Sztuka umierania: Akt I - Konrad Szybka - ebook

Sztuka umierania: Akt I ebook

Konrad Szybka

4,5

Opis

Gdy zaprzedasz się wirtualnej rzeczywistości…

…oddasz jej rodzinę, życie i przyszłość…

…zamieszkasz z dala od ludzi, by nikt nigdy nie oderwał cię od monitora…

…zapewnisz sobie stały dostęp do zasilania, sieci oraz suplementów zastępujących sen…

Czy znajdziesz w sobie powód, by walczyć z tym, co zaatakuje twój dom… w rzeczywistości?

Aleister Sheldler to samotny, już nie taki wpływowy jak dawniej milioner, który zostaje postawiony przed obliczem obłędu. Nie ma przy nim nikogo, kto mógłby posłużyć radą, czy przyszło mu się mierzyć z własną fikcją czy rzeczywistością, a tymczasem zło nawet bardziej, niż z chęcią prezentuje mu wszystkie zodiakalne oblicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sztuka Umierania Akt I

Copyright © Konrad Szybka 2016

Redakcja: Dawid Wiktorski

Przygotowanie okładki: Mateusz Gawąd

Ilustracja na okładce: Mateusz Gawąd

All rights reserved. Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.

Wydanie I, Kraków 2016

ISBN: 978-83-945289-0-4

www.facebook.com/konrad.szybka.autor/

Patroni medialni:

W tekście wykorzystano fragment wiersza Ireny Suchorzewskiej „Mam trzy latka”.

Scena I

Monumentalny gmach starej szkoły w Henesey Vilage górował nad okolicą. Istny relikt przeszłości otoczony nowożytnym budownictwem. Samo ogrzewanie tego molocha kosztowało niemało. Jednak zabytkowa natura tego miejsca nie pozwalała na inwazyjne unowocześnienia. Radni zadecydowali, że w czasie wakacji budynek będzie pełnił rolę lokalnego muzeum. Wpływy z biletów miały zapewnić rentowność placówki na całe lata. Pod koniec roku szkolnego rada rodziców wraz ze swoimi pociechami przygotowywała sale lekcyjne na nadejście turystów. Niekiedy potrafiło to urosnąć do rangi kilkudniowego pikniku. Całe miasteczko chciało uczestniczyć w tym wydarzeniu.

Jedni rozpalali grille, inni organizowali coś w rodzaju pchlego targu – każdy wiedział, że w tym miejscu niczego mu nie zabraknie. Władze miasta również wspomagały przedsięwzięcie. Postawiono prowizoryczny punkt pierwszej pomocy, naturalnie obsługiwany przez wolontariuszy, ale radni i tak wszystko przypisywali właśnie sobie. Prawdą było, że kontuzje się zdarzały, jednak nigdy poważne. Starsi obywatele zwykli zasiadać pod rozłożystymi jabłoniami i obgadywać siebie nawzajem, chwaląc przy tym swoje ciężko pracujące wnuki. 

Wszyscy obstawiali, która rodzina sprawniej upora się ze swoimi zadaniami. Pracy nigdy nie brakowało, a ci, którym nie wystarczał normalny wysiłek, urządzali wyścigi w workach lub inne podobne rozrywki. Dużą popularnością cieszyły się zawody w jedzeniu. Mogły w nich uczestniczyć jednak tylko dzieci, a danie do zjedzenia zawsze było niespodzianką. Tak naprawdę był to podstęp, by zmusić pociechy do jedzenia brokuł, szpinaku i innych rzeczy, których normalnie nie chciały tknąć. Perspektywa zdobycia dyplomu dla rodziny zawsze motywowała. Nie było istotnym czy konkurencja miała jakiś sens, czy była czysto sportową rywalizacją. Liczna publiczność zagrzewała uczestników oklaskami i pokrzykiwaniami. Ta celebracja nadchodzących wakacji mocno wbiła się w tutejszą świadomość wspólnotową. Ludzie żyli tym festynem, jak ktoś nie mógł przyjść to odwiedzano go z ciastkami domowej roboty i lemoniadą. 

Rozstawione strategicznie piękne namioty kryły niesamowite atrakcje dla dzieci. W tym roku było stoisko z wiatrówkami. Obstawiał je Aleister Sheldler. Mieszkańcy wiedzieli, że nie przepadał za festynem, ale jego żona zawsze potrafiła go namówić na odrobinę pracy społecznej, chociaż widać było, że zapewne wolałby być w innym miejscu. Wszystkie miasteczka miały czarne owce, tutaj on pełnił tę rolę.

Piękna żona, dwójka mądrych dzieci i dobra praca – czego chcieć więcej? 

Tego nie wiedział nikt.

Al nie lubił spotkań z sąsiadami, a jeśli jakiekolwiek były organizowane, to zawsze siedział milczący, pogrążony we własnych myślach. 

Naturalnie, zawsze starał się wymigać od wszelkich grilli i imprez towarzyskich. To bolała go głowa, to łupało w krzyżu. Nie zawsze jednak mógł przedstawić wystarczającą wymówkę. 

Nie widywano go na spacerach, nie chodził do parku, nie uprawiał joggingu, ani nie jeździł na rowerze. Nikt nigdy nie widział, aby bawił się z własnymi dziećmi. Nawet do pobliskiego sklepu zawsze jeździł samochodem. Tylko praca, dom, praca, dom. Mary Ann była jego zupełnym przeciwieństwem. Wielokrotnie komentowano w miasteczku, jakie Al ma szczęście. Żona trafiła mu się, jak z obrazka i rozmowy o nich zawsze kończono stwierdzeniem, że miłość jest ślepa. 

Tym razem Al był żywo zainteresowany nadchodzącym konkursem. O tytuł Mistrza otulinowego miecza ubiegać się miały tylko najstarsze dzieci. Wielu mieszkańców zaskoczyło, że zgłosiły się również dziewczynki, a wśród nich także i oczko w głowie Ala, jego córka Delia. 

Zasady były jasne – dzieci mogły poruszać się tylko w wyznaczonym polu. Punktowano każde trafienie poza kroczem i głową. Sędziami w tym zmaganiu był nauczyciel wuefu pan Bronson i jego praktykantka Liza Donovan. W rzeczywistości dziewczyna zamiast wspierać to bardziej rozpraszała. Chłopcy wgapiali się w powabne kształty dwudziestokilkulatki, a dziewczynki szeptały zgryźliwe uwagi i rzucały jej złowrogie spojrzenia. 

Al postanowił dopingować swoją córeczkę najgłośniej jak potrafił. Po trzech pierwszych meczach wyglądało, że jest świetnie przygotowana. Nikt tak na prawdę nie wiedział, że ćwiczyła z ojcem po nocach w piwnicy. 

Gdy Delia stanęła naprzeciw miasteczkowego faworyta, Billy’ego Hanksa, Al poczerwieniał ze złości. Jego zdaniem dużo mniejsza i drobniejsza dziewczynka nie miała szans. Liczył, że jego pociecha trafi na niego dopiero w finale.

Po ustawieniu się przeciwników w środku pentagramu, który zaczął już lekko lśnić, piękna Liza uderzyła w wielki stalowy gong. Złote płaskorzeźby szkieletowych królów ogłaszały kolejną rundę, a dźwięk poniósł się wśród zebranych. Al z niecierpliwością oczekiwał pierwszych ruchów szermierzy. 

Delia przyjęła niską postawę z mieczem trzymanym oburącz. Przewaga siły leżała po stronie chłopca, który mógł sobie pozwolić na ujęcie broni w jedną dłoń. Nie był jednak pewien zwycięstwa i było to widać – bał się odsłonić nawet na mgnienie oka. Delia już zdążyła zasłynąć z pięknych kontr. Poprzedniego przeciwnika pokonała samymi sprytnymi zwodami i szybkimi atakami z doskoku.

Bill zaatakował od góry, robiąc nagły wykrok do przodu. Jego uderzenie od razu napotkało sprawnie ustawioną paradę, dziewczynka jednak nie cofnęła się, lecz podcięła oponenta. Ten rozkraczył się i, tracąc równowagę, przewrócił. Córka Ala zaliczyła trafienie, a Liza głośno oznajmiła, że pierwszy punkt należy się młodej wojowniczce.

Delia z zadowoleniem przetarła lekko zakrwawione ostrze, a na jej twarzy pojawił się wyzywający uśmieszek. Chłopak wstając popatrzył na nią wściekle. Już się nie bał, chciał ją ukarać. Boleśnie ukarać.

Po kolejnym uderzeniu w gong rzucił się z rykiem na dziewczynę, pchnięciami zmuszając ją do panicznego cofania się z każdym ciosem. Początkowa pewność siebie dziewczynki szybko się ulotniła i zastąpiła ją walka o przetrwanie. Z każdym uskokiem była bliżej linii przeklętego pentagramu. Wiedziała, że jeśli szybko nie przejmie inicjatywy, to Bill ją wykończy. Zbiła pchnięcie i zanurkowała pod pachą chłopca. Manewr, choć nieoczekiwany, nie przeszkodził jej oponentowi uderzyć na odlew pięścią. Mocny cios zamroczył Delie na tyle, że upadła. Gdy tylko wróciła jej świadomość, natychmiast odturlała się w bok. Ciężki miecz chybił o milimetry, Bill jednak nie poprzestał na tym. Uderzał raz po raz, aż w końcu wykonał długi skok. 

Al przyglądał się walce z równym entuzjazmem jak inni. Krzyczał zatrwożony, kiedy jego córka przegrywała; wiwatował, kiedy trafiała. Nagle dotarło do niego, że coś było nie tak: przecież dzieci miały walczyć na miecze otulinowe. Dodatkowo ten pentagram, w którym walczyli… Sheldler był przekonany, że powinien to być okrąg. 

Powoli przeciągnął wzrokiem po widzach. Niby wszyscy byli zwyczajni – pani Bauman jadła jakieś chrupki, pan Molou stał oparty na swojej wiekowej lasce, sanitariuszka Gilian obserwowała z przestrachem walczące dzieci, nawet wielki posterunkowy Anderson głośno dopingował zawodników. Jednak Alowi cały czas coś nie dawało spokoju, rozglądał się dookoła i – ku własnemu zdziwieniu – zauważył otaczającą festyn mgłę. 

Zjawisko to wydało mu się o tyle dziwne, że był środek dnia i dobre trzydzieści stopni. Nigdzie w okolicy nie znajdowała się rzeka czy inny zbiornik wodny. 

Brak reakcji zebranych na to dziwne zjawisko wyostrzył jego czujność. Mgła jakby chciała z ukrycia pochłonąć wszystkich zebranych – dalsze stragany już zniknęły za jej nieprzeniknioną ścianą, a ze szkoły pozostał tylko ciemny zarys. Al chciał zapytać starego Fosnera, który akurat stał obok niego, o tą anomalię. 

Próbując odwrócić go w swoją stronę złapał go za ramię i spostrzegł z przerażeniem scenę w pentagramie. Zatkało go, gdy ujrzał Billy’ego unoszącego miecz do ostatecznego ciosu. Na ziemi leżała jego ukochana córeczka, ze spuchniętym okiem i najwyraźniej złamaną ręką. Taka zupełnie bezbronna, patrząca z przerażeniem na swojego kata. 

Krew w nim zawrzała i rzucił się do przodu, próbując przebrnąć przez tłum, by ratować swoją córkę. Początkowo nie mógł nawet ominąć pierwszych gapiów, jednak słysząc gromkie wiwaty podwoił wysiłki. Tracił siły w zastraszającym tempie, a cel był wciąż zbyt daleko. Nawet gdy zobaczył opadający z głośnym świstem miecz chłopca i usłyszał głośne chrupnięcie, nie był w stanie przyspieszyć. Jedynie ośli upór pchał go do przodu, bezsensowna chęć dotarcia do mety nawet po przegraniu wyścigu.

Wtem pierś Billy’ego nagle eksplodowała fontanną krwi. Jego dłonie upuściły zakrwawiony miecz i powoli zacisnęły się na ciemnym drzewcu włóczni. Grot pocisku przebił mostek i wyszedł na wysokości lędźwi. Po krótkiej walce z bronią chłopiec zwalił się z nóg. 

Oszołomieni ludzie zaczęli szukać mordercy. Ala wypełniła dziwna satysfakcja, przez moment tylko stał i napawał się tym widokiem. 

– Chwila, co się tu, do jasnej cholery, dzieje?! – Mściwe uczucie uleciało z niego błyskawicznie, a myśli zaczęły galopować.

Krzyk jednego z mieszkańców wyrwał go z otępienia. Z mgły wyleciała chmura włóczni. Jedna z nich przebiła brzuch Ala, przybijając go do drzewa. Odruchowo złapał drzewce, próbując wyrwać je z siebie. 

Próbował połączyć elementy układanki w jedną całość, gdy ujrzał wybiegających z mgły orków wyrzynających wszystkich dookoła. Al kontynuował desperacką walkę z włócznią. Oczy rozszerzyły mu się w niemym przerażeniu, tuż przed tym, gdy ostrze topora rozłupało mu czaszkę.

Początkowy ostry ból przerodził się w tępe pulsowanie. Jasny błysk wpijał mu się w oczy, widział go nawet pod zamkniętymi powiekami. Serce waliło mu jak młot kowalski, a krew uderzała do mózgu gorącymi falami. Otworzył oczy, zerwał się zaplątany w koc i runął na ziemię. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że to był tylko sen.

Zaklął szpetnie i złapał się za głowę – ból był jak najbardziej realny – ucisk na skroniach, to nieznośne pulsowanie – wszystko doprowadzało go do szału. Przeciągnął półprzytomnym spojrzeniem po salonie. Jego wzrok przykuł zegar. Była pierwsza trzynaście w nocy. Szybko rzucił się do komputera, o mało nie wpadając na stół. Wszędzie pospadały brudne talerze, butelki po napojach poturlały w różnych kierunkach, a sam Al ledwo wyhamował przed swoim skarbem. 

Natychmiast zasiadł w fotelu i założył słuchawki. Jego oczom ukazał się ekran pełen powiadomień – wprawdzie zaspał tylko trzynaście minut, ale dla kumpli z gildii to była wieczność. Od razu zaczął się tłumaczyć, ale zbyli to ponagleniami. Jedyne, o czym wszyscy myśleli, to nowy dodatek do gry. Producent miał właśnie o pierwszej uruchomić nowe lokacje. Ich ukończenie jako pierwsza gildia na serwerze dawało wyższą pozycję w rankingu, a przez niego mieli aż trzynaście minut opóźnienia. 

Cała grupa od razu rozpoczęła rajd w kierunku wejścia. Tępy ból w głowie Ala był coraz intensywniejszy. Czuł każde uderzenie serca, a niewyspanie dawało mu mocno w kość. Gdy byli na ostatniej prostej, podpiął się do kolegi i polecił swojej postaci, by podążała za nim. Naturalnie uświadomił wszystkich na kanale, że idzie po prochy. Został poinstruowany, że jak nie zdąży wrócić, to zrzucą go w przepaść. Wstał, wziął parę głębszych oddechów i spokojnie ruszył do kuchni.

Przypomniał sobie jak kiedyś doprowadził się do całkowitego wycieńczenia, jakieś sześć lat temu. Wyjechał na szkolenie służbowe – w dzień chodził na wykłady, w nocy grał. Okoliczności były dość podobne, producent również udostępnił nowy patch. Gdy jego koledzy pili i posuwali pielęgniarki z sąsiednich warsztatów, on – niczym pionier – odkrywał nowy świat. Najciekawsze w tym było to, że nie oni wylądowali nieprzytomni na oddziale ratunkowym. Najadł się wtedy sporo wstydu, a koledzy z gildii dali mu popalić, gdy przez niego zawalili dość ważne zadanie. Po obudzeniu się w szpitalu zaklął siarczyście i spytał współtowarzysza niedoli o datę. Dowiedział się, że był nieprzytomny dwa dni. Jego żona, Mary Ann zdążyła przebyć cały kontynent, by przy nim być. Spędzili wtedy całkiem miłe chwile.

Dotarcie do szafki z lekami okazało się zadaniem niewykonalnym. Jego skołatany umysł łaknął snu i wypoczynku. Przemęczenie objawiało się u Ala na kilka sposobów. Pierwszym symptomem była suchość gałek ocznych; drugim irytujący ból w czaszce i zawroty głowy. Trzecim i zarazem najgorszym objawem były dreszcze i rozdygotanie kończyn. Ten stan wymagał wielu godzin snu i relaksu, na które najczęściej nie mógł sobie pozwolić. 

Otworzył szafkę szarpnięciem i zaczął wysypywać jej zawartość. Gorączkowo poszukiwał morfiny, która była wybawieniem. Wreszcie udało mu się złapać w rozdygotane dłonie zafoliowaną strzykawkę. Czym prędzej wyszarpnął ją z opakowania. Jego nieporadne ruchy sprawiły, że w dłoniach została mu tylko folia. Strzykawka spadła na podłogę i potoczyła w kierunku szafki. Al natychmiast sięgnął po uciekiniera, jednak gwałtowny ruch wywołał kolejną eksplozję bólu w jego czaszce. Szybko zacisnął powieki i złapał się za skronie. Mógł odetchnąć głębiej dopiero wtedy, gdy nacisk zelżał. Po otworzeniu oczu, nie dostrzegł ampułki z lekiem, zaklął szpetnie, a ból powrócił.

Powolutku zaczął przeszukiwać stertę opakowań leżącą na blacie. Po chwili zorientował się, że to była ostatnia dawka. Przeklął w duchu i odwrócił się w stronę drzwi. Każde uderzenie serca wywoływało ból w skroniach. Przymknął oczy i zagryzając zęby ruszył w kierunku piwnicy. 

Gdy zapalił światło, poczuł jakby zaaplikował sobie rozgrzane szpilki prosto w mózg. Osłonił oczy i przeszedł pomiędzy zakurzonymi obrazami powieszonymi wzdłuż trasy. Korytarz biegł przez cały dom, od drzwi frontowych do tych prowadzących na tyły gdzie był ogród z basenem. 

Gdy stanął przed drzwiami do piwnicy powtórnie zakręciło mu się w głowie. Bezwiednie oparł się o obraz i zostawił tam odciśniętą w kurzu lewą dłoń. Wiedział, że musi się pospieszyć, inaczej wpadnie w trzecią fazę wycieńczenia organizmu. Silnym szarpnięciem pociągnął za klamkę i zaczął schodzić w dół. Wdusił włącznik światła, który nieprzyjemnie skrzypnął – ten dźwięk wywołał ciarki na grzbiecie Ala. Na szczęście drewno pod jego stopami wdawało tylko ciche pomruki. W jego nozdrza uderzył intensywny zapach benzyny rozchodzący się po całym pomieszczeniu. Lubił ten zapach; przypominał mu czasy młodości, gdy siadał na krawężniku i wpatrywał się w tęczowe kolory rozchodzące się na asfalcie. Odpływał wtedy w narkotyczny trans, z którego nie chciał wychodzić.

Jarzeniówki intensywnie rozświetlały całe pomieszczenie. Al trzymał tutaj głównie kanistry z benzyną do agregatu prądotwórczego i wypełnione lekami kartony. Zapasowe zasilanie w wypadku awarii baterii słonecznych na tak małej wyspie było niezbędne. Masywna maszyna stała pod ścianą – użył jej tylko raz, by nauczyć się obsługi. Wszystkie wskaźniki, pokrętła i przekładnie wyglądały początkowo na strasznie skomplikowane, jednak po dniu nauki z podręcznikiem był w stanie odpalić potwora nawet po ciemku. Izolacja zmuszała do wszechstronności. Jeśli coś się popsuło, nie mógł liczyć na szybką interwencję fachowca. 

Sheldler otrząsnął się z lekkiego odrętwienia i podszedł do dużego, zakurzonego stołu, na którym stały trzy tekturowe pudła, każde z napisem "ODPADY MEDYCZNE DO WYŻÓCENIA". Szybko sięgnął do pierwszego z nich i wyciągnął opakowanie z ampułką morfiny . Bez zwłoki wyrwał pojemniczek z folii, uważając przy tym by go znów nie upuścić, i wbił igłę prosto żyłę. Na chwilę zakręciło mu się w głowie, gdy lek przemierzał krwioobieg.

Początkowo rozkoszował się przyjemnym chłodem, a później odrętwieniem płynącym przez całe ciało. Wiedział, że to tylko reakcja mózgu, który nie wiedział jak zinterpretować nowe bodźce. Ból i przemęczenie powoli ustępowały, a na jego wychudłej twarzy pojawił się uśmiech. Popatrzył spokojnie na zbawienne kartony i roześmiał się szczerze. Przypomniał sobie, jak uszczuplał z kolegami zapas szpitalnych leków. Niektórzy lekarze brali specyfiki, by sprzedać je na lewo, jednak nie on. On zabierał wszystko dla siebie, dzięki czemu miał w piwnicy sporej wielkości aptekę. Najbardziej bał się, że niektóre z tych leków mogą zostać wycofane z obiegu. Miał tu prawdziwe rarytasy. 

Błędy ortograficzne na pudłach były szyfrem. Dwa oznaczały przesyłkę dla zainteresowanych. Gdy był jeden lub trzy wypełnione były prawdziwymi odpadami. Dozorca nieźle zarabiał na tym procederze. Miał łeb na karku i jaja – wszyscy musieli odpalać mu dolę. Pomimo utyskiwań i gróźb był w stanie jasno wyjaśnić wszystkim, że to on tam rządzi. Bez niego nikt nic by nie wyniósł, a prosta kalkulacja, którą czasem przedstawiał, stawiała doktorów medycyny w bardzo złym położeniu. Później dowiedzieli się, że był z wykształcenia magistrem ekonomii i zarabiał na wszystkim, czego się dotknął. Kilka razy uczestniczył nawet w szantażach i wymuszeniach. Al wiedział, że nie każdy ma szczęście w życiu i nie potępiał nikogo, kto brał przeznaczenie w swoje ręce. Dlatego zawsze płacił regularnie i czasem dodawał coś ekstra kłamiąc, że ostatnie partie zeszły wyjątkowo dobrze. Nikomu nie chwalił się, że magazynuje wszystko na czarną godzinę. To była jego wielka tajemnica i – jak na ironię – jedna z przyczyn rozwodu.

Po paru minutach ból stał się tylko wspomnieniem, a drgawki zniknęły. Wziął garść ampułek i zamierzał wsadzić je do kieszeni, jednak wtedy dopiero dotarło do niego, że przyszedł tu w samych bokserkach. Pokręcił z niedowierzaniem głową i zabrał karton na górę. Teraz ta przechadzka była czystą przyjemnością. Wręcz delektował się każdym krokiem. Ustawił pudło w kuchni na blacie i zajrzał do środka. Już chciał zacząć wybierać właściwe leki, a resztę wynieść do piwnicy, gdy z salonu usłyszał dźwięk komputera. Natrętny sygnał wył niemiłosiernie. 

Zupełnie zapomniał o grze! Natychmiast rzucił wszystko i pobiegł do komputera. Sprint ten wyglądał jak komiczny slalom między meblami.

Okazało się, że kazał na siebie czekać aż cztery minuty. To było niewybaczalne w świecie, w którym śmierć mogła nadejść w kilka chwil. Sam był w stanie zabić nieprzygotowanego przeciwnika w ułamku sekundy. Zdarzyło mu się kiedyś odejść od komputera na tyle, by podać żonie suszarkę. Zajęło to może dziesięć sekund, a gdy ponownie zasiadł przed ekranem, był już martwy. Wiele dni ciężkiej pracy poszło na marne. 

Palce Ala zagrały szybko na klawiaturze. Zarzucił kolegów potokiem słów wyjaśniających jego absencję. Dla zwykłego śmiertelnika była to bezrozumna kolumna znaków. Towarzysze zrugali go, aż odpuścili, wyzywając od noobów. 

Cała kilkudziesięcioosobowa grupa bohaterów zatrzymała się przed starym zamkiem. Tylko Sheldler nie zdążył się przyjrzeć dokładnie budowli, bo wszyscy przed nim ruszyli przez zrujnowany zwodzony most. Tuż za nim znajdowało się wejście do nowej lokacji. Gdy Al przeszedł przez rozsypujące się wrota, pojawił się ekran ładowania. Miał parę chwil dla siebie, więc zerwał się i pobiegł do kuchni, szarpnął drzwiami lodówki i sięgnął po butelkę coli oraz garść kabanosów. Po drodze chwycił paczkę chipsów i rzucił się biegiem do komputera. Zasiadł w fotelu i obrócił się na nim trzymając wszystko w dłoniach.

– Nie, nie teraz do kurwy nędzy! – Jego oczom jawił się złowrogi napis "DISCONNECTED". Natychmiast upuścił jedzenie i rozpoczął gorączkowe poszukiwanie przyczyny. Próbował połączyć się ponownie, lecz bezskutecznie. Zaklął szpetnie i sprawdził kartę sieciową, zrestartował ją – bez efektu. Wstał z impetem i popędził z poczerwieniałą ze złości twarzą do routera.

Cholera, to musi być to! Jak nie zawiesiło się pudło, to coś musi być z przekaźnikiem. Oby wystarczył restart routera, inaczej będę musiał się wspinać na tą pieprzoną antenę. Chłopaki powieszą mnie za jaja!

Dopadł do urządzenia przytwierdzonego do ściany, które złowrogo łypało na niego swoim wrednie czerwonym okiem. Nacisnął przycisk restartu i czekał.

– Proszę, no nie rób mi tego! Nie teraz! Będę dla ciebie dobry... – Wpatrywał się w diodę z błaganiem. Ta migała, zmieniając kolory z zielonego na czerwony. Chwile spędzone przy routerze zdawały się być wiecznością. Zielony – wraca do gry, czerwony – musi pędzić do przekaźnika. Wyobrażał sobie jak gildiowicze już dyskutują o jego nieudolności i zastanawiają się nad tym, czy go nie wykluczyć z rajdu, albo nawet gildii. Potrząsnął szybko głową odrzucając od siebie te czarne myśli i nerwowo wbijał wzrok w światełko. Miał wrażenie jakby złośliwie się z nim bawiło, raz za razem zmieniając barwę odrobinę dłużej niż poprzednio. W normalnych warunkach nie przywiązywał do tego wagi, jednak teraz widział to wyraźnie. Każda zmiana wydawała się już tą ostatnią i nieodwołalną. 

Zniecierpliwiony wpadł na pomysł sprawdzenia telefonu. Przypomniał sobie, że powinien być na ławie i ruszył biegiem. Przeszukiwanie rozgardiaszu, który wcześniej zrobił w salonie, zajęło mu dłuższą chwilę. Zaowocowało to jeszcze większym bałaganem. W końcu między poduszkami kanapy znalazł swojego smartfona, odblokował go i zaklął głośno – brak zasięgu. Musiała paść antena. 

Czym prędzej narzucił na siebie szlafrok i popędził do drzwi, gdzie w pospiechu założył buty. Złapał pęk kluczy do pomieszczeń gospodarczych, przekręcił zamek i zdecydowanie otworzył drzwi. Nagle potężny podmuch wiatru prawie zwalił go z nóg. 

Przerażający ryk wdarł się do domu, ogłuszając Ala. Przez ścianę rzęsistego deszczu dostrzegł dręczone wiatrem drzewa, które ostatkiem sił broniły się przed żywiołem. Czarne niebo przecinały raz po raz złowrogie serpentyny błyskawic przebijających gęste chmury.

– Nie... Niiieee... Niiiieeeeeee...– Zaciskając usta, z całych sił naparł na drzwi, które po krótkiej walce ustąpiły. Aleister zwalił się na podłogę i, opierając o wyjście plecami, sapał głośno.

Co jest, Armagedon na moim podwórku?! Dlaczego sztorm musiał przyjść akurat dzisiaj? Przecież nowa lokacja... Kurwa, oni mnie zatłuką! Muszę iść na tą cholerną wieże. 

Jego rozmyślania przerwało nagłe donośne pukanie.

– Co do kur... – Powoli wstał i spojrzał na drzwi.

Jakim cudem ktoś tu przypłynął? Podczas takiego sztormu nic nie ma prawa pływać. Może to ludzie, których złapał na pełnym morzu?

Ponowne stukanie otrząsnęło go z rozmyślań. Złapał niepewnie za klamkę i nacisnął ją, napierając na drzwi całym ciałem. Tym razem wiatr nie był w stanie go odepchnąć. Wyjrzał podejrzliwie przez utworzoną szparę deszcz bezlitośnie smagał werandę, bębniąc złowrogo po elewacji. Nikogo jednak nie dostrzegł i zamknął drzwi. 

– Cholerne sztormowe omamy, zawsze muszę sobie jakieś wyobrazić. – Zrzucił z ramion szlafrok i udał się do sypialni na piętrze. Rozwiesił mokre ubranie na krześle i rozsunął drzwi szafy. Jeszcze nie wszystkie rzeczy, po podziale majątku, zdążyły wrócić do właścicieli. Widok sukienek zawsze działał mu na nerwy, drażniąc go i prowokując wspomnienia. Nienawidził powrotów do starego życia. Jego serce wtedy krwawiło, czasem po otwarciu tego wielkiego mebla siadał i łkał cicho w ciemności. Wielokrotnie zabierał się za uprzątnięcie rzeczy żony i dzieci. Najdalej posunął się do oczyszczenia salonu, kuchni i łazienki na parterze. Właściwie można powiedzieć, że tam zamieszkał, a na piętro wchodził bardzo rzadko. To był tylko ich domek wakacyjny, ale mimo wszystko spędzili tu wiele dobrych chwil. 

Tym razem nie poddał się nostalgii i szybko sięgnął po ciepłą, czarną bluzę z kapturem, termoaktywną bluzkę i ciemnoszare długie bojówki. Ubrał się, z determinacją zagłuszając cisnące się do głowy wspomnienia. Szybko zszedł na parter i wyciągnął wysokie wojskowe buty i przeciwdeszczową pelerynę. Gdy je ubierał rozkoszował się ich chłodnym dotykiem. Bardzo lubił taki styl, czuł się w nim jak bohater jednej ze swoich gier, nawet kiedyś zaopatrywał się w sklepach militarnych. Wszystkich tych zabawek użył może kilka razy w życiu, ale zawsze towarzyszył mu przy tym dreszczyk emocji. Ostatnim elementem ubioru była czarna czapka z daszkiem, na której wyszyty został biały koziorożec. Al miał słabość do znaków zodiaku, a jego ulubionym był właśnie ten. 

Wcisnął ją głęboko na głowę, okrył się peleryną i założył kaptury. Do kieszeni bluzy wrzucił telefon i niewielką latarkę LED. Tak przygotowany czuł się gotowy nawet na koniec świata. 

Podszedł do drzwi, głęboko odetchnął i je otworzył. Okazało się, że wiatr zelżał i nie sprawiał już wrażenia, jakby chciał go porwać. Zajrzał do skrzynki odpowiedzialnej za oświetlenie zewnętrzne i włączył wszystkie lampy. Plac przed domem rozświetlił się, ukazując dwie drogi. Jedna prowadziła na przystań, druga zaś do anteny. Szybko przeszedł przez werandę i ruszył w kierunku wieży. Al minął duży budynek, w którym trzymał narzędzia i meble ogrodowe. Krótko spojrzał czy wszystko było w należytym porządku. Ruszył dalej, gdy nie zauważył niczego niepokojącego. 

Stabilna konstrukcja, która kiedyś była latarnią morską, pięła się na wysokość dobrych trzydziestu metrów. Na szczycie oprócz anten zamontowany był na niej teleskop, luneta i potężny reflektor. Drzwi z desek połączonych ciężkimi okuciami wyglądały wręcz archaicznie. Aleister przypuszczał jednak, że prędzej zburzyłby swój własny dom, niż się przez nie przebił.

Sheldlerowie zdecydowali się zamontować na latarni przekaźnik z powodu bardzo słabej łączności ze światem zewnętrznym. Bez tej anteny niemalże nie dało się skontaktować z odpowiednimi służbami w razie wypadku. Na tak małej wyspie bywało niebezpieczne, a przebywanie tu z małymi dziećmi wymagało odpowiedniej prewencji. 

Otwarcie drzwi zajęło mu tylko chwilę, chociaż sam nie wiedział, po co je zamyka. Kiedyś, gdy jeszcze były tu dzieciaki, miało to sens. Mogły sobie zrobić krzywdę w środku, ale teraz gdy został sam, pozostało tylko przyzwyczajenie. Po wejściu do środka zapalił światło i odrzucił kaptur. Czekała go jeszcze wyczerpująca wspinaczka na górę. 

Mozolnie wdrapywał się stopień po stopniu klnąc na czym świat stoi. 

Przy poprzedniej awarii Al nauczył się obsługiwać maszynę diagnostyczną, bo do szału doprowadzał go czas oczekiwania na techników. Ostatnio przypłynęli po ponad pięciu godzinach. Opieprzył ich wtedy zdrowo i kazał nauczyć się obsługi. Zostawili mu też podstawowe podzespoły, które w razie potrzeby mógł sam wymienić. 

Podszedł do konsoli i zaczął przeglądać diody sygnalizacyjne. Tylko jedna świeciła na czerwono. Sięgnął po instrukcję obsługi i odszukał jej znaczenie. Odpowiadała za płytę z podzespołami w jednej z anten. Oznaczono ją symbolem S56. Szybko przejrzał rozdział poświęcony montażowi i podszedł do szafki z częściami. Przeszukał ją w poszukiwaniu odpowiedniego podzespołu – ustrojstwo znalazł prawie na samym dnie, teraz musiał wyjść na zewnątrz i dokonać wymiany. Nie mógł pomylić się przy podłączaniu, nie miał więcej części. 

Wszedł po stromych schodkach na górę i podniósł klapę. Szczyt latarni smagany był uderzeniami wiatru sprawiającego, że deszcz padał prawie poziomo. Al naciągnął z powrotem kaptur i wyszedł na zewnątrz. Ledwo mógł utrzymać równowagę, biczowany przez bezlitosne krople. Moc sztormu była straszliwa. Trzymając się z całej siły barierek, podszedł do odpowiedniej anteny i otworzył pokrywę. Krótką chwilę zajęło mu odszukanie odpowiedniej karty i wyjęcie jej. Przy tej pogodzie nie był w stanie ocenić, czy coś jest z nią nie tak. Zamontował nową i ruszył w drogę powrotną. 

Przechodząc dookoła latarni dostrzegł ogrom potęgi żywiołu. Zachodnia część wyspy, ta osłonięta klifami, powstrzymywała gigantyczne fale. Nigdy takich nie widział, poczuł się nagle jak mała mrówka w wiadrze z wodą, którym bawią się rozwydrzone dzieciaki. Ciągłe rozjaśnianie nieba przez pioruny potęgowało tylko przerażające wrażenie maleńkości. Gdy doszedł do reflektora postanowił go włączyć i przyjrzeć się przystani. 

Silny snop światła uderzył w kierunku brzegu, jednak nie dał wystarczającej widoczności. Al przyłożył oko do lunety. Ku jego zdziwieniu, fale z tej strony wyspy były dużo mniejsze. 

Przeciągnął szklanym okiem po pomoście i niewielkiej motorówce, którą tam przycumował. Wszystko wyglądało normalnie. Naturalnie, fale miotały nią we wszystkie strony, ale nie spodziewał się, że ocean wyrzuci ją na brzeg. Już miał odejść od lunety, gdy jego wzrok przykuło coś co barwą odcinało się od linii brzegu. Zwiększył przybliżenie i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Na plaży leżała mała dziewczynka, co chwila zalewana falami. 

Popędził schodami na złamanie karku. Przeskakiwał po parę schodów by znaleźć się na dole jak najszybciej. Gdy dotarł do drzwi wypadł przed latarnię i puścił się biegiem w kierunku przystani. 

Ledwo kojarzył drogę, którą przebył. Nigdy nie był dobrym biegaczem, przy przystani nogi już odmawiały mu posłuszeństwa, a płuca paliły żywym ogniem. Stanął i, ledwo utrzymując równowagę, łapał powietrze. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i upadł na kolana. Dojście do siebie zajęło mu parę chwil, w tym czasie określał kierunek, gdzie musiał szukać dziewczynki. Wyjął latarkę z kieszeni i, włączywszy ją, ruszył wzdłuż brzegu. 

Spostrzegł małą po minucie szybkiego marszu. Natychmiast do niej podbiegł i odwrócił na plecy. Po przyłożeniu ucha do jej ust stwierdził, że nie oddychała, więc rozpoczął reanimację. 

– Trzydzieści, dwa, trzydzieści, dwa. Żyj, cholera jasna! – mówił bardziej do siebie niż do niej.

Po czwartym razie dziewczynką wstrząsnęły konwulsje i z jej płuc wytrysnęła fontanna morskiej wody. Al od razu ułożył ją na boku. Gdy skończyła się krztusić i znieruchomiała, oddychając miarowo, przystąpił do oględzin. Miała sporą ranę głowy oraz mocno spuchniętą lewą nogę. No i dużo zadrapań, otarć, siniaków. Upewnił się, że jej stan jest stabilny i wziął ją na ręce. 

Dotarcie do oświetlonej drogi prowadzącej z domu na przystań nie było trudne, chociaż parę razy stracił równowagę. Teraz nie musiał się już spieszyć. Owszem, mała potrzebowała pomocy, ale jej życiu już nic nie zagrażało. Miarowym tempem, krok za krokiem, ruszył w drogę powrotną. Planował ułożyć dziewczynkę na łóżku, w sypialni u góry, a później zadzwonić po pomoc. Nie wierzył, że przypłyną w taką pogodę, ale na pewno zjawią się jak tylko burza minie. Mógł do tego czasu zapewnić jej podstawową opiekę. Zabezpieczyć nogę, zszyć głowę i zająć się drobniejszymi ranami. 

Al nigdy nie był dobry w te klocki i zgadywał, że dziewczynka miała jakieś osiem do dziesięciu lat. Sugerował to też jej dziecięco-dziewczęcy ubiór. Dla niego był to okres przejściowy między dziewczynką, a pannicą, która pragnie ubierać się tak jak jej koleżanki. Uderzyło go wspomnienie Delii, właśnie w tym okresie jej dorastania zupełnie stracił z nią kontakt. Tylko koleżanki, chłopaki, ubrania i portale społecznościowe. Dorastanie dziecka dla rodzica potrafi być wyjątkowo bolesne. W tym wieku zapomniała o nim zupełnie i zostawiła w jego wirtualnym świecie.

Nagły huk wyrwał go z otępienia, gdy dotarł do drzwi. Spojrzał w stronę latarni i otworzył usta ze zdumienia. Błyskawice przepływały między antenami. Przekaźnik iskrzył się niebezpiecznie błękitnym blaskiem, aż w końcu wygasł. 

– Jaja sobie ze mnie robisz?! – krzyknął wściekły. Jego przemęczony mózg nadążał z przyswajaniem natłoku informacji. Odwrócił się do drzwi, z trudem je otworzył. Tak bardzo drżał z bezsilności, że miał problem z utrzymaniem równowagi. Raz po raz potykał się i uderzał którymś z barków o ściany korytarza. W połowie drogi do schodów prowadzących na piętro musiał przystanąć by opanować roztrzęsione kolana. Oparł się plecami ścianę.

Teraz muszę dotrzeć na piętro. To cel na wyciągnięcie ręki. Jak już tam będę, zaopiekuje się dziewczynką i przemyślę wszystko. Pieprzony sztorm... Cholerna burza.... Nie... Aleister, weź trzy głębokie oddechy i ciśnienie w dół... O tak... Od razu lepiej.

Po paru bardzo długich wdechach zaczął odwracać się w kierunku schodów, gdy nagle usłyszał straszliwy huk za plecami, a serce podeszło mu do gardła. Gdy gwałtownie się odwrócił, zobaczył jak drzwi wejściowe z potwornym impetem uderzają w ścianę. Pociągnięte potęgą żywiołu znów popędziły z wielką mocą. I znów, i jeszcze raz. Al patrzył na to oniemiały. Po szóstym uderzeniu bardzo powoli zaczęły się zamykać, aż do momentu, kiedy wydały z siebie charakterystyczne kliknięcie. Sheldler dopiero po chwili wziął oddech i uświadomił sobie, że przez cały ten czas nie był w stanie oddychać. Zaczął bardzo intensywnie myśleć, próbując sobie przypomnieć, czy zamknął je za sobą. Czy po wejściu do domu usłyszał ten odgłos zaskakującego zamka? Fale gorąca uderzały mu do głowy, z każdym uderzeniem młócącego serca zbliżał się do prawdy. Wiedział, że sobie przypomni, miał to wspomnienie już na wyciągnięcie ręki.

Jego koncentracja zniknęła zupełnie, gdy dziewczynka na jego rękach delikatnie drgnęła. Ostrożnie wycofał się na schody, i dopiero na nich odważył się odwrócić. Jeszcze dłuższą chwilę nasłuchiwał, po czym ruszył dalej. Miał wrażenie, że każdy jego krok odbija się głębokim echem po całym domu, a bicie serca słychać na sąsiedniej wyspie. 

Na szczycie schodów przystanął i spojrzał w dół, sam nie wiedząc, czego oczekiwał. Jakiegoś hałasu? Potwora przemykającego pomiędzy cieniami? Nie doczekał się sceny rodem z horrorów. Nic krwiożerczego nie ruszyło za nim. Byli zupełnie sami. 

Tak przynajmniej sobie powtarzał. Podpowiadała to jego logika, ale ta dziewczynka w jakiś sposób musiała się tu dostać. Jeśli ona dała radę, to czy ktoś inny też mógł? 

Szybko pozbył się tych ponurych, niedorzecznych myśli i skierował ku sypialni. Tuż przed drzwiami zatrzymał się, przyjrzał brudnej twarzy dziecka i zmienił decyzję. Skręcił do pokoju Delii, dochodząc do wniosku, że lepiej na nią podziała odpowiedni wystrój pomieszczenia. Uważał wprawdzie, że na dużym łóżku jest lepszy materac, ale tu chodziło o komfort psychiczny małej. Strach wywołany nagłym przebudzeniem w obcym miejscu mógł narobić strasznych szkód. Już widział oczami wyobraźni jak przerażona, zrywa się i spada z łóżka, coś sobie łamiąc. 

Wszedł do byłego pokoju córki z niemałym trudem. Nie, nie byłego, to zawsze będzie jej pokój – skarcił się w myślach. Wszystko wyglądało tak jak za dawnych lat – niewielkie łóżko w rubinowym kolorze przykrywała, lekko zakurzona, narzuta z niebieskiej tkaniny. Al dobrze pamiętał meblowanie, to były urodziny Delii, a jej prezentem było właśnie to. O dziwo, zamiast rzucić się w wir zakupów, ta mała skubana, zasiadła przy komputerze i wszystko skrupulatnie zaplanowała. Dała im tylko gotową listę zakupów, na której były dokładne szczegóły. Nawet majster, u którego to wszystko zamawiali, nie miał dodatkowych pytań. Perfekcjonistka w każdym calu. Następnym obfitym spisem były zabawki, pozwolili jej poszaleć także w tej materii. Ograniczenie to tylko jej wyobraźnia i rozmiar pokoju. Tu też zaskoczyła, normalne dziecko w takiej sytuacji nakupiłoby setki wszystkiego, co by mu tylko wpadło w oko, jednak nie ona. Wybrała tylko, jej zdaniem, najpotrzebniejsze rzeczy, parę maskotek, huśtawkę i kolekcje figurek porcelanowych. Później wszystkie półki się stopniowo zapełniały, to książkami, to jakimiś innymi gadżetami, ale nigdy nie dopuściła do przesytu. Jak kupowała coś nowego, to stare szło bezlitośnie na śmietnik. Nie przywiązywała się emocjonalnie do niczego, dzięki takiej taktyce nie tonęła w starych zabawkach. Al pamiętał jak mu było przykro, gdy musiał porąbać starego konika na biegunach. Tyle wspomnień odeszło na zawsze, a ona cieszyła się, bo ładnie płonął. Mogła postawić na jego miejscu manekin. Najnowszy model kobiety ze snu, idealne wymiary i zginane stawy. Wszystko po to, aby można było odwzorować różne ułożenia ciała. Nie bywał często na piętrze, a pokój córki omijał szerokim łukiem, nigdy więc nie pomyślał o opuszczeniu żaluzji. Nikłe światło wpadało przez zamknięte okno rzucając niepokojące cienie. Bardzo delikatnie położył dziewczynkę na łóżku. 

– Najpierw noga, później ręczniki, osuszenie, przebranie i pozszywanie. – Odwrócił się w stronę drzwi, ale na widok rozświetlonego błyskiem pioruna manekina, odskoczył jak oparzony, boleśnie uderzając w ścianę. 

– Ty głupia suko, już dawno powinienem był cię porąbać na opał! – Starał się, by jego słowa zabrzmiały pewnie i groźnie, jednak ściśnięte gardło pozwoliło mu tylko na piskliwy skrzek. Przymknął oczy i potrząsnął głową, opierając się o biurko by uspokoić oddech. Spojrzał na manekin z nienawiścią i ruszył w jego kierunku. Po trzech krokach zatrzymał się, i przyjrzał mu z powagą.

Przez głowę przeszło mu na myśl, że gdy wchodził, kobieta była zwrócona w stronę drzwi, a teraz wydawała się patrzeć na niego i nieruchomą dziewczynkę. Próbował ze wszystkich sił przypomnieć sobie moment wejścia do pokoju i chwilę, gdy mijał znienawidzony przedmiot. 

Pustka. 

Z jednej strony miał przeczucie, że manekin był zwrócony w stronę drzwi, a z drugiej z odsieczą przychodziła myśl odejmująca nadnaturalne zdolności przedmiotom. Gniewnie zmrużył oczy i – wyminąwszy sztuczną kobietę – podszedł do garderoby. Po drodze włączył światło, a rozświetlone pomieszczenie straciło swoją niepokojącą atmosferę. 

Al szybko odnalazł ręczniki i już miał zabrać się do roboty, gdy uświadomił sobie, że dalej ma na sobie pelerynę i czapkę. Uśmiechnął się i pokręcił głową, rzucając koziorożca na biurko. Chwilę szukał wzrokiem odpowiedniego miejsca na pelerynę, po czym – z mściwym błyskiem w oku – rzucił ją wprost na manekina. 

Zaczął myć dziewczynkę. Wykonywał to niemal mechanicznie – mimo tego, że był to obowiązek pielęgniarek, to często zdarzało mu się asystować przy takich czynnościach. Nie miał cierpliwości do stania i obserwowania jak pracują inni. Jego początkowe spostrzeżenia okazały się słuszne – dziewczynka nie miała żadnych poważnych ran, szycia wymagała tylko głowa. Postanowił założyć szwy i owinąć głowę bandażem, na wszelki wypadek. Większym wyzwaniem była noga, bez specjalistycznej aparatury mógł tylko zgadywać co kryło się pod opuchlizną. Postanowił, że poczeka do przybycia pomocy, a teraz tylko ją usztywni. 

Zostawił dziewczynkę w spokoju i zszedł do kuchni, gdzie miał trochę opatrunków i narzędzi lekarskich. Pozbierał pospiesznie wszystko, co uznał za potrzebne i wrócił na górę. Tylko na moment przystanął, by spojrzeć na drzwi wejściowe. Przez chwilę zastanawiał się, czy je zaryglować, jednak zrezygnował z tego pomysłu. 

Pierwszym, co rzuciło się mu w oczy po powrocie do sypialni był ten złośliwy manekin. Jakimś cudem peleryna zsunęła się z niego. Pokręcił z niedowierzaniem głową i tylko się uśmiechnął. Nie miał już siły na złość. Przygotował sobie miejsce na medykamenty i sprzęt, biurko było do tego idealne.

Przypominał sobie jak Delia tak ustawiała biurkową lampkę, by czytać w nocy. Gdy zasypiała, przychodził do niej i gasił światło. Zawsze to go rozczulało, było takie ciepłe i miłe. W okresie młodzieńczego buntu niestety budziła się z dźwiękiem wyłączania i krzyczała, że wcale nie śpi tylko się na chwilę zdrzemnęła. Ot, i tak oto cały czar ojcowskiej miłości prysł. 

Opieka nad dziewczynką sprawiała mu niemałą przyjemność. Gdy skończył, zniósł wszystko z powrotem do kuchni i położył na blacie. Odruchowo sprawdził czy zasięg w komórce powrócił. 

Przewidywał, że będzie miał szanse skontaktować się z cywilizacją dopiero przed południem. Zegar pokazywał trzecią w nocy, a sztorm nie dawał za wygraną. 

Będę miał co opowiadać chłopakom. Na tę myśl od razu spochmurniał, bo dotarło do niego, że przegapił wspaniałą wyprawę. Nie obawiał się już wykluczenia z gildii, wiedział, że chłopaki zrozumieją jego sytuację, byli w końcu jego prawdziwymi przyjaciółmi. Rozmyślania przerwał głośny odgłos dochodzący z jego brzucha. Dotarło do niego, że dawno nie miał czasu zjeść czegoś porządnego.

 Podszedł do lodówki i szybko przejrzał jej zawartość – półki były prawie puste, nie licząc paru butelek coli, jajek i resztek jakiejś wędliny. Spojrzał na kalendarz, po czym złapał się na tym, że od dawna nie przestawiał daty. Zerknął na telefon i zamrugał, nie mogąc uwierzyć. James, chłopak od zakupów, powinien przywieźć sprawunki cztery dni temu.

Zaniepokoiło go to odkrycie. Nie przykładał większej wagi do tego co jadł, dlatego dawno temu sporządził listę zakupów i wynajął chłopaka, by ten dostarczał je co tydzień. Do tej pory nigdy mu niczego nie zabrakło, a James był niezwykle sumienny, miał w zwyczaju przypływać i rozpakowywać sprawunki osobiście.

Przegląd szafek wykazał braki niemal wszędzie. Al sam się zastanawiał jak mógł to przeoczyć – zdawał sobie sprawę ze swojej pasji. Wiedział też, że wtedy nie do końca jest świadom otoczenia, ale to była przesada. Przecież codziennie sięgał do nich wielokrotnie i ani razu nie wydało mu się podejrzane, że wszystkiego ubywa. Sprawdził spis połączeń przychodzących w nadziei, że coś tam znajdzie. Może chłopak zachorował i próbował się dodzwonić, by ostrzec pracodawcę przed śmiercią głodową? 

Nic jednak nie było, maila także nie wysłał, bo Sheldler sprawdzał go regularnie kilka razy dziennie. Teraz tego nie mógł zweryfikować, ale był pewien, że James uprzedziłby go. 

Chyba że miał wypadek i nie był w stanie tego zrobić. Ostatnia myśl zmroziła mu krew w żyłach. Otrząsnął się i zdecydował sprawdzić szafkę w korytarzu. Myślał, że może tam znajdzie jakąś wiadomość. Chłopak wkładał tam listy i gazety, których Al nigdy nie miał czasu i ochoty czytać. Listów było nie wiele, najczęściej tylko pocztówki i jakieś powiadomienia urzędowe, zaś gazet nie lubił – zamówił prenumeratę lokalnych informacji tylko po to, aby dano mu spokój. Sprzedawcy telefoniczni stanowili straszne utrapienie, a miejscowi byli mistrzami upierdliwości.

Tym razem nie znalazł żadnych listów po za zaproszeniem na galę otwarcia muzeum. Wystawa składała się z nowo odkrytych artefaktów pochodzenia prekolumbijskiego. Impreza miała miejsce dwa tygodnie temu, a wytłoczone, złocone litery na pięknym kredowym papierze zapraszały miejskiego dobrodzieja Aleistera Sheldlera na bankiet z tej okazji. Później wymieniono ważne osobistości, które również zostały zaproszone. 

– Wyłożenie paru milionów na kulturę miasta jednak się czasem opłaca – prychnął z rozdrażnieniem. 

Brak listu od Jamesa wcale go nie zdziwił, chłopak musiałby cofnąć się w czasie, by go napisać. Tyle, że też nigdy nie porzuciłby pracy bez słowa, był na to zbyt porządny. Utwierdziło go to tylko w czarnych przeczuciach, musiało mu się stać coś złego. Postanowił, że zadzwoni do niego jak tylko wróci łączność. 

Od niechcenia wziął cztery paczki gazet i poszedł do kuchni. Musiał przygotować coś do jedzenia dla siebie i dziewczynki – gdy się ocknie na pewno będzie głodna jak wilk. Dłuższą chwilę medytował nad resztkami produktów, które mu zostały i przeklął los za brak Internetu. Wpisałby w wyszukiwarkę wszystko co ma, a komputer powiedziałby mu, co może z tego wyczarować. Niestety pozostała mu własna pomysłowość i liczenie na łut szczęścia, że wszystkiego nie zepsuje. 

Nagle naszła go myśl, że dziewczynka była całkiem sama na górze, gdy on zabawiał się w małą kuchareczkę. Gdyby się obudziła, albo wołała o pomoc nic by nie usłyszał. Z tą nogą nie była w stanie chodzić, a ból na pewno będzie ją dręczył. Chwilę zastanawiał się nad rozwiązaniem problemu i dziarsko ruszył do piwnicy. Zainteresowały go kartony z napisem „DZIECI”. Przeglądanie ich wywołało kolejną falę miłych wspomnień – ciepło domowego ogniska i wstawanie od komputera o trzeciej nad ranem do wrzeszczących maluchów. Wtedy to była udręka, teraz wspominał to z rozrzewnieniem. 

Poszukiwał starego urządzenia, które znajdowało się w pokoju dzieci. Mała zakurzona elektroniczna niania była w tej sytuacji idealnym rozwiązaniem. Kamera nie działała, zniszczona przez Delię dawno temu, jednak czujnik ruchu i mikrofon były bez zarzutu. Wymienił baterie i wszedł na górę. Na szczycie schodów zamierzał wyłączyć światło, ale gdy sięgał do przełącznika, światło zaczęło nieprzyjemnie migotać. Serce Ala zaczęło bić szybciej. Zamarł bez ruchu przyglądając się piwnicy z góry. Odetchnął z ulgą, gdy wszystko wróciło do normy. Wziął trzy głębsze oddechy, odkaszlnął i wyszedł, gasząc światło. Jeszcze tego mu brakowało – braku prądu, jakby nie wystarczyła awaria Internetu, ranna dziewczynka i spalona instalacja przekaźnikowa.

Przystanął na moment i zaczął nasłuchiwać. Coś buczało w salonie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Powoli, krok po kroku, zszedł z powrotem i skradał się w kierunku, z którego dobiegały odgłosy. Zrozumiał wreszcie, dlaczego wszyscy, bohaterowie horrorów zawsze pakowali się w kłopoty. Czuł, że musi to sprawdzić, a jednocześnie oczami wyobraźni widział dantejskie sceny rodem z filmowych adaptacji Kinga. 

Źródłem dźwięku okazał się włączony telewizor. Satelita nie działał, więc widoczna była tylko ta niepokojąca czerń. Poza tym wszystko wydawało się bez zarzutu, jedynie fotel przy komputerze był wywrócony. Al starał się sobie przypomnieć czy to on go wywrócił, gdy biegł do routera. Wcisnął włącznik światła. Oślepiająca jasność zalała salon.

– Jebać to. – Wsadził elektroniczną nianię do kieszeni bluzy i ustawił wywrócony mebel z powrotem na miejscu. Pod stołem znalazł butelkę coli, pęk kabanosów i ostatnią paczkę chipsów. Zebrał wszystko i ustawił obok komputera. Spojrzał na monitor i popadł w zadumę – jego oczom jawił się ekran logowania ulubionej gry, a wpisany login był niezrozumiałym ciągiem znaków: „YOTSOGOTH”. Podrapał się po głowie i machnął ręką, po czym wyłączył monitor. Prawie podskoczył, gdy za plecami usłyszał donośne pyknięcie. Szybko odwrócił się, rozglądał przez chwilę, aż jego wzrok zatrzymał się na telewizorze. Był wyłączony. 

– Co do jasnej cholery?! – krzyknął. Nagle jednak zrozumiał i wybuchnął śmiechem. Telewizor wyłączył się, bo nie było sygnału. 

Pokręcił głową, niedowierzając swojej bezmyślności. Zgarnął jedzenie i wrócił do kuchni, gasząc za sobą światło. 

Pierwszym, co mu się rzuciło w oczy był zegar w mikrofalówce, wskazujący pięć po północy. Szybko sprawdził zegarek w telefonie, który jednak pokazywał poprawną godzinę. Doszedł do wniosku, że spięcie musiało coś namieszać w elektronice. Odłożył zapasy i nalał szklankę coli. Wychylił ją duszkiem i nalał kolejną. 

Spokojnym krokiem wrócił na piętro. Otworzył drzwi do pokoju Delii, zajrzał do środka i zamrugał z niedowierzaniem. Patrzył na sypialnię syna. Cofnął się parę kroków i teraz dopiero zauważył, że podszedł nie do tych drzwi, co trzeba. Jak mógł pomylić pokoje? Wariuje, czy też był aż tak zmęczony? 

Zrzucił to na karb wyczerpania organizmu i zamknął pomieszczenie. Tym razem wybrał już dobrze. Dziewczynka w środku spała smacznie, opatulona szczelnie kołdrą. Odstawił szklankę i chipsy na biurko obok łóżka. Usiadł przy niej i położył dłoń na czole. Była ciepła, ale nie gorączkowała. Z rozbawieniem przyznał sam przed sobą, że z zabandażowaną połową głowy wyglądała niemal jak mumia z jakiejś kreskówki. Ustawił elektroniczną nianię obok coli i wstał. Żółta sukienka schła na oparciu krzesła, a peleryna dalej leżała przy manekinie.

– Czyli wszystko w normie. Wojny ciąg dalszy? Mogłaś chociaż to podnieść. Nie myśl, że opieka nad małą da ci szansę przetrwania! Jutro będziesz w kawałkach rozrzucona na cztery strony świata – powiedział do sztucznej kobiety, podnosząc wilgotny materiał. Ta ciągle niewzruszona wpatrywała się w drzwi do pokoju, nie reagując na zaczepkę. 

Wyniósł go na korytarz i przewiesił przez poręcz schodów. Powoli skierował się do ukrytych w suficie schodków prowadzących na strych. Ściągnął je jednym płynnym ruchem i wspiął się na górę. Fotokomórka od razu zapaliła lampy, gdy tylko wystawił głowę ponad krawędź podłogi. Nie przepadał za tym pomieszczeniem, nie było tu nic poza akumulatorami do baterii słonecznych umieszczonych na dachu. 

Podszedł do konsoli i otworzył szerzej oczy ze zdumienia. Wszystkie wskaźniki wskazywały na wyczerpanie ogniw. Zostało mu prądu najwyżej na pół godziny. 

– Psiakrew, tego brakowało. – Nigdy wcześniej nie zdarzyła się taka sytuacja, a sprzedawca zapewniał, że w tym słonecznym rejonie jest to niemożliwe. I to przy zużyciu prądu dla czteroosobowej rodziny, a on był sam. Czym prędzej popędził na dół, by przygotować agregat do pracy. Nie było przy tym dużo roboty, ale przestawianie dźwigni i pokręteł po ciemku go nie bawiło. Zakręcił koło barierki na piętrze i wpadł na schody. Po drugim stopniu podłoga uciekła mu spod nóg. Twarde krawędzie stopni przywitały jego żebra wyciskając powietrze z płuc. 

Poślizg zaowocował bolesnym uderzeniem i zjazdem na sam dół. Rozpaczliwie próbował wyhamować łapiąc się barierki, jednak bezskutecznie. Czuł ból w całym ciele, musiał poświęcić chwilę by dojść do siebie. Pustym spojrzeniem powiódł w kierunku piętra, na stopniu „zabójcy” leżała złożona peleryna.

– Co do kurwy nędzy… – wystękał z niemałym trudem. 

Jak ona się zsunęła z poręczy? Przecież to fizycznie niemożliwe! Jezu, jak boli. Powiesiłem tą cholerną szmatę dużo dalej, nie mogła spaść na schody, a przede wszystkim nie mogła się złożyć. Dziewczynka… Czy ta mała suka mogła mi podłożyć to na drodze? To musiała być ona. Kto inny by to zrobił?!

Chwila, Aleister. Spokojnie, ona nawet nie może chodzić, a gdyby się przebudziła, to już byś to wiedział. 

Odetchnął głębiej i rozprostował się na ziemi. Ból był dotkliwy, ale nie sądził by zrobił sobie większą krzywdę. Kości całe, głowę ochronił, zostały tylko sińce i otarcia. Gdy to do niego dotarło rozluźnił się i położył głowę z powrotem na ziemi. 

W jednej chwili światło w całym domu zgasło, a tuż za sobą usłyszał głośny, mrożący krew w żyłach płacz niemowlaka. Zerwał się w ułamku sekundy i rzucił do przodu. Sam nie wiedział kiedy zdążył przylgnąć plecami do szafki, gorączkowo przeszukując kieszenie bluzy w poszukiwaniu latarki. 

– Kurwa, kurwa, kurwa, kurwaaa!!! – powtarzał. Namacał znajomy kształt i wyszarpnął go z kieszeni. Promień światła strzelił w korytarz, z którego przed chwilą doleciał odgłos. Al drżącymi dłońmi przesuwał od ściany do ściany. Zęby mu szczękały, a serce waliło donośnie.

Co to było? Halucynacja? Zmęczenie? Jezu, co tu się dzieje?! Muszę się uspokoić. Al, licz do dziesięciu. Kurwa, licz do dziesięciu! 

Nerwowe ruchy latarki nic nie wychwyciły. Bardzo powoli wstał, nie spuszczając wzroku z oświetlonego korytarza. Po wyłączeniu wszystkich urządzeń w domu nastała nienaturalna cisza, a przez ściany dobiegały go tylko ciche grzmoty. Cofając się powoli doszedł do drzwi prowadzących do piwnicy. Ich skrzypnięcie brzmiało jak jęk potępionego. Oderwał na chwilę wzrok od korytarza i spojrzał w mrok wylewający się z dołu. Przez chwilę nie mógł się zdobyć na odwagę, ale po głębokim wdechu przełamał lęk. Wszedł tyłem na pierwsze stopnie i zamknął za sobą wejście. Poczuł się odrobinę bezpieczniej i oświetlił puste schody. Powolnym, ostrożnym tempem zszedł na dół. Promień światła omiótł całą piwnicę; najwyraźniej wszystko było w porządku.

 Złapał pierwszy karnister z brzegu i nalał benzyny do zbiornika. Bał się odwrócić, oczami wyobraźni widział stado różnych przerażających potworów czających się za jego plecami. Czekały, aż tylko się odwróci by przypuścić atak. W pewnym momencie pogubił się przy ustawieniach i musiał sięgnąć do tabliczki informacyjnej. Znalezienie błędu kosztowało go kolejne cenne sekundy, lecz w końcu wszystko było gotowe. Pociągnął ostatnią dźwignię i uruchomił maszynę. Głośny ryk pracującego urządzenia wypełnił całe pomieszczenie. Nad agregatem zapaliła się lampa, przeganiając wszystkie cienie do ich kryjówek. 

Odwrócił się i podszedł do schodów, naturalnie tam już światło nie sięgało, a on jakże przewidujący matoł oczywiście nie włączył przełącznika gdy schodził. Przeklął się w myślach, z latarką w dłoni rozpoczął wspinaczkę. Na szczęście nic go na schodach nie zjadło i spokojnie mógł otworzyć drzwi. Zatrzymał się jednak na myśl o tym płaczu i upadku ze schodów. Zastanawiał się czy przypadkiem nie rąbnął głową bardziej niż przypuszczał. Sięgnął powoli do klamki, nacisnął ją ostrożnie i pchnął. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Światło z korytarza poprawiło mu humor. Krok za krokiem wysunął się na zewnątrz rozglądając uważnie. Cisza. Zgaszenie latarki okazało się bardzo trudnym wyzwaniem, wiedział, że nie była już potrzebna, ale miał problem z przewalczeniem w sobie strachu. Ostatecznie wepchnął ją do kieszeni i podszedł do schodów. Peleryna dalej leżała na jednym ze stopni, sposób jej ułożenia nie dawał mu spokoju. Podszedł powoli do niedoszłej zabójczyni i przyjrzał się jej z uwagą. Już niczego nie był pewien, ostatecznie zabrał ją ze sobą i ruszył do pokoju Delii, wszedł ostrożnie. Dziewczynka leżała dokładnie tak jak ją zostawił, oddychała miarowo. Nie chciał wierzyć w to, że to ona mogła zastawić na niego pułapkę. Mimo wszystko sprawdził poprawność działania elektronicznej niani i uszczypnął małą. Nie zareagowała. Spróbował jeszcze raz, tym razem mocniej. Dalej nic. Wiedział już, że to nie jej sprawka, przy takiej dawce bólu musiała by się zdradzić choć drgnieniem powiek. Nagle odskoczył od niej jak oparzony, ledwo zatrzymał się tuż przy manekinie, prawie wpadając w jego objęcia. 

– Psiakrew, zejdę tu na zawał! – zajęczał boleśnie. Wyciągnął z kieszeni wyjący i wibrujący telefon. Minęło dwadzieścia minut, co obwieszczał alarm. Miał wrażenie, jakby od momentu jego ustawienia postarzał się o dziesięć lat. 

– Zabrać człowiekowi Internet i już sra pod siebie… Zaraz zacznę się modlić – powiedział z uśmiechem. 

Zszedł na parter. Odwieszenie peleryny na miejsce stało się dla niego zadaniem priorytetowym. Chciał mieć pewność, że już nie wylezie z szafy. W kuchni usiadł na taborecie i opadł z sił. Miał wreszcie chwilę by się zastanowić. Mimo racjonalnego umysłu, zrzucającego wszystkie dzisiejsze wydarzenia na karb przypadku i pecha, czuł się nieswojo. Odstawienie komputera na tak długi czas na pewno miało w tym swój udział, lecz bez przesady. Przez chwilę zastanawiał się nawet czy nie powinien w coś pograć. Czas szybciej by zleciał, a sztorm nie wyglądał jakby miał zamiar skapitulować. Za oknem widział tylko nierówne cienie i upiorne kształty ukazujące się na ułamek sekundy podczas błysku pioruna. Bez tego była tylko czerń i krople uderzające w szybę. Wszystko już sobie wytłumaczył, poza tym przeklętym płaczem dziecka. Na samą myśl o nim przeszły go ciarki. 

Owszem – miał skołataną i dziwną psychikę, wiedział to od lat. Lubił czytać i oglądać horrory, a także ubóstwiał gry z tego gatunku. Gdy tak zastanawiał się czy dźwięk był tylko projekcją jego zmęczonego umysłu dopadł go zdecydowanie realny odgłos. Burczenie w brzuchu przypomniało mu o tym, że nie jadł od bardzo dawna. Zdecydował się, na swoją specjalność: potrawę Ala. 

Podczas gotowania sięgnął po gazety i z nudów zaczął przeglądać pierwsze strony kolejnych wydań. Przerzucał czasopisma od najnowszych do najstarszych. Hitem ostatniego czasu było muzeum. Prawie wszędzie znajdowały się wzmianki o nim. Tu wywiad z jakimś profesorem, tu informacja o przetargach, przekrętach, złodziejach itp. W najstarszym artykule wreszcie doczytał, skąd wzięła się ta wystawa. Nie była to jednak pełna informacja tylko wzmianka w opisie konfliktu o znalezione artefakty.

Nastolatki nurkujące w pobliżu rafy koralowej natknęły się na wrak U-Boota. Nazistowska łódź podwodna osiadła na rafach gdzie została odnaleziona. Łapy na odkryciu próbowali położyć wszyscy, począwszy od instytucji międzynarodowych, na osobach prywatnych kończąc, a miasto broniło się rękami i nogami. Dlatego właśnie powstało muzeum, oczywiście początkowo tylko na papierze, a eksponaty leżały w magazynach, ale to dało możliwość utrzymania znaleziska. W późniejszym etapie Edgar Malestorm przekazał swój dom miastu, by można było otworzyć wystawę. Sam wiekowy bohater przeniósł się do córki kilka ulic dalej. Pieniądze na urządzenie budynku wyłożyła Mary Ann Sheldler znana filantropka i opiekunka miasta. Za ten wspaniałomyślny gest muzeum miało nosić jej imię, a ona sama miała uroczyście otworzyć je dla zwiedzających. 

Serce Ala zaczęło bić szybciej. Mary Ann przebywała w mieście. Już chciał biec do łodzi i do niej płynąć, lecz uświadomił sobie, że data widniejąca na zaproszeniu była sprzed dwóch tygodni. Zaklął w duchu i uderzył pięścią w blat. Zalała go fala gniewu na byłą żonę, że nie poinformowała go o przybyciu. Wnerwiło go to, że zupełnie się już dla niej nie liczył. Nawet nie była w stanie wysłać esemesa. ”Cześć, Al. Jak zrobisz sobie przerwę w potworkach na ekranie to wpadnij do miasta na kawę. Już nie Twoja Mary”. Tyle by mu wystarczyło, rzuciłby wszystko w cholerę, by tylko ją zobaczyć. 

Nie chciała go widzieć i dobrze to wiedział, a zarazem nie akceptował i nie rozumiał. Miał tylko wielką nadzieję, że kiedyś ją odzyska, ją i Delię. W tym momencie nie miał z nimi kontaktu od dawna. 

Z rozmyślań wyrwał go zapach jedzenia. Szybko otrząsnął się ze smutnych myśli i wrócił do gotowania. Dlaczego jego była żona zainwestowała w to przedsięwzięcie? Mogła to zrobić przez którąś z fundacji. Nie dziwiło go to, że chciała w blasku reflektorów otwierać muzeum. Zawsze uwielbiała być w centrum uwagi, świecić wśród bogatych gnojków. Tyle że Mary Ann nie lubiła historii, a już na pewno nie przepadała za muzeami. Wpompowanie tylu pieniędzy w miasto było zasługą jego samego. On się tym interesował, a nie ona. Co było takiego wyjątkowego w tym U-Boocie?

 Postanowił, że popłynie do miasta i sam się przyglądnie sprawie. Jak tylko przestanie padać. 

Pomimo prób doprawienia jedzenia cały czas coś było nie tak. Im więcej sypał przypraw, tym bardziej potrawka śmierdziała. Początkowo nie mógł rozpoznać tej woni, wydawała mu się znajoma, lecz wciąż gdzieś umykała. Jak coś między zepsutym mięsem, a warzywami. Ostatecznie zdecydował, że to zapach zgniłej ryby. Nie mógł w to uwierzyć, bo garnek był czysty, a produkty świeże. Ciężko mu było się przemóc, ale w końcu spróbował. Smakowało znośnie. Zdjął naczynie z ognia i postawił na blacie, przemieszawszy wszystko jeszcze parę razy. Już sięgał po talerz, gdy usłyszał ciche pikanie komórki w kieszeni. Pełen nadziei szybko ją wyciągnął. Myślał, że zasięg wrócił, na pewno nie z jego przekaźnika, ale choćby z sąsiedniej wyspy. Jednak na ekranie zamiast kresek zasięgu spostrzegł komunikat o wyczerpanej baterii.

– Mogłem się tego spodziewać. – Machnął ręką z rezygnacją. Ruszył do salonu i sprawnie wymienił baterię na naładowaną, a tą pierwszą wsadził do ładowarki. Telefon rozegrał muzyczkę typową przy włączaniu ekranu startowego i wyświetlił jedną nieprzeczytaną wiadomość. Al zamrugał z niedowierzaniem. Zasięgu nie było nadal, przekreślona antenka mówiła o tym wyraźnie. Z lekka obawą dotknął ekranu, by przeczytać wiadomość. „Chao Ad Ordo”. Wysłana z zastrzeżonego numeru. Zmrużył podejrzliwie oczy, próbując przeniknąć znaczenie tych słów. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad tym, po czym poszedł do kuchni, nie spuszczając wzroku z ekranu. Po raz kolejny przeklął internet za jego brak i wsadził telefon do kieszeni. 

Stanął w progu jak wryty. Na rozpalonym palniku kipiała jego potrawka. Podbiegł do kuchenki i natychmiast ją wyłączył. Smród unoszący się w powietrzu był obezwładniający. Odstawił garnek na blat i przemieszał zawartość. Nagle odskoczył i zgiął się w pół, ledwo powstrzymawszy się od wymiotów. W jego garnku była zgniła, obrzydliwa ryba. To ona tak strasznie śmierdziała, a dla Ala wyglądała o stokroć gorzej. 

Skąd ona się tu wzięła?! Co tu się dzieje?! To jakaś paranoja. Najpierw wypadek przy schodach, teraz to? Ktoś sobie kpi? 

Wyprostował się i jeszcze raz spojrzał do garnka. Dalej tam była, zwrócona pyskiem do niego. Naderwane fragmenty skóry i mięsa oblepiały nadgnitą głowę. W jednej chwili złapał garnek i podbiegł do okna. Szarpnął z całej siły i wyrzucił wszystko na zewnątrz. Al. stał jak sparaliżowany i przyglądał się mrokowi przecinanemu jedynie liniami błyskawic. Czuł jak odpływa w przyjemnie orzeźwienie, a chłód bijący z zewnątrz dodawał mu sił. Chciał rozłożyć ręce i stać ochlapywany deszczem. Hipnotyczne uczucie nagle zniknęło, a on zamknął okiennice z głośnym trzaskiem. Oparł się plecami o lodówkę i osunął na ziemię. 

– Czy ja wariuję? – Pociągnął nosem parę razy, jednak cały smród rozpłynął się w powietrzu. Al złapał się za głowę i zaczął analizować sytuację. 

Jeśli to złudzenie, to muszę jak najszybciej poszukać pomocy. A jeśli nie? Ktoś musi to robić. Tylko kto? Jestem tu sam. Z ranną, śpiącą dziewczynką. To ona, tak to na pewno ona! To jej sprawka! Bo kogo innego? Musiała wrzucić tę rybę do garnka i zastawić pułapkę na schodach. Tylko po co? Przecież się nią zaopiekowałem. Na miłość boską, uratowałem ją! Chwila, spokojnie. Jak miała to zrobić z nieczynną nogą? Miała dwie minuty między moim wyjściem z kuchni a powrotem. Ja tego nie zdołał zrobić, a co dopiero ranna mała dziewczynka. No i skąd miała rybę? Nie to nie ona. Czyli wniosek nasuwa się sam – oszalałem, albo ktoś jest w domu. 

– Kurwa! – Poderwał się, łapiąc za największy nóż w stojaku, po chwili zastanowienia jednak go odłożył i złapał za tasak. – Tym cię potraktuję, skurwielu!

Wyszedł z kuchni najciszej jak potrafił i podszedł do drzwi frontowych. Przekręcił zamek i wyjrzał przez okno. Ulewa dalej ograniczała widoczność w takim stopniu, że nie mógł dojrzeć zupełnie nic. Gdy się odwrócił, światło w całym domu nagle zamigotało i przyciemniało.

– Co do…? – mruknął do siebie. Podszedł ostrożnie do drzwi piwnicznych, po ich otwarciu usłyszał dźwięk pracującego generatora i nic poza tym. Wyjął klucz z drzwi i wszedł do środka. Tym razem nie zapomniał o zapaleniu światła i zszedł na dół. Czujnie rozglądał się na boki lecz nic nie zauważył. Pomieszczenie nie kryło jakiegoś przyczajonego antagonisty. Podszedł tyłem do agregatu i spojrzał na wskaźniki.

– To niemożliwe – jęknął. Wskaźnik paliwa wskazywał rezerwę. Wszystko co niedawno wlał do środka zostało już zużyte. Szybko otworzył wlew paliwa i złapał za karnister. Napełniał generator, aż ten oznajmił głośnym kliknięciem, że jest pełny.

– Cholera, co tak żre energię? – Nic mu nie przychodziło do głowy. Tylko światła, klimatyzacja i drobne sprzęty. 

Chwilę stał przy zbiorniku, jakby czekał na jakiegoś paliwowego wampira, po czym ruszył z powrotem na górę. Zatrzymał się na schodach gdy poczuł w kieszeni delikatne wibracje. Tym razem to nie był telefon, lecz elektroniczna niania. W pokoju dziewczynki coś się poruszyło. Al ruszył biegiem i wypadł na korytarz. Błagał w duchu, aby to ona uruchomiła alarm. Przeskakiwał po dwa schody, zupełnie zapominając o poprzedniej przygodzie ze stopniem-zabójcą. Rzucił się do drzwi napierając na nie z całą siła wpadł do pokoju. Omiótł spojrzeniem pomieszczenie i podszedł do małej. Spała tak jak ją zostawił. Machnął ręką przed czujnikiem i poczuł drgania w kieszeni. Więc wszystko było z nim w porządku. 

– To dlaczego u licha… – zaczął, ale przerwał. Wyprostował się sztywno i bardzo powoli odwrócił.

– O kurwa… – szepnął. Przez dobre parę minut przyglądał się tępo miejscu gdzie powinien stać manekin. Teraz go tam nie było. Tylko stojak, do którego był kiedyś przytwierdzony straszył upiornie pustością. Aleister był bliski wybuchowi panicznego śmiechu. 

– I tak oto stanąłem do walki z mym najgorszym wrogiem, sztuczną kobietą, która zabrała mi córkę. Jak w horrorze klasy B, kurwa mać. – Sheldler zaczął panować nad oddechem, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymał go na chwilę. Odzyskanie namiastki poczytalności zajęło mu dłuższą chwilę, po której spojrzał na dziewczynkę. Oddychała spokojnie i przez chwilę miał ochotę uszczypnąć ją, by sprawdzić, czy nie udaje, ale porzucił ten pomysł. Zamiast tego, zdawszy sobie sprawę z suchości w gardle, chwycił szklankę coli i wychylił ją jednym haustem. Usiadł na fotelu obok łóżka, tak, aby mieć widok na całe pomieszczenie, a tasak położył na kolanach. 

Dobra, na spokojnie. Chłodny umysł to zdroworozsądkowy umysł. Mamy trzy opcje. 

Pierwsza – zwariowałem, dopadły mnie omamy. Moje zachowanie prowadzi do autodestrukcji. Prawdopodobne, ale jeśli to prawda to zapewne ślinię się właśnie na oddziale zamkniętym i mogę robić, co mi się żywnie podoba. 

Druga – mój dom zaatakowała magiczna siła, która ożywiła manekin. Teraz to monstrum próbuje mnie zgładzić. Będę się za nią uganiał z tasakiem po całej wyspie. No i oczywiście heroicznie ją pokonam, broniąc dziewczynki. Możliwe, że polegnę, poświęcając się za nią. Epickie, aczkolwiek nie podoba mi się wersja z poświęceniem. 

Trzecia – włamywacz, próbuje mnie śmiertelnie przerazić. Jak do tej pory idzie mu świetnie. Ta wersja jest najbardziej przyziemna i daje mi szanse na podjęcie skutecznych działań. Bez oparcia o zaburzenia schizofreniczne i mistyczne siły. 

– Zatem muszę znaleźć sukinsyna, który to robi i spuścić mu tęgie baty – powiedział dla dodania sobie animuszu.

Wstał i pocałował dziewczynkę w fragment odsłoniętego czoła.

– Nie martw się, Del poradzę sobie – rzekł i ruszył pewnym krokiem w stronę drzwi. Cała ta pewność siebie prysnęła jak bańka mydlana, gdy usłyszał klekot za nimi. Jeśli to był manekin, to ktoś go właśnie prowadził. Próbował się przemóc, by złapać za klamkę. Żołądek podszedł mu do gardła, ale położył dłoń na zimnym metalu. Nagle zgasło światło, a Al. odskoczył, gdy coś łupnęło w drewno. Zatrzymał się w połowie pokoju sapiąc nerwowo, cały czas trzymając tasak w prawej ręce. Zza drzwi usłyszał oddalające się klekotanie, ale inne, jakby przyspieszone. 

– Pierdolę to… idziemy do łodzi – powiedział do dziewczynki. Gdyby byli na parterze pewnie od razu wyskoczyłby przez okno, ale musiał wpaść na genialny pomysł wynoszenia jej tutaj. Podniósł małą i opatulił ciasno – przerzucenie jej przez ramię nie okazało się jednak takie proste, jak w filmach. Chwilę się mocował, aż wreszcie znalazł odpowiedni chwyt. 

Szybko podszedł do drzwi i szarpnięciem rozwarł je na oścież, robiąc przy tym kilka kroków w tył, lecz żaden potwór się na niego nie rzucił. Powoli wyszedł z pomieszczenia. Znów go dopadła ta głucha obezwładniająca cisza. Wiedział, że już pewnie nigdy nie zaśnie bez włączonego telewizora. Jego kroki, mimo usilnych starań, wydawały mu się niesamowicie głośne. Na szczycie schodów oświetlił każdy stopień, nie chciał ponownie spaść. Al wyobrażał sobie, że tuż po za obrębem światła czeka horda potworów gotowa zaatakować, gdy tylko straci czujność. Na parterze omiótł wpierw oba krańce korytarza zanim zszedł z ostatniego stopnia. Ruszył w stronę drzwi, bardzo uważnie nasłuchując. Cisza wręcz dzwoniła w jego głowie. Udało się, dotarł do nich, już chciał przekręcić zamek, gdy poczuł się obserwowany, a z zewnątrz usłyszał odgłos przekręcanego klucza.

– Nie… – wysapał. Złapał za klamkę próbując ją przekręcić. Otrzeźwił go dopiero ciężki odgłos stąpania. Coś wspinało się po schodach prowadzących do piwnicy i najwyraźniej było ogromne. Niewiele myśląc odwrócił się i rzucił biegiem. Snop światła z jego latarki oświetlał obrazy. Na każdym z nich było wypisane w kurzu jedno słowo.

YOTSOGOTH

Przerażony wpadł do salonu, lecz po zrobieniu paru kroków stanął jak wryty i otworzył szeroko oczy w niemym zdumieniu. To był koniec. Zapomniał odsłonić żaluzji antywłamaniowych. 

Kolejne potężne stąpnięcie wyrwało go z marazmu, szybko odłożył dziewczynkę na kanapę, a sam gorączkowo przestępował z nogi na nogę. Kroki stawały się coraz cięższe i donośniejsze. Przypominały dźwięk człowieka wychodzącego z jakiegoś bagna. Alowi wydawało się, że bestia brodzi w jego korytarzu, jakby go roztapiała. Niestety, cały czas wytrwale zbliżała się do salonu.

Napięte jak postronki nerwy Aleistera zaczęły mu sprawiać realny ból. Czuł żółć w gardle, a jego wnętrzności można było wcisnąć w jedną małą garść. Bardzo ciężko oddychał, a pot zalewał mu twarz. Przestępował z nogi na nogę, lewą ręką wciąż przecierając czoło. Kroki ustały tuż za rogiem. Monstrum zatrzymało się tuż tuż. Al w końcu nie wytrzymał i zaczął krzyczeć.

– No chodź tu! Wyłaź gnoju!

Brak efektów, tylko mocniej go rozsierdził. Przekuł całą swoją panikę w pochodnię gniewu, nie to nie była pochodnia to był miotacz gniewu. Zacisnął mocniej dłonie na latarce i tasaku, były już niemal całkiem białe. 

– Ty… ty skurwysynu! – Nagle mu coś zaświtało, poznał imię potwora. Nic mu to teraz nie dawało, po za personifikacją obelg i utworzeniem w wyobraźni czegoś, co tam stało.

– Yotsogoth! Ty gnoju, ty szmato! – wrzeszczał w korytarz. 

Bardzo mu pomogło wyobrażenie sobie tego Yotsogotha jako sprawcy jego nieszczęść. Sapał z wyczerpania, ale nie przestawał krzyczeć. Może nie działało to na bestię, ale dla Ala było zbawienne. Nagle usłyszał za sobą znany mu już klekot. Ocenił, że jego źródło jest jeszcze daleko i w ułamku sekundy podskoczył, gwałtownie się obracając. 

Myślał, że zobaczy manekina, złą sztuczną kobietę, która wychodząc właśnie zza zasłony powinna mierzyć w niego plastikowym palcem. Z jednej strony potężny, przerażający, nieznany Yotsogoth, a z drugiej jego ożywiony konstrukt. Oboje osaczający protagonistę, który jednak jest dla nich zbyt silny, i wpierw pokonuje manekina, później blokuje stołem wejście do salonu i ucieka z dziewczynką.

Tak jednak nie było, a Al poczuł się zdradzony. Zdradzony jak nigdy dotąd. To była jego intuicja, to ona to zrobiła. Manekina nie było przy telewizorze, ani za nim, ani pod nim, ani na nim. Niczego tam nie było. Ależ był głupcem! Gdyby przez ułamek sekundy się zastanowił, to nie zrobiłby tego, a przynajmniej nie tak. Wyobrażał sobie szybującego w jego stronę Yotsogotha śmiejącego się z ludzkiej głupoty. Zrobił jedyne, co przyszło mu do głowy – obrócił się i zamachnął bronią. Chciał uderzyć tasakiem w pysk nadlatującego stwora by zetrzeć z niego ten parszywy uśmiech.

Ciało Aleistera zadziałało jak dobrze naoliwiona machina. Płynnie ugiął kolana i uderzył. Jednak – ku swemu przerażeniu – nie zobaczył wielkiego potwora rodem z najgorszych koszmarów. Nie ziała na niego paszcza smoka, demona czy innej mitycznej kreatury. Przed nim stała ona mała, obandażowana dziewczynka. Patrzyła na niego swoim wielkim, odsłoniętym zielonym okiem. 

W ułamku sekundy Alowi stanęło przed oczami całe dzieciństwo Delii. Wszystko to co robili razem, to co ich cieszyło i radowało. Jej pierwsze słowa, uśmiech, potknięcia. Szczęście napędzające rodzinną miłość. Właśnie mordował własną córkę, bo zamiast obcej dziewczynki stała przed nim jego latorośl. Taka jaka była kiedyś – dobra, kochana i czysta. Taka niesplamiona złem i brudem całego świata. To wszystko co w niej kochał właśnie miało przestać istnieć. Właśnie miał zamiar rozłupać czaszkę najukochańszej części swej duszy.

Dziewczynka intuicyjnie odsunęła się w bok obracając przy tym głowę. Ostrze tylko musnęło jej policzek wycinając głęboką ranę. Dokonawszy dzieła zniszczenia tasak wbił się z głośnym hukiem we framugę tuż przy wejściu do salonu. 

Nastąpiła długa, męcząca chwila, po czym Alowi zakręciło się w głowie. Powłóczył spojrzeniem od głowy dziewczynki, poprzez jej obojczyk wprost do ręki którą go dotykała. Oczy rozszerzyły mu się w niemym przerażeniu, gdy ujrzał w jej dłoni pustą strzykawkę. Nogi go nie utrzymały i poleciał w dół. Z ciężkim łoskotem wylądował na ławie, a głowa po odbiciu się od blatu zsunęła w dół. Jego gasnące spojrzenie wychwyciło stłoczonego pod kanapą manekina, który z wyrzutem spoglądał mu w oczy. Z wielkiej odległości doszedł go słodki i przymilny głos Delii.

– Nie będziesz wzywał imienia Boga swego na daremno. 

Nastał nieprzenikniony mrok.

Głośny krzyk przeciął ciemność, Al jak poparzony zerwał się na równe nogi. Przez chwilę próbował zrozumieć co się dzieje i gdzie jest. Do pokoju wbiegła Mary Ann, wciąż mokra po kąpieli w basenie. 

– Al! Delia! Szybko, ona krwawi! Na litość boską, rusz się! – wykrzyczała. 

Resztki senności uleciały – natychmiast ruszył biegiem do oszklonych drzwi salonu. Już nie pamiętał wydarzeń sprzed chwili i walki z manekinem. Wywrócił po drodze fotel i prawie zbił zabytkową wazę. Jednym mocnym szarpnięciem rozsunął przejście i wybiegł na zewnątrz. Przy basenie leżała jego córka w żółtej, zakrwawionej sukience. Al błyskawicznie do niej dopadł. Nie oddychała, więc natychmiast rozpoczął reanimację. 

– Trzydzieści, dwa, trzydzieści, dwa! – krzyczał na córkę.

W końcu dziewczynka wypluła wodę z płuc. Al od razu ułożył ją w pozycji bocznej by mogła spokojnie pozbyć się wszystkich niechcianych płynów. Nagle poraziło go intensywne uczucie déjà vu. 

Czy włosy Deli były koloru pszenicy? 

Gdy skończyła się krztusić i znieruchomiała, oddychając miarowo, przystąpił do oględzin. Miała sporą ranę głowy i mocno spuchniętą lewą nogę. Z jego doświadczenia wskazywało to na złamanie kości piszczelowej, ale bez zdjęcia nie był pewny. Oprócz tych obrażeń zauważył jeszcze dużo zadrapań, otarć i siniaków. Na szczęście życiu jego córki nie zagrażało już żadne niebezpieczeństwo. Podniósł ją i ruszył do salonu.