Szpiedzy. Bez przebaczenia - Aleksander Makowski - ebook

Szpiedzy. Bez przebaczenia ebook

Aleksander Makowski

4,1

Opis

Rozpędzona śmieciarka taranuje na nowojorskiej ulicy samochód. W płonącym aucie giną pasażerowie, kobieta i mężczyzna. Na pozór wypadek jakich wiele, ale jego ofiarą, Polakiem, interesują się nie tylko przedstawiciele najwyższych kręgów rządowych i agencji wywiadowczych, lecz także mafii, przygotowującej się do przerzutu ogromnych ilości narkotyków...

Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, a na jaw wychodzą coraz to nowe powiązania, sięgające w przeszłość, do czasów drugiej wojny światowej. Rozpoczyna się skomplikowana gra: przemytnik Dominik, były esesman Gerard, agent CIA Harry, polski pułkownik Szulc i związana z Mosadem Dolores – to tylko kilkoro z jej uczestników, których ścieżki splatają się i rozchodzą.

Aleksander Makowski, autor bestsellera Tropiąc Bin Ladena, bohater fascynującej książki Zawód: szpieg, debiutuje jako powieściopisarz. Konstruuje trzymającą w napięciu fabułę, nasyconą licznymi detalami z pracy wywiadowczej. Autentyczność książki podnoszą też liczne odniesienia do najważniejszych wydarzeń z pierwszego okresu zimnej wojny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (39 ocen)
17
10
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dkaszuba

Dobrze spędzony czas

Książka nie jest zła i można się przy niej rozerwać, jednak napisana bez polotu, a postacie są płaskie. Taki solidny raport z wydarzeń, ale nie pozostawiający posmaku dojrzałej, wytrawnej whisky.
00

Popularność




1958

2 maja

Tego wieczoru w barze hotelu Algonquin na Manhattanie siedział mężczyzna około czterdziestki i małymi łykami popijał kawę. Z kieszeni marynarki wyjął papierosy, włożył jednego do ust i zaczął rozglądać się za zapałkami. Usłużny barman podsunął mu pudełko z firmowym nadrukiem. Postronny obserwator zauważyłby, że ręka przypalająca papierosa wyraźnie się trzęsie, a rozbiegane oczy lustrują pochłoniętych rozmową ludzi w barze.

Harry Adams, Amerykanin, do 1952 roku służył w Niemczech. Był sierżantem kwatermistrzostwa, a ponieważ miał smykałkę do interesów – zwłaszcza lewych – dorobił się niezłego majątku, handlując w wyniszczonym wojną i pokonanym kraju wszystkim, czym dysponowała armia Stanów Zjednoczonych. Największe dochody dawały transakcje z gangami przemytniczymi złożonymi z Niemców, Rosjan, Polaków, Ukraińców i Bóg wie kogo jeszcze, które jego towary sprzedawały wojskom rosyjskim stacjonującym w Niemczech Wschodnich, a także wynędzniałej i zubożałej ludności sąsiednich krajów. Te same gangi przerzucały ze Wschodu na Zachód nielicznych uciekinierów zza żelaznej kurtyny, których stać było na opłacenie takiej usługi. Czasami koszty pokrywały zainteresowane służby wywiadowcze.

Jako człowiek zapobiegliwy i dbały o własne dobro Harry współpracował z amerykańskim wywiadem wojskowym, informując go o ciekawszych przybyszach ze Wschodu, dzięki czemu nad jego coraz potężniejszym imperium biznesowym rozpościerał się parasol ochronny. Zarabiane spore pieniądze Harry lokował w diamentach. Jeździł regularnie do Antwerpii, od zasiedziałych tam Żydów, którym udało się przeżyć, kupował kamienie szlachetne i od razu ukrywał je w skrytce bankowej w Szwajcarii. Z czasem pokochał diamenty i nigdy nie miał ich dosyć. Nieraz karcił się w myślach za własną chciwość, ale wiedział, że chwilowo jest silniejsza od niego.

Szefem największej i najgroźniejszej grupy przemytniczej był Dominik. Jego organizacja działała w Polsce i graniczących z nią krajach jeszcze przed wojną. Później szmuglowali żywność do gett, a ludzi zza muru na aryjską stronę. Nawet całe rodziny. Nie zdarzyło się, aby Żydzi przemycani przez organizację Dominika trafili w ręce niemieckie, w każdym razie nie z jego winy. Jeżeli rodzina była większa, Dominik nie brał pieniędzy za małe dzieci. Z zasady nie przemycał broni. Ale złamał tę regułę dwa razy. Dostarczył broń organizacjom bojowym w Warszawie i Białymstoku, zanim Żydzi powstali tam przeciwko Niemcom.

Organizacja Dominika cieszyła się dobrą opinią. Szef był zawodowcem – nie naciągał, nie oszukiwał i nie kombinował z Niemcami. Nie był szmalcownikiem. Wręcz przeciwnie – jeżeli trafiał na szantażystów, to kazał swoim ludziom zabijać ich z marszu, bez pardonu i bez sądu, bo psuli opinię takim uczciwym przemytnikom jak on. Czasami potrafił do transportu żywności dorzucić kilka pudełek lekarstw – gratis, aby pokazać, że szanuje partnera. Dla Żydów Dominik był dziwnym gojem, niepasującym do tych czasów pogardy. Miał zasady, które rozciągał także na plemię mojżeszowe. Dlatego gotowi byli nawet zapłacić więcej za usługi, byle to on je realizował.

Z takim doświadczeniem organizacja Dominika weszła w przemyt w powojennej Europie jak rozgrzany nóż w masło. Znowu szmuglowała żywność, ludzi, broń, ale też dzieła sztuki, maszyny, samochody, nawet wagony kolejowe. Puste lub pełne.

Bywało, że Dominik chciał przemycić kogoś ze Wschodu za plecami wywiadu wojskowego armii amerykańskiej. Prosił wtedy Harry’ego o pomoc i płacił pięć tysięcy dolarów od każdej takiej operacji. Harry nie mógł zdobyć się na odmowę, aczkolwiek miał świadomość, że być może źle postępuje. Ale za pięć tysięcy dolarów antwerpscy Żydzi oferowali najpiękniejsze kamienie szlachetne… naprawdę z górnej półki.

Jednak to co dobre szybko się kończy i na początku 1952 roku Harry dowiedział się, że za sześć miesięcy armia planuje przenieść go do Stanów Zjednoczonych i przypuszczalnie zdemobilizować. Gotów był nawet dać dużą łapówkę za przedłużenie pobytu, ale okazało się, że nikt nie jest w stanie tego załatwić.

– Harry, co będziesz robił w Ameryce, jak pójdziesz do cywila? – zapytał kiedyś Dominik, człowiek twardy, który sprawiał wrażenie bezlitosnego zabijaki pozbawionego poczucia humoru. Niekiedy napawał Harry’ego strachem, ale rozliczał się terminowo i co do grosza. Zawsze.

– Nie mam pojęcia, ale chyba z głodu nie umrę – zaśmiał się Harry. – A ty, Dominik? Wrócisz do ojczyzny? Skąd ty właściwie pochodzisz, jeżeli mogę zapytać?

Tamten spojrzał na niego ponuro, bo na ogół nikt nie zadawał mu takich pytań. A jeśli nawet, to nie miał co liczyć na odpowiedź. Ale tym razem Dominik zdecydował się jej udzielić, gdyż miał plany wobec tego Amerykanina.

– Ja jestem dziecko wojny, Harry. Część mojej rodziny zabili Niemcy, część Rosjanie i Ukraińcy, wuja przez pomyłkę Polacy. Jestem więc Niemcem, Ukraińcem, Polakiem i Rosjaninem. Człowiekiem znikąd, obywatelem świata. A zamierzam zajmować się przemytem, bo to dobry biznes… sam wiesz najlepiej… i są z tego wielkie pieniądze. Zawsze były i będą. Tobie radzę to samo. Możemy udoskonalać sztukę przemytniczą. A ty jesteś w niej naprawdę dobry i ktoś taki przydałby mi się w Ameryce.

– Ale co mógłbym dla ciebie robić w cywilu? Nakryją nas – zasępił się Harry.

– To nie bądź cywilem. Zatrudnij się w wywiadzie wojskowym albo w CIA, a będziemy mieli do dyspozycji wszystkie te ich szpiegowskie wynalazki. Tak jak tutaj.

Harry uważnie przyjrzał się Dominikowi.

– Ale ty nie jesteś szpiegiem? – zapytał z niepokojem w głosie.

– To nie jest mądre pytanie, Harry. Gdybym był szpiegiem, tobym ci o tym nie powiedział albo zabił za nadmiar ciekawości. Ale nie martw się, nie jestem. Może chciałbym być patriotycznym oficerem jakiegoś wywiadu, ale wojna wybiła mi z głowy patriotyzm. Żeby przetrwać, trzeba mieć forsę. Jestem facetem od robienia interesów i pieniędzy. Dokładnie tak jak ty. Opowiem ci anegdotę, prawdziwą. Miałem kiedyś kochankę Żydówkę. Ktoś zakapował i zgarnęli ją Niemcy. Było to w niedużej mieścinie, znałem miejscowego szefa SS, bo miałem z nim układ handlowy. Prawie jak z tobą, bez obrazy. Poszedłem do niego i wykupiłem ją za trzy tysiące dolarów. Wtedy zrozumiałem, na czym tak naprawdę polega potęga pieniądza. Trzydzieści papierków po sto dolców za życie pięknej kobiety.

– Jasne. I co się z nią stało?

– Żyje. Bezpieczna.

– To dobrze. Przemyślę twoją propozycję.

– Jeżeli ją przyjmiesz, to dostaniesz dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na wydatki, drugie tyle, jeśli się zatrudnisz w którejś z amerykańskich służb specjalnych, a później będziemy zarabiać na przemycie wszystkiego, na czym da się zarobić.

Harry przyjął propozycję Dominika, gdyż chciwość pokonała strach. Ale nie tylko dlatego. Doszedł do wniosku, że przy tym człowieku będzie mógł się spokojnie bogacić, dopóki będzie robił to, co do niego należy. Uznał też, że Dominik go nie oszuka, bo nie leżało to w jego charakterze.

Zabije mnie, jeśli go zdradzę – pomyślał. Ale mnie nie wykiwa, bo ma zasady. Dziwne zasady, ale ma.

W CIA pracował już od niemal siedmiu lat i zarobił na interesach z Dominikiem prawie pół miliona dolarów. Ponieważ umiał się zatroszczyć o własną korzyść, poinformował przełożonych, że ze starych żołnierskich czasów zna fachowców, którzy potrafią przemycać ludzi ze Wschodu na Zachód. W ten sposób udało się wydostać zza żelaznej kurtyny parę osób, na których Agencji szczególnie zależało. Kosztowało to górę pieniędzy, ale w ocenie CIA opłacało się. Harry’emu też się to opłacało – jego tajne konto rosło.

W Agencji awansował. W dowód uznania jego talentu wywiadowczego przeniesiono go do kontrwywiadu CIA, gdzie dostał znaczącą podwyżkę. Było to niewątpliwe wyróżnienie, gdyż do tej komórki przyjmowano najbardziej zaufanych i najlepszych ludzi.

Każdy szanujący się wywiad miał komórkę kontrwywiadu, który strzegł przed penetracją przez wrogie wywiady, a jednocześnie sam prowadził infiltrację innych służb specjalnych. Dlatego ludzie pracujący w kontrwywiadzie mieli dostęp do najtajniejszych informacji o swoich i obcych. Z czasem Dominik dowiedział się o CIA i różnych innych tajnych służbach świata nie mniej niż jego wspólnik. Wiedział też dużo o pozostałych amerykańskich służbach specjalnych. Jego organizacja szykowała się właśnie do pierwszej próbnej operacji przemytu narkotyków z Nowego Jorku do Europy. Towar pochodził z Ameryki Południowej, a Nowy Jork stanowił zarówno rynek docelowy, jak i punkt przerzutowy na Stary Kontynent. Pół na pół. Tak więc wszelka wiedza o funkcjonowaniu amerykańskich służb specjalnych zabezpieczających granice państwa była nieodzowna. Harry zgłębił temat – ale skupił się przede wszystkim na tym, jak obejść te zabezpieczenia. Sekrety graniczne Stanów Zjednoczonych miał zgromadzone na kilku mikrokropkach, każda o średnicy dwóch milimetrów. Leżały zdeponowane w bezpiecznym miejscu kilka przecznic od hotelu Algonquin.

Tego wieczoru Harry oczekiwał na wysłannika, któremu zamierzał przekazać mikrokropki. Przy pierwszym kontakcie z nieznajomym przestrzegał z żelazną konsekwencją zasady, by nie mieć przy sobie żadnych materiałów wywiadowczych. Nigdy nie wiadomo, jaki ogon taki wysłannik mógł za sobą przywlec, a kontrwywiady uwielbiały przyłapywać szpiegów na gorącym uczynku. FBI nie stanowiło wyjątku. Dlatego też Harry poinformował wcześniej swoich przełożonych, że w niedalekiej przyszłości ma się spotkać z fachowcem od przemytu ludzi zza żelaznej kurtyny. Na szczęście przełożeni traktowali takie spotkania rutynowo. Nie wiedzieli oczywiście nic o mikrokropkach, a tym bardziej o tym, ile Harry zamierza za nie zainkasować od Dominika. Musiały to być niemałe pieniądze, bo informacje, które opracował Harry, umożliwiały średnio sprawnej siatce przemytniczej w miarę swobodne przenikanie granicy Stanów Zjednoczonych. W obie strony i z każdego kierunku. A organizacja Dominika była ponadprzeciętnie sprawna.

Harry czekał więc na kontakt, wyznaczony między dwudziestą a dwudziestą trzydzieści. Ponieważ nie znał wysłannika, więc to tamten miał dać mu znak. Mógł to zrobić dopiero po przejściu długiej trasy sprawdzeniowej i uzyskaniu pewności, że nie jest śledzony. Takie były zasady i Dominik wymagał ich rygorystycznego przestrzegania.

Pewnie facet pół nocy wpatrywał się w moje zdjęcie… Harry uśmiechnął się pod nosem i zamówił burbona z lodem. Ale działają profesjonalnie – przyznał w duchu. Dla nich to obcy teren, więc nim podejdą, sami zdecydują, czy wszystko gra. Wiedział jedynie, że znakiem rozpoznawczym wysłannika ma być złożony podwójnie wzdłuż banknot pięciodolarowy.

No właśnie, czy wszystko gra? – pomyślał.

Mikrokropek nie miał przy sobie, więc w razie jakiejś wpadki nie mogłyby go zdekonspirować ani skompromitować. Były umieszczone w takim miejscu, że człowiek Dominika – gdyby zaszła potrzeba – sam mógł je odebrać, odpowiednio poinstruowany. Pieniądze za mikrokropki czekały na obiór w Europie przy okazji kolejnej misji przemytu ludzi ze Wschodu. Podręcznikowo. Ale tego wieczoru Harry się niepokoił. Z Dominikiem znał się od końca wojny, odkąd zaczęli robić lewe interesy w Niemczech. Te trzynaście lat prowadzenia podwójnego życia wyostrzyło instynkt samozachowawczy byłego żołnierza. Zaczął dyskretnie, ale systematycznie lustrować tłum w barze.

To samo zdawał się robić młody mężczyzna rozmawiający z równie młodą kobietą w hotelowym westybulu nieopodal wejścia do baru. Siedzieli w wygodnych fotelach klubowych, trzymali się za ręce i wyglądali na zakochanych w podróży poślubnej. Mężczyzna był ciemnowłosy i bardzo przystojny. Wysoki, silnie zbudowany, wyglądał na zawodowego sportowca lub żołnierza sił specjalnych. Uroda kobiety była typu śródziemnomorskiego – mieszanka klasycznego piękna i najszlachetniejszej subtelności. Czarne długie włosy okalały twarz o regularnych rysach i ogromnych czarnych oczach. Nieznajoma ściągała więc na siebie ukryte, zawistne spojrzenia innych kobiet i pełen podziwu wzrok mężczyzn.

– Widzisz go, kochanie? – zapytała po angielsku.

– Tak, pije burbona przy barze. Idź powoli do samochodu, a ja podejdę do niego i gdy dostanę sygnał, że jest okej, nawiążę kontakt. Dowiem się, gdzie jest towar, i pojedziemy po niego.

– Dobra, idę. Uważaj na siebie. – Mówiąc to, musnęła wargami usta mężczyzny i skierowała się w stronę wyjścia.

Odprowadził ją wzrokiem. Wiedział, że nie może podejść do Harry’ego, dopóki nie dostanie umówionego sygnału, że jest bezpiecznie. Wiedział też, że człowiek, który miał mu dać taki sygnał, jest zawodowcem i zabezpieczał wiele podobnych akcji. Znał go i ufał mu. Zbliżała się dwudziesta trzydzieści. W westybulu pojawił się boy hotelowy z napisem „Pan Smith do telefonu”; to samo wykrzykiwał wniebogłosy. Młody człowiek przełknął ślinę, powoli odłożył kolorowe pismo, które przeglądał od niechcenia, wstał i niespiesznie ruszył do wyjścia. Nieopodal stał samochód, w którym czekała jego partnerka. Wsiadł, nachylił się do niej z uśmiechem, pocałował w policzek i powiedział:

– Ruszaj bardzo powoli, kochanie. Jest sygnał o niebezpieczeństwie. Spadamy.

– Dobra.

Samochód ruszył. Ledwie dotarł do najbliższej przecznicy, gdy z potworną mocą uderzyła w niego olbrzymia śmieciarka, która z pędem wyjechała z jednej z bocznych ulic. Uderzenie było tak potężne, że pojazd młodej pary został zepchnięty na chodnik. Z rozerwanego baku ciekła benzyna, wystarczyła iskra będąca wynikiem tarcia metalu o beton i wrak w okamgnieniu stanął w płomieniach. Młody mężczyzna i kobieta leżeli wtuleni w siebie, nieprzytomni w zgniecionym i buchającym ogniem aucie.

Na miejsce wypadku natychmiast podjechały trzy samochody, z których wyskoczyło kilkunastu mężczyzn w garniturach. Daremnie próbowali się zbliżyć do gorejącego jak pochodnia wozu. O wyciągnięciu nieprzytomnych pasażerów nie było mowy. Eksplodowały resztki paliwa w uszkodzonym baku. Kierowca śmieciarki jak skamieniały patrzył na swoje dzieło zniszczenia, nie dostrzegając, że jego pojazd też już staje w ogniu.

Z hotelu Algonquin zaczęli wybiegać ludzie zaalarmowani hukiem zderzających się wozów i krzykiem gapiów, ze zgrozą obserwujących straszny wypadek. Wśród nich był Harry. Przebieg wydarzeń chłonął też postawny, dobrze zbudowany mężczyzna między czterdziestym a czterdziestym piątym rokiem życia, który z budynku po przekątnej względem hotelu od kilku już godzin obserwował przez lornetkę otoczenie i który kilka minut wcześniej zadzwonił do recepcji z prośbą o wywołanie pana Smitha. Teraz stał jak skamieniały, obserwując na ulicy poniżej śmierć swoich przyjaciół. W rękach paru mężczyzn, którzy wyskoczyli z samochodów i próbowali gasić pożar staranowanego pojazdu oraz ratować jego nieprzytomnych pasażerów, pojawiły się radiostacje. Inni kierowali akcją policji i straży pożarnej, szybko przybyłych na miejsce. Kilku z nich zapakowało zszokowanego kierowcę śmieciarki do jednego z aut, które natychmiast odjechało. Harry także dostrzegł radiostacje w rękach mężczyzn w garniturach i wiedział doskonale, co to oznaczało. Hotel musiał być pod obserwacją FBI. Ale dlaczego?

Właściwie nikt nie wiedział, że para, którą ubezpieczał postawny mężczyzna, była w Nowym Jorku. Człowiek, z którym mieli spotkać się w hotelu Algonquin, wiedział jedynie, że skontaktuje się z nim łącznik Dominika. Nie miał jednak pojęcia, jak wygląda ani że jest w towarzystwie kobiety. Pozostawał jeszcze jeden z szefów nowojorskiej włoskiej mafii, z którym zabity mężczyzna miał się następnego dnia spotkać w Little Italy w pewnych skomplikowanych interesach…

Mężczyzna obserwujący hotel schował lornetkę do kieszeni i opuścił budynek tylnym wyjściem. Wyszedł na równoległą ulicę i powoli się oddalił. To, co zobaczył, potwierdziło jego przypuszczenie, że miejsce spotkania w Algonquin było obstawione przez tajniaków, a sygnał o niebezpieczeństwie, który przekazał – w pełni uzasadniony. Zakładał też, że został prawidłowo odebrany i zrozumiany, gdyż reakcja jego teraz już martwych przyjaciół była natychmiastowa.

Ale dlaczego ich zabili, kretyni? – analizował sytuację. Przecież mieli oboje na widelcu. Mogli ich zatrzymać w każdym momencie.

W ciągu godziny wstąpił na pocztę i połączył się telefonicznie z umówionym numerem w hotelu w Hamburgu.

– Zabili ją. Zabili ich oboje – zameldował krótko po niemiecku. – Kontaktu nie było, więc nie ma wsypy.

Minęło dobre pół minuty, zanim słowa Gerarda, bo tak nazywał się mężczyzna dzwoniący z Nowego Jorku, dotarły do rozmówcy.

Dominik odchrząknął i zaczął zadawać krótkie pytania.

– Kto?

– Tajniacy – poinformował Gerard.

– Którzy?

– Nie wiem.

– Uprzedziłeś naszych?

– Tak.

– Jak zabili?

– Rozjechali ich śmieciarką.

– Uciekali?!

– Nie.

Dominik ponownie zamilkł, ale kiedy po kilkunastu sekundach znów się odezwał, jego głos był już stanowczy i twardy. Jak zawsze.

– Jedź do ich domu lub wyślij kogoś. Dopilnuj, żeby chłopcy zostali spakowani, i przywieź ich do mnie do miejscowości dwadzieścia.

– Tak jest – odparł szybko Gerard. – Szefie?

– Tak?

– Przykro mi, ale nic się nie dało zrobić.

– Dzięki. Rób, jak mówię.

Gerard pojechał na lotnisko i sprawdził najbliższe połączenia z Londynem. Następnie zaczął wydzwaniać do swoich ludzi w Londynie i w Niemczech. W głowie miał już ułożony plan działania. Wydawał przez telefon krótkie, jasne polecenia, tak aby ich odbiorcy nie mieli najmniejszej wątpliwości, co mają robić.

Harry nie wrócił do hotelu Algonquin. Oddalił się szybkim krokiem z miejsca wypadku. Udał się do zakonspirowanej stacji CIA na Manhattanie. Analizował oglądane niedawno wydarzenia. Czuł, że mogą mieć związek z jego osobą. Czyżby to byli moi łącznicy? – myślał szybko. Niemożliwe. Ci tajniacy byli z FBI albo z policji. Dlaczego ich zabili? Przecież nie zabija się szpiegów, tylko się ich zatrzymuje i poddaje długim przesłuchaniom.

Wszedł do biura. Musiał wyczuć, czy coś się wokół niego dzieje i czy ktoś odkrył jego rzeczywiste interesy z Dominikiem. Czy jest w niebezpieczeństwie. Od kilku miesięcy był oddelegowany do stacji CIA w Nowym Jorku. Wystarał się o tę delegację, aby w pełni poświęcić się zleceniu Dominika, i czuł się tam świetnie. Do tego wieczoru.

Szef stacji, mimo późnej pory, siedział z nogami na biurku w swoim gabinecie i popijał whisky z lodem. Zauważył Harry’ego przez otwarte drzwi i przywołał go gestem.

– Hej, Harry. Co tu robisz w piątek wieczorem? Nie pojechałeś do Waszyngtonu do domu?

– Nie. Mam ustawkę z panienką – skłamał zupełnie świadomie Harry, bo nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć, z kim zamierzał się spotkać. A ponieważ dotąd się nie ożenił, to takie tłumaczenie było najbardziej wiarygodne.

– Będziesz ją bzykał cały weekend? – zapytał szef z mieszaniną ciekawości i zazdrości w głosie.

– A jak myślisz? Chyba że nie zasłuży – odparł Harry, wywołując obleśny rechot rozmówcy. – Mam trochę czasu, więc wpadłem zobaczyć, co się dzieje.

Przełożony wstał i poszedł zamknąć drzwi. Nalał Harry’emu szczodrze whisky do szklaneczki, stanął obok niego tak, że prawie dotykał ustami jego ucha, i zaczął mówić.

– Wspominałem ci kiedyś, że zanim trafiłem do Firmy, byłem parę dobrych lat w policji. Mam tam do tej pory świetne układy. Przed chwilą dostałem cynk od kumpli, że godzinę temu FBI zajebało młodą parkę, którą miało tu śledzić na zlecenie wywiadu ze Starego Kontynentu. Będzie afera na cztery fajerki.

– Tak po prostu, zabili? Przecież chłopcy tej cioty Hoovera nie robią takich rzeczy!

– Rozjechali śmieciarką – zachichotał szef.

– Ale dlaczego?

– Bo to debile, zawsze tak mówiłem. Jak twoje sprawy?

– Okej. Wypijmy za zdrowie kolegów z FBI. Chyba im się teraz przyda.

– Bottoms up, jak mówią Angole, bo to oni zlecili inwigilację tej pary.

– Ciekawe. A kogo Brytole tak tu śledzili? – Harry stuknął się z szefem szklaneczką.

– Jakichś Polaków z Londynu. – Przełożony zajrzał do notesu, by się upewnić. – Przepraszam, wróć, jak mówią w wojsku. On Polak, ona Żydówka z Polski.

Uśmiech na sekundę zamarł na ustach Harry’ego. Ale natychmiast powrócił. Tylko spokojnie – mówił do siebie – jesteś czysty! Nie było kontaktu. Nikt nie wie, że spotkanie z przemytnikami miało się odbyć właśnie dziś. Nie miał już wątpliwości, kim byli zabici. Wysłannikami Dominika, którym miał przekazać mikrokropki. Dobry Boże, czuwaj dalej nad swoim nędznym sługą – modlił się w duchu. Pomyślał o Dominiku i przeszedł go dreszcz. Poznał przemytnika na tyle, aby wiedzieć, że okrutna wojna nauczyła go dosłownie stosować starożytną zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. Bez przebaczenia. Nie podaruje śmierci tych dwojga, nigdy nie darował. Ktoś w FBI popełnił straszny błąd i zapłaci równie straszną cenę.

– Szkoda ludzi. Kim byli i co robili? – zapytał Harry.

– Nie wiem. Jeszcze nie wiem – poprawił się szef. – Ale ona ponoć piękna.

– Okej. Lecę na swoją randkę. Cześć.

Jeżeli zabita kobieta była tą osobą, o której myślał, to wiedział, że Dominik zaraz wywoła go na błyskawiczne spotkanie gdzieś w Europie. Pomogę mu wyjaśnić tę sprawę, a wtedy mnie ozłoci. O ile nie pomyśli, że maczałem w tym paluchy – zaniepokoił się nagle. Ale szybko odrzucił tę myśl. Już sporo wiem – skonstatował – a z czasem ustalę resztę. W końcu pracuję w kontrwywiadzie CIA! Podam Dominikowi winnych na srebrnej tacy. Uśmiechnął się do siebie. Czyżbym trafił na słaby punkt Dominika? Sielanka.

* * *

W biurze FBI w Nowym Jorku panowała znacznie mniej sielankowa atmosfera. Szef biura Greg Carson siedział przy swoim biurku i czytał wstępny raport z incydentu. Od momentu zdarzenia przy hotelu Algonquin starał się ustalić podstawowe fakty. Rutynowa obserwacja młodej pary i próba zidentyfikowania osób, z którymi ewentualnie mogłaby się kontaktować, poszła nie tak, jak powinna, i zamieniła się w koszmar operacyjny. Młody pracownik FBI siedzący za kierownicą śmieciarki ubzdurał sobie, że tamci dwoje uciekają przed ekipą obserwacji, i postanowił do tego nie dopuścić, taranując ich pojazd. W nagłym przypływie adrenaliny najprawdopodobniej wcisnął gaz do dechy, a nie mając wprawy w kierowaniu dużymi ciężarówkami, stracił panowanie nad śmieciarką, która wyrwała się spod kontroli i zmiażdżyła inwigilowany pojazd. Nieszczęśliwy wypadek. Carson przesłuchał szefa ekipy obserwacji i kilku jej członków. Wszystkie zeznania się pokrywały i wiedział, że jego ludzie nie kręcą. Kierowca ciężarówki był w szoku i nie nadawał się do rozmowy, ale siedzący obok niego pracownik FBI, zanim wyskoczył ze śmieciarki, która już zaczynała się palić, dokładnie opisał, co się stało. Znalazło to odzwierciedlenie w raporcie. Pech.

Carson jednak był doświadczonym pracownikiem FBI i wiedział, że najprostsze i najbanalniejsze wytłumaczenia pozornie skomplikowanych spraw bywają najtrudniejsze do zaakceptowania. Podwójny pech – pomyślał, bo inwigilacja została zlecona przez wywiad brytyjski MI6 i przeczuwał, że za chwilę do niego zapuka… Zanim skończył myśl, drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem, jakby miały wylecieć z zawiasów, a na progu stanął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w nienagannie skrojonym smokingu. Płowe włosy o kasztanowym odcieniu układały się we fryzurę jak z żurnala, a idealnie przystrzyżone płowe wąsy nadawały regularnym rysom przybysza mocny, męski wyraz. Z całej sylwetki biła arystokratyczna pewność siebie i Carson nie miał wątpliwości, że to specjalny przedstawiciel MI6, który poprzedniego dnia miał przybyć z Londynu, aby tego wieczoru zapoznać się z wynikami obserwacji.

– Nazywam się Gibbons, James Gibbons, i jestem oficerem wywiadu Jej Królewskiej Mości – przedstawił się bez pośpiechu Anglik, nie wyciągając ręki na powitanie, i spokojnym głosem bez śladu emocji dodał: – Byliście łaskawi zabić moich figurantów.

Dopiero teraz Carson zauważył, że w otwartych z takim impetem drzwiach tłoczy się gromadka pracowników jego biura, których mocne wejście Gibbonsa zupełnie zaskoczyło. Podobnie jak i jego samego. Więc nawet nie zapukał… – pomyślał szef biura FBI w Nowym Jorku.

Przedstawiając się, również nie wyciągnął ręki, bo nie był pewny, czy zostanie uściśnięta. A nade wszystko nie chciał wyjść na głupka w oczach swoich ludzi i postawić się w niezręcznej sytuacji.

– Proszę usiąść – powiedział, zamykając drzwi gabinetu i odsyłając podwładnych do swoich zajęć.

Kątem oka zauważył, że w korytarzu siedzi przygaszony i wyglądający jak zbity pies szef nowojorskiej rezydentury MI6, z którym jego ludzie uzgadniali szczegóły obserwacji młodej pary. Gibbons musi być ważny – przeszło mu przez myśl – skoro nie uznał za stosowne zaprosić go do udziału w rozmowie, a facet wygląda, jakby śmieciarka jego też zahaczyła. To nie będzie prosta sprawa.

W odróżnieniu od swojego gościa Carson był niewysoki, zaniedbany i za dużo ważył. Miał wielką głowę, która zaczynała łysieć, i nieregularne rysy. Ale nieciekawa powłoka cielesna kryła przedni umysł, instynkt zaś mu podpowiadał, że Gibbons – mimo arystokratycznej aury – jest w porządku. Postanowił więc zachowywać się z opanowaną godnością.

– Witam w Nowym Jorku, sir – zaczął. – To bardzo mocne słowa i ośmielam się zauważyć, że skoro nie dał mi pan okazji do przedstawienia faktów, ranią moje poczucie sprawiedliwości.

Gibbons nie zaliczał się do grona nadętych arystokratycznych dupków, jakich zdarza się produkować najwyższym sferom brytyjskiego społeczeństwa. Był pułkownikiem elitarnego regimentu komandosów Jej Królewskiej Mości, weteranem MI6 i SOE – Special Operations Executive. W czasie niedawnej wojny brał udział w najważniejszych akcjach dywersyjnych komandosów brytyjskich na tyłach wroga na większości frontów tego konfliktu. Bił się z Niemcami, Włochami, Francuzami z Vichy, czetnikami i Japończykami. Za męstwo na polu walki otrzymał Victoria Cross – najwyższe odznaczenie bojowe Imperium. Bywał w tak różnych sytuacjach, tyle razy ocierał się o śmierć i sam ją zadawał, że doskonale wiedział, co składa się na prawdziwego człowieka i jakiego dna może sięgnąć ludzka natura. Po pierwszej wypowiedzi Carsona zorientował się więc natychmiast, że wygląd szefa nowojorskiego biura FBI o niczym nie świadczy i że istnieje szansa na dogadanie się z tym człowiekiem. Postanowił zagrać w otwarte karty.

– Panie Carson – zaczął przyjaźnie, ale nie protekcjonalnie – stwierdziłem fakt, nie ferowałem wyroku. Jeżeli poczuł się pan dotknięty, to spieszę zapewnić, że nie było to moją intencją. Ale w tej sprawie muszę znać całą prawdę, jakakolwiek by była. To niezwykle ważne, bo konsekwencje tego nieszczęsnego zdarzenia są potencjalnie trudne do oszacowania.

– Sir – odezwał się Carson, który błyskawicznie opracował taktykę tej rozmowy – bo zakładam, że nie popełniając błędu, mogę tak pana tytułować, wygląda mi pan na żołnierza i człowieka honoru. Ponadto wydaje mi się pan człowiekiem nietuzinkowym, a więc i ta sprawa musi być nietuzinkowa, skoro oddelegowano pana do oceny jej rezultatów. Instynkt mi podpowiada, że ma ona drugie albo i trzecie dno. Ja zamierzam być z panem szczery aż do bólu, sir, i liczę na to samo. Ma się rozumieć, że pańskiej decyzji pozostawiam, ile zechce mi pan powiedzieć i do jakich granic tę szczerość wobec mnie posunąć.

Następnie podał swojemu gościowi do przeczytania wstępny raport ze zdarzenia i zaczął mu referować dodatkowe szczegóły. Zapewnił go też, że jeżeli uzna za stosowne, to będzie mógł przesłuchać wszystkich jego ludzi zaangażowanych w wypadek przy hotelu Algonquin. Na koniec zaproponował Anglikowi filiżankę herbaty.

– Dwie herbaty – zakomenderował przez telefon – ale migiem!

– Dziękuję, panie Carson – powiedział Gibbons po przeczytaniu raportu i wysłuchaniu uwag szefa biura FBI. Inteligencja rozmówcy mile go zaskoczyła, ale i potwierdziła wcześniejsze wrażenie. – Był pan szczery i doceniam to. Nasz problem będzie polegał na tym, że potencjalnie banalna prostota przyczyn tego wypadku… bo zgadzam się, że to raczej nieszczęśliwy wypadek… może być odwrotnie proporcjonalna do wiarygodności tej wersji.

– Cieszę się, sir, że pan jej nie neguje. Ja też się obawiam, że wielu będzie chciało podać ją w wątpliwość.

– Nie zdaje pan sobie sprawy jak wielu. Ma pan rację, jestem żołnierzem i dowodziłem ludźmi w operacjach bojowych na tyłach wroga. Znam sytuacje, w których młodzi, niedoświadczeni żołnierze, tacy jak wasz kierowca śmieciarki, za wcześnie pociągnęli za spust, za wcześnie odpalili ładunek wybuchowy albo ruszyli pojazdem czy łodzią z miejsca akcji, zanim wszyscy zdążyli się zapakować, i prosta operacji zamieniała się w piekło. Tak jak w tym przypadku, gdzie nie było chyba żadnego motywu ani powodu, aby ci młodzi ludzie zginęli. Wspomniał pan, że może być w tej sprawie drugie czy nawet trzecie dno. Nie rozwinę tego wątku tu i teraz, ale jest pan na tyle inteligentnym człowiekiem, że zrozumie pan, iż nie mogę tego zrobić bez pewnych, nazwijmy to, konsultacji. Mówiąc jedynie tyle i aż tyle, staram się wobec pana zachować zasady fair play, bo zasługuje pan na to.

– Doceniam to, sir – odpowiedział Carson, który z niepokojem zauważył, że niewątpliwy urok osobisty rozmówcy zaczyna na niego oddziaływać i brać górę nad wrodzoną i nabytą przez lata nienagannej służby czujnością. Kobiety muszą biegać za nim tabunami – pomyślał z odrobiną zazdrości.

– Zróbmy tak. Proponuję wspólną kolację jutro około dziewiętnastej – zasugerował Anglik, który zaplanował już, jaką rolę Carson będzie odgrywał w działaniach wywiadu brytyjskiego w tej sprawie.

– Zarezerwuję jakąś knajpę – wyrwało się Carsonowi.

– Ja się tym zajmę, panie Carson – odpowiedział Gibbons tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ponieważ zaczynał lubić tego Amerykanina i nie chciał go urazić, powstrzymał się od dodania, że wobec wagi tego, co będą mieli sobie do powiedzenia, knajpa nie jest najlepszym miejscem na rozmowę. – Przyjadę po pana tu do biura o osiemnastej. Do widzenia, panie Carson.

Wstał, podszedł do szefa biura FBI i mocno uścisnął jego rękę.

– Do jutra, panie Carson.

– Do jutra, sir.

Gdy tylko drzwi biura zamknęły się za Anglikiem, Carson ryknął na cały głos:

– Gdzie są te dwie pierdolone filiżanki herbaty?! Czy mam, kurwa, błagać o nie na kolanach? A może mam napisać podanie do samego J. Edgara Hoovera? Czy któryś z was, popaprańcy, łaskawie udzieli mi odpowiedzi, zanim wyjmę gnata i zacznę strzelać?

– Wyszła, szefie… – tłumaczył się agent, który odebrał telefoniczne polecenie Carsona.

– Dokąd wyszła, Rick? Na pierdolony spacer po Central Parku? Nie uczyła cię mama, że herbata nie ma jebanych nóżek i nie chodzi? A może wypełzła jak stonoga? – Carson odreagowywał stres tego długiego dnia. – Widział ktoś pieprzoną pełzającą herbatę?

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i do biura wbiegł zdyszany agent z paczką herbaty w ręku.

– Jest! – krzyknął triumfalnie, wodząc pełnym satysfakcji wzrokiem po zebranych w holu biura kolegach.

Jak na komendę wszyscy ryknęli śmiechem. Także szef.

– No dobra, trutnie – powiedział przez łzy. – Dzisiaj wam się upiekło. Ale ogłaszam wszem wobec, że od tej chwili nienapojenie w biurze Anglika herbatą to pieprzone przestępstwo federalne karane dożywociem w tym budynku. A teraz do roboty!

3 maja

Następnego dnia o osiemnastej przed biurem FBI w Nowym Jorku zatrzymał się czarny bentley. Carson usiadł na tylnym siedzeniu obok Gibbonsa. Od kierowcy oddzielała ich gruba, ciemna szyba. Samochód skierował się w stronę Long Island.

– Witam, panie Carson – z uśmiechem odezwał się Anglik.

– Dobry wieczór, sir – odrzekł Carson. Po chwili dorzucił: – Dzwonił do mnie J. Edgar Hoover, a on nie dzwoni często. Kazał mi ściśle z panem współdziałać i spełniać wszelkie pana zachcianki, jak to ujął. Jestem pod wrażeniem. Szybko to załatwiliście. To jakaś gruba sprawa?!

– Ma taki potencjał. To dobrze, że Hoover zadzwonił.

– Jedziemy na Long Island? Tam nie ma wielu restauracji – zauważył Carson.

– Nie jedziemy do restauracji. Jedziemy do pewnej posiadłości, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał.

Bentley mknął przez Long Island, mijając domy najbogatszych ludzi Ameryki, jakby żywcem przeniesione z kart Wielkiego Gatsby’ego. Zatrzymał się przed olbrzymią, kutą w żelazie i ozdobioną złoceniami bramą, którą natychmiast zaczęło otwierać czterech ubranych na czarno ochroniarzy. Dwaj z nich byli uzbrojeni w pistolety maszynowe. Bentley ruszył żwirowaną aleją wysadzaną drzewami. Carson patrzył przez szybę i starał się zgadnąć, jaką powierzchnię może mieć posiadłość.

– Piętnaście hektarów – wyjaśnił Gibbons, jakby odgadując jego myśli, które pewnie nawiedzały wszystkich gości tej prześwietnej posesji. – To letnia rezydencja naszej ambasady.

Zajechali przed główny budynek. Była to niemal wierna kopia Howard Castle z North Yorkshire, monumentalnego pałacu z początków XVIII wieku, z ogromnym dziedzińcem od frontu i francuskim ogrodem na tyłach.

Weszli przez otwarte drzwi, przy których czekał majordomus we fraku, o sylwetce wojskowego, wyprostowany jak struna.

– Witam, sir, jak zawsze miło pana widzieć – odezwał się – i pana także. Zapraszam do biblioteki na aperitif przed kolacją.

– Ciebie też miło widzieć, Henderson – odwzajemnił się Gibbons.

Przeszli przez olbrzymi, niezwykle wysoki hol urządzony w typowo angielskim stylu. Dzieła sztuki mieszały się ze wspaniałymi okazami zbroi oraz broni białej i palnej.

W bibliotece paliło się już w kominku. Usiedli na skórzanych fotelach, a majordomus wyszedł, uprzedziwszy, że kolacja zostanie podana za pół godziny.

– Pozwoli pan, panie Carson, że będę czynił honory domu. Szklaneczkę whisky przed kolacją na wzmocnienie apetytu? – zaproponował Gibbons.

– Chętnie.

– Zapraszam pana do barku.

Carson, który uwielbiał whisky i uważał się za znawcę i konesera tego trunku, w mig znalazł się przy dużym ruchomym barku zastawionym baterią butelek. Ale nazwy na etykietkach niewiele mu mówiły – Talisker, Oban, Dalwhinnie, Cragganmore, Lagavulin…

– Co pan poleca, sir? – zapytał dyplomatycznie. – Polegam na pana doświadczeniu i znajomości szkockiej whisky.

– Może kropelkę pięćdziesięcioletniej lagavulin – zasugerował Gibbons. – Straight, bez lodu. Szkoda rozcieńczać tak szlachetny alkohol.

– Świetny wybór, milordzie – pochwalił Carson i obaj wybuchnęli śmiechem.

Lody zaczynają pękać – pomyślał – a jeszcze nic nie wypiliśmy.

Gibbons rozlał alkohol i wrócili do foteli.

– Zacznę od samego początku, bo to wszystko teraz, niestety, pana też dotyczy – zagaił.

– Zamieniam się w słuch.

– Ta piękna kobieta, która zginęła, to Inez, Żydówka z Polski. Mężczyzna to Jan Ratz, Polak ze Wschodu.

– Ale to nie brzmi jak polskie nazwisko – zauważył Carson, który wywodził się z Chicago i miał wielu kumpli polskiego pochodzenia.

– Wiem, ale Polska była od zawsze mieszaniną narodów i takie nazwisko nikogo tam nie dziwi. Poza tym jak sprawdzić po tej wojennej zawierusze, czy jest prawdziwe? Ratz znalazł się w Wielkiej Brytanii na początku czterdziestego czwartego roku.

– Jak się przedostał z kontynentu? Przecież wszędzie panowali Niemcy, bo to było chyba jeszcze przed inwazją?

– W tym być może tkwi klucz do wszystkiego – odparł Gibbons – ale niezbędna jest mała dygresja. Czy pan wie, kim jest lord Grey?

– Nie mam bladego pojęcia.

– Otóż lord Grey to bardzo wysokiej rangi dygnitarz na dworze Jej Królewskiej Mości. Przyjaciel zmarłego króla i mentor obecnie panującej Elżbiety II. Rodzina Greyów od wielu pokoleń pełniła różne funkcje przy kolejnych władcach. Potężni, wpływowi i bardzo bogaci. Obecny lord Grey, William Huntington Grey, bohater spod Omdurmanu podczas kampanii sudańskiej tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku, uczestnik wojny burskiej i pierwszej wojny światowej, miał trzech synów. Wszyscy godnie służyli w naszych siłach zbrojnych w czasie minionej wojny. Jeden poległ w Afryce Północnej pod El Alamein. Drugi walczył w Birmie na tyłach Japończyków razem ze mną. Podczas jednej z akcji został ranny i wpadł w ręce wrogów. Zajęło się nim japońskie kempeitai. To ich odpowiednik gestapo, ale znacznie bardziej okrutny. Zamęczyli go. Po wojnie dopadliśmy wszystkich członków jednostki, która go torturowała, osądziliśmy i powiesiliśmy – bo pluton egzekucyjny byłby za dobry dla tych łotrów. Trzeci syn, najmłodszy, był pilotem. W czterdziestym trzecim roku został zestrzelony gdzieś nad Polską podczas zrzutów broni dla polskiej partyzantki. Wyskoczył ze spadochronem, ale był ciężko ranny, poparzony, prawie konający. Niewiele brakowało, a dostałby się do niemieckiej niewoli. Wyobraża pan sobie, co to by znaczyło dla lorda Greya? Kolejny syn w rękach oprawców, tym razem z SS? Ale chłopaka uratowała grupa partyzantów, a właściwie przemytników. Byli świetnie zorganizowani. Wśród nich był właśnie Jan Ratz. Na polecenie szefa grupy zajął się najmłodszym Greyem. Jakimiś domowymi sposobami wyleczyli poparzenia i zapobiegli infekcji. Chłopak przeżył i wrócił do zdrowia. Po sześciu miesiącach Ratz skontaktował się w Polsce z jednym z cichociemnych, szkolonych przez nas polskich komandosów, i poinformował go, że najmłodszy syn lorda Greya żyje i jest pod opieką jego grupy. Cichociemny miał kontakt radiowy z centralą w Wielkiej Brytanii i nadał tę wiadomość. Lord Grey pochował już w duchu najmłodsze dziecko, bo byliśmy przekonani, że w strąconym samolocie wszyscy zginęli. Może więc pan sobie wyobrazić reakcję ojca: stary szalał ze szczęścia!

– Lord musiał to uważać za cudowne zmartwychwstanie… – przyznał żywo Carson, którego opowiadanie Gibbonsa coraz bardziej wciągało.

– Winston Churchill – kontynuował oficer MI6 – walczył razem z lordem Greyem pod Omdurmanem i w okopach pod Ploegsteert. Kąpali się ponoć na zmianę w wannie Churchilla, którą ten zataszczył na front. Nic więc dziwnego, że premier natychmiast wydał SOE rozkaz, aby wydostać najmłodszego Greya z Polski. Mieliśmy tam wprawdzie swoich na ziemi, ale okupowana Polska to nie to samo co okupowana Francja. To nie jeden skok przez kanał La Manche. To był przecież środek niemieckiej Europy! Jednak osobisty rozkaz premiera to nie przelewki. Posłaliśmy wytyczne do cichociemnych, by przygotowali plan akcji. Błyskawicznie przyszła odpowiedź, że zajęła się tym już grupa Ratza i nasi zostali odsunięci od dalszych działań…

– Zajęli się wydostaniem Greya z Polski? – Carson upewniał się, że dobrze rozumie. – Ambitni! I co dalej? – niecierpliwił się.

– No właśnie. Zaległa cisza – rzekł tajemniczo Gibbons. – Lord Grey przeżywał katusze. Churchill się wściekł i żądał od SOE i cichociemnych działania i rezultatów, ale odbijali się od grupy, która uratowała młodego Greya. Usłyszeli tylko, że wszystko idzie zgodnie z planem, a Ratz zniknął im z oczu. Nie mogli przecież użyć siły wobec tych ludzi, bo to nie mieściło się w ramach naszego postępowania, a poza tym nie było wiadomo, kto z takiej rozgrywki wyszedłby zwycięsko…

– Per saldo chyba tylko Niemcy – zauważył Carson.

– Z ust pan mi to wyjął! – odpowiedział Anglik, po raz kolejny mile zaskoczony inteligencją swojego interlokutora. – W lutym czterdziestego czwartego roku Ratz i młody Grey zapukali do naszego konsulatu w Lizbonie. Kilkanaście dni później byli już w Londynie, bo premier kazał po nich posłać specjalny samolot. Wtedy Portugalczycy wiedzieli, w jakim kierunku zmierza wojna, i nie czynili trudności. Wręcz odwrotnie. A Ratz stał się bohaterem.

– No, wyobrażam sobie… – rzucił Carson, zaskoczony niespodziewanym zwrotem w opowieści.

– Młody Grey był do niego przywiązany jak pies i traktował jak starszego brata, choć Ratz był młodszy. Stary Grey traktował Polaka jak syna. Przedstawił go Churchillowi i członkom rodziny królewskiej, bo to był czas wojny i bohaterów darzyło się najwyższym szacunkiem. Ale proszę sobie wyobrazić, że Ratz chciał wracać do okupowanej Polski, bić się! Churchill kazał go więc przyprowadzić do siebie i rozmawiali przez pół godziny. Polak wyszedł z tego spotkania jako inny człowiek. Premier polecił załatwić mu obywatelstwo brytyjskie i nadać wysokie odznaczenie. Następnie kazał przydzielić do mojej jednostki komandosów. Uważał, że jeżeli Ratz potrafił przeprowadzić młodego Greya przez całą Europę okupowaną przez Hunów, jak nazywał Niemców, to musi wiedzieć i umieć coś, co może nam się przydać. W tym czasie pełną parą szły już przygotowania do lądowania w Normandii. Churchill wysoko cenił umiejętności działania na tyłach Hunów. Tak poznałem Jana Ratza. To był urodzony konspirator i żołnierz, a może raczej zabijaka. Rocznik dwudziesty piąty. Gdy wybuchła wojna, miał czternaście lat. Pierwszego człowieka zabił, mając piętnaście. Kiedy trafił do moich komandosów, zabijał już od czterech lat: bronią palną, nożem, siekierą, gołymi rękami. Ktoś go bardzo metodycznie przeszkolił. Nerwy ze stali, żadnej litości. Służył więc ze mną na tyłach sił niemieckich przed inwazją z czerwca czterdziestego czwartego i po wylądowaniu we Francji. W Polsce podczas okupacji nauczył się niemieckiego. Na tyłach Wehrmachtu działaliśmy w niemieckich mundurach. Ratz upodobał sobie mundur SS-Hauptsturmführera, kapitana. Zdjął go z Niemca, którego udusił gołymi rękami, aby nie poplamić munduru krwią! Był szpicą naszej grupy. Bez wahania wchodził wszędzie i podejmował się każdego zadania. Gdy braliśmy jeńców, Ratz potrafił wyciągnąć z nich każdą informację. Moi komandosi to był kwiat armii brytyjskiej, najlepsi z najlepszych i najtwardsi z najtwardszych, ale niejeden z nich wymiotował, gdy patrzył, jak Ratz przesłuchuje Niemców lub kolaborantów. Zawsze wiedziałem, że wojna i okupacja w Polsce była bardzo brutalna, ale to, co potrafił Ratz, i to, o czym opowiadał, przechodziło moje najśmielsze wyobrażenia. Nie chciałem nawet myśleć, co robili i co potrafili ci, którzy wyszkolili Ratza. Działania przed inwazją i po niej na tyłach wroga zaliczyliśmy wzorowo. W komandosach Ratz jakby znalazł nowe powołanie. Po wojnie służyliśmy dalej, walcząc na Malajach i w Grecji z partyzantką komunistyczną. Ratzowi było wszystko jedno, czy zabijał Niemców, Greków, Azjatów, komunistów czy buddystów. Na Malajach wyrwał moją grupę z zasadzki, w którą wpadliśmy, bo na czas przesłuchał jeńca, a ci malajscy komuniści to byli niezwykle twardzi przeciwnicy. Ratz wydusił z drania lokalizację zasadzki, żeby odsiecz wiedziała, gdzie trafić. Przełożeni, i ja także, wystąpiliśmy o Victoria Cross dla niego, lord Grey dopilnował, aby go dostał. W czterdziestym ósmym roku Ratz i ja przestaliśmy wojować. Odpoczywaliśmy po trudach wojennych. Ratz miał z czego żyć, a lord Grey i jego syn wprowadzili go do najlepszego towarzystwa i postarali się, aby został przez nie zaakceptowany. Nie mógł się co prawda poszczycić pochodzeniem, ale nobilitowała go nadludzka odwaga i czyny wojenne, a wtedy to się liczyło najbardziej. Nieźle balowaliśmy w tamtych latach. Po wojnie każdy z nas chciał żyć podwójnie, aby nadrobić czas stracony na froncie. Ratz poznał dziewczynę, Polkę ze starej emigracji. Sierotę. Nie wiem, czy naprawdę tak planował, ale ożenił się z nią, gdy zaszła w ciążę. Urodził im się syn. Wykapany Jan. Ja wtedy przeszedłem na dobre do MI6. Rozkręcała się zimna wojna, a nowym głównym przeciwnikiem stał się Związek Radziecki i reżimy komunistyczne Europy Wschodniej. Priorytetem naszym i świeżo założonej CIA stała się agenturalna infiltracja struktur przeciwnika. Każdy kanał przerzutowy za żelazną kurtynę był na wagę złota. I nagle Ratza dotknęło nieszczęście: w wypadku samochodowym zginęła jego żona. Został sam z rocznym dzieckiem. Bardzo przeżył tę śmierć. Ale dwa tygodnie później zgłosił się do mnie, bo doskonale wiedział, że pracuję w wywiadzie. Zaproponował, że odświeży stare kontakty w Polsce i zbuduje kanały przerzutowe. Chciał być znowu w akcji, aby zapomnieć o śmierci żony. Miałem dylemat. Ratz, mimo młodego wieku, był już kimś w brytyjskim establishmencie, oficerem i obywatelem Imperium. Nie mogłem go po prostu, ot tak, wysłać za żelazną kurtynę do Polski, a tylko w ten sposób mógł uruchomić dawne mechanizmy. Odmówiłem. Zażartował w typowo angielskim stylu, że poskarży się lordowi Greyowi. Ale wiedziałem, że tak naprawdę to wcale nie żartuje. Poszliśmy więc do niego we dwóch. Lord Grey przyjął nas w swoim biurze w pałacu Buckingham.

– Niesamowite – wykrztusił z siebie Carson, który słuchał słów sir Jamesa jak zaklęty. – Z okupowanej Polski do pałacu Buckingham.

Dalszą rozmowę przerwało delikatne pukanie do drzwi. Wszedł majordomus.

– Podano kolację, sir – oznajmił, zwracając się do Gibbonsa tonem uprzejmym, ale nie uniżonym.

– Chodźmy się posilić, panie Carson. Henderson jest władcą absolutnym w tym zameczku. Nie mogę sobie pozwolić, aby mu podpaść, bo więcej mnie tu nie zaprosi i nie wpuści. Czyż nie tak, drogi Hendersonie? – przekomarzał się Gibbons.

Przeszli do jadalni i zasiedli do stołu.

– Sir, jest pan bohaterem wojennym i ma tu wyjątkowe prawa, bo należy do ginącej rasy – odparł Henderson i Carsonowi wydało się, że zaraz zasalutuje. – Pozwolą panowie, że przedstawię menu. Czarny kawior z Iranu na grzankach z odrobiną masła śmietankowego i szampan, chyba że wolą panowie, w stylu carskiej Rosji, zimną wódkę. Następnie kraby z Maine w koktajlu ze śmietany i jogurtu z krewetkami. Jako danie główne do wyboru sola w sosie śmietankowo-cytrynowym lub polędwica à la Wellington. Wina według panów wyboru. Piwniczka jest porządnie zaopatrzona. Najstarsze roczniki jeszcze z końca ubiegłego wieku. Na deser sery, owoce i porto. Też zacnego rocznika, bardzo polecam.

– Akceptuje pan? – zapytał uprzejmie Gibbons.

– Tak jest! – odparł krótko i zdecydowanie Amerykanin, bo poczuł nagły przypływ apetytu.

Po przystawkach i zaspokojeniu pierwszego głodu sir James kontynuował opowiadanie.

– Gdy lord Grey usłyszał, że Ratz ma realizować zadania wywiadowcze w komunistycznej Polsce, to w pierwszej chwili zaniemówił. Myślałem, że nas wyrzuci z gabinetu. Ale przekonaliśmy go, a raczej Ratz go przekonał. Rozmawiali jak oficer z oficerem i Grey nie mógł mu zakazać służby na rzecz Jej Królewskiej Mości. Mając błogosławieństwo lorda Greya, co prawda nieco wymuszone, mogłem działać. Nasz wywiad miał jeszcze sprzed wojny dobre doświadczenia w wywiadowczej pracy operacyjnej z Polakami. Byli znakomici na Wschodzie i na Zachodzie. Mieli świetny wywiad wojskowy, Oddział Drugi Sztabu Generalnego. W końcu to oni pierwsi złamali niemieckie szyfry wojskowe, co służyło nam przez całą wojnę. Nasza centrala deszyfrażu w Bletchley Park udoskonalała jedynie ich osiągnięcia. Polacy zrobili to, co wy z szyfrem japońskim przed Pearl Harbor.

– Nie wiedziałem – odparł Carson.

– Niewiele osób wie. Po wojnie Polska stała się, niestety, naszym wrogiem, więc nikomu nie zależało, aby Polaków dowartościowywać. Jeden rząd był w Warszawie, a drugi, emigracyjny, w Londynie. Uznawaliśmy ten w Warszawie, bo Polska była jednym z pierwszych sygnatariuszy Karty Narodów Zjednoczonych, i w końcu zaakceptowaliśmy fakt, że znajdzie się w strefie wpływów Stalina. Ale staraliśmy się ją infiltrować, wykorzystując możliwości rządu londyńskiego. Nie skończyło się to dobrze, bo wywiad w Warszawie przeniknął operacje prowadzone przez nas i Amerykanów. Nie doceniliśmy ich, o czym powiem później. Ale kontakty Ratza były unikatowe. Jego stara grupa z czasów wojny działała teraz jak przedsiębiorstwo. Wydawało się, że polegają nie na patriotyzmie czy ideologii, ale na pieniądzach, przekupstwie i strachu. A jeżeli ludzie z jego organizacji potrafili to, czego próbkę dał Ratz na tyłach wroga w Normandii i na Malajach, to bez trudu mogli napędzić stracha. Każdemu. Ale koniec końców nie byli organizacją bojową walczącą o wyzwolenie Polski spod jarzma komunizmu, tylko koncernem przemytniczym, jak ustaliłem w swoim czasie. Pierwsza podróż Ratza do Polski trwała miesiąc. Posługiwał się paszportem niemieckim i polskim. Oba podrobione po mistrzowsku. Na dowód, że był w Polsce, przywiózł zdjęcie na tle znanego hotelu w Warszawie z aktualną miejscową gazetą. Opisał układy w polskich służbach specjalnych ze szczegółami, o których nie mieliśmy pojęcia. Trzon kierownictwa stanowili Żydzi przysłani przez Stalina. Byli jakby jego zakładnikami w morzu Polaków. Niektóre dane potwierdzali Amerykanie. Ale najważniejszym osiągnięciem Ratza był funkcjonujący kanał przerzutowy. Sięgał aż na Ukrainę. Nie było drugiego takiego! Mogliśmy wysyłać agentów i ściągać ich z powrotem, przemycać materiały wywiadowcze, zdobywać informacje. Na pewno miał pan w swej karierze agenta w obiekcie, więc rozumie pan, o czym mówię.

– Tak, sir, rozumiem doskonale. Penetrujemy mafię włoską – odrzekł Carson.

– Ratz postawił, rzecz jasna, parę warunków: ścisła tajemnica, tylko on znał mechanizmy przerzutowe, żadnej współpracy z emigracją polską na Zachodzie. Uważał, że jest spenetrowana przez wywiad komunistyczny, i miał dużo racji. Warunki były logiczne. W końcu to on nadstawiał głowę. Ale my, Brytyjczycy, mamy wywiad o długich tradycjach i niejedno widzieliśmy. Moi przełożeni postanowili przeprowadzić kombinację sprawdzeniową i zweryfikować wiarygodność organizacji Ratza. Nie to, że mu nie ufaliśmy. Ufaliśmy, wtedy. Ale to były nasze utarte procedury, które się sprawdzały przez dekady szpiegostwa. Kanał Ratza był na tyle ważny, że szefowie zagrali va banque. Nasz wywiad miał w Moskwie od dziesięciu lat cennego agenta na obrzeżach Kremla. Nie zajmował on wysokiego stanowiska, ale służył w aprowizacji. Dowoził dygnitarzom żarcie i inne zaopatrzenie do domów, na ogół pod ich nieobecność. Kumał się z żonami i służbą. A że przystojny był chłop, to baby leciały do niego jak pszczółki do miodku. Wiedział wszystko o tych rodzinach: kto z kim, gdzie, kiedy, spodziewane awanse, wyjazdy, popadnięcie w niełaskę u Stalina. Nieraz udawało mu się sfotografować tajne dokumenty, nieopatrznie zostawione na wierzchu w gabinetach bonzów. Jakieś dwa lata temu nawiązał romans z żoną jednego z szefów ich wywiadu wojskowego. Okazała się skarbnicą wiedzy. Mocno trzymała za mordę męża, który pragnąc jej zaimponować, meldował, co robi w pracy, a ona powtarzała to kochankowi, żeby z kolei na nim zrobić wrażenie. Piękny układ, nieraz ćwiczony przez MI6 na całym świecie.

– O tak! – żywo zareagował Carson. – Znam takie schematy z naszych działań w Ameryce Łacińskiej. Jak pan wie, do niedawna FBI miało monopol na operacje na tamtym terenie.

– Wiem. Nasz wywiad korzystał parę razy z owoców waszej pracy na południe od Rio Grande. Ale ad rem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby kochanka naszego agenta nie stała się nagle irracjonalnie zazdrosna o młodziutką, niezwykle urodziwą służącą swojej przyjaciółki, której dom nasz człowiek też zaopatrywał. Nie wiem, do czego doszło z tą służącą, ale nasz agent został nagle odtrącony przez kochankę z GRU, która zrobiła mu karczemną awanturę. Na nic zdały się jego zaprzeczenia i wyznania wierności. Ale żeby go dobić, to obie panie – żona dygnitarza GRU i jej przyjaciółka, której rola w całej sprawie była, na mój nos, bardzo podejrzana – doniosły mężom, że widziały kierowcę myszkującego w ich gabinetach. Panowie znali i lubili naszego chłopaka, bo dostarczał im a to wyszukane alkohole, a to czasem jakąś dziewczynę na męski wieczór, więc na początku lekceważyli sprawę. Ale harpie nie odpuszczały i zrobiło się groźnie, bo w pewnym momencie obaj dygnitarze musieliby zareagować, i to raczej na niekorzyść naszego agenta.

– Od miłości do nienawiści jeden krok – zauważył Carson. – Obstawiam, że to zawistna przyjaciółeczka uknuła tę intrygę.

– Zgadł pan. Agent potwierdził później, że bezskutecznie próbowała dobierać mu się do rozporka. Zaistniała konieczność natychmiastowej ewakuacji człowieka. Z tygodnia na tydzień. Zapytałem Ratza, czy podejmie się zadania. Był rok pięćdziesiąty pierwszy. Odpowiedział, że tak, jeżeli nasz człowiek dotrze do Kijowa, bo dalej jego organizacja nie sięgała. Chłopak się stawił i Ratz wyprowadził go do Triestu, skąd ich przejęliśmy. Uwiarygodnił swój kanał, bo siebie nie musiał. Gdyby jego organizacja była przykrywką dla polskiego wywiadu, to nie odważyliby się ewakuować brytyjskiego agenta z Kremla. Tak przynajmniej rozumowaliśmy. A oni po prostu kazali sobie słono zapłacić. Jednak aresztowanie naszego człowieka w Moskwie kosztowałoby bez porównania więcej.

– To Ratz spisał się na medal. Działał dalej?

– Tak. Ale zaraz po tej operacji przemycił z Polski na Zachód i przywiózł do Londynu piękną Inez. Jej rodzina wywodziła się z hiszpańskich Żydów z Sewilli. Byli conversos, czyli przeszli na katolicyzm. Ale inkwizycja wszystkich ich zawsze posądzała o potajemne praktyki judaistyczne, więc w Hiszpanii tamtych czasów i tak nie mieli życia. W siedemnastym wieku uciekli do Polski, która wtedy słynęła z tolerancji religijnej i dokąd od kilkuset lat uciekali Żydzi prześladowani w Europie… w Anglii też, notabene. Ratz bez trudu załatwił dla niej w Londynie niezbędne formalności związane z obywatelstwem brytyjskim i paszportem, w czym miałem oczywiście swój skromny udział. Zamieszkali razem i Inez wkrótce urodziła synka. Chyba była już w ciąży, gdy przyjechała do Londynu. Szelma z tego Ratza, myśleliśmy. Działał dalej, ale już nie tak aktywnie. Bardzo troszczył się o Inez i o dwójkę, już, chłopców

– Więc co się stało? Skąd ta inwigilacja? – dopytywał się zaintrygowany Carson.

– No właśnie. – Gibbons posłużył się swoim ulubionym zwrotem i ciągnął opowieść: – W sierpniu pięćdziesiątego piątego roku premierem polskiego rządu w Londynie był Hugon Hanke, znany działacz polityczny. W tymże miesiącu wyjechał z oficjalną wizytą do Rzymu, o ile się nie mylę. Ni stąd, ni zowąd znalazł się w Wiedniu. Nie wiadomo jak i dlaczego. Wtedy ze stolicy Austrii wycofywały się wojska sowieckie. Ktoś przeprowadził Hankego do willi w ewakuowanym sektorze sowieckim, gdzie czekał na niego oficer polskiego wywiadu, oczywiście tego reżimowego, i szef protokołu dyplomatycznego warszawskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Natychmiast odlecieli specjalnym samolotem do Warszawy. Czy wyobraża pan sobie, Carson, co się działo w Londynie, gdy premier polskiego rządu na uchodźstwie wylądował w Warszawie i powiedział na konferencji prasowej, że przejrzał na oczy, więc wrócił do ojczyzny?

– Myślę, że zaczęło się polowanie na czarownice… – ostrożnie zasugerował Carson, pomny tego, co niedawno działo się na jego własnym podwórku za sprawą senatora McCarthy’ego.

– Oględnie mówiąc. To była nasza porażka i niebywały skandal. W okamgnieniu całe polskie środowisko emigracyjne stało się podejrzane, bo premier Hanke musiał przecież współpracować jakiś czas z reżimowymi Polakami, gdyż taki powrót wymaga niebagatelnych przygotowań.

– A Ratz? Co on miał z tym wspólnego?

– Zdawałoby się, że nic. On zawsze trzymał się z dala od struktur emigracyjnych, bo, jak twierdził, im nie ufał. Sprawa Hankego wydawała się ten brak zaufania potwierdzać.

– Znał Hankego? – zapytał Carson.

– Mogli się spotykać na przyjęciach wyższych sfer, bo przecież Ratz należał do towarzystwa, ale nigdy nie odnotowałem, aby byli w jakiejkolwiek komitywie.

– Dostaliście jakiś cynk z Warszawy? – profesjonalnie wtrącił nagle Carson.

– No właśnie. Godna pochwały przenikliwość. Brawo! – Gibbons z uznaniem spojrzał na Carsona. – Z Moskwy. Jakiś partyjny idiota z Warszawy po pierwszym pół litra zwierzył się właściwej, z naszego punktu widzenia, osobie, że w ucieczce premiera Hankego pomagał ktoś z MI6. Pomyśleliśmy oczywiście, że to pokłosie sprawy Philby’ego, ale mimo to sprawdziliśmy mnóstwo rzeczy. W czasie podróży Hankego z Londynu do Rzymu, a następnie do Wiednia i Warszawy, Ratz wypełniał kolejną misję gdzieś w Niemczech. Ale zgadzały się wszystkie pieczątki w niemieckim paszporcie, z którym się poruszał, i w ogóle był poza podejrzeniami, bo przecież z emigracją polską nigdy nie chciał mieć nic wspólnego i był w zasadzie już jednym z nas. W uznaniu zasług wojennych i wywiadowczych lord Grey rozpoczął starania o nadanie mu tytułu szlacheckiego i mógł liczyć na przychylność dworu. Gdyby nie ten wypadek w Nowym Jorku, to za pół roku do prostego chłopaka z Polski wszyscy zwracaliby się „sir”.

Carson nic nie powiedział, ale ze smutkiem pokiwał głową. Zawsze go fascynowała i przerażała kruchość ludzkiego istnienia.

– I tak Ratz żyłby jak książę z bajki z piękną Inez i synami – kontynuował Gibbons – którymi opiekował się w godny naśladowania sposób. Miałem niekiedy wrażenie, że postawił tę kobietę na piedestale. Nigdy nie podniósł na nią głosu, nie obściskiwał publicznie, jakby była z miśnieńskiej porcelany. Dzieło sztuki do podziwiania, a nie dotykania…

– I co?

– Pod koniec pięćdziesiątego piątego roku urządziłem dla moich komandosów przyjęcie w okrągłą rocznicę zakończenia wojny. Zna pan takie spotkania: dużo jedzenia, jeszcze więcej alkoholu i wspomnień. Ratz nie mógł wziąć udziału, bo ściągał kolejnego ważnego dla nas uciekiniera zza żelaznej kurtyny. Ludzie pytali o niego, bo go lubili i podziwiali. I wtedy jeden z moich malajczyków, sierżant Phelps, teraz instruktor SAS, wspomniał, że ostatnio widział Ratza w sierpniu w Rzymie, gdy był tam na dłuższej robocie. Mignął mu w taksówce na Piazza del Popolo, więc nie mógł z nim pogadać. Wiesz, Carson, że w mózgach takich starych szpiegów jak ty i ja są czerwone żarówki, które zapalają się pod wpływem niewinnego bodźca. I wtedy w moim mózgu zapaliła się właśnie taka żarówka.

Carson ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Następnego dnia – kontynuował sir James – poprosiłem sierżanta Phelpsa o rozmowę. Ratz mignął mu w Rzymie dokładnie w czasie, kiedy zniknął stamtąd premier Hanke. A przecież był wtedy w Niemczech, a w każdym razie miał tam być. Hotel Excelsior, w którym zatrzymał się Hanke, znajduje się nieopodal Piazza del Popolo. Wiedziałem, że dla Ratza przerzucenie Hankego z Rzymu do Wiednia i dopilnowanie, aby się nie rozmyślił w kwestii powrotu do Warszawy, to była pestka. Ale oznaczałoby to, że Ratz i jego organizacja działali na zlecenie polskiego wywiadu. Konsekwencje dla MI6 byłyby straszne. Ratz wiedział o bardzo wielu naszych operacjach, a jeszcze więcej o brytyjskim establishmencie. Po aferach wywiadowczych Macleana, Burgessa i Philby’ego byłaby to prawdziwa katastrofa. Podziękowałem sierżantowi, nie wyjaśniając, o co chodzi. Natychmiast zameldowałem się u lorda Greya. Przyjął moje rewelacje nadzwyczaj spokojnie, choć, prawdę mówiąc, spodziewałem się burzy. Wyjaśnił mi, że zawsze wiedział, iż prędzej czy później życiowe sukcesy Ratza ściągną na niego jakieś fałszywe i bezpodstawne oskarżenia. Ale żeby oskarżać go o współpracę z komunistami? Nie miał do mnie pretensji, bo wiedział, że wykonuję jedynie swoją pracę, i znał moje przyjacielskie nastawienie do Ratza. Wyjaśnił, że toczące się od paru lat dochodzenie w sprawie ewentualnych związków Kima Philby’ego z wywiadem radzieckim zabrnęło w ślepą uliczkę, a zarzuty pod jego adresem wydają się nie trzymać kupy. Nie jest to zatem najlepszy czas na rzucanie niepopartych dowodami oskarżeń o współpracę z kolejnym wywiadem zza żelaznej kurtyny. Ale ponieważ lord Grey był dżentelmenem bez skazy, zaproponował konfrontację sierżanta Phelpsa z Ratzem w naszej obecności. Zaaranżował wszystko w swoim gabinecie w pałacu Buckingham, żartując, że przecież nikt nie śmiałby skłamać w tak szacownym miejscu. Absolutnie nie miał żadnych wątpliwości co do Ratza!

Zbyt wiele mu zawdzięczał – pomyślał Carson.

– Phelpsowi powiedziałem, że idzie na spotkanie z lordem Greyem, który oceni, czy ma szansę wejść w skład ochrony Jej Królewskiej Mości. Sierżant zjawił się w pałacu ostatni. Bardzo ucieszył się na widok Ratza, którego lord zaprosił po prostu na herbatę. Nawiązałem do tego, że się dawno nie widzieli… poza owym epizodem w Rzymie. Ratz bez emocji sprostował, że to niemożliwe, bo w dniach, o których wspomina sierżant, on był akurat w Niemczech. W Rzymie, owszem, przebywał, ale tydzień czy dwa później. Aby uniknąć nieporozumień, wyjął swój brytyjski paszport, w którym widniały stosowne pieczątki włoskiej kontroli granicznej. Wszystko to odbywało się w miłej, przyjacielskiej atmosferze. Phelps był jednak niezwykle bystry i chyba zorientował się, że sprawa ma jakieś drugie dno. Pojęcia nie mam, czy wiedział, że się nie myli. Ale wiedział na pewno, że gdyby nie Ratz, nie siedziałby teraz w pałacu Buckingham i nie raczył się herbatą. Kiedy razem wpadliśmy w zasadzkę na Malajach, był ranny w udo i nie miał najmniejszej szansy na przeżycie. Mógł rozerwać się granatem, bo brakło mu nawet siły, by pociągnąć za spust pistoletu, albo wpaść w ręce partyzantów, a wtedy umierałby przez trzy dni na torturach. Wolał nie myśleć, co by go czekało, gdyby Ratz nie przybył z odsieczą. Skoro więc Ratz mówił, że mignął mu w Rzymie tydzień później, to tak właśnie było. Zresztą w komandosach nie ma gorszej rzeczy niż donieść na kolegę. Teoretycznie nikt nie skłamał. Tak jak zakładał lord Grey. Bo jakże to… w pałacu Buckingham?! Dla lorda Greya sprawa była załatwiona. Uznał też, że sierżant Phelps będzie znakomitym nabytkiem dla ochrony pary królewskiej. Ratz nigdy nie wrócił do tematu i nasze wzajemne relacje nie uległy najmniejszej zmianie. Ale sprawa nie dawała mi spokoju. Jeżeli to był polski wywiad i pomyśleli nawet o pieczątce z Rzymu dla Ratza, to byli do bólu profesjonalni. Ale w takim wypadku nie mogłem pozwolić, aby chłopcy z polskiej wsi rolowali brytyjski wywiad. Nie zamknąłem więc sprawy i poinformowałem o tym lorda Greya. Był rozbawiony moim podejrzliwym uporem, ale życzył powodzenia. Ratz zrealizował jeszcze dwie czy trzy operacje na Wschodzie, w tym jedną dla Amerykanów. Byli zachwyceni. Coraz więcej czasu poświęcał jednak dzieciom i Inez. A ja czekałem na jakiś przełom w sprawie i sam zaczynałem wątpić w swoje podejrzenia. Niedawno lord Grey poinformował mnie, że stara się o nobilitację Ratza i albo moje dochodzenie da rezultaty, albo złożę sprawę do archiwum. Chciał mieć jasną sytuację, bo takie były procedury przy staraniach o nadanie tytułu szlacheckiego. I wtedy wyszła sprawa wyjazdu Inez i Ratza do Stanów Zjednoczonych. Ratz nigdy tu nie był i ten kierunek go nie interesował. Śmiał się, że chce obkupić Inez na Piątej Alei. Synów zostawili z opiekunką, uciekinierką z Polski. Uzgodniłem więc z lordem Greyem, że obejmiemy naszą parę w Ameryce ścisłą obserwacją. Jeżeli nie wykaże ona niczego niepokojącego, to zamknę dochodzenie i uznam, że Ratz jest czysty jak łza, a wszystkie moje podejrzenia były bezpodstawne. Lord Grey zgodził się oczywiście, bo był pewny, że negatywny wynik obserwacji u was będzie stanowił znakomite uzasadnienie dla odłożenia sprawy ad acta.

– Samo życie złożyło sprawę ad acta, a tych młodych do grobu. Smutna historia. Biedne sieroty. Co będzie z chłopcami? – zapytał Carson.

– Lord Grey ich uwielbia, więc wyprowadzi na ludzi, ale czy sprawa jest skończona, to się okaże – odpowiedział Gibbons. – Wiem, że Ratz i Inez przebywali tu cały tydzień, a obserwacja nic nie wykazała, więc teoretycznie byli czyści. Ale jeżeli Ratz miał związki z polskim wywiadem, to oni nie zostawią tak tej sprawy. Nie mogą. Nie zabijamy się przecież nawzajem. Takie są zasady i wszyscy dbają, aby ich nie łamać. Muszą więc wyjaśnić, co się stało. Może wyjdzie im na koniec, że oni też muszą kogoś zabić. Dlatego ma pan do odegrania potencjalnie ogromną rolę, bo odpowiedzi będą szukać tutaj, a w następnej kolejności w Londynie.

– Nie mówiłem panu tego wcześniej, ale ten żółtodziób, który prowadził śmieciarkę, to syn mojego przyjaciela, też agenta FBI. Dlatego nie mam wątpliwości, że to nieszczęśliwy wypadek. Ojciec z nim już rozmawiał i mam wstępną relację. Kretyńska brawura i głupota.

– Może uda mi się przekonać o tym lorda Greya, ale kto przekona polski wywiad? Zresztą nawet jeżeli Polacy w tym nie siedzą, to jest grupa ludzi, dla których Ratz był ważny. Z wielu powodów. Być może ta kobieta również. A mam podstawy sądzić, że są to ludzie przebiegli, sprawni i bezwzględni. Ratz mówił, że w razie czego oni nas znajdą i będziemy wiedzieli, że to oni…

– Zabrzmiało to jak werset z Apokalipsy o jeźdźcu na bladym koniu, któremu na imię Śmierć – odezwał się Carson.

– Oby nie – odrzekł w zamyśleniu Gibbons, ale szybko otrząsnął się z zadumy. – Proszę zintensyfikować śledztwo, gdyż lord Grey nie będzie cierpliwie czekał. Za parę dni będę musiał się z nim zmierzyć w Londynie.

Skończyli posiłek i wrócili do biblioteki na koniak i cygara.

Kilka godzin wcześniej tego samego dnia Gerard wylądował w Londynie i natychmiast udał się do portu w Dover. Czekała tam już na niego Polka, opiekunka, z chłopcami Inez i Ratza. Gerard znał tę kobietę z czasów wojny, bo kiedyś nie pozwolił jej zabić, a kilka lat temu pomógł Ratzowi wyekspediować ją z Europy Wschodniej do Wielkiej Brytanii. Była mu wierna i posłuszna. W ciągu paru godzin cała czwórka zaokrętowała się na niemiecki węglowiec płynący do Hamburga – rodzinnego miasta Gerarda.

Gerard Kutze był Niemcem z dziada pradziada. Pochodził z ubogiej rodziny i wychował się w dżungli portowej dzielnicy St. Pauli. Od dziecka wiedział, że aby przeżyć, trzeba działać w stadzie i mieć jego wsparcie. Swoje stado znalazł w bojówce NSDAP, do której dołączył w wieku szesnastu lat. A że był wyrośnięty i port nauczył go skutecznie walczyć, szybko wyróżnił się w starciach ulicznych z bojówkami komunistów. Hamburg był miastem prawdziwie frontowym. W 1931 roku w walkach ulicznych w Niemczech zginęło ponad trzysta osób, z czego wiele właśnie w Hamburgu. W 1933 roku Gerard trafił do SS po tym, jak jego skuteczność na hamburskich ulicach zwróciła uwagę SS-Gruppenführera Seppa Dietricha. Twórca i szef gwardii przybocznej Adolfa Hitlera zawsze poszukiwał do swojej jednostki najlepszych ludzi, ponieważ wiedział, że wcześniej czy później czeka go rozprawa z SA Ernsta Röhma. W czerwcu 1934 roku Gerard wziął czynny udział w likwidacji SA i stał się zaufanym człowiekiem Dietricha.

Dietrich szybko awansował Kutzego, bo go lubił i cenił. W 1937 roku Gerard znalazł Niemkę swoich marzeń, wkrótce się ożenił i doczekał synów bliźniaków. Był szczęśliwy i syty. Wybuch wojny zmącił sielankę. Gerard jednak dobrze spisał się podczas kampanii w Polsce i awansował na SS-Obersturmbannführera – nie lada wyczyn jak na kogoś w jego wieku. Sepp Dietrich miał wobec Kutzego swoje plany. W okupowanej Polsce powierzył mu pieczę nad kolejowym węzłem jaworzańskim, kluczowym dla komunikacji ze Wschodem. „Ręczysz za jego bezpieczeństwo głową – oznajmił groźnie, a następnie konfidencjonalnie szepnął: – Od jego sprawnego i niezakłóconego funkcjonowania zależy marsz Rzeszy na Wschód, to priorytet Führera. Jeśli się spiszesz, to cię ozłoci”.

Słowa te – zwłaszcza wzmianka o ozłoceniu – zapadły Gerardowi w serce, więc stworzył małe imperium i władał nim niepodzielnie. Już na początku okupacji odkrył, że można zabić dowolnego Untermenscha – w każdej chwili, bez powodu, tłumaczenia i wyroku. Ale ponieważ wychowały go port i stado, to doskonale wiedział, że wilki zagonione do rogu nie mają nic do stracenia i gryzą szczególnie zajadle; terror rodzi terror. Jego zadaniem była skuteczna ochrona węzła kolejowego, a ponieważ nie dało się zabić wszystkich Polaków w promieniu dwudziestu kilometrów – choćby dlatego, że byli niezbędni jako siła robocza – to należało kombinować. Doświadczenie podpowiadało mu, że tubylcami w jego małym imperium ktoś musi nieformalnie rządzić.

Tak dowiedział się o istnieniu organizacji przemytniczej Dominika. Już przed wojną miała opinię mocnej i zakorzenionej w całym regionie. Polski ruch oporu był tam jeszcze w powijakach i w porównaniu z grupą Dominika w ogóle się nie liczył.

Gerard postarał się, aby Dominik dostał od niego zaproszenie na rozmowę. Zaproszenie zostało przyjęte, bo instynkt podpowiadał przemytnikowi, że władający tym terenem Niemiec czegoś od niego potrzebuje. Czegoś, co tylko on może mu dać.

Spotkali się pewnej nocy w gabinecie Kutzego. Do siedziby SS przywiozła Dominika karetka więzienna, która przedtem zostawiła w centrum miasteczka pod opieką jego ludzi zastępcę Gerarda. Esesman odnotował z miłym zaskoczeniem, że jego gość znakomicie mówi po niemiecku. Ślązak – pomyślał. Propozycja Gerarda była prosta: SS i wszystkie podległe mu siły nie będą bezmyślnie mordować Polaków i siać terroru, pozwolą organizacji przemytniczej w miarę swobodnie działać i będą rekwirować tylko to co niezbędne. W zamian Dominik i jego ludzie dopilnują, aby nikt nie sabotował węzła kolejowego, którego strzegł Gerard.

– Dwóch moich siedzi w obozie pracy koło Jaworzna, potrzebni mi są – rzekł Dominik, żeby przetestować rozmówcę.

– Ma pan jaja, skoro stawia mi warunki w moim własnym gabinecie – odparł Gerard, lustrując z ciekawością swojego gościa.

– Pan wybaczy, panie pułkowniku, ale pan się myli. Ja pana nie testuję, ci ludzie są mi potrzebni do… – Dominik na sekundę zawiesił głos – pilnowania pańskiego węzła.

Gerard wybuchnął śmiechem. Nie spodziewał się takiego przejawu poczucia humoru. W jego gabinecie Polakom rzadko zbierało się na żarty. Zyskał pewność, że ten człowiek dopilnuje jego węzła. Uścisnęli sobie ręce, ustalili zasady łączności i wypili po koniaku. Więźniarka odjechała z Dominikiem i wróciła z lekko wstawionym zastępcą Gerarda, którego gościnni przemytnicy uraczyli najprawdziwszą szkocką whisky i odprawili z butelką w drogę.

Porozumienie funkcjonowało – jak na warunki okupacyjne – w miarę sprawnie. Gerard zakazał niepotrzebnego zabijania Polaków, uzasadniając to koniecznością zachowania przy życiu potrzebnych robotników, a węzeł kolejowy działał bez zarzutu. Z czasem Dominik złożył Niemcowi propozycję współpracy. Gerard mógł bowiem bez ograniczeń korzystać z transportu kolejowego. W 1942 roku był już bardzo bogaty. Bez trudu wymigał się od kampanii w Rosji – w końcu tak skutecznie strzegł węzła, przez który teraz dniem i nocą szły transporty na Wschód, że żadnemu z jego przełożonych nie przyszło do głowy zdjąć go z tego newralgicznego stanowiska.

I wtedy zdarzyło się coś, co przypuszczalnie zaważyło na całym jego życiu.

W letni dzień tegoż 1942 roku, gdy Gerard stał w oknie swojego gabinetu na pierwszym piętrze i wyglądał na dziedziniec, jego uwagę przykuła ciężarówka niezdarnie manewrująca na dole. Najwidoczniej słabo wyszkolony kierowca nie umiał ustawić pojazdu tyłem do drzwi aresztu, przez które wprowadzano więźniów. Co gorsza, ciężarówka zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do jego wypucowanego służbowego mercedesa. Zaraz ten kretyn pierdolnie moją limuzynę – uświadomił sobie SS-Obersturmbannführer i rzucił się do wyjścia, w biegu chwytając czapkę. W kilka sekund znalazł się na podwórzu.

– Halt! – wrzasnął i podbiegł do ciężarówki.

Z szoferki wyjrzała zdziwiona i przestraszona twarz młodziutkiego kierowcy.

– Raus! Wysiadać! – ryknął Gerard, starając się nie stracić panowania nad sobą.

Młody żołnierz wyskoczył z kabiny i stanął na baczność przed przełożonym. Pułkownik rzucił mu złe spojrzenie i obszedł ciężarówkę. Jej zderzak zatrzymał się o włos od przednich drzwi lśniącego mercedesa. Gerard wrócił do wyprężonego kierowcy.

– SS-Hauptscharführer Hilfers, do mnie – rozkazał, ale już znacznie spokojniejszym głosem.

Sierżant, który też z rosnącym niepokojem obserwował manewry ciężarówki, zjawił się natychmiast, stanął na baczność i zameldował się z wprawą, wysoko podnosząc rękę w przepisowym pozdrowieniu.

Gerard zaczął mówić już zupełnie opanowanym głosem. Niemal ojcowskim.

– Mój drogi Hilfers, powiedz mi, dlaczego chcesz pozbawić mnie limuzyny, dopuszczając tę namiastkę kierowcy – tu wskazał głową na trzęsącego się ze strachu żołnierza – do ciężarówki? Czy ja nie zasługuję na pojazd służbowy? Na zwykłego mercedesa bez przesadnego wyposażenia? Czy jestem dla was złym przełożonym? Męczę was nocnymi alarmami i marszobiegami w deszcz i mróz? No, powiedz szczerze, Hilfers. Za co tak mnie nie lubicie, że chcecie zniszczyć mojego mercedesa?

– Melduję posłusznie, panie Obersturmbannführer, że jest pan najlepszym przełożonym, jakiego my, nędznicy, moglibyśmy mieć, i zasługuje pan na znacznie lepszy samochód służbowy aniżeli ten marny mercedes – recytował jednym tchem podniesionym głosem SS-Hauptscharführer Hilfers. – Melduję też, że nie męczy pan nas alarmami i marszobiegami i jest dla nas jak ojciec, i dlatego pana szanujemy i kochamy. Pokazać, jak kochamy i szanujemy naszego pułkownika! Sieg…

Zgromadzeni na placu esesmani, do których zwrócił się sierżant, zgodnie odpowiedzieli trzykrotnie chórem: Heil!

Udobruchało to Gerarda, który nigdy nie pastwił się nad żołnierzami.

– Dajcie spocznij, Hilfers – polecił.

– Na mój rozkaz spocznij! – Sierżant wydał komendę stojącym na baczność żołnierzom zgromadzonym na dziedzińcu.

– A ty masz się nauczyć prowadzić tę cholerną ciężarówkę. Zmykaj – rzekł Gerard do kierowcy, który natychmiast zniknął. W duchu dziękował Bogu, że udało mu się zatrzymać pojazd dwa centymetry od mercedesa pułkownika.

– Co tam macie pod plandeką? – zainteresował się SS-Obersturmbannführer.

– Melduję, że złapaliśmy gajowego i jego rodzinę, którzy ukrywali dwie Żydówki – odpowiedział sierżant, uśmiechając się pod nosem, i dodał znacznie ciszej: – Zakapował ich sąsiad. Kobietki palce lizać…

– Wyprowadzić z pojazdu i ustawić w szeregu do inspekcji – zakomenderował Gerard, zaciekawiony.

Sierżant wydał rozkazy. Zatrzymanych ściągnięto z budy i ustawiono na dziedzińcu. Stali więc gajowy i jego żona, już dobrze po pięćdziesiątce, ich kilkunastoletnia wnuczka i dwie Żydówki, z których jedna musiała mieć około siedemnastu lat, druga jakieś dwa lata mniej. Wszystkie kobiety ubrane były w zwiewne, lekkie sukienki w kwiaty. Gajowy miał na sobie mundur i buty z cholewami. Nawet schludnie wyglądają – zauważył w myśli SS-Hauptscharführer Hilfers.

Ale wszyscy obecni na dziedzińcu patrzyli tylko na dwie Żydówki, zwłaszcza na starszą. Była przepiękna. Smukła, wysoka, o twarzy szlachetnej niczym u Nefretete, której popiersie Gerard widział kiedyś w jakimś albumie. Długie czarne włosy i wielkie ciemne oczy składały się na idealne piękno. Druga z Żydówek, młodsza i krótko ostrzyżona, była równie piękna, ale urodą dziką i buntowniczą, bez dostojeństwa i szlachetności starszej. Były do siebie bardzo podobne.

Gerard spojrzał na swoich podwładnych. Wszyscy bez wyjątku wpatrzeni byli w obie Żydówki. Podobnie zresztą jak jego żona Dagmara, która pojawiła się na dziedzińcu i również nie mogła oderwać wzroku od starszej dziewczyny. Co jest, do cholery? – pomyślał Gerard. Muszę ich rozgonić.

– Hilfers, każ się rozejść. Dosyć tego gapienia, wszyscy do swoich zajęć – wydał rozkaz, a gdy żołnierze zniknęli, podszedł do gajowego i stanął przed nim w rozkroku.

– Wiesz, że ukrywanie Żydów karane jest śmiercią całej rodziny? – zapytał retorycznie, gdyż wszyscy w Polsce już o tym wiedzieli.

– Tak, panie Obersturmbannführer, wiem – odparł cicho gajowy poprawną niemczyzną.

– Znasz niemiecki, toś nie głupi. Po co więc je ukrywałeś? – zainteresował się nieco zdziwiony Gerard. – Dałbym ci nagrodę, gdybyś je odstawił.

– Tak wyszło, panie pułkowniku – odparł gajowy, ale bez nadmiernego strachu w głosie.

– Po co ci to było?! – skomentował Gerard i przeszedł do Żydówek. Stanął przed nimi i spojrzał w oczy starszej. Widział w nich strach, ale nie desperację. – Imię! – zakomenderował.

– Mam na imię Inez – odparła melodyjnym głosem bardzo dobrym niemieckim.

Zaciekawiło to esesmana.

– Gdzie się nauczyłaś niemieckiego? – zapytał.

– W getcie – odparła.

– Uciekłaś?

– Nie. Zlikwidowano.

Gerard nie dopytywał się o szczegóły, gdyż wiedział, że jego podwładni i tak będą musieli przesłuchać Żydówki i sporządzić raport z zatrzymania.

– A druga jak ma na imię? – zapytał, nadal zwracając się do starszej.

– Dolores.

– Siostry? – zgadnął esesman.

– Tak – odpowiedziała po chwili.

– Hilfers, przygotować do zamknięcia w celach – rozkazał Gerard i nagle zorientował się, że tuż za nim stoi jego żona Dagmara.

Żona SS-Obersturmbannführera była bardzo religijną i dobrą osobą; wszyscy podwładni męża ją szanowali, gdyż potrafiła zadbać o ich interesy i wstawiała się za nimi u pułkownika. Była też urodziwa i miała wesołe usposobienie. Duże piersi oraz równie duża, ale nie tłusta pupa nadawały jej powab, jaki uwielbiają żołnierze. Ale wojsko Gerarda miało za dużo respektu dla tej kobiety, aby zgrzeszyć choćby myślą.

– Słuchaj no, Gerard. Ta Inez jest piękna jak Madonna ze świętych obrazów – rzekła cicho do męża, aby nikt postronny nie słyszał. – Jeśli dobry Bóg daje komuś taką urodę, to nie po to, by człowiek podnosił rękę na dzieło Stwórcy, niszczył je i bezcześcił. A ja znam tych twoich nygusów. Już szepcą, że w nocy zabawią się z dziewczynami. Chciałam cię ostrzec i poprosić, żebyś im zabronił, bo Opatrzność nas pokarze za takie świętokradztwo.

Gerard nie był zbyt rygorystyczny w takich sprawach. Wolał, aby jego chłopcy zabawili się z więźniarkami niż na mieście, bo to zawsze bezpieczniej i pewniej. A nie miał wątpliwości, że jego ludzie już ostrzą sobie zęby, i to nie tylko na obie Żydówki, ale i na wnuczkę gajowego, chociaż jeszcze nie była w pełni kobietą. Dlatego prośba żony wprawiła go w zakłopotanie, gdyż nie chciał wyjść przed podwładnymi na pantoflarza. Wprawdzie nie słyszeli oni słów Dagmary, znali jednak jej dobre serce i mogli się domyślać, o co prosiła męża.

Zaczął kombinować, jak by tu znaleźć jakiś kompromis, gdy podszedł do niego SS-Sturmbannführer Konrad Priebe, jego prawa ręka. W imperium Gerarda odpowiadał za wywiad i kontrwywiad.

– Nasz granatowy łącznik szepnął mi, że gajowy to człowiek Dominika – rzekł na ucho przełożonemu.

Gerard, unosząc brwi, spojrzał znacząco na Priebego. Ów polski granatowy policjant, o którym właśnie była mowa, łącznik pomiędzy Gerardem a Dominikiem, o każdej porze dnia i nocy miał dostęp do esesmanów.

– Dlaczego granatowy sypie nam człowieka z siatki Dominika? – zaciekawił się Gerard.