­se­tek z nich zo­stał utra­co­ny pod­czas szyb­kich mar­szów pod bom­ba­mi wro­ga. Do­brą no­wi­ną jest to, że do jed­no­stek zgła­sza się bar­dzo wie­lu ochot­ni­ków, na­wet nie­mal dzie­ci.

Po­wiódł ocza­mi po li­nij­kach tek­stu, jak­by się zgu­bił, ale za­raz za­czął mó­wić na nowo.

– Za­chod­nia gra­ni­ca i atak nie­miec­ki – oznaj­mił cięż­ko i w po­ko­ju roz­le­gło się wes­tchnie­nie. Jak­by mało było pro­ble­mów, od za­cho­du nad­cho­dził nowy, po­tęż­ny wróg, z któ­rym nie za bar­dzo wie­dzia­no, co ro­bić, jak z nim wal­czyć. – Niem­cy po­su­wa­ją się spraw­nie w kie­run­ku wschod­nim. Głów­na oś na­tar­cia to już pew­nie Łódź – War­sza­wa. Opór sta­wia­ją oto­czo­ne Gdy­nia i Hel, Po­znań i kil­ka po­mniej­szych punk­tów ta­kich jak Gru­dziądz. W Gdy­ni puł­kow­nik Dą­bek prze­wi­du­je ko­niecz­ność po­rzu­ce­nia mia­sta i przej­ście na inne po­zy­cje na Kę­pie Oksyw­skiej. We­ster­plat­te na­dal się bro­ni, choć łącz­ność jest bar­dzo utrud­nio­na. Wie­my, że za­pa­sy amu­ni­cji są spo­re, jed­nak wróg ma zna­czą­cą prze­wa­gę. Na ty­łach Niem­ców po­zo­sta­ła rów­nież nie­zwe­ry­fi­ko­wa­na licz­ba róż­nych jed­no­stek, któ­re w dal­szym cią­gu, mimo od­cię­cia i róż­ne­go stop­nia na­sy­ce­nia, bro­nią się, pro­wa­dzą bój albo pró­bu­ją prze­bi­jać się w stro­nę sto­li­cy. Wy­glą­da jed­nak na to, że w cią­gu dwóch, trzech dni wróg bę­dzie go­tów ude­rzyć ca­ło­ścią sił na War­sza­wę, a po­łu­dnio­wa flan­ka jego ude­rze­nia, po prze­gru­po­wa­niu i pod­cią­gnię­ciu od­wo­dów, skie­ru­je się na Lwów w cią­gu ty­go­dnia. Na­le­ży za­uwa­żyć, że spo­re ob­sza­ry kra­ju, z któ­rych wy­co­fa­ły się na­sze od­dzia­ły, a któ­rych Niem­cy nie mają siły ob­jąć, po­zo­sta­ją bez kon­tro­li. W tych miej­scach po­li­cja z tru­dem utrzy­mu­je po­rzą­dek i sta­ra się zwal­czać dy­wer­sję. Wszę­dzie na fron­cie za­chod­nim wróg ma nie­mal ab­so­lut­ną prze­wa­gę w po­wie­trzu.

Na do­brą mi­nu­tę za­pa­dła głu­cha ci­sza. Zza ścian do­la­ty­wał tyl­ko ha­łas pra­cu­ją­ce­go szta­bu. Od kil­ku dni do­cho­dzi­ły tam te same wie­ści, nie da­jąc wie­le po­cie­sze­nia. Śmi­gły-Rydz wresz­cie się ock­nął i gło­wą dał znak, by kon­ty­nu­ować.

– Je­śli cho­dzi o sy­tu­ację sprzę­to­wą – szef szta­bu zer­k­nął ką­tem oka na puł­kow­ni­ka Wia­tra, szpa­ko­wa­te­go, trzy­ma­ją­ce­go się pro­sto głów­ne­go kwa­ter­mi­strza, któ­ry miał za za­da­nie zbie­rać strzę­py in­for­ma­cji o po­zo­sta­łych za­so­bach woj­ska – stra­ty na­sze są zna­czą­ce – wy­brzmia­ło to jak huk wy­strza­łu. – Więk­szość na­szych jed­no­stek zmu­szo­na była po­rzu­cić trans­port ko­ło­wy. Bra­ku­je pa­li­wa. To, czym dys­po­nu­je­my, prze­zna­cza­ne jest dla jed­no­stek pan­cer­nych oraz lot­nic­twa. Utra­co­no pew­ną, nie­da­ją­cą się osza­co­wać ilość ar­ty­le­rii, ale o ile się orien­tu­ję, nie jest w tej kwe­stii tra­gicz­nie. Mamy też duże stra­ty w ko­niach.

– Dzię­ku­ję – prze­rwał nie­ocze­ki­wa­nie nie­co po­bla­dły mar­sza­łek. Roz­parł się w fo­te­lu i wy­cią­gnął nogi. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by ko­lej­na por­cja nie­we­so­łych no­win wci­ska­ła go w sie­dze­nie. – Czy są ja­kie­kol­wiek do­bre wie­ści? – wes­tchnął ni to do ze­bra­nych, ni to do sie­bie.

Lu­dzie za­czę­li się wier­cić, chrzą­kać, zer­kać po ko­le­gach. Mar­sza­łek wcze­śniej nie za­da­wał ta­kich dzie­cin­nych py­tań. „Ła­mie się?” – nie­po­ko­ją­ca kon­sta­ta­cja prze­szła przez gło­wę Peł­czyń­skie­go.

– Są! – po­śpie­szył z ra­tun­kiem puł­kow­nik Wilk. – Dwie bry­ga­dy czoł­gów już nie­dłu­go wes­prze praw­do­po­dob­nie ko­lej­na. Od­ko­men­de­ro­wa­no kil­ka­na­ście za­łóg do ru­muń­skiej Kon­stan­cy w celu za­po­zna­nia się z pierw­szy­mi wo­za­mi Re­nault, ja­kie przy­by­ły z Fran­cji. W trak­cie szko­le­nia są ko­lej­ne eki­py, a wie­my już wszy­scy, że Pa­ryż zgo­dził się na­de­słać par­tię cięż­kich wo­zów B1 oraz So­mua S-35. To, pa­no­wie, jest nowa ja­kość! – rzu­cił we­so­ło, nie­mal kle­piąc ręką w stół.

– To fakt – po­twier­dził mar­sza­łek i drgnął. – Py­ta­nie, czy zdą­ży­my użyć tych… – uśmiech­nął się cięż­ko – cu­dów tech­ni­ki, za­nim nie roz­bi­ją nas do cna Niem­cy albo So­wie­ci.

– Po­zwo­lę so­bie za­uwa­żyć – wtrą­cił Sta­chie­wicz – że po­moc Ru­mu­nów oraz Wę­grów jest dla nas bar­dzo zna­czą­ca. Prze­rzut na ich te­ry­to­rium wie­lu dy­wi­zjo­nów lot­ni­czych oraz ulo­ko­wa­nie w tam­tej­szych szpi­ta­lach ran­nych od­cią­ża znacz­nie na­sze dzia­ła­nia.

– I na­ra­ża na gniew Sta­li­na – wszedł mu w sło­wo Peł­czyń­ski. Szef szta­bu po­ki­wał gło­wą.

– Fakt, ale Bu­ka­reszt do­sko­na­le ro­zu­mie, o co to­czy się gra. Je­śli nie we­sprą nas te­raz…

– Nie­dłu­go bę­dzie za póź­no. – Śmi­gły-Rydz jak­by od­żył. – Je­śli już do­tknę­li­śmy spraw na­szych so­jusz­ni­ków… – Wska­zał Sta­chie­wi­czo­wi jego miej­sce i uprzej­mie się ukło­nił, dzię­ku­jąc za re­la­cję. – Mi­ni­ster Beck – mar­sza­łek wy­pro­sto­wał się w krze­śle – przed­sta­wił mi dziś rano cał­kiem in­te­re­su­ją­cy ogląd sy­tu­acji.

Peł­czyń­ski na­wet nie drgnął, choć co nie­co wie­dział na ten te­mat. W koń­cu peł­nił funk­cję sze­fa „dwój­ki”. Wie­dzieć było jego obo­wiąz­kiem.

– Pa­no­wie. – Mar­sza­łek skrzy­żo­wał pal­ce opar­tych na ma­pach rąk i spoj­rzał na ze­bra­nych. – Bu­ka­reszt był ostat­ni­mi cza­sy pod ogrom­ną pre­sją dwóch po­tęg eu­ro­pej­skich, Nie­miec i Fran­cji. Ta pierw­sza, szy­ku­jąc się do na­pa­ści i za­pew­ne prze­wi­du­jąc na­sze dzia­ła­nia, usi­ło­wa­ła wy­móc ab­so­lut­ne po­słu­szeń­stwo Ru­mu­nii i za­koń­cze­nie tak do­brej współ­pra­cy z nami. Chcia­no wy­mu­sić in­ter­no­wa­nie co­fa­ją­cych się przez gra­ni­ce od­dzia­łów, szta­bu oraz rzą­du z opcją jego ry­chłe­go wy­da­nia. Ber­lin, Mo­skwa, ale i za­pew­ne Pa­ryż prze­wi­dy­wa­ły na­sze bli­skie za­ła­ma­nie. Ba, cały czas o tym my­ślą. – Wska­zu­ją­cy pa­lec mar­szał­ka uniósł się ku gó­rze. – Jed­nak okrzep­nię­cie fron­tu, na­wet przy po­stę­pach nie­miec­kich, daje nam pew­ne szan­se. – Śmi­gły-Rydz od­zy­ski­wał wi­gor. – Sank­cje nie­miec­kie wo­bec na­sze­go po­łu­dnio­we­go so­jusz­ni­ka mia­ły­by sens, gdy­by pań­stwo pol­skie prze­sta­ło ist­nieć. My jed­nak trwa­my. I te­raz, po na­szych in­ter­wen­cjach uak­tyw­ni­li się Fran­cu­zi. Nie mu­szę przy­po­mi­nać, że ich wpły­wy na pań­stwo­wość ru­muń­ską za­wsze były duże. Jed­nak do me­ri­tum. Rząd ru­muń­ski w cią­gu naj­bliż­szych dni ma ogło­sić po­wszech­ną mo­bi­li­za­cję swo­ich sił zbroj­nych. Moż­na to trak­to­wać nie­mal jak przy­stą­pie­nie do woj­ny. – Wśród ze­bra­nych na­stą­pi­ło znacz­ne po­ru­sze­nie.

– Toż to do­sko­na­ła no­wi­na! – kla­snął w dło­nie mil­czą­cy do­tąd po­sęp­nie puł­kow­nik Ja­klicz, dru­gi za­stęp­ca sze­fa szta­bu do spraw ope­ra­cyj­nych.

– Pa­no­wie! Pa­no­wie! – uspo­ko­ił ofi­ce­rów wódz na­czel­ny. – Za­nim za­cznie­my śpie­wać „Rotę” i ob­wiesz­czać wik­to­rię, mu­szę przy­po­mnieć pa­nom, że woj­na trwa. I jak na ra­zie prze­gry­wa­my ją, choć sy­tu­acja się sta­bi­li­zu­je. – Wró­cił jego su­ro­wy re­alizm. – Jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, oba­wiam się, czy wszel­ka po­moc, jaką oka­żą nam so­jusz­ni­cy, na­dej­dzie na czas. Dla­te­go zgod­nie z dal­szy­mi uzgod­nie­nia­mi i tym, co przed­sta­wił pan ge­ne­rał Sta­chie­wicz, za punkt naj­waż­niej­szy na na­szej li­ście za­dań uznać na­le­ży utrzy­ma­nie przed­mo­ścia ru­muń­skie­go i wy­trzy­ma­nie na­ci­sku wro­ga. Za wszel­ką cenę. Jest to wa­ru­nek ab­so­lut­nie ko­niecz­ny. – Mó­wił twar­do, wol­no. – Nie­ste­ty, wią­że się to z po­świę­ce­niem wszel­kich grup opo­ru wal­czą­cych na ty­łach. Nie po­mo­że­my ani Gdy­ni, ani Wil­nu, bo jest to nie­moż­li­we. Mu­si­my za­po­mnieć o na­szej flo­cie skry­tej w Fin­lan­dii. Te­raz li­czy się ten skra­wek kra­ju, któ­ry na­sy­cić na­le­ży woj­skiem i sprzę­tem. Wy­krwa­wić wro­ga, mo­dlić się do Wszech­mo­gą­ce­go Boga i cze­kać po­mo­cy so­jusz­ni­ków. In­nej dro­gi nie ma. To mój roz­kaz na naj­bliż­szy czas. Trwać na przed­mo­ściu – za­koń­czył twar­do. – Dzię­ku­ję. – Wstał nie­spo­dzie­wa­nie, szu­ra­jąc krze­słem. – Pa­no­wie ofi­ce­ro­wie… do za­jęć – roz­ka­zał.

Kiw­nę­li gło­wa­mi i ru­szy­li ko­lej­no do wyj­ścia.

– Pana, pa­nie ge­ne­ra­le – za­gad­nął Śmi­gły-Rydz Peł­czyń­skie­go, któ­ry już miał prze­kro­czyć próg – pro­szę o po­zo­sta­nie.

– Pa­nie mar­szał­ku. – Peł­czyń­ski stał wy­pro­sto­wa­ny, choć sam chęt­nie wró­cił­by do czy­ta­nia ra­por­tów z prze­słu­chań jeń­ców i wy­pa­dów od­dzia­łów ka­wa­le­rii, któ­ra nę­ka­ła so­wiec­kie tyły.

– Pro­szę usiąść. – Śmi­gły-Rydz wska­zał na krze­sło po swej pra­wej stro­nie. – Wie­my obaj, że to, co przed­sta­wi­łem, to na ra­zie mrzon­ka – za­czął bez ogró­dek. – Wie­my to my dwaj i resz­ta szta­bu. Je­ste­śmy zbyt sła­bi, by trwać w nie­skoń­czo­ność. Prę­dzej czy póź­niej od­da­my Lwów, może i Sta­ni­sła­wów, i przej­dzie­my do Ru­mu­nii albo na Wę­gry. – Wódz mó­wił szyb­ko, stu­ka­jąc pal­ca­mi o stół, a jego czo­ło po­kry­ło kil­ka li­nii zmarsz­czek. – Uzna­ję, że z po­mo­cą Ru­mu­nów, a może i Wę­grów… Tak, Wę­grów – do­po­wie­dział, wi­dząc zdzi­wio­ną minę sze­fa wy­wia­du. – Pan Beck oznaj­mił, że Wę­grzy też wy­sy­ła­ją sy­gna­ły o moż­li­wej po­mo­cy. Na ra­zie ma­te­rial­nej, ale to za­wsze coś. W każ­dym ra­zie z po­mo­cą tych państw i do­sta­wa­mi z Fran­cji czy An­glii zdo­ła­my po­wstrzy­mać i za­trzy­mać bol­sze­wi­ków. Je­śli jed­nak się nie uda, to bę­dzie­my mieć do czy­nie­nia z po­łą­czo­ny­mi si­ła­mi nie­miec­ko-so­wiec­ki­mi. Cudu nie bę­dzie, pa­nie ge­ne­ra­le. – Mar­sza­łek przy­su­nął się bli­żej, tak że Peł­czyń­ski po­czuł za­pach jego wody ko­loń­skiej. – Na­sza dy­plo­ma­cja robi, co może, co w tych wa­run­kach – po­wiódł zmę­czo­ny­mi oczy­ma po su­fi­cie – jest wy­zwa­niem. Jed­nak z pew­no­ścią pan ro­zu­mie, że to nie wy­star­czy. Robi pan do­sko­na­łą ro­bo­tę, każ­da de­pe­sza, sy­gnał z Eu­ro­py i zza fron­tu to wspa­nia­ły pre­zent dla pana Bec­ka, ale… – Wódz znów wstał i pod­szedł do nie­wiel­kiej ko­mód­ki. Oparł się łok­ciem o jed­ną z pó­łek. – Trze­ba cze­goś wię­cej… – za­wie­sił głos w taki spo­sób, iż Peł­czyń­skie­mu prze­szło przez myśl, że to roz­mo­wa po­że­gnal­na. Że wódz na­czel­ny nie jest za­do­wo­lo­ny. Mar­sza­łek naj­wy­raź­niej wy­czuł te oba­wy, bo tyl­ko się uśmiech­nął i za­raz do­dał: – Pro­szę się nie oba­wiać. – Uniósł dłoń. – Ufam panu, pa­nie ge­ne­ra­le. Cho­dzi o to… – Śmi­gły za­czął cho­dzić od ścia­ny do ścia­ny, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z pod­wład­ne­go – by wstrząs­nąć so­wiec­kim im­pe­rium i jego so­ju­sza­mi. Na­sze czy fiń­skie wy­sił­ki i te kil­ka eskadr do­sła­nych przez An­glię nie­wie­le po­mo­gą. Nam po­trze­ba od­de­chu, a wro­go­wi na­le­ży nieść cha­os.

– Nasi lu­dzie… – wy­rwa­ło się Peł­czyń­skie­mu, któ­ry do­brze sko­ja­rzył, że mar­sza­łek na­wią­zu­je do jego pla­nu roz­bu­do­wy grup dy­wer­syj­nych.

– Wiem – uci­szył go ge­stem wódz. – Pań­scy lu­dzie dzia­ła­ją. Czy­tam ra­por­ty. Na ty­łach so­wiec­kich wy­bu­cha­ją bun­ty, de­zer­cje. Głód, chłód i tak da­lej, ale to za mało. By do­bić hy­drę, trze­ba cze­goś więk­sze­go. To wszyst­ko jest jak wiel­ka gra. – Śmi­gły-Rydz uniósł dło­nie w górę. – Trze­ba wpro­wa­dzić do niej no­wych gra­czy, a pan i pana od­dział ma­cie od­po­wied­nie me­to­dy i co waż­niej­sze, zna­jo­mo­ści.

Mar­sza­łek wró­cił do sto­łu, znów usiadł bli­sko i za­czął mó­wić ści­szo­nym gło­sem:

– Rząd Rze­czy­po­spo­li­tej, mi­ni­ster Beck oraz ja uwa­ża­my, że na­le­ży, ko­rzy­sta­jąc z za­gra­nicz­nych kon­tak­tów…

Peł­czyń­ski słu­chał, a jed­no­cze­śnie i tru­chlał, i śmiał się w środ­ku. Sy­tu­acja była dra­ma­tycz­na i na­le­ża­ło się chwy­tać każ­de­go spo­so­bu. W mi­ło­ści i na woj­nie wszyst­ko było do­zwo­lo­ne. Tyl­ko cze­mu nikt nie po­my­ślał o tym wcze­śniej? Mie­siąc, dwa temu. Ge­ne­rał słu­chał i z każ­dym zda­niem co­raz wy­raź­niej do nie­go do­cie­ra­ło, że nie wszyst­ko jesz­cze stra­co­ne. Trze­ba jed­nak dzia­łać szyb­ko.

To­ną­cy w prze­py­chu odzie­dzi­czo­nym po daw­nych mo­nar­chach ga­bi­net pre­zy­den­ta Re­pu­bli­ki róż­nił się od skrom­niej­szych po­miesz­czeń wik­to­riań­skie­go w du­chu i pro­ste­go w wy­stro­ju domu przy Do­wning Stre­et 10. Zło­te zdo­bie­nia, me­ble à la Lu­dwik XVI, wiel­kie lu­stra i pu­szy­ste dy­wa­ny mia­ły wska­zy­wać na mo­car­stwo­we bo­gac­two gło­wy fran­cu­skie­go pań­stwa. Pre­mier Win­ston Chur­chill, choć był wiel­kim ko­ne­se­rem sztu­ki, nie lu­bił tych „ża­bo­jadz­kich” wy­głu­pów, tego ca­łe­go zbyt­ku i świe­ci­de­łek. W tych kwe­stiach wo­lał umiar, nie­mal su­ro­wy mi­ni­ma­lizm. Pod­czas każ­dej z nie­wie­lu wi­zyt w Pa­ry­żu nie po­tra­fił się sku­pić oto­czo­ny bi­be­lo­ta­mi. „To miej­sce nie sprzy­ja my­śle­niu” – zwykł ma­wiać do współ­pra­cow­ni­ków.

Ko­rzy­sta­jąc z ła­ska­we­go po­zwo­le­nia pre­zy­den­ta Al­ber­ta Le­bru­na, wy­ły­sia­łe­go sta­rusz­ka o czer­nio­nych wą­sach, Bry­tyj­czyk bu­chał wiel­ki­mi ob­ło­ka­mi dymu z cy­ga­ra, sta­ra­jąc się słu­chać uważ­nie pre­zy­denc­kich ty­rad. W oso­bie tego wie­ko­we­go po­li­ty­ka sku­pia­ła się więk­szość wła­dzy we fran­cu­skim pań­stwie. Dzię­ki jego upo­ro­wi i umie­jęt­no­ści po­szu­ki­wa­nia so­jusz­ni­ków w par­la­men­cie uda­ło się zmie­nić kon­sty­tu­cję. III Re­pu­bli­kę zmie­nić w IV, wpro­wa­dza­jąc nad Se­kwa­ną ustrój pre­zy­denc­ki.

Le­brun cho­dził po ga­bi­ne­cie, tak wiel­kim, że moż­na by było jeź­dzić po nim ro­we­rem, i pa­trząc na czub­ki wy­glan­so­wa­nych bu­tów, z kciu­ka­mi ukry­ty­mi w kie­szon­kach ciem­nej ka­mi­zel­ki, mó­wił, mó­wił i mó­wił.

– …pod­kre­ślam raz jesz­cze, sza­now­ny pa­nie pre­mie­rze. – Fran­cuz uśmie­chał się ni to do go­ścia, ni to do sie­bie. – Na woj­nę w chwi­li obec­nej jest za wcze­śnie. Na fron­tal­ny atak prze­ciw Niem­com spo­łe­czeń­stwo nie jest go­to­we. O nie. – Wzniósł wy­so­ko dłoń ni­czym na­uczy­ciel kar­cą­cy uczniów. – Pan wie do­sko­na­le, ja­kie u nas pa­nu­ją na­stro­je. Ra­dy­kal­na le­wi­ca sza­le­je. Straj­ki, mar­sze. Były pre­mier Da­la­dier znów od­bu­do­wu­je so­bie po­par­cie, bi­jąc w rząd i we mnie oso­bi­ście. Oskar­ża nas o pod­że­ga­nie do woj­ny. Woj­nę obron­ną – tak, to na­ród za­ak­cep­tu­je. Po to prze­cież po­wsta­ła Li­nia Ma­gi­no­ta, by nas bro­nić, od­izo­lo­wać, pa­nie pre­mie­rze. Jesz­cze nie czas, nie czas na woj­nę ofen­syw­ną. Lu­dzie u nas pa­mię­ta­ją pie­kło oko­pów, bie­dę, głód. Nie chcą tego, nie chcą… – mó­wił ci­szej.

– Więc kie… – Chur­chill chciał prze­rwać ten nie­koń­czą­cy i obez­wład­nia­ją­cy zmy­sły sło­wo­tok, ale Le­brun jak­by nie do­sły­szał. Może rze­czy­wi­ście ze słu­chem było u nie­go nie naj­le­piej. Wiek ro­bił swo­je.

– Oczy­wi­ście speł­nia­my swo­je zo­bo­wią­za­nia i zgod­nie z nimi prze­ka­za­li­śmy do Fin­lan­dii kil­ka­dzie­siąt sa­mo­lo­tów. Czoł­gi i ar­ty­le­rię. Te­raz ten pro­ces jest utrud­nio­ny ze wzglę­du na gra­su­ją­cą po Bał­ty­ku Krieg­sma­ri­ne, ale ro­bi­my, co mo­że­my. Do wal­czą­cej Pol­ski śle­my nie­koń­czą­ce się wręcz kon­wo­je, któ­re do­bi­ja­ją do Kon­stan­cy. To kosz­tu­je kro­cie, ale po­ma­ga­my. Amu­ni­cja, żyw­ność, ka­ra­bi­ny…

Chur­chill nie wy­trzy­mał. Zdu­sił nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro Ro­meo y Ju­lie­ta i rzu­cił gło­śno:

– Pa­nie pre­zy­den­cie.

Le­brun sta­nął jak wry­ty, a na jego twa­rzy ry­so­wa­ło się nie­ma­łe zdzi­wie­nie. Nie przy­wykł, by ktoś prze­ry­wał mu prze­mo­wę.

– Tak? – spy­tał.

– Czy pan ma świa­do­mość, o czym pan mówi? – Pre­mier po­czer­wie­niał. – Niem­cy, pań­ski są­siad, do­ko­na­ły in­wa­zji na na­sze­go wspól­ne­go so­jusz­ni­ka, ła­miąc wszel­kie z nim umo­wy. Sko­ro tak, będą ła­mać i wszel­kie pak­ty z nami. Göring stał się wspól­ni­kiem Sta­li­na i je­śli nic ich nie po­wstrzy­ma, w dwa ty­go­dnie zdu­szą Pol­skę. Dwa ty­go­dnie! – wrza­snął gar­dło­wym gło­sem Bry­tyj­czyk i sam po­de­rwał się z miej­sca, co przy jego tu­szy ro­bi­ło wra­że­nie. Pod­szedł do okna i pa­trzył dłu­go na ogród, mil­cząc i tłu­miąc w so­bie emo­cje.

Le­brun nie wie­dział, co ma ro­bić. Ob­ra­zić się za tę im­per­ty­nen­cję czy pu­ścić ten wy­buch mimo uszu? Krę­cił się w kół­ko, za­kło­po­ta­ny, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać.

– Pro­szę wy­ba­czyć. – Pre­mier kiw­nął gło­wą. – Ale je­ste­śmy w naj­strasz­niej­szym mo­men­cie w dzie­jach tego kon­ty­nen­tu, a może i świa­ta. Tu nie cho­dzi o ko­lej­ną woj­nę w ko­lo­niach czy na Bał­ka­nach. Tu mamy do czy­nie­nia z so­ju­szem dwóch to­ta­li­tar­nych, bru­tal­nych po­tęg, któ­re od za­wsze ma­rzy­ły o pod­bo­ju Eu­ro­py…

– Pan uwa­ża, że ten alians prze­trwa? – Py­ta­nie Le­bru­na było jak naj­bar­dziej na miej­scu. Chur­chill wzru­szył odzia­ny­mi w ciem­ny gar­ni­tur ra­mio­na­mi.

– W dłuż­szej per­spek­ty­wie nie. Nie wie­rzę w jed­ność tych dwóch sys­te­mów. Prę­dzej czy póź­niej sko­czą so­bie do gar­deł, ale przed­tem – An­glik wy­cią­gnął tłu­stą szy­ję, wbi­ja­jąc po­sęp­ne spoj­rze­nie w go­spo­da­rza – za­czną dzie­lić świat mię­dzy sie­bie. Tym­cza­sem naj­po­tęż­niej­szy kraj, z naj­więk­szą ar­mią, stoi bez­czyn­nie. – Po­krę­cił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem i za­siadł na po­wrót w fo­te­lu. Za­czy­nał ża­ło­wać, że roz­gniótł ostat­nie cy­ga­ro.

Le­brun wy­dął wą­skie su­che war­gi i przy­gła­dził reszt­kę wło­sów na skro­niach. Za­zdro­ścił bry­tyj­skie­mu pre­mie­ro­wi tej ener­gii i wi­zji, tak nie­pa­su­ją­cej do jego ob­łej, przy­sa­dzi­stej syl­wet­ki le­ni­we­go hi­po­po­ta­ma.

Prze­cież Chur­chill i cały jego ga­bi­net mie­li po­dob­ne, choć nie tak wiel­kie pro­ble­my, co on. Straj­ki, wy­stą­pie­nia ko­mu­ni­stów i le­wa­ków, po­wszech­ny opór przed mo­bi­li­za­cją, a na­wet za­cząt­ki ja­kichś roz­ru­chów w ko­lo­niach. Mimo to ten mi­sio­wa­ty An­glik po­sta­wił na swo­im. Zmo­bi­li­zo­wał obie izby par­la­men­tu – co nie było ła­twe ani przy­jem­ne – i uzy­skał zgo­dę na bar­dziej in­ten­syw­ne do­zbra­ja­nie so­jusz­ni­ków. Ba, An­gli­cy skie­ro­wa­li po­je­dyn­cze jed­nost­ki na front w Fin­lan­dii, co sta­wia­ło ich już nie­mal w li­nii kra­jów wal­czą­cych bez­po­śred­nio z czer­wo­ną na­wa­łą. Jak­by za­po­mnie­li o stra­tach sprzed po­nad dwu­dzie­stu lat. Wcho­dzi­li do woj­ny, któ­rej nikt nie wy­po­wie­dział. Na ra­zie.

Le­brun po­czuł na­gły przy­pływ ogar­nia­ją­ce­go go zmę­cze­nia. Po­czła­pał do biur­ka i opadł na głę­bo­ki, zdob­ny jak wszyst­ko wo­kół fo­tel.

– Fran­cja nie jest go­to­wa – stwier­dził wy­nio­śle, jak­by na­praw­dę wie­rzył, że sku­pia w so­bie cały ma­je­stat kra­ju. – Czę­ścio­wa mo­bi­li­za­cja prze­bie­ga po­praw­nie, ale to wszyst­ko, na co nas stać. Woj­na to pie­kło… – rzu­cił mod­nym w pa­cy­fi­stycz­nym spo­łe­czeń­stwie, acz od­po­wia­da­ją­cym praw­dzie slo­ga­nem.

– Kie­dy więc Fran­cja uzna, że bę­dzie go­to­wa? – drwią­co za­py­tał Bry­tyj­czyk, czu­jąc, że znów wzbie­ra w nim agre­sja. – Nie­miec­ka gra­ni­ca stoi otwo­rem. Wszyst­kie siły prze­rzu­co­no do Pol­ski. W kra­ju dy­wer­sja i za­ma­chy. Wy­buch w Sa­int-Na­za­ire i uszko­dze­nie krą­żow­ni­ka „Al­gérie” w su­chym doku to już jest sy­gnał, by za­cząć się nie­po­ko­ić, pa­nie pre­zy­den­cie. Je­śli oka­że­cie bier­ność i sła­bość, nie opę­dzi­cie się od wro­giej agen­tu­ry i dy­wer­san­tów. – Pre­mier wstał, pod­szedł szyb­ko do biur­ka i pod­pie­ra­jąc się na za­ci­śnię­tych pię­ściach, za­wisł nad wą­tłym Fran­cu­zem ni­czym roz­ju­szo­ny bul­dog nad ofia­rą. Zmarsz­czył brwi i za­czął ce­dzić przez zęby: – Za­raz może być za póź­no. Za póź­no! – po­wtó­rzył sro­go. – Niem­cy i So­wie­ci zmiaż­dżą Po­la­ków i jak pan my­śli, kogo obio­rą za ko­lej­ny cel? Pan wie do­sko­na­le. Pań­scy ge­ne­ra­ło­wie mó­wią to samo, tyl­ko panu i pań­skie­mu rzą­do­wi brak ikry, sa­mo­za­par­cia i per­spek­ty­wy. – Po­su­nął się zbyt da­le­ko, ale nie ob­cho­dzi­ło go to. – Na Boga, to ten mo­ment! Broń, sa­mo­lo­ty nie wy­star­czą. Po­dob­nie jak nie wy­star­czy sama Roy­al Navy. Tu trze­ba twar­dej re­ak­cji, za­nim sami znaj­dzie­my się w po­trza­sku. Pa­nie pre­zy­den­cie – pac­nął pię­ścią w biur­ko – dzia­łaj­my! – wy­dy­szał. Roz­złosz­czo­ny, ale zmę­czo­ny Le­brun tyl­ko scho­wał gło­wę w dło­nie i za­milkł.

Wście­kłe­mu Chur­chil­lo­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­koń­czyć spo­tka­nie i wra­cać do am­ba­sa­dy. Sta­nął w drzwiach i raz jesz­cze spoj­rzał na pod­sta­rza­łe­go Fran­cu­za, któ­ry na jego nie­szczę­ście był jego głów­nym so­jusz­ni­kiem.

– Do wi­dze­nia, pa­nie pre­zy­den­cie – rzu­cił przez ra­mię i za­mknął drzwi. Nie miał za­mia­ru się pod­dać i stra­cić szan­sy. Nie chciał, by kraj, im­pe­rium, ja­kim za­rzą­dzał, szło na woj­nę samo, bez wspar­cia naj­więk­szej lą­do­wej ar­mii Za­cho­du. Je­śli jed­nak Fran­cu­zi, ich rząd i pre­zy­dent, nie ro­zu­mie­li sy­tu­acji, po­trze­bo­wa­li na­ucz­ki.

Wie­czór był cie­pły, po­wie­trze pach­nia­ło wil­got­ną zie­mią zro­szo­ną krót­ką, acz in­ten­syw­ną let­nią ule­wą. Bu­rza prze­szła szyb­ko, tłu­kąc po oko­li­cy pio­ru­na­mi i na­wet tra­fia­jąc w parę drzew. Nikt nie do­my­ślał się, że wiatr nie­sie nie tyl­ko deszcz i pio­ru­ny.

Na­wał­ni­ca dała do­sko­na­łą osło­nę tym, któ­rzy wpa­dli mię­dzy li­che i ko­śla­we bu­dyn­ki koł­cho­zu, gdy tyl­ko nie­bo prze­szy­ła ostat­nia bły­ska­wi­ca. Po­ru­sza­li się szyb­ko, nie­za­pra­sza­ni, gło­śni. Huk ich strza­łów i krzy­ków od­bi­jał się echem z o wie­le więk­szą siłą niż pod­nieb­ne grzmo­ty.

Le­onid Paw­łow, ni­ski, zbi­ty w so­bie, mo­car­ny chłop w let­niej zie­lo­nej gim­na­stior­ce w woj­sko­wym sty­lu, skrył się w rogu po­ko­ju. Sku­lił się, drżąc ze stra­chu i obej­mu­jąc pod­ku­lo­ne nogi obu­te w ele­ganc­kie ofi­cer­ki. Jego ostrzy­żo­na na jeża, opa­lo­na gło­wa na­brzmia­ła pul­su­ją­cy­mi ży­ła­mi. Cia­ło wzdry­ga­ło się przy każ­dym strza­le, jaki pa­dał za oknem.

Zer­k­nął jesz­cze na sto­ją­cy na biur­ku te­le­fon. Gdy­by nie li­czyć tego u Wo­ło­dii, mi­li­cjan­ta, ten był je­dy­ny w koł­cho­zie.

– Ra­tun­ku – wy­ję­czał ni z tego, ni z owe­go, kie­dy se­ria z pe­pe­szy po­le­cia­ła w nie­bo nie­po­ko­ją­co bli­sko jego okna. Na za­ku­rzo­nej dro­dze lu­dzie krzy­cze­li jesz­cze gło­śniej. Nie­któ­rzy na­wet wi­wa­to­wa­li. Wy­pa­da­ły szy­by, ktoś tłukł upo­rczy­wie w ja­kiś me­tal. Paw­łow nie miał na­wet od­wa­gi zer­k­nąć na ze­wnątrz. Po­pa­trzył ze stra­chem na le­żą­ce­go obok Na­gan­ta i na samą myśl, że pój­dzie wal­czyć, omal nie ze­mdlał.

Wy­stra­szo­ny wzrok zno­wu za­ha­czył o ba­ke­li­to­wy apa­rat.

– Nie, nie ma sen­su – wy­char­czał, trąc czo­łem o ko­la­na. Już pró­bo­wał. Mu­sie­li po­prze­ci­nać ka­ble. Był sam, w pu­łap­ce, bez szans.

Grzmot­nę­ło eks­plo­zją. Chy­ba gra­na­tu, bo aż po­czuł za­pach pro­chu. Kil­ka po­ci­sków z ci­chym stuk­nię­ciem, drą­żąc drew­nia­ne de­chy, po­szło po ścia­nie, tra­fi­ło w okno i za­raz ostre odłam­ki szkła po­le­cia­ły na pod­ło­gę. Paw­łow miał dość. Jęk­nął, padł na czwo­ra­ki i prze­bie­ra­jąc koń­czy­na­mi, ra­niąc dło­nie, bli­ski pła­czu rzu­cił się do uciecz­ki. Ja­kaś kula stłu­kła sa­mot­ną ża­rów­kę pod su­fi­tem, roz­huś­tu­jąc pro­sty sta­lo­wy klosz.

W od­ru­chu nie­mo­cy rzu­cił się do te­le­fo­nu, jak­by za­po­mniał, że na nie­wie­le to mu się zda.

– Ata­ku­ją, ata­ku­ją nas – pisz­czał do słu­chaw­ki, czu­jąc, jak pot za­le­wa mu ple­cy.

Za­ko­tło­wa­ło się przed wej­ściem. Krzy­ki zla­ły się w jed­ną wrza­wę. Cio­sy kolb albo sie­kier pa­dły na za­ba­ry­ka­do­wa­ne drzwi głów­ne urzę­du. Te szyb­ko ustą­pi­ły.

– Na gó­rze! – ryk­nął ja­kiś po­ra­ża­ją­cy głos.

Paw­ło­wo­wi po raz dru­gi zro­bi­ło się sła­bo. Na ze­wnątrz wszyst­ko ga­sło i ci­chło, choć lu­dzi mu­sia­ło być spo­ro. Do­biegł go tu­pot nóg na drew­nia­nych scho­dach.

So­wiet ro­zej­rzał się po swym ga­bi­ne­cie, jak­by miał go oglą­dać po raz ostat­ni. Nic szcze­gól­ne­go, biur­ko, je­den re­gał zbi­ty z nie­he­blo­wa­nych de­sek i ze dwa krze­sła. Ale to było jego kró­le­stwo – albo ra­czej sala tro­no­wa. Po­gła­dził się po szyi, czu­jąc dziw­ny, upior­ny uścisk. Spo­strzegł na­gle, że jego broń leży pod oknem.

Tu­pot nóg na­ra­stał, zbli­żał się. Już chciał się­gnąć po re­wol­wer, ale zre­zy­gno­wał. Na nie­wie­le się zda, a jemu bra­ko­wa­ło od­wa­gi do bo­ha­ter­skie­go boju.

Ktoś kop­nął w brą­zo­we drzwi. Za­raz po­pra­wił i prze­żar­ta przez kor­ni­ki fu­try­na wpa­dła do wnę­trza z trza­skiem i w ob­łocz­ku ku­rzu.

Paw­łow, za­nim jesz­cze do­strzegł, kto po nie­go idzie, upadł na ko­la­na, uno­sząc ręce wy­so­ko w górę.

– Tyś na­czel­nik koł­cho­zu?! – zza żół­te­go ku­rzu ryk­nął wściek­ły, zmę­czo­ny głos.

– Ja! – Paw­łow na­wet nie pró­bo­wał kła­mać, tyl­ko uniósł wy­żej roz­dy­go­ta­ne dło­nie.

W wy­bi­tym otwo­rze w ścia­nie uka­zał się niedź­wie­dzio­wa­ty męż­czy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach i wiel­kiej ły­sej gło­wie. Miał na so­bie woj­sko­we buty, bry­cze­sy i coś na kształt mun­du­ru, ale na pier­si lśnił mu ja­kiś dzi­wacz­ny sym­bol. Ko­kar­da w ko­lo­rze czar­no-po­ma­rań­czo­wym. Su­cha twarz o pła­skim no­sie wy­ra­ża­ła wstręt i nie­opi­sa­ną złość. Zmru­żył oczy i sil­nym kop­nia­kiem zła­mał reszt­kę sta­wia­ją­cych opór dech oścież­ni­cy. Wpa­ro­wał do po­ko­ju i pod­szedł bli­sko swej ofia­ry. Paw­łow drżał jak liść, ku­ląc się i cho­wa­jąc gło­wę w pod­nie­sio­ne ręce. Już czuł cios po­tęż­ne­go ku­ła­ka. Na­past­nik tyl­ko sap­nął i splu­nął prze­ra­żo­ne­mu ko­mu­ni­ście pro­sto w twarz. Na ko­ry­ta­rzu sza­le­li inni. Nisz­czy­li, tłu­kli i wrzesz­cze­li.

– Dwóch do mnie! – ryk­nął na­past­nik.

Przy­bie­gli za­raz. Nie­wie­le niż­si. Też w uni­for­mach i czap­kach, któ­re wy­glą­da­ły jak woj­sko­we, ofi­cer­skie, ale bez dys­tynk­cji. Bez czer­wo­nych gwiaz­dek.

– Brać ścier­wo i na dół – wark­nął ten wiel­ki. Naj­wy­raź­niej herszt.

Schwy­ci­li Paw­ło­wa za ra­mio­na i po­wle­kli, obi­ja­jąc po okop­co­nych scho­dach. So­wiet po­czuł w noz­drzach ostre, świe­że po­wie­trze. Rzu­ci­li go na wil­got­ny jesz­cze piach. Cią­gle dy­go­cząc, pod­parł się na rę­kach i do­pie­ro te­raz spo­strzegł, że ota­cza go spo­ry tłu­mek. Lu­dzie sta­li w sza­ro­ści wie­czo­ru ści­śnię­tym szpa­le­rem. Nie­któ­rych znał, byli tu­tej­si. Bied­ne, chu­de mor­dy. Chło­py w kasz­kie­tach i baby w chust­kach z za­ło­żo­ny­mi na brzu­chach ko­ści­sty­mi rę­ka­mi. Nie wy­stra­sze­ni. Ra­czej obo­jęt­ni, ale z wy­ra­zem za­cię­cia na twa­rzach. Cze­ka­li, co bę­dzie. Resz­ta była obca. Śmia­li się, mie­li broń, po­chod­nie. Na­czel­nik spoj­rzał w bok.

– Wo­ło­dia. – Roz­dzia­wił za­sko­czo­ny usta.

Ni­ski, gru­ba­wy mi­li­cjant o sze­ro­kiej szyi, w swym ciem­nym mun­du­rze, ra­zem z dwo­ma po­moc­ni­ka­mi klę­czał skrę­po­wa­ny jak wie­przek. Krew lała mu się z ust i nosa. „Aresz­tu­ją” – myśl jak pchnię­cie no­żem prze­szy­ła gło­wę Paw­ło­wa. „Wie­dzą, ale co?” – my­ślał go­rącz­ko­wo, za któ­re prze­wi­nie­nie za­słu­żył so­bie na tak po­twor­ne trak­to­wa­nie. Se­kre­tarz prze­cież za­wsze do­sta­wał dolę. Kon­tyn­gen­ty szły spraw­nie. Że nie­kom­plet­ne? Nor­ma. Za to koł­choz w kwe­stii wy­cho­wa­nia so­cja­li­stycz­ne­go i li­nii par­tyj­nej był w po­rząd­ku. Bez­pie­czeń­stwu też pod­czas wi­zy­ta­cji się pod­la­ło, to oko przy­my­ka­li, bo tu­tej­si…

– To­wa­rzy­sze, o co cho­dzi?! – Na­czel­nik roz­ło­żył ręce w py­ta­ją­cym ge­ście, już nic nie ro­zu­mie­jąc. Zim­na stop­ka kol­by rąb­nę­ła go w gło­wę. Za­szu­mia­ło, padł na zie­mię obo­la­ły. Krew try­snę­ła z łuku brwio­we­go, pla­miąc uni­form. – To­wa­rzy­sze… – pra­wie za­pła­kał, nie wie­dząc już kom­plet­nie, co ro­bić. Ko­lej­ny cios, tym ra­zem obu­tej nogi, wy­wró­cił mu trze­wia.

– Chuj ci to­wa­rzysz – szczek­nął bi­ją­cy. So­wiet zwi­nął się w kłę­bek i padł na twarz. Pia­sek ob­le­pił mu usta i nos. Z bu­dyn­ku ktoś wy­szedł.

– Nie ma ni­ko­go wię­cej. – Paw­łow roz­po­znał głos ol­brzy­ma. – Szu­kać, ilu się da, i do­pro­wa­dzić – ko­men­de­ro­wał swo­im lu­dziom.

W obo­la­łej gło­wie na­czel­ni­ka bły­snę­ła myśl. Je­dy­nie wspo­mnie­nie plot­ki. „To oni”. W pier­si coś go ści­snę­ło i reszt­ka sił opu­ści­ła bol­sze­wi­ka. Od kil­ku­na­stu dni cho­dzi­ły róż­ne po­gło­ski. O lu­dziach, co ata­ko­wa­li i na­wet NKWD i mi­li­cji się nie bali. Zwa­li ich ban­dy­ta­mi. To w bez­pie­ce. Po­rucz­nik, cze­ki­sta, przy ba­niecz­ce sa­mo­go­nu opo­wia­dał, że szpic­le do­no­si­li, co lu­dzie my­ślą. Zwłasz­cza ci sta­rzy szep­ta­li, że to wy­zwo­leń­cy, że po­go­nią ko­mu­ni­stów i wró­ci sta­re, ale w to na­praw­dę nikt nie wie­rzył. Ja­kie sta­re? So­cja­lizm był prze­cież naj­do­sko­nal­szy. To ko­niec wszyst­kie­go, nic wię­cej nie moż­na wy­my­ślić. Od­wro­tu nie było… – w gło­wie prze­ta­cza­ły się zwro­ty z koł­cho­zo­wych ma­só­wek.

– Lu­dzie! – ryk­nął ten wiel­ki i uniósł w czar­ne nie­bo swój pi­sto­let. W bla­sku tań­czą­ce­go ognia po­chod­ni i pierw­szych po­ża­rów wy­glą­dał jak na­sto­jasz­czy bo­ha­ter z ja­kie­goś ma­lo­wi­dła. Ale to nie był ob­raz. To było aż na­zbyt re­al­ne. – Je­ste­śmy woj­skiem no­wej Ro­sji. Ja je­stem puł­kow­nik Mi­ko­łaj!

– Mi­ko­łaj – po­wtó­rzy­li lu­dzie, pa­trząc po so­bie, jak­by od­kry­li, że ten wódz, o któ­rym sły­sze­li, nie był du­chem.

– Ko­niec tego za­przań­stwa! – wo­łał wiel­ki męż­czy­zna. – Nie­spra­wie­dli­wo­ści i ter­ro­ru! Nad­cho­dzi czas ze­msty!

Lu­dzie nie za­re­ago­wa­li. Po­pa­trzy­li znów po so­bie, ale nikt nie drgnął.

– W wa­sze ręce od­da­ję spra­wie­dli­wość. – Mi­ko­łaj prze­ma­wiał ni­czym wy­uczo­ny roli ak­tor. – Ma­cie tu swych prze­śla­dow­ców – wska­zał na poj­ma­nych – zło­dziei, gwał­ci­cie­li i no­wych czer­wo­nych pa­nów! – Tłum za­fa­lo­wał, ale cią­gle stał nie­pew­ny. Puł­kow­nik się­gnął po osta­tecz­ny ar­gu­ment. – Czyń­cie spra­wie­dli­wość i od­bierz­cie, co wa­sze! Zie­mię, zwie­rzę­ta, wszyst­ko! – ryk­nął.

To było jak strzał. Po­dzia­ła­ło mo­men­tal­nie. Le­piej niż teo­re­tycz­ne gad­ki i od­wo­ła­nia do dusz i su­mień. Krzyk z dzie­sią­tek gar­deł po­fru­nął mię­dzy obej­ścia, obo­ry i chlew­nie. Cio­sy pię­ści i nóg spa­dły na Paw­ło­wa i jego ziom­ków, jak­by po la­tach upo­ko­rzeń pu­ści­ły wszel­kie za­ha­mo­wa­nia, jak­by tlą­ca się złość wy­bu­chła wiel­kim pło­mie­niem.

Puł­kow­nik Sie­mion Je­frie­mo­wicz Ty­chen­ko, zna­ny pod pseu­do­ni­mem Mi­ko­łaj, od­sko­czył w ostat­niej chwi­li, o mało nie po­rwa­ny dzi­ką falą bru­tal­ne­go lin­czu. Pa­trzył chwi­lę, jak tłusz­cza za­bie­dzo­nych bia­ło­ru­skich koł­choź­ni­ków szar­pie i ko­pie bez­wład­ne, nie­sta­wia­ją­ce opo­ru cia­ła. Lu­bił ta­kie chwi­le. W ży­łach bu­zo­wa­ła ad­re­na­li­na, nie­da­ją­ca się po­skro­mić sa­dy­stycz­na ra­dość i jesz­cze coś. Sa­tys­fak­cja. Prze­cież jego przy­pusz­cze­nia, teo­rie, ja­kie pra­wił swym pod­ko­mend­nym pod­czas szko­leń w pol­skich obo­zach, sta­wa­ły się rze­czy­wi­sto­ścią.

Ten sys­tem trzy­mał się na lęku, ba, nie­opi­sa­nym stra­chu przed wszech­wład­ną Cze­ka, jej szpic­la­mi i do­no­si­cie­la­mi. Na biu­ro­kra­cji, ukry­wa­nej, ale wszech­obec­nej ko­rup­cji i lo­kal­nych zgni­łych ukła­dzi­kach. W ko­mu­nizm nie­mal nikt nie wie­rzył. Może co naj­wy­żej kil­ku bon­zów, po­cząt­ku­ją­cych ko­mi­sa­rzy i mło­dych kom­so­mo­łek, póki nie tra­fi­ły na „prze­szko­le­nie” u swych sta­rych, ob­le­śnych, ide­olo­gicz­nych prze­wod­ni­ków.

Cały ten sys­tem, trium­wi­rat par­tii, bez­pie­ki i woj­ska, był rzą­da­mi jed­ne­go wiel­kie­go gan­gu, ban­dy mor­der­ców, że­ru­ją­cych na bie­dzie i nie­wol­ni­kach. Bo nimi byli tu wszy­scy, ci, któ­rzy sie­dzie­li w ła­grach, ale też ci rze­ko­mo wol­ni. Jak tu, w za­pusz­czo­nym, za­po­mnia­nym koł­cho­zie.

Wy­star­czy­ło znieść cho­ry nad­zór, i tak osła­bio­ny wo­jen­ną za­wie­ru­chą, i wszyst­ko po­win­no za­cząć pę­kać. Na­wet je­śli lu­dzie tak tu, jak i w kil­ku po­przed­nich miej­scach w gło­wach mie­li, by wła­dzy nie ru­szać, gdy jej za­bra­kło, z bie­dy, z wiel­ką ulgą bra­li, co mo­gli. Żeby choć ulżyć so­bie w nędz­nym ży­ciu. Ze­msta była wte­dy zwy­kłą kon­se­kwen­cją. Do­peł­nie­niem.

Tłum koł­choź­ni­ków po­rwał obi­te, po­szar­pa­ne cia­ła i nio­sąc je z krzy­ka­mi, rzu­ca­jąc naj­gor­sze prze­kleń­stwa, ru­szył pod drze­wa. Wy­so­kie dęby.

Ty­chen­ko się­gnął do kie­sze­ni. Za­pas pol­skich pa­pie­ro­sów szyb­ko się koń­czył. Za­pa­lił i uśmiech­nął się zło­wro­go, wi­dząc, jak pierw­szy czło­wiek za­dyn­dał, wierz­ga­jąc no­ga­mi, na prze­rzu­co­nym przez gru­bą ga­łąź sznu­rze.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku. – Mu­sku­lar­ny, wy­so­ki nie­mal jak do­wód­ca po­rucz­nik w opię­tej blu­zie z pe­pe­szą na ra­mie­niu wy­rósł tuż obok. – Roz­ka­zy? – spy­tał uprzej­mie, jak­by dzie­ją­cy się tuż obok upior­ny spek­takl w ogó­le go nie ob­cho­dził albo przy­wykł do ta­kich ob­raz­ków przez ostat­nie mie­sią­ce woj­ny.

– Zwi­ja­my się… pa­nie po­rucz­ni­ku. – Ty­chen­ko bar­dzo lu­bił ten grzecz­no­ścio­wy zwrot. Jak­że inny w po­rów­na­niu z czer­wo­nym „to­wa­rzy­szem”. – Do świ­tu jesz­cze po­ste­ru­nek mi­li­cji i most. Nie damy prze­cież mścić się wła­dzy na bied­nej lud­no­ści. – Sze­ro­kie usta skrzy­wił pod­stęp­ny uśmie­szek. – Tu­taj so­bie po­ra­dzą. – Zwró­cił gło­wę w kie­run­ku pierw­szych ję­zy­ków ognia bu­cha­ją­cych z na­czel­ni­kow­skich „apar­ta­men­tów”.

– Tak jest – skło­nił się lejt­nant i wy­strze­lił jak z pro­cy, by zbie­rać lu­dzi. Ty­chen­ko po­pra­wił pas i ra­por­tów­kę i po­kle­pał ka­bu­rę swej te­tet­ki.

– Do pra­cy, puł­kow­ni­ku, do pra­cy!

Go­rą­cy dysk słoń­ca wspi­nał się wol­no po bez­chmur­nym nie­bie, da­jąc na­dzie­ję na ko­lej­ny pięk­ny, su­chy dzień. Wi­docz­ność była do­sko­na­ła, a po­wie­trze przej­rzy­ste.

Dy­wan so­czy­stej zie­le­ni la­sów, po­prze­ty­ka­nych gdzie­nie­gdzie nie­bie­ski­mi oczka­mi je­zior, za­kry­wał całą zie­mię aż po ho­ry­zont. Tak jak­by cała Fin­lan­dia była ko­bier­cem wy­so­kich drzew, bez śla­dów ludz­kiej byt­no­ści.

Lu­dzie jed­nak tam żyli. Ich cy­wi­li­za­cja od­ci­ska­ła pięt­no na tym, zda­wa­ło­by się, nie­ska­la­nym kra­jo­bra­zie swym naj­więk­szym sza­leń­stwem.

Zro­bi­li zwrot na pra­we skrzy­dło, zmie­ni­li kurs i oczom pi­lo­tów dy­wi­zjo­nu uka­za­ły się cien­kie na ra­zie i bar­dzo da­le­kie słu­py dy­mów. „Front” – Ba­giń­ski przy­gryzł war­gi skry­te pod ma­ską tle­no­wą. Daw­no go nie wi­dział, nie czuł. W doł­ku zła­pał go skurcz, ni­czym żół­to­dzio­ba przed pierw­szą wal­ką. A prze­cież swo­je się na­wal­czył. „Od­wy­kłeś, chło­pie” – od­dy­chał głę­bo­ko.

Pew­nie dla­te­go tak bar­dzo się sta­rał, by choć raz siąść za ste­ra­mi do­sko­na­łe­go Mo­squ­ito i przy­po­mnieć so­bie Ki­jów czy Le­nin­grad. Czuć moc tej ma­szy­ny, jej nie­sa­mo­wi­tą pręd­kość.

– Scho­dzi­my na trzy ty­sią­ce pięć­set stóp – roz­ka­zał przez ra­dio i za­raz ro­zej­rzał się na boki, czy An­gli­cy wy­ko­nu­ją po­le­ce­nia. Sam de­li­kat­nie prze­su­nął ster. Dy­wi­zjon lek­kich bom­bow­ców płyn­nie za­nur­ko­wał. Tym­cza­sem ko­tłu­ją­ce się od dymu i eks­plo­zji pole wal­ki ro­bi­ło się co­raz wy­raź­niej­sze.

Ma­rek Ba­giń­ski sam nie wie­rzył, że mu się uda. Że ma­jor Ekiert po­zwo­li. Ale jed­nak. Sy­tu­acja się zmie­nia­ła, do Fin­lan­dii tra­fia­ło co­raz wię­cej Bry­tyj­czy­ków i choć byli to so­jusz­ni­cy, de­le­ga­tu­ra chcia­ła i u nich mieć swo­je oczy i uszy. Po­rucz­nik i tak nie wy­łgał­by się od ra­por­tu, czy sie­dział­by w kan­ty­nie, czy za ste­ra­mi.

Ma­jo­ro­wi było więc wszyst­ko jed­no. Ba­giń­ski nie miał wie­le do ro­bo­ty. Fak­tycz­nie nic. A jako bo­ha­ter i ulu­bie­niec fiń­skiej ge­ne­ra­li­cji, je­śli był­by na tyle upar­ty albo ra­czej bez­czel­ny – co już udo­wad­niał – mógł­by bez tru­du za­ła­twić in­ter­wen­cję naj­wyż­szych czyn­ni­ków. Ma­jor chciał tego unik­nąć i mach­nął ręką. Pró­bo­wał prze­ko­ny­wać pod­wład­ne­go, by ten nie szar­żo­wał zbyt­nio, ale ro­zu­miał do­sko­na­le, że to ga­da­nie po próż­ni­cy.

Na koń­cu tej dra­bi­ny wy­no­szą­cej po­rucz­ni­ka Ba­giń­skie­go pod fiń­skie nie­bo sta­li jesz­cze do­wód­cy lot­nic­twa i pod­puł­kow­nik Young, wciąż nie­co za­gu­bio­ny w me­an­drach służ­bo­wych za­leż­no­ści. Jego zgru­po­wa­nie mia­ło być „nie­za­leż­ne”, ale ta swo­bo­da mu­sia­ła z wia­do­mych wzglę­dów po­zo­stać w sfe­rze teo­re­tycz­nych roz­wa­żań. Sy­tu­acja na fron­cie była cięż­ka, lecz nie dra­ma­tycz­na. Po­trze­bo­wa­no każ­dej spraw­nej ma­szy­ny, każ­de­go lot­ni­ka i ki­lo­gra­ma bomb. Bra­ko­wa­ło za to cza­su na po­li­tycz­no-am­bi­cjo­nal­ne prze­py­chan­ki, któ­rych Young unik­nął, ro­zu­mie­jąc, co się dzie­je. Miał bić wro­ga w tej dziw­nej, nie­wy­po­wie­dzia­nej woj­nie i tyle.

Zwin­ne ma­szy­ny przy­śpie­szy­ły, for­mu­jąc jed­no­cze­śnie bar­dziej zwar­ty szyk.

– Uwa­żać na my­śliw­ce – po­le­cił Ba­giń­ski i sam za­darł gło­wę, wy­pa­tru­jąc zza szkieł go­gli punk­ci­ków na nie­bie. Ob­ser­wa­tor, zaj­mu­ją­cy miej­sce w prze­szklo­nym no­sie ma­szy­ny, szczu­pły i sku­pio­ny Bry­tyj­czyk na­zwi­skiem Day, za­ci­snął dło­nie i jak­by chcąc za­hip­no­ty­zo­wać ho­ry­zont, nie po­tra­fił ode­rwać od nie­go wzro­ku. Pierw­szy raz miał rzu­cać bom­by na praw­dzi­wych lu­dzi.

Bry­tyj­scy lot­ni­cy nie­mal z mar­szu, po dwóch dniach, szli do wal­ki, za­nim jesz­cze po­ja­wił się kom­plet ich ob­sług na­ziem­nych, któ­re przy­by­wa­ły par­tia­mi na po­kła­dach stat­ków. Lot­ni­kom kła­dzio­no do głów dużo teo­rii i opi­sów so­wiec­kiej tak­ty­ki. Bali się, to nor­mal­ne.

Do­wódz­two wy­bra­ło im mi­sję z ga­tun­ku ła­twiej­szych, dla za­zna­jo­mie­nia się z wa­run­ka­mi. Wszy­scy nie­mal lot­ni­cy fiń­scy byli w li­nii, więc po­ja­wie­nie się chęt­ne­go do wo­jacz­ki i in­struk­ta­żu Po­la­ka roz­wią­zy­wa­ło wie­le pro­ble­mów. La­tał na tych ma­szy­nach. Krót­ko, bo krót­ko, lecz in­ten­syw­nie. Do tego znał prze­ciw­ni­ka. Nada­wał się.

Young, któ­ry mimo po­wierz­chow­no­ści ty­po­we­go, zdy­stan­so­wa­ne­go An­gli­ka, nie­chcą­ce­go zgłę­biać me­an­drów cha­rak­te­rów ob­cych mu na­cji, prze­ła­my­wał pierw­sze lody, wy­zna­czył miej­sce Ba­giń­skie­mu. Po­przed­nik Mar­ka zbyt­nio nie opo­no­wał, jak­by nie pa­ląc się do roz­po­czę­cia lo­tów bo­jo­wych. Uprzej­mie opi­sał ma­szy­nę, choć Po­lak znał ją do­brze. An­glik przed­sta­wił man­ka­men­ty oma­wia­ne­go eg­zem­pla­rza i kle­piąc Ba­giń­skie­go po ple­cach, ży­czył mu po­wo­dze­nia.

– Je­śli to moż­li­we, pro­sił­bym o zwrot ma­szy­ny w jak naj­lep­szym sta­nie – rzu­cił jak ty­po­wy Bry­tyj­czyk na od­chod­ne.

Tak więc uda­ło się. Ma­rek Ba­giń­ski zno­wu sie­dział za ste­ra­mi, pę­dząc na­prze­ciw so­wiec­kim li­niom. Lu­bił to, Boże, jak on to lu­bił. Dud­nie­nie mo­to­rów, wiel­kie śmi­gła tną­ce po­wie­trze tuż za kok­pi­tem i ogrom­na moc cu­dow­nej ma­szy­ny. W po­bli­żu zaś resz­ta dy­wi­zjo­nu.

– Jak ścież­ka? – Ma­rek trą­cił ob­ser­wa­to­ra bom­bar­die­ra.

– Je­ste­śmy na kur­sie – po­twier­dził tam­ten, przy­kła­da­jąc oko do ce­low­ni­ka T1.

– Uwa­żaj. Nie schrzań… – in­stru­ował z całą po­wa­gą Ma­rek. – Mamy jed­ną szan­sę w tym… – prze­rwał. Na sam wi­dok ku­rzaw­ki na zbli­ża­ją­cym się ho­ry­zon­cie po­czuł się źle. Co do­pie­ro nie­ostrze­la­ny An­glik.

– Otwie­ram – za­rzą­dził Day, wci­ska­jąc przy­cisk. Ko­mo­ra bom­bo­wa roz­war­ła się i wnę­trze wy­peł­nił gło­śny świst po­wie­trza.

Inne za­ło­gi zro­bi­ły to samo. Dy­wi­zjon prze­mknął nad ostat­ni­mi zie­lo­ny­mi skraw­ka­mi la­sów i wle­ciał nad sza­rą, po­trza­ska­ną rów­ni­nę ni­czym z upior­nej wi­zji sza­leń­ca. Rzad­sze na tym pu­ła­pie dymy za­snu­wa­ły pła­to­wiec. Le­cie­li szyb­ko, by jak tyl­ko się dało, unik­nąć ognia z dołu. Na próż­no. Pierw­sze szrap­ne­le za­czę­ły rwać się na nie­bie, choć na ich szczę­ście nie­co za da­le­ko. Świe­tli­ste smuż­ki ognia nie­mal pio­no­wo prze­cię­ły sza­rą mgieł­kę. Za­raz też na­stęp­ne ka­ra­bi­ny albo dział­ka bra­ły ich na cel. Byli jed­nak za szyb­cy dla so­wiec­kich ce­low­ni­czych. Kil­ka­dzie­siąt se­kund zda­wa­ło się być całą cho­ler­ną wiecz­no­ścią, peł­ną trza­sku odłam­ków i tłu­mio­nych se­rii. Przed nimi, nie­co w dole, bły­ska­ły ku­la­mi ognia, wzno­sząc ob­ło­ki dymu, bol­sze­wic­kie hau­bi­ce. Ich cel.

– Mam! – krzyk­nął w bo­jo­wym pod­nie­ce­niu Day. – Mam, wi­dzę! – do­dał, nie­mal przy­kle­ja­jąc się do ce­low­ni­ka.

So­wie­ci, przy­naj­mniej ar­ty­le­rzy­ści, nie do­strze­gli w porę spa­da­ją­cej na nich gru­py ma­łych bom­bow­ców. Tyl­ko na ty­łach, przy ta­bo­rach zro­bi­ła się wrza­wa i ja­kieś pu­le­mio­ty pró­bo­wa­ły sta­wiać im czo­ła. Do­pie­ro kie­dy mię­dzy wy­strza­ła­mi roz­nio­sło się echo sil­ni­ków, spo­ce­ni, ubra­ni w same spodnie i heł­my ar­ty­le­rzy­ści rzu­ci­li się w tran­sze­je i leje.

Bry­tyj­skie ma­szy­ny prze­mknę­ły jak wi­cher, a spod ich sza­rych brzu­chów ode­rwa­ły się obłe, dłu­gie kształ­ty. Zie­mia jęk­nę­ła od se­rii pierw­szych bomb. Gru­dy bło­ta wy­ro­sły wiel­ką fon­tan­ną, kie­dy pło­mie­nie i odłam­ki lot­ni­czych bomb do­się­gły przy­go­to­wa­nych do wy­strze­le­nia ła­dun­ków. Bia­ły ob­łok fali ude­rze­nio­wej roz­szedł się wo­ko­ło. Lu­dzie, za­nim zgi­nę­li ro­ze­rwa­ni albo ci­śnię­ci w zie­mię ni­czym lal­ki, ogłu­chli od po­twor­ne­go łup­nię­cia. Mniej­sze wy­bu­chy roz­peł­zły się po oko­li­cy, ini­cjo­wa­ne jak w mor­der­czym do­mi­nie.

Na­wet Ba­giń­ski po­czuł szarp­nię­cie, kie­dy pod­ry­wał ma­szy­nę i łu­kiem zmie­niał kurs na po­wrot­ny. Spoj­rzał przez ra­mię, do­strze­ga­jąc go­tu­ją­cą się masę po­ża­rów i strze­la­ją­cych w nie­bo, ża­rzą­cych się punk­ci­ków. Resz­ta sa­mo­lo­tów była cała, strat nie mel­do­wa­li.

– Chy­ba jest okej? – rzu­cił do ra­dia. Od­po­wie­dzia­ły mu dzi­kie wi­wa­ty po­zby­wa­ją­cych się na­pię­cia An­gli­ków. Rzecz nor­mal­na po pierw­szym boju.

Wy­rów­na­li pu­łap. Prze­pust­ni­ca po­szła w przód i cały dy­wi­zjon przy­śpie­szył.

– Szyb­ko do domu – roz­ka­zał Ma­rek, czu­jąc znów, jak po pierw­szym szo­ku za­czy­na tłuc ar­ty­le­ria. „Zno­wu ci się uda­ło, chło­pie”. Od­piął ma­skę i głę­bo­ko wes­tchnął. „Zno­wu”.

Deszcz łu­pał cięż­ki­mi kro­pla­mi o pa­ra­pet i szy­by prze­stron­ne­go ga­bi­ne­tu. Sza­rość dnia, po­tę­go­wa­na nie­prze­nik­nio­ną war­stwą ni­skich czar­nych chmur, od­po­wia­da­ła ide­al­nie na­stro­jo­wi mar­szał­ka Sie­mio­na Ti­mo­szen­ki, lu­do­we­go ko­mi­sa­rza obro­ny.

Nad jego owal­ną, łysą gło­wą, tak jak i za oknem, wi­sia­ły cięż­kie cu­mu­lu­sy. Kło­po­ty. Wie­le ich było. Ner­wo­wo, acz ospa­le pa­ko­wał pa­pie­ry i mapy do swej tecz­ki, opóź­nia­jąc, na ile to było moż­li­we, wyj­ście na od­pra­wę Staw­ki u Jo­si­fa Wis­sa­rio­no­wi­cza.

Jak za­wsze uczyn­ny Dy­mitr Je­gor krzą­tał się po ga­bi­ne­cie, do­pa­tru­jąc, czy mar­sza­łek aby ni­cze­go nie za­po­mniał. Po cóż było de­ner­wo­wać wiel­kie­go wo­dza świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu omył­ka­mi i nie­do­pa­trze­nia­mi. Obaj, mar­sza­łek i pro­sty ad­iu­tant, wie­dzie­li, że bę­dzie zły.

Je­gor znał sy­tu­ację. Znał każ­dy plan, roz­kaz, za­ło­że­nie. Cóż z tego, sko­ro nic z tą wie­dzą nie mógł uczy­nić. Wszel­kie ka­na­ły i ścież­ki prze­rzu­tu były za­mknię­te. Za­mknię­te jak i on, uwię­zio­ny w Mo­skwie, tłu­mią­cy w so­bie gniew i po­ra­ża­ją­cą nie­moc.

Ti­mo­szen­ko miał bar­dzo po­dob­ne roz­ter­ki. Nie szu­kał oczy­wi­ście dróg kon­tak­tu z przed­sta­wi­cie­la­mi Za­cho­du, jed­nak tlił się w nim gniew i za­wód, że nie po­tra­fi w ża­den spo­sób prze­ła­mać trwa­ją­ce­go za dłu­go im­pa­su.

– No cóż… – Po­pa­trzył na biur­ko i sto­ją­cą na nim wy­pcha­ną tecz­kę. – Pora iść – sap­nął smut­no. Usta nie­mal wy­gię­ły się w pod­ków­kę, a oczy szu­ka­ły jesz­cze ja­kie­goś szcze­gó­łu, któ­ry po­zwo­lił­by zo­stać tu choć chwi­lę dłu­żej.

Dy­mitr stał w po­zy­cji na bacz­ność, tak­su­jąc wzro­kiem sze­fa. Tak po ludz­ku było mu go na­wet żal. Ale cie­szył się nie­zmier­nie z so­wiec­kich nie­po­wo­dzeń.

– Może coś ura­dzą? – Ti­mo­szen­ko wy­mu­sił w so­bie uśmiech i się­gnął po czap­kę. Zgar­bio­na cięż­ka syl­wet­ka, szu­ra­jąc no­ga­mi, ru­szy­ła do drzwi.

– Bę­dzie do­brze, to­wa­rzy­szu mar­szał­ku – rzu­cił na do wi­dze­nia Je­gor. Ti­mo­szen­ko nic nie od­po­wie­dział. Obaj do­sko­na­le wie­dzie­li, że pro­ble­mów jest aż nad­to. Na­war­stwia­ły się, ro­dzi­ły się nowe i już mało kto wie­dział, od któ­re­go koń­ca za­czy­nać.

Po­la­cy ucie­kli spod noża, kry­jąc się na po­łu­dniu, tuż przy ru­muń­sko-wę­gier­skiej gra­ni­cy. Wy­bi­li ko­ry­tarz, wie­le jed­no­stek ra­dziec­kich idą­cych do ata­ku uda­ło im się oto­czyć albo wy­pchnąć, gro­żąc okrą­że­niem. Po­la­ków nie roz­bi­to do­szczęt­nie ani na­wet nie do­tar­to do głów­nej li­nii, a jak do­no­sił wy­wiad, wróg zna­lazł bazę za gra­ni­ca­mi i li­zał rany. Od­bu­do­wy­wał siły. Cóż z tego, że Pol­skę na­pa­dli Niem­cy. Ci ar­mię mie­li po­tęż­ną, ale mniej­szą niż Zwią­zek Ra­dziec­ki, i bra­kło im oka­zji do wiel­kich starć z Po­la­ka­mi. Par­li tyl­ko przed sie­bie, zaj­mu­jąc co­raz wię­cej te­re­nu, i tak jak prze­wi­dy­wał Ti­mo­szen­ko, sku­pi­li się na po­zy­ski­wa­niu ziem obie­ca­nych im w trak­ta­tach i za­ję­ciu pol­skiej sto­li­cy.

Na ra­zie nie mie­li za­mia­ru rzu­cać się na cią­gle pol­ski skra­wek kra­ju i ra­zem z So­wie­ta­mi go miaż­dżyć. Ta­kie rze­czy, wspól­ną wal­kę obu państw, po­ka­zy­wa­li tyl­ko w pro­pa­gan­do­wych kro­ni­kach.

Na tym się nie koń­czy­ło. Pol­ski opór tę­żał, a Fi­no­wie nie ustę­po­wa­li. Bili się, krwa­wi­li, ale trwa­li. Brak było po­my­słu, jak do­ko­nać prze­ło­mu. Lu­dzi sła­no ca­ły­mi esze­lo­na­mi. Je­śli o to cho­dzi­ło, to wszę­dzie szwan­ko­wa­ło za­opa­trze­nie. NKWD mu­sia­ło siłą cią­gnąć nowe rocz­ni­ki do woj­ska. Przy fron­tach sze­rzy­ła się de­zer­cja. I to do tego stop­nia, że za­czy­na­ło bra­ko­wać cze­ki­stów, któ­rzy mo­gli­by jako tako opa­no­wać ten pro­ce­der.

Czoł­gi, sa­mo­lo­ty. Było ich cią­gle dużo, ale psu­ły się, ich uzu­peł­nie­nia do­cie­ra­ły spóź­nio­ne i za­czy­na­ło bra­ko­wać pa­li­wa. Tym­cza­sem Sta­lin już coś prze­bą­ki­wał o ude­rze­niu na Ru­mu­nię i jej ro­po­no­śne pola. „Czym? Z kim?” – py­tał sa­me­go sie­bie mar­sza­łek.

Jak­by tego było mało, z te­re­nu nad­cho­dzi­ły in­for­ma­cje o przy­pad­kach ban­dy­ty­zmu. Zbroj­nych na­pa­dach. Rze­czy, ja­kiej od cza­sów re­wo­lu­cji się ra­czej nie spo­ty­ka­ło. Nie na taką ska­lę.

Wszyst­ko to w ogól­nym ob­ra­zie wy­glą­da­ło ja­koś miał­ko, nie­pew­nie. Wal­ka prze­cią­ga­ła się i wi­zja bły­ska­wicz­ne­go zwy­cię­stwa od­da­la­ła co­raz bar­dziej, sta­jąc się po­wo­li zwy­kłą mrzon­ką.

Wszy­scy szta­bow­cy, na­wet nie­roz­gar­nię­ty Żu­kow, ro­zu­mie­li, co to ozna­cza. Prze­cież im dłu­żej ba­bra­li się w tym szam­bie, tym pew­niej­sze sta­wa­ło się, że Za­chód w koń­cu zro­bi ja­kiś krok. Jak bar­dzo by nie była uwi­kła­na w sza­le­ją­ce straj­ki, za­miesz­ki i nie­po­ko­je pod­sy­ca­ne przez mo­skiew­ski wy­wiad, Eu­ro­pa mu­sia­ła za­re­ago­wać. Już sła­ła broń. Ba, i lot­ni­ków.

Mar­sza­łek zszedł przez ob­szer­ną klat­kę scho­do­wą, od­dał ho­no­ry war­tow­ni­kom i ru­szył do auta, przy któ­rym trzy­ma­jąc otwar­te drzwi, wa­ro­wał już zmok­nię­ty szo­fer. Sie­mion Ti­mo­szen­ko za­trzy­mał się, uniósł gło­wę i zer­k­nął w nie­bo. Ostre krop­le zro­si­ły jego okrą­głą twarz. Zmru­żył oczy. Czar­nych chmur jak­by przy­by­wa­ło.

Gdy tyl­ko prze­stą­pił próg knaj­py i wy­szedł na tro­tu­ar, za­tę­sk­nił za przy­jem­nym chło­dem ka­mien­nych ścian. Po­wie­trze, nie­przy­jem­nie su­che i na­grza­ne sierp­nio­wym słoń­cem, tak jak wszyst­ko wo­kół, od­bie­ra­ło ocho­tę na co­kol­wiek. Chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy się nie cof­nąć, ale po­czu­cie obo­wiąz­ku zwy­cię­ży­ło.

Mia­stecz­ko Mor­han­ge zda­wa­ło się spać, przy­tło­czo­ne ko­lej­nym ty­go­dniem cięż­kich upa­łów. W miej­sco­wo­ści wznie­sio­nej na skrzy­żo­wa­niu kil­ku dróg po­mię­dzy Nan­cy i Met­zem we fran­cu­skiej Lo­ta­ryn­gii tyl­ko grup­ka dzie­ci nic so­bie nie ro­bi­ła z iście afry­kań­skiej aury. Plu­ska­ły się w brud­nej wo­dzie sta­rej fon­tan­ny ukry­tej nie­opo­dal w cie­niu buku.

Na­wet su­ną­ce tędy kon­wo­je woj­sko­wych aut i ko­lum­ny idą­cych nad gra­ni­cę pie­chu­rów znik­nę­ły, jak­by do­bro­tli­wi ge­ne­ra­ło­wie po­zwo­li­li im prze­cze­kać naj­gor­sze go­dzi­ny dnia.

Er­nest McCull w swych sze­ro­kich, wy­so­ko skro­jo­nych spod­niach, lek­kiej ko­szu­li i słom­ko­wym ka­pe­lu­szu – nie­co kon­tra­stu­ją­cym z jego po­god­ną, po­cią­głą i opa­lo­ną na bu­ra­cza­no czer­wo­ny ko­lor twa­rzą – wy­glą­dał jak zwy­czaj­ny tu­ry­sta. Nie jak dzien­ni­karz. Na szyi dyn­dał mu apa­rat mar­ki Ko­dak, a przez ra­mię prze­wie­sił nie­co nie­po­ręcz­ną skó­rza­ną tor­bę my­śliw­skie­go typu.

Ten trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­la­tek krę­cił się po oko­li­cy już przez pe­wien czas i z przy­kro­ścią stwier­dzał, że Mor­han­ge ustę­pu­je uro­kiem ludz­kim osie­dlom wznie­sio­nym w gór­skich do­li­nach Wo­ge­zów, a na­wet po­łu­dnio­wej Al­za­cji. Było tu jak w prze­my­sło­wych dziu­rach na pół­no­cy, na po­gra­ni­czu Bel­gii i Fran­cji.

„Nie dość, że brzyd­ko, to i nic cie­ka­we­go” – po­my­ślał, ru­sza­jąc w stro­nę cen­trum, pla­cu ob­sta­wio­ne­go pię­tro­wy­mi ce­gla­ny­mi do­ma­mi i ko­ścio­łem ze strze­li­stą wie­żą – bu­dow­la­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi ra­czej nie­miec­ką Nad­re­nię ani­że­li Fran­cję.

Grup­ka dzie­ci, wi­dząc męż­czy­znę, wy­szcze­rzy­ła zęby i po­czę­ła ma­chać, wy­krzy­ku­jąc na wy­ści­gi po­zdro­wie­nia. Wszak wi­zy­ta dzien­ni­ka­rza z da­le­kiej Ka­na­dy była nie lada wy­da­rze­niem dla miej­sco­wej spo­łecz­no­ści. Wkrót­ce wszy­scy o nim wie­dzie­li.

Przy­sta­nął na chwi­lę, uniósł apa­rat do oka i pstryk­nął fot­kę. Tak na pa­miąt­kę. Po­ma­chał szkra­bom, a te w pi­sku ra­do­ści, prze­ję­te, że uwiecz­nio­no je na ne­ga­ty­wie, za­czę­ły jesz­cze bar­dziej chla­pać się wodą.

Od po­łu­dnio­we­go wjaz­du do mia­stecz­ka coś zgrzyt­nę­ło. W wą­skich, krę­tych ulicz­kach roz­szedł się dźwięk sil­ni­ka. Naj­pierw jed­ne­go, po­tem ko­lej­nych.

McCull nie zwró­cił na to więk­szej uwa­gi i ru­szył przed sie­bie bez celu. Jemu nie było do śmie­chu tak jak tym dzie­cia­kom. Otwo­rzył tor­bę i się­gnął po świe­żą pacz­kę pa­pie­ro­sów.

Nie mógł wy­łącz­nie po­dró­żo­wać, de­lek­to­wać się spe­cja­ła­mi tu­tej­szej kuch­ni w ko­lej­nych re­stau­ra­cjach. Miał inne, po­waż­niej­sze rze­czy do zro­bie­nia. Tyle tyl­ko…

Pierw­sza zie­lo­na cię­ża­rów­ka mar­ki Re­nault, cią­gnąc szczel­nie za­kry­tą plan­de­ką la­we­tę, mi­nę­ła go w żół­tym ob­ło­ku ku­rzu. Za nią je­cha­ła na­stęp­na.

McCull prze­zor­nie scho­wał apa­rat do tor­by. Nie chciał pro­wo­ko­wać po­dej­rzeń i po­tem tłu­ma­czyć się u wio­sko­we­go gli­nia­rza. Tych miał uni­kać jak ognia. Ro­zej­rzał się wo­ko­ło, szu­ka­jąc ja­kie­goś spo­koj­niej­sze­go miej­sca. Cie­ni­sta bra­ma jed­ne­go z do­mostw wy­da­wa­ła się ide­al­na.

Za­cią­gał się dy­mem i li­czył po­jaz­dy. Wie­dział do­sko­na­le, co wio­zą, znał się na tym. Ża­ło­wał bar­dzo, że nie może za­brać się z tą jed­nost­ką tam, gdzie naj­praw­do­po­dob­niej zmie­rza­ła. Gdzieś nad Li­nię Ma­gi­no­ta. Na je­den z se­tek punk­tów kon­cen­tra­cji, któ­re Fran­cu­zi wy­zna­czy­li na czas woj­ny. Woj­ny, któ­ra tu­taj jesz­cze się nie za­czę­ła.