Szmaciane lalki - Gabriel Grula - ebook + książka

Szmaciane lalki ebook

Gabriel Grula

1,7

Opis

Zbiór opowiadań o znaczącym tytule „Szmaciane lalki” to nie lada gratka dla miłośników krótkich form z pogranicza realizmu magicznego, thrillera, horroru i grozy. Po jego przeczytaniu czytelnik zadaje sobie pytanie: czego tak naprawdę powinniśmy się bać? Co stanowi dla nas prawdziwe zagrożenie? Czy są to przerażające rekwizyty, demony i stwory, jakby żywcem wyjęte z Archiwum X, czy może nasze własne, ułomne zmysły, mroczne pragnienia i nieuświadamiane, skrywane głęboko lęki? Odpowiedzi na te pytania nigdy nie będą jednoznaczne, a cień ludzkiej natury równie dobrze ujrzymy w otwierającym zbiór „Miejscu X”, jak i zamykającym tomik „Wyznaniu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,7 (3 oceny)
0
0
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Miasto X

Miasteczko spowite było mlecznobiałą mgłą wkradającą się w każdy wolny fragment przestrzeni. Był to ten rodzaj mgły, który po ewentualnym otwarciu okna potrafił wedrzeć się do pomieszczenia i rozgościć w nim na dobre. Szare, spowite chmurami niebo tylko gdzieniegdzie pozwalało przedrzeć się promieniom słonecznym, tworząc tym samym dziwny rodzaj zjawiska atmosferycznego.

Fernando przekroczył rogatki miasteczka jakieś piętnaście minut temu. Jadąc swym volkswagenem passatem, przemierzał poszczególne ulice miniaturowej aglomeracji w celu znalezienia ulicy o nazwie: Green Street.

Aż do momentu opuszczenia auta nie zdawał sobie sprawy z tajemniczości miejsca, w którym się znalazł. Pochłonięty mijaniem dwóch z trzech skrzyżowań, bardziej koncentrował się na tym, by skręcić w odpowiednią uliczkę, niż na tym, że wokół nie sposób zauważyć jakiegokolwiek mieszkańca. Dojechawszy na miejsce, zaparkował przy wolno stojącym miniaturowym supermarkecie, będącym zapewne największym sklepem w okolicy. Spojrzał na swego orienta. Wskazywał godzinę dziewiątą pięćdziesiąt. Do umówionego spotkania pozostało dziesięć minut. Umówił się tu z Pablem, swym trzydziestoczteroletnim kolegą. Pablo miał mu przywieźć należną mu gażę uzyskaną ze sprzedaży sześciu samochodów klasy premium. Wszystkiego miało być sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Przez owe pozostałe do spotkania dziesięć minut Fernando postanowił rozejrzeć się po okolicy. Tak jak się można było domyślić, sklep okazał się zamknięty, podobnie jak kilka najbliżej stojących budynków. Dopiero teraz zorientował się, że cała ta sytuacja jest nieco dziwna. Idąc chodnikiem znajdującym się z prawej strony ulicy, na początku tylko rozglądał się po okolicy. Mgła jednak znacznie utrudniała obserwację.

Po upływie dwunastu minut czekał w umówionym miejscu, mianowicie na ławce na pobliskim skwerku, znajdującym się dwadzieścia metrów od minisklepu. Kolejne minuty mijały, a Pablo nie zjawiał się.

„Dziwne – pomyślał Fernando – nigdy się nie spóźniał, tym bardziej na sztywno umówione spotkanie”. Wyjął telefon komórkowy. Choć w gruncie rzeczy, gdyby telefon dzwonił, na pewno by go usłyszał. Mimo wszystko wyjął swą motorolę i spojrzał na wyświetlacz. Niestety, okazało się, że nie ma zasięgu. „Kurwa!” – przeklął w duchu.

Próbując złapać, choć jedną kreskę zasięgu, chodził po całym skwerku. Nic to jednak nie dało. Wrócił na wcześniej zajmowaną ławkę, będącą umówionym miejscem spotkania. Dopiero teraz nieco uważniej rozejrzał się po okolicy. Mgła nie ustępowała ani trochę, a ledwo dostrzegalne budynki wydawały się być pozbawionymi życia atrapami. Znów spojrzał na zegarek. Od umówionej godziny spotkania minęło już dwadzieścia pięć minut. Jeszcze raz spojrzał na telefon, ponownie stwierdzając brak zasięgu.

Znajdował się w tej cholernej dziurze już od przeszło trzydziestu minut, a mimo to nie zauważył tu nikogo. Dosłownie ni-ko-go. Tymczasem zbliżała się godzina jedenasta. Tym razem, przechadzając się uliczkami miasta, wszystkiemu dokładnie się przyglądał.

Okna na parterach dwupiętrowych kamienic w przerażającej większości budynków były szczelnie pozasłaniane. Natomiast przez te nie do końca zasłonięte nie dało się dostrzec nic więcej ponad to, że mieszkania są puste. Nie było w nich kompletnie żadnego ruchu.

W końcu Fernando doszedł do małej, bo liczącej trzy dystrybutory, stacji benzynowej. Zobaczył dwa samochody, ale po uważniejszym przyjrzeniu się im dostrzegł, że stały tu od dłuższego czasu. Świadczyła o tym chociażby warstwa kurzu, która zdążyła się zebrać na karoseriach. Do tego poszarzałe szyby i lekko sflaczałe opony.

Mgła utrzymywała się bez zmian. Czasami tylko dało się słyszeć dobiegające z oddali wzajemne nawoływania kruków i wron. Stacja przy bliższej obserwacji też zdawała się być od dłuższego czasu nieużytkowana. Ku zdziwieniu Fernanda drzwi do niej były jednak otwarte.

W środku panował ład i porządek. Towary na półkach poukładane były równo i dokładnie. Nie widać tylko było nikogo z obsługi. Podszedł do lady. Ze stojaka z gumami wyjął dwa opakowania drażetek Mentos. Głośno uderzył nimi o ladę w nadziei, że nie sposób będzie nie usłyszeć tego odgłosu na zapleczu. Niestety, w dalszym ciągu nikt z obsługi stacji nie zjawił się.

Podniósł jedno z opakowań Mentosów i zaczął mu się przyglądać. Ich data przydatności do spożycia minęła ponad dwa i pół roku temu. Tak samo sytuacja wyglądała z drugim opakowaniem drażetek. W dalszym ciągu nikt się nie zjawiał. Chodząc pomiędzy dwoma rzędami regałów, oglądał poszczególne artykuły wystawione na sprzedaż. Wszystkie, co do jednego, były przeterminowane. Wydało mu się to co najmniej dziwne.

W końcu udał się na zaplecze stacji. Znajdowało się tu tylko biurko, krzesło i cztery kartony z jakimiś dokumentami. „To jakaś cholerna atrapa stacji benzynowej, mająca stwarzać tylko pozory użyteczności” – pomyślał.

Nagle po plecach przebiegł mu dreszcz zdenerwowania. Poczuł się bardzo niepewnie. Zapragnął znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Wybiegł na zewnątrz, szybkim krokiem zaczął iść w stronę zaparkowanego samochodu. Mijając supermarket, dostrzegł błysk z drugiej strony sklepu. Postanowił sprawdzić jego źródło, po czym miał wsiąść do samochodu i wyjechać czym prędzej z tego miasta-widma. A gdy jego telefon odzyska zasięg i dodzwoni się do Pabla, to powie mu parę słów na temat punktualności oraz wybranego miejsca spotkania.

Idąc chodnikiem wzdłuż sklepu, bacznie rozglądał się na boki. W końcu dotarł na miejsce. W pierwszej chwili nogi ugięły mu się w kolanach, a serce przyspieszyło trzykrotnie. Źródłem odbijającego się światła był zderzak mazdy należącej do Pabla. Samochód był otwarty, wnętrze – jak to zwykle w przypadku Pabla – odznaczało się pedantyczną czystością i porządkiem. Nie zauważył żadnych śladów walki. Wyglądało to tak, jakby Pablo w pewnej chwili wyparował. Fernando wiedział, że jego wspólnik nigdzie nie rusza się bez przyozdobionego w tłumik glocka, schowanego w specjalnie zrobionej kaburze, znajdującej się z prawej strony siedzenia kierowcy. Na pierwszy rzut oka doskonale zakamuflowanej. Glock był na swoim miejscu. Mogło to świadczyć o tym, że Pablo nie czuł się zagrożony, czy to we wnętrzu samochodu, czy też opuszczając go. Oczywiście wyjął pistolet i umieścił go za paskiem swych spodni. Do wewnętrznych zaś kieszeni wcisnął dwa zapasowe magazynki. W następnej kolejności otworzył bagażnik. Zrobił to na wszelki wypadek, by upewnić się, czy może nie znajduje się tam związany Pablo.

To miejsce było okropne, ta przeklęta wszechobecna mgła, w połączeniu z odgłosami wron i pustką bijącą z zabudowań, mogła doprowadzić do frustracji, a na dłuższą metę do pomieszania zmysłów.

W bagażniku znajdował się tylko komplet wszelkiego rodzaju kluczy oraz walizka. Fernando otworzył ją, były w niej pieniądze, na pewno przeznaczone dla niego. Mimo swych domysłów niczego nie ruszał. Zamknął bagażnik auta.

Teraz musiał nieco zmienić plany. Nie mógł przecież stąd wyjechać wiedząc, że gdzieś tu jest jego wspólnik. Gdy był mniej więcej w połowie drogi do swego samochodu, usłyszał przerażająco głośne, i jednocześnie mrożące krew w żyłach, uderzenia dzwonu. Każde kolejne przyprawiało go o ból głowy, jakiego jeszcze nigdy nie czuł. Otumaniony, z trudem doszedł do swego samochodu.

Stojąc przy nim, obiema dłońmi opierał się o dach i ledwo utrzymywał równowagę. Świat wirował mu przed oczami. W końcu dzwon zamilkł, zabierając za sobą wszelkie nękające Fernanda dolegliwości. Stojąc, wykonywał głębokie wdechy:

– Ja pierdolę, co to było? – zadał sobie pytanie. Gdyby nie Pablo, wsiadłby do samochodu i z całą mocą dwulitrowego silnika wyjechał stąd jak najszybciej i jak najdalej.

W pewnej chwili usłyszał odgłos szurania butów po asfalcie. Kierując się instynktem, wyjął broń oraz przykląkł, kryjąc się za samochodem. Odgłos szurania nasilał się, świadcząc o tym, że wydaje go co najmniej kilkadziesiąt par butów.

Zza maski samochodu dostrzegł ulicę, po której za chwilę powinni przechodzić… No właśnie, trudno było powiedzieć kto. Cały czas kucając za swym volkswagenem, odbezpieczył broń. Uczynił to w gruncie rzeczy dlatego, że nie wiedział, czego się spodziewać. Miał jeszcze świeżo w pamięci efekt, jaki wywołały w nim uderzenia dzwonu.

Serce biło mu jak oszalałe, tymczasem w gęstej mgle zaczął dostrzegać pierwsze sylwetki, które idąc, wywoływały wspomniany wcześniej odgłos szurania. Byli to ludzie, ale już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że jest w nich coś nienaturalnego. Oni wyglądali tak, jakby byli pogrążeni w głębokiej hipnozie. Poruszali się w sposób dalece odbiegający od naturalnych, ludzkich ruchów. Powłóczyli nogami, ich ręce bezwładnie zwisały wzdłuż tułowia, a głowy dziwnie przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę.

Fernando obserwował ten przemarsz śniętych pielgrzymów z zapartym tchem. Gdy byli mniej więcej na wysokości samochodu, za którym się skrywał, dostrzegł, że jest ich pięćdziesięcioro, może sześćdziesięcioro. Byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Próbował im się przyglądać w nadziei zauważenia Pabla, co było jednak utrudnione, nie tylko przez mgłę, ale i znaczną liczbę maszerujących.

Ostatecznie nie zauważył go. Postanowił więc iść za nimi, by zobaczyć, dokąd ten pochód martwych dusz zmierza. Spojrzał na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt pięć. Czasomierz zatrzymał się na tej właśnie godzinie. Było to o tyle zagadkowe, że jego orient nie miał prawa się zatrzymać. Pomachał ręką, by uruchomić automatyczny mechanizm zegarka. Niestety, nic to nie dało.

Najpierw brak zasięgu, a teraz jeszcze zegarek. To wszystko było coraz bardziej nieprzyjemne. Mimo wszystko poszedł za pielgrzymami. Starając się iść za nimi w bezpiecznej odległości, cały czas kryjąc się za narożnikami poszczególnych mijanych budynków. Teraz mgła okazywała się być jego towarzyszką, ułatwiając mu kamuflaż. Tłum, niczym zahipnotyzowany, przekroczył w końcu bramę miejscowego cmentarza i wszedł do niewielkiej gotyckiej kapliczki.

Fernando ostrożnie rozejrzał się na boki. Stał na cmentarzu, otoczony setkami nagrobków. Nie zauważając nikogo, podszedł do drzwi kaplicy. Najdelikatniej jak umiał nacisnął klamkę drzwi wejściowych. Były zamknięte, z wnętrza natomiast dochodziły jego uszu jednostajne odgłosy buczenia.

Obszedł budynek, w nadziei znalezienia drabiny bądź czegokolwiek innego, co pomogłoby mu zajrzeć przez okna do wnętrza. Okna znajdowały się dwa i pół metra nad ziemią, były wąskie, lecz za to wysokie na przeszło półtora metra. Niestety, w pobliżu nie było niczego, co pomogłoby mu wspiąć się na wysokość okien. Jedyną nadzieją stało się drzewo kasztanowca z drugiej strony budynku. Co prawda rosło ono w pewnej odległości od kaplicy, ale jego konary na wysokości około czterech metrów opadały na jej dach.

Fernando przystąpił więc do niełatwej wspinaczki. Po dotarciu na dach zaczął się ostrożnie czołgać w stronę górnej części okien. W końcu, po dziesięciu minutach, udało mu się zajrzeć do wnętrza kapliczki.

Wzdłuż ołtarza, przywiązanych głowami w dół, wisiało kilku ludzi. Pod głowami czterech z nich podstawione były złote puchary. Stłoczony we wszystkich trzech nawach tłum kołysał się, wydając przy tym odgłos buczenia. Trzy osoby, ubrane w sposób dużo bardziej dekoracyjny od pozostałych, po kolei podnosiły każdy z kielichów, następnie podchodziły z nim do osób stojących w pierwszych rzędach. Jeden kielich podawany był czterem osobom, po czym opróżniony wracał do mistrza ceremonii. Osoby, które zaspokoiły pragnienie, odchodziły z pierwszego rzędu, a na ich miejsce przychodziła następna grupa pogrążonych w hipnozie osób. Po piętnastu minutach, gdy wszyscy pielgrzymi zaspokoili swe pragnienie, drzwi kaplicy otworzyły się, a zebrany tłum w tym samym sennym tempie zaczął opuszczać budynek. Trzej mistrzowie ceremonii zniknęli tymczasem za tajemniczymi, masywnymi, bogato zdobionymi drzwiami.

Z dachu obserwował oddalający się w stronę miasta tłum wiernych. Gdy zniknęli we mgle, nie bez problemów podczas schodzenia, w końcu jednak stanął na ziemi. Ruszył w stronę drzwi wejściowych do kaplicy. Po przekroczeniu jej progu w nozdrza wdarł mu się lekki zapach stęchlizny, charakterystyczny dla tego typu miejsc. Powoli zaczął iść w kierunku ołtarza i wiszących ciał.

Zdobiące ściany obrazy na pierwszy rzut oka przedstawiały świętych. Dopiero gdy Fernando bliżej im się przyjrzał, dostrzegł ich nienaturalnie zdeformowane twarze, wykrzywione w demonicznym grymasie. Do tego ich błędne oczy zionęły totalną pustką. Tak samo sprawy miały się z rzeźbami.

Kiedy doszedł do wiszących do góry nogami ciał, zauważył, że każdy z nieszczęśników ma podcięte gardło. Nieżywych wisielców było sześciu, obok nich wisiało sześciu kolejnych. Ci drudzy jednak żyli. Świadczyły o tym unoszące się przy czynności oddychania klatki piersiowe. Próbował obudzić któregoś z nich, ale wszystkie jego zabiegi okazały się bezskuteczne.

Usłyszał kroki, ewidentnie zbliżające się w jego stronę, a dochodzące zza masywnych, bogato zdobionych drzwi. Niewiele myśląc, skrył się za jedną z rzeźb stojących w nawie bocznej. Cały czas trzymając w ręku odbezpieczoną broń, ukradkiem wyglądał zza posągu.

Zza drzwi wyszedł jeden z trzech mistrzów ceremonii. Mężczyzna podszedł do wiszących ciał, po czym powoli i skrupulatnie obejrzał każde z nich. W pewnej chwili znieruchomiał, odwrócił się w stronę naw, zdjął kaptur, uniósł głowę i zaczął wykonywać głębokie wdechy. Był to starszy, mniej więcej siedemdziesięcioletni mężczyzna, mający chudą, pociągłą twarz, pooraną licznymi bruzdami i bliznami, jego głowa zaś pozbawiona była włosów. Stał tak, wdychając i wydychając powietrze.

Fernando znieruchomiał, miał dziwne przeczucie, że ten dziad za chwilę go wyczuje, a tym samym zlokalizuje. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. Starzec sprawiał wrażenie normalnego, w sensie: przytomnego. Bez wątpienia nie był pod wpływem żadnego rodzaju środków czy też hipnozy.

Postał tak jeszcze chwilę, rozglądając się po całym wnętrzu kaplicy, a następnie zniknął za drzwiami, zza których przyszedł.

Fernando odczekał jeszcze pięć minut, nim zdecydował się opuścić kaplicę. Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć, a co gorsza, gdzie szukać swego kolegi Pabla. Na zewnątrz mgła nie ustąpiła nawet trochę. Co jakiś czas przenikały ją tylko promienie słońca.

Cmentarz był pusty, miasto natomiast nie tyle ożyło, co sprawiało wrażenie normalnego, niewzbudzającego podejrzeń miejsca. Ludzie snuli się po ulicach, ale w gruncie rzeczy chodzili po nich bez celu. Mimo iż byli fizycznie obecni, tak naprawdę duchowo znajdowali się gdzieś z dala od tego miejsca.

Fernando wolał pozostać niezauważonym. Nie miał zupełnie pomysłu, co począć. Gdzie zacząć poszukiwania? Wszedł w jedno z podwórek, otoczone z trzech stron przez dwupiętrowe stare budynki. Kiedy znalazł się na klatce schodowej jednego z nich, chodził od drzwi do drzwi, sprawdzając, które z nich są otwarte. Pierwsze znalazł na ostatnim piętrze. Mieszkanie urządzone było skromnie, lecz schludnie. Chodząc po poszczególnych pomieszczeniach, dało się zauważyć, że chyba nikt w nich nie mieszka. Wszystkie sprzęty były nieużywane od bardzo długiego czasu. W kuchni podszedł do lodówki, oczywiście niedziałającej. Mimo to otworzył ją w nadziei znalezienia czegoś do jedzenia. W środku znajdowały się trzy konserwy, przeterminowane od przeszło dziesięciu lat. Całe mieszkanie przypominało coś, co miało stwarzać pozory, a nie stanowić wartość użytkową.

To samo zauważył w dwóch kolejnych. Wychodząc z jednego z nich, usłyszał kroki, świadczące o tym, że ktoś idzie po schodach. Z powrotem cofnął się do mieszkania, z którego wyszedł. Przez zostawioną w drzwiach szparkę obserwował korytarz.

Osobnik, który wszedł na piętro, podszedł do drzwi znajdujących się naprzeciwko. Stanął przed nimi, a po około dwóch minutach przyglądania się im ruszył w drogę powrotną.

Fernando wziął głęboki oddech. „O co tu chodzi?” – pomyślał już po raz któryś dzisiejszego dnia. Bezsensowną stratą czasu wydała mu się dalsza wędrówka po mieście. Doszedł do wniosku, że jedynym miejscem, w którym może być Pablo, jest zaplecze tej cholernej kaplicy, bo raczej trudno przypuszczać, że ukrywa się bądź jest przetrzymywany w którymś z tych widmowych mieszkań.

Ostrożnie, starając się pozostać niezauważonym, zmierzał w stronę wcześniej odwiedzonej kaplicy. W pewnej chwili usłyszał wyraźny odgłos pracy silnika, charakterystyczny dla nadjeżdżającego samochodu. Przykucnął za ogrodzeniem jednego z domów. Trzech mieszkańców zaczęło przechodzić przez ulicę w tę i z powrotem. Gdy samochód wyłonił się z gęstej mgły, kierowca nagle zaczął hamować, nie chcąc potrącić przechodzących przez ulicę. Range rover zatrzymał się dosłownie pięć centymetrów od jednego z przechodniów. Kierowca, wyraźnie zdenerwowany, opuścił szybę i wystawiwszy przez nią głowę, zapewne chciał powiedzieć przechodniom kilka niemiłych słów. Zdarzenie rozgrywało się w miejscu, gdzie nie było przejścia dla pieszych.

Ledwo głowa kierowcy wyłoniła się z wnętrza auta, w jego stronę rzuciło się dwóch miejscowych osobników przechodzących chodnikiem obok, a znajdujących się zarazem najbliżej stojącego range rovera. Jeden z nich chwycił głowę kierowcy, usiłując odgryźć mu nos. Kierowca histerycznie krzyknął, zupełnie tracąc kontrolę nad sytuacją.

Druga z postaci chwyciła w tym czasie za klamkę od strony kierowcy i otworzyła drzwi. Następnie wyciągnęła mężczyznę z wnętrza wozu, a na sam koniec zatopiła zęby w szyi swej ofiary. Pierwszy z napastników po tym, jak odgryzł nos, przystąpił do wydłubywania oczu.

Obserwująca całe to zdarzenie pasażerka auta, gdy tylko odzyskała głos, zaczęła krzyczeć w sposób tak przerażający i histeryczny, że nie sposób było jej nie usłyszeć, nawet w najbardziej oddalonej części miasteczka. W stronę samochodu ruszyli kolejni opętani mieszkańcy. Teraz jakby nieco bardziej się ożywili, ich ruchy w dalszym ciągu były co prawda o wiele wolniejsze od ruchów zdrowego, normalnego człowieka, niemniej i tak znacznie bardziej dynamiczne od tych, które mieszkańcy miasteczka wykonywali normalnie.

Spanikowana dziewczyna wybiegła z auta. Widocznie zdezorientowana stała na środku ulicy, kompletnie nie wiedząc, co począć. Błagalnie rozglądała się we wszystkie strony, szukała pomocy. Jej oczy wypełnione były łzami. Miała wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę i że za chwilę się obudzi. Niestety, to nie był sen. W końcu pobiegła wzdłuż jednej z prostopadłych uliczek, by tam zniknąć we mgle.

Fernando postanowił jej pomóc. Mieszkańcy byli bardzo niebezpieczni w bezpośrednim kontakcie, jednakże, gdy było się niezauważonym i w jakiś naprawdę nieprzemyślany sposób nie zwróciło się na siebie ich uwagi, śmiało można było przemykać uliczkami.

Podążył równoległą ulicą do tej, którą pobiegła dziewczyna, a w ślad za nią poszła liczna grupa krwiożerczych mieszkańców. Miał nadzieję, że dziewczyna na którymś ze skrzyżowań bądź na końcu ulicy skręci w lewą stronę. Tak też się stało, dziewczyna dwa skrzyżowania dalej skręciła w lewo. Zresztą nie miała wyjścia. Z każdej innej strony zmierzały w jej stronę wygłodniałe ludzkie bestie.

Fernando spostrzegł przed sobą czterech podążających w stronę dziewczyny zombie. Celowo dwa razy kaszlnął, chcąc zwrócić na siebie ich uwagę, co bez problemu mu się udało. Wszyscy czterej od razu ruszyli w jego stronę. Chciał zwabić ich do jakiegoś pomieszczenia i tam zastrzelić. Huk wystrzału broni tutaj, na ulicy, na pewno dałby wszystkim mieszkańcom wyraźny znak, że w mieście jest ktoś jeszcze prócz nich i dziewczyny, a tego nie chciał. Dziewczyna już się zbliżała, błędnym wzrokiem próbując dostrzec kogokolwiek, kto mógłby jej w tej chwili pomóc.

Wbiegł na teren najbliższej posesji. Kiedy dziewczyna znalazła się w zasięgu jego wzroku, zaczął machać w jej stronę ręką. W końcu go dostrzegła. Czym prędzej zaczęła biec w jego stronę.

Wpadł do domu, kopnięciem otwierając sobie drzwi wejściowe. W ślad za nim podążyło czterech zombi. W jadalni stanął przy wejściu, czekając na nadchodzących. Gdy tylko przekroczyli jej próg, otworzył do nich ogień, celując w głowy.

Pierwszy strzał doszedł celu, roztrzaskując głowę mężczyzny na kilka części. Drugi pozbawił mózgu kolejnego z mieszkańców. Kolejne dwa strzały także uśmierciły swe cele. Dziesięć sekund po ostatnim wystrzale do jadalni wbiegła dziewczyna. W kółko powtarzała trzy słowa:

– Co się dzieje? Co się dzieje?

Fernando chwycił ją za ręce, lecz kompletnie nie reagowała. Patrzyła na niego, szepcząc pod nosem cały czas te same słowa. Wiedziała tylko jedno: że on nie jest jednym z nich. Choć teraz, po tym, co przeżyła, było jej wszystko jedno. Nie mogąc nawiązać z nią żadnej formy kontaktu, uderzył ją w twarz. Dziewczyna ocknęła się. Dopiero teraz spostrzegła leżące na podłodze cztery ciała ze zmasakrowanymi głowami. Widząc jej przytomny wzrok, powiedział:

– Musimy jak najszybciej stąd uciekać.

Przytaknęła mu skinieniem głowy. Obydwoje wybiegli tylnym wyjściem do ogrodu. W skąpanej we mgle okolicy majaczyły sylwetki mieszkańców. Wyraźnie zdezorientowani zgubieniem tropu dziewczyny, z uniesionymi głowami starali się wychwycić w powietrzu jej zapach, wykonując rytmiczne wdechy i wydechy.

– Zgubiliśmy ich, przynajmniej na razie – wyszeptał.

Idąc bardzo ostrożnie, dotarli do minimarketu, pod którym Fernando umówił się pierwotnie z Pablem. Tu czekała go niemiła niespodzianka. Mazda Pabla zniknęła. W pierwszej chwili wpadła mu do głowy myśl, by sprawdzić, czy ten sam los podzielił jego passat. Okazało się, że volkswagen stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zaparkował. Odetchnął z ulgą. Spojrzał dziewczynie w oczy, była przerażona.

– Posłuchaj uważnie, nie mam pojęcia, co tu się dzieje, to jakieś cholerne przeklęte miejsce. Ale nie wyjadę stąd, dopóki nie odnajdę mojego przyjaciela. A wiem, że gdzieś tu jest. Wydaje mi się, że nawet wiem, gdzie zacząć go szukać. Radzę ci, abyś gdzieś się ukryła i czekała na mnie.

– Nie! – krzyknęła. – Chcę iść z tobą, sama sobie nie poradzę. Ja… ja nie chcę być tu sama.

– Kim był kierowca?

– Moim chłopakiem.

– Przykro mi, trzeba załatwić to jak najszybciej, póki jeszcze jest jasno. I wynosić się stąd.

Idąc w stronę cmentarnej kaplicy, mijali miejsce, gdzie Sophie i jej chłopak zostali zaatakowani. Ich samochód zniknął, a po rozgrywającej się tutaj kilkadziesiąt minut temu rzezi nie było śladu. Fernando skierował wzrok na zegarek. Ten jednak ani drgnął, cały czas wskazywał jedenastą pięćdziesiąt pięć. Sophie też spojrzała na swój zegarek. Jej czasomierz wskazywał czternastą trzydzieści. Była to dokładnie ta godzina, o której wraz ze swym chłopakiem przekroczyli granicę tego piekła.

Mgła nie ustępowała. Raz nieco rzedła, po chwili znów gęstniała. Jedyną oznaką zbliżającego się wieczoru był fakt, że słońce w ogóle nie wychylało się już zza chmur.

W chwili, gdy przekroczyli bramy cmentarza, po plecach dziewczyny przebiegły ciarki. Wydarzenia ostatnich dwóch godzin były tak intensywne i następowały tak szybko po sobie, że na skutek szoku nie do końca zdawała sobie z nich sprawę. Teraz jej instynkt nastawiony był wyłącznie na przeżycie. Przerażało ją to miejsce oraz jego żądni krwi mieszkańcy. Dlatego przychodząc tutaj, zdała się w stu procentach na Fernanda. Nie chciała patrzeć na te bestie, wystarczyło jej to, że przemykali między nimi niezauważeni. Drzwi kaplicy były uchylone, więc bez problemu dostali się do środka. Fernando pokrótce przygotował towarzyszkę na wstrząsający widok, jakim miały być ciała wiszących przy ołtarzu mężczyzn.

Tym razem zdecydował się iść prawą nawą. Dziewczyna szła dwa kroki za nim. Wiszących przy ołtarzu ciał już nie było. Ich miejsce zajęły kolejne. Na szczęście wśród żadnego z nich Fernando nie rozpoznał swego przyjaciela. Zdecydował się więc pójść w stronę masywnych, zdobionych drzwi, za którymi przy jego poprzedniej wizycie w tym miejscu zniknął mistrz ceremonii.

Po ich przekroczeniu, w odległości pięciu metrów dojrzeli kręte, wąskie schody prowadzące dość stromo w dół. Kiedy byli w połowie drogi na dół, usłyszeli słowa wypowiadane w niezrozumiałym dla nich języku. Wzmogli więc czujność, i tak wyśrubowaną już do granic możliwości. W miarę przybliżania się do końca schodów słyszane przez nich słowa stawały się coraz bardziej wyraźne i głośne.

W końcu ich oczom ukazało się średniej wielkości pomieszczenie, rozświetlone płomieniami pochodni. Na ścianach można było zauważyć liczne czerwone plamy, najprawdopodobniej krwi. Środek pomieszczenia zajmowało sześć ław, na których leżały nagie ciała. Nad trzema z nich stali mistrzowie ceremonii. Wypowiadając jakieś zaklęcia, malowali coś na ich nagich klatkach piersiowych. Na najbliżej stojącej ławie spoczywało ciało Pabla. Tak jak wszystkie pozostałe było nagie i miało namalowane dziwne znaki.

Fernando kazał dziewczynie zostać w tym miejscu, w którym teraz stała, i absolutnie nie zbliżać się. Natomiast w razie zagrożenia czym prędzej uciekać. Sam natomiast zrobił parę szybkich kroków w stronę zakapturzonych mnichów. Gdy pierwszy z nich skierował w jego stronę wytrącony z modlitwy wzrok, oddał strzał prosto między jego oczy. Zawartość czaszki w ułamek sekundy znalazła się na leżących za nim ciałach oraz na habitach dwóch, cały czas pogrążonych w medytacji, mnichach. Ci, nagle wytrąceni z ceremoniału, zdjęli kaptury, a następnie skierowali swe głowy w stronę przybysza.

Pierwszy ze stojących mistrzów miał starą, zniszczoną twarz. Był to ten sam człowiek, którego Fernando obserwował skryty za marmurową rzeźbą. Błyskawicznie wystrzelił dwie kule w jego stronę. Oba pociski trafiły w klatkę piersiową celu, odrzucając go parę metrów do tyłu. Twarz ostatniego z mężczyzn odprawiających ceremoniał była trupioblada. W zasadzie bardziej przypominała twarz nieboszczyka niż człowieka żywego. Fernando bez zastanowienia wystrzelił także i w jego stronę. Jedna z kul trafiła w lewą stronę klatki piersiowej. Druga natomiast w głowę, a dokładnie w nos. Mężczyzna upadł na plecy. W ciągu następnych trzech sekund jego głowa leżała skąpana w kałuży dziwnego zielonego płynu.

Czym prędzej podszedł do ciała swego przyjaciela. Pablo oddychał, lecz nie było sposobu, by przywrócić mu przytomność. Nie pomagały żadne sposoby cucenia. Pozostawała tylko opcja wyniesienia go na własnych barkach. I właśnie do tej czynności Fernando przystąpił. Zawołał Sophie, a po jej podbiegnięciu oddał jej broń.

Stał z Pablem przewieszonym przez prawy bark, kiedy nagle przytomność odzyskał mężczyzna o twarzy starca. Jego usta wygięły się w grymasie przeraźliwego uśmiechu, po czym zaczął szybkim krokiem iść w stronę Fernanda.

Sophie nigdy wcześniej nie miała do czynienia z bronią, dlatego wzięcie na celownik mnicha i oddanie w jego stronę strzału nie było dla niej czynnością prostą. Mimo to oddała trzy strzały, rzucające mężczyznę na ścianę z taką siłą, iż z ust pociekła mu strużka krwi. Dziewczyna podeszła do niego na odległość dwóch kroków, wycelowała prosto w głowę i oddała kolejny strzał, pozbawiając swój cel życia raz na zawsze.

Teraz trzeba było bezpiecznie dojść do zaparkowanego przy minimarkecie volkswagena passata. Opuszczając pomieszczenie, zauważyli jeszcze drugie drewniane drzwi z lewej strony schodów. Trudno powiedzieć, dlaczego chłopak w ogóle nie słuchał stanowczego sprzeciwu Sophie. Pchany jakąś dziwną niewytłumaczalną mieszanką ciekowości i otępienia wszystkich zmysłów, szedł w stronę pomieszczenia skrywającego się za owymi drzwiami. W końcu jako pierwszy, z Pablem na ramieniu, przekroczył ich próg. Za nim do pomieszczenia weszła dziewczyna. Niesiony przyjaciel przez ostatnie pięćdziesiąt sekund stał się wyraźnie lżejszy.

Mimo iż w pokoju nie było żadnego źródła światła, panowała w nim jasność. Nie zauważyli też żadnych przedmiotów ani mebli. Nieotynkowane ściany świeciły wyszczerbionymi cegłami, tak samo jak w pomieszczeniu, gdzie znaleźli Pabla. W prawym rogu znajdowała się mała studnia, nie sposób było jednak dostrzec jej dna. W przeciwległym rogu zauważyli dziwnie falujące, przesycone energią masy powietrza. Efekt wizualny był taki, jakby powietrze się tam znajdujące miało dużo wyższą temperaturę od temperatury otoczenia.

Po chwili Fernando stanął właśnie w tym miejscu. Dziewczyna w tym czasie zaglądała do studni. Gdy spojrzała na swego towarzysza, ten stał znieruchomiały niczym słup soli. Ale nie to było najdziwniejsze. Jego ciało zrobiło się jakby przezroczyste, co dawało złudzenie, iż niesiony przez niego Pablo wisi w powietrzu.

– Wynośmy się stąd! – krzyknęła. Nie wywołało to jednak u Fernanda żadnej reakcji. Podbiegła do niego i chwyciła go za rękę. Szarpanie nic jednak nie dało. W ogóle nie reagował, a jego dłoń zrobiła się ciężka niczym głaz. Mimo wszystko postanowiła nie rezygnować. Włożyła pistolet za pasek swych spodni, po czym obiema rękami zaczęła ciągnąć Fernanda w swoją stronę. Dookoła nastała cisza, natomiast jego ciało ogarnęła błoga lekkość. Kompletnie nie czuł ciężaru niesionego przyjaciela.

Stał na pustyni. Naprzeciwko, nad dużą półkolistą bramą, widniał napis: „Porzućcie wszelką nadzieję”. Bez zastanowienia przekroczył próg. Teraz otaczały go złote ściany, rozgrzane do ogromnej temperatury. Nad jego głową ze znaczną prędkością przesuwało się krwistoczerwone niebo. Co jakiś czas ze złotych ścian wynurzały się wykrzywione w grymasie bólu, cierpiące twarze. Mijał je, z przerażeniem obserwując tych, którzy, jak mniemał, byli potępieni. W pewnym momencie ściany skończyły się, a on znalazł się nad brzegiem rzeki.

Jak w całym miasteczku, tak i tu widoczność ograniczała zawieszona dwadzieścia centymetrów nad taflą jeziora mgła. Fernando rozejrzał się i dostrzegł nadpływającą z oddali łódź. Jeszcze bardziej wytężył wzrok. Łódź powoli się zbliżała. Siedział w niej stary, siwy mężczyzna z długą brodą i śnieżnobiałymi szatami. Rolę wioślarzy pełnili dwaj mocno zbudowani cyklopi. W środku było jeszcze jedno wolne miejsce.

Gdy dobiła do brzegu, mężczyzna w bieli odezwał się do niego, najpierw w języku angielskim, a nie doczekawszy się odpowiedzi, przemówił kolejno w językach francuskim, niemieckim, rosyjskim i dopiero na końcu w rodzimym języku stojącego z wyraźnie zdziwioną miną Fernanda.

– Zapraszam na pokład.

Chłopak bez słowa wykonał polecenie. Po chwili łódź zaczęła odbijać od brzegu i płynąć w kierunku przeciwległego brzegu rzeki. Dwaj muskularni cyklopi miarowo poruszali wiosłami. Mimowolnie zaczął się im przyglądać.

– Oni nie mają duszy, to tylko worki mięsa stworzone po to, by wiosłować – zaczął rozmowę sternik w bieli.

– A pan kim jest? I… co to za miejsce?

– Nieistotne, kim jestem. A zresztą… Jestem sternikiem. A to miejsce to rzeka Styks.

– Gdzie płyniemy?

– Do miejsca przeznaczenia.

– To znaczy?

– Nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie, gdyż nie znam twojego przeznaczenia.

– Przecież nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie.

– To akurat się okaże. A skoro twierdzisz, że nie ma przeznaczenia, to w takim razie płyniemy do miejsca, na pobyt w którym pracowałeś całe swoje życie. Odpowiada?

Chłopak milczał. Dobili do brzegu.

– Idź prosto przed siebie. Tutaj nie sposób się zgubić. – Mówiąc to, starzec uśmiechnął się.

Fernando stanął ostatecznie na lądzie i zgodnie z otrzymanymi przed chwilą wskazówkami ruszył przed siebie. W pewnej chwili grunt zaczął umykać mu spod stóp, w następstwie czego zaczął spadać. Lecąc, mijał poszczególne piętra, bardziej przypominające kręgi, oddzielone od siebie grubymi warstwami zaschniętej smoły. Jego uszu dobiegały dziwne odgłosy, przypominające jakby szczęk łańcuchów. Nie było to miłe doświadczenie. W końcu jego nogi dotknęły twardego podłoża. W całej okolicy unosił się zapach siarki. Z nieba lał się słoneczny, niemiłosierny żar. Po dwudziestu sekundach rozgrzany piasek tak parzył w stopy, że nie było innego wyjścia, jak cały czas iść. Szedł więc przed siebie, nie zatrzymując się. Miał jednak wrażenie, że chodzi w kółko lub też, mimo wykonywania szybkich kroków, stoi w miejscu.

W końcu wyrósł przed nim ogromny ognisty tron, z zasiadającym na nim mężczyzną o głowie kozła oraz z kopytami zamiast stóp. Rogi wyrastające z dwóch miejsc w jego głowie skręcone były w kształt spirali. Na widok przybyłego Fernanda pstryknął palcami. W efekcie w stronę chłopaka zaczęły iść dwie piekielnie ładne, wysokie, smukłe, kobiety o długich nogach, dużych, jędrnych piersiach, czerwonych ustach i czarnych jak węgle oczach. Gdy znalazły się przy nim, wzięły go pod ręce i poprowadziły w stronę postaci zasiadającej na rozpalonym tronie. W miarę zbliżania się do tronu temperatura zaczynała wzrastać aż do momentu, kiedy stała się nie do zniesienia.

Krople potu coraz mocniej zaczęły spływać mu po twarzy. Odruchowo bądź też dzięki instynktowi przetrwania zaczął zwalniać krok i nerwowo spoglądać raz na jedną, raz na drugą z prowadzących go kobiet. Nie zamierzał przecież spłonąć żywcem.

– Spokojnie – przemówiła do niego kobieta idąca z jego prawej strony.

– Będzie gorzej, a dopiero później lepiej – dodała druga.

Fernando nie miał pojęcia, jak zinterpretować wypowiedziane przed chwilą słowa. Zaczął coraz bardziej nerwowo wyrywać się z objęć prowadzących.

– Uspokój się – znów dostał reprymendę. – Ostatni krąg piekła objęty jest pieczęcią milczenia, tylko życie pełne jest wrzawy.

Obie panie przyspieszyły kroku. Na ich twarzach zaczęły się malować uśmiechy. Temperatura stała się nieznośna. Kiedy weszli w płomienie, z których zbudowany był tron, Fernando miał wrażenie, że umiera, a właściwie, że już umarł. W końcu temperatura powróciła do normy, a cała trójka stała w dużym pomieszczeniu, na końcu którego widoczny był taras.

Stała na nim postać obserwująca rozciągającą się przed jej oczyma okolicę. Pomieszczenie wypełniała dziwna, specyficzna woń. Spojrzawszy na ściany, doznał kolejnego szoku. One żyły! Zbudowane były z włókien, mięśni, żył i ścięgien, cały czas pulsujących, tętniących życiem. Sufitu dostrzec nie zdołał. Gdy podeszli do tarasu, stojąca na nim postać okazała się kobietą, ubraną w czarną, przeszywaną złotymi nićmi, zdobioną brylantami suknię. Trzymając cały czas dłonie na balustradzie, która była długim żyjącym wężem, nie spuszczała oczu z rozciągającego się przed nią widoku.

Był nim przeogromny plac w kształcie okręgu, na którym rozgrywały się różne sceny. W jednym miejscu mężczyzna najpierw przez około minutę wiązał sznurówki w swych butach po to, by następnie zrobić dwa kroki, podczas których sznurówki znów się rozwiązywały, a on na nowo przystępował do ich wiązania. Obie powtarzane przez niego czynności zdawały się trwać w nieskończoność. Frustracja mężczyzny była straszna. Przechodziła też różne fazy: od wybuchów gniewu, przez bezradność, rozpacz, lament, aż po rezygnację. A potem wszystko powtarzało się na nowo.

Obok niego natomiast stały cztery kobiety, cały czas coś sobie tłumacząc, mocno przy tym gestykulując dłońmi. Jednakże mimo bardzo usilnych prób porozumienia się żadnej z nich się to nie udawało. Przyczyna wbrew pozorom była prosta: każda mówiła w innym języku.

Z drugiej strony nieszczęśnika z ciągle rozwiązującymi się sznurówkami stał człowiek rozglądający się błagalnym wzrokiem po okolicy. Zobaczywszy w oddali jakąkolwiek postać ludzką, zaczynał krzyczeć najgłośniej, jak tylko mógł, w jej kierunku. Niestety, za każdym razem pozostawał niezauważony.

Takich scen rozgrywało się przed tarasem kilkadziesiąt. Lecz najdziwniejsze było to, iż poszczególni uczestnicy tych sytuacji nie widzieli się wzajemnie. Nie widzieli też obserwującej ich z tarasu osoby.

Wyglądało to tak, jakby każde ze zdarzeń toczyło się w innym świecie bądź wymiarze, a tylko z tarasu, za sprawą jakiejś dziwnej siły i niedającego się wytłumaczyć zjawiska, można je było obserwować jako sytuacje rozgrywające się obok siebie.

Kobieta cały czas stała nieruchomo, wzrokiem zaś wędrowała po całym kręgu. Dwie towarzyszki Fernanda nagle zniknęły, on zaś zdecydował się stanąć obok niej. Był zszokowany tym, co ujrzał.

– Gdzie ja jestem? – zapytał.

– W ostatnim kręgu piekła.

– Jestem w piekle?

– Wszyscy, którzy tu trafiają, są tak samo zdziwieni. Tak jakby myśleli, że piekło jest dla każdego, tylko nie dla nich.

– Za co można tu trafić?

– Skoro tu trafiłeś, to powinieneś wiedzieć najlepiej. Ale, dla zaspokojenia twojej ciekawości: za wszystko.

– Nie rozumiem? A w ogóle kim pani jest?

Kobieta uśmiechnęła się.

– Jestem tą, dzięki której jest dobro, miłość, radość.

– To znaczy? – przerwał jej w pół słowa.

– Pomyśl trochę!

– W takim razie strzelam: diabłem? złem?

– Czy naprawdę myślisz, że ból można zadać tylko złem? Nadmierne dobro, litość też mogą zabić. Dążę do równowagi, a ci, których obserwujesz, to nie grzesznicy, lecz tacy, którzy nie potrafią się przystosować do równowagi. To ci, którzy zbyt łatwo popadają w skrajności.

– Są skazani na wieczne potępienie?

– Nie! Skądże, muszą tylko zrozumieć. W przeciwnym razie będą w kółko powtarzać te same błędy, a w konsekwencji sytuacje. Będą musieli wiele razy umrzeć i się narodzić. Ale tutaj mają na to wystarczająco dużo czasu. Muszą tylko porzucić wszelką nadzieję. Ostatni krąg piekła objęty jest pieczęcią milczenia. Tylko życie pełne jest wrzawy.

– Już to gdzieś słyszałem – odpowiedział, a po chwili dodał: – A co to za przeklęte miasto-widmo?

– Nie mam pojęcia, o jakim mieście mówisz. Ale skoro wcześniej wypowiedziane przeze mnie słowa już gdzieś słyszałeś, to znaczy, że jeszcze nie nadszedł twój czas.

W tej chwili wszystko zniknęło, a Fernando ocknął się, stojąc nad rantem studni. Dwa kroki za nim leżał, cały czas nieprzytomny, Pablo. Sophie natomiast z całych sił ciągnęła go za ręce, a z oczu płynęły jej łzy.

– Co się dzieje!? – krzyknął.

– Skąd ja mam wiedzieć? Odkąd stanąłeś w tamtym miejscu – wskazała ręką narożnik pomieszczenia z falującymi masami powietrza – zachowywałeś się jak nieobecny. Robiłam, co mogłam, ale nie reagowałeś. Zrzuciłeś z pleców Pabla i naprawdę niewiele brakowało, żebyś wskoczył do tej cholernej studni. Ocknąłeś się w ostatniej chwili.

– Wynośmy się stąd, i to jak najszybciej!

Fernando rozejrzał się wokół, po chwili zapytał:

– Długo to trwało?

– Półtorej, może dwie minuty.

„Dwie minuty?” – zadał sobie w myślach pytanie. Wydawało mu się, że sytuacja, w której uczestniczył, trwała znacznie dłużej.

– Nie wierzę – powiedział.

Sophie w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami. Obydwoje zaczęli iść w stronę wyjścia, dziewczyna nie marzyła w tej chwili o niczym innym. Podczas wychodzenia z kaplicy szła przodem, starając się w miarę możliwości kontrolować wzrokiem okolicę. Fernando niósł przeszło dziewięćdziesięciokilogramowego Pabla, co wystarczająco pochłaniało jego uwagę.

Okolicę powoli zaczynał spowijać mrok, któremu ustępowała miejsca rzednąca mgła. Ogólnie panującą ciszę przerwał przeraźliwy ryk dochodzący z kaplicy.

Obydwoje odwrócili się w nadziei zlokalizowania jego źródła. Niestety, budynek był już szczelnie otoczony przez mgłę oraz zapadający zmrok. Ale, co gorsza, zauważyli, że w ich stronę nadciągają mieszkańcy miasteczka. Przenikliwy ryk był chyba jakąś formą alarmu. Nadchodząca gromada całkowicie odcięła im drogę do samochodu. Nie było innego wyjścia, jak iść w stronę przeciwną do tej, z której nadchodzili wrogowie. Tak właśnie uczynili.

Fernandowi szło się coraz ciężej. Nie zwracali już uwagi na to, czy ich ktoś zauważy. Chcieli tylko jak najszybciej dojść do samochodu.

Byli z drugiej strony cmentarza, gdy za drugą z bram wjazdowych dostrzegli range rovera, którym Sophie z nieżyjącym już Michaelem przyjechali do tego koszmarnego miejsca. Przy samochodzie stało dwóch mężczyzn, obaj wyraźnie ożywili się na ich widok.

Fernando ułożył Pabla na jednej z ławek znajdujących się przy grobach. Wziął od Sophie pistolet i, truchtając, starał się okrążyć idące w ich stronę postacie. Dziewczyna została tymczasem z Pablem. Bez problemu okrążył, pozostając niezauważonym, stojących przy aucie mężczyzn. Strzelił do nich w najbardziej dogodnym momencie. Bez problemu uśmiercił oba swe cele.

Niosąc Pabla, tym razem na lewym ramieniu, wraz ze swą towarzyszką zmierzał w stronę SUV-a. Samochód był otwarty. Umieścił przyjaciela na tylnej kanapie. Sophie zajęła miejsce pasażera. Gdy już miał wsiadać do auta, ogromny ból przeszył mu prawe udo. Źródłem bólu okazała się być strzała. Niewiele myśląc, czym prędzej wskoczył do auta, jednocześnie zamykając drzwi. Spojrzał we wsteczne lusterko. Co prawda mgła niemal całkowicie opadła, ale i tak nie dostrzegł nikogo, kto mógłby zadać mu tę bolesną ranę.

Sophie na widok odniesionej przez Fernanda rany znów zaczęła popadać w obłęd. Pierwszym jego objawem było strasznie silne drżenie rąk. Widząc to, chwycił ją za rękę i cały czas trzymając, próbował uspokoić.

– Uspokój się, tylko spokój może nas uratować, wszystko będzie dobrze.

Kiwnęła głową, lecz mimo wszystko trudno jej było powstrzymać drżenie rąk, a także nasilające się drganie całego ciała. Mimo sporego bólu ułamał większą część wystającej z nogi strzały, zapuścił silnik auta i wrzucił wsteczny bieg w automatycznej skrzyni biegów. Przed bramą cmentarną, prócz range rovera, stały jeszcze: ford mondeo, honda accord, toyota camry i cztery motocykle. Można się było tylko domyślać, że auta te niegdyś były własnością ludzi składanych jako ofiary w tej piekielnej kaplicy.

Jechali drogą wzdłuż cmentarza. Wydawała im się ona, oczywiście intuicyjnie, najlepszą z dróg mogących doprowadzić ich do drogi głównej, a tym samym wyjazdowej z miasta. Mgła opadła całkowicie. Teraz okolicę spowijał mrok, z każdą minutą zmieniający się w noc. Wyjechali na drogę główną. Prędkościomierz wskazywał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Miasteczko znów sprawiało wrażenie martwego. Jak się okazało, do czasu, aż wyjechali na drogę mającą ich ostatecznie doprowadzić do rogatek miasteczka. Tam czekała na nich niespodzianka. Była nią grupa dwudziestu zombie – mieszkańców, na których czele stał mężczyzna w bogato zdobionych szatach. Fernando rozpoznał w nich jednego z mistrzów ceremonii, a dokładnie tego, który, podczas gdy opuszczali klasztorną piwnicę, leżał na wznak z głową skąpaną w jej zawartości, czyli w zielonym płynie. Zakonnik stał, najwyraźniej dowodząc grupą mieszkańców. Gdy wskazał im dłonią nadjeżdżające auto, wszyscy ruszyli w jego stronę.

Bez sensu było się rozpędzać i staranować ich następnie ze znaczną prędkością. W ten sposób mogli poważnie uszkodzić samochód. Dlatego też chłopak zdecydował się nie przekraczać prędkości trzydziestu kilometrów na godzinę. Masywny przód samochodu powinien bez większych przeszkód przedrzeć się przez gromadę mieszkańców. I tak też się stało. Którykolwiek z bezmyślnie idących osobników uderzył o przód auta, natychmiast odskakiwał niczym odbita piłeczka pingpongowa. Ta ludzka barykada nie stanowiła dla nich żadnej poważnej przeszkody. Dlatego w chwilę później zostawili ją z tyłu, wraz z dowodzącym nią, znów żywym mnichem. Auto zwiększyło prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Po ośmiu minutach jazdy z niedowierzaniem stwierdzili, że znowu wjeżdżają do miasta.

– Jak to możliwe!? – bezsilnie powtarzał Fernando.

Sophie nie odezwała się za to ani słowem. Kredowobiała na twarzy, obserwowała okolicę, o istnieniu której wolałaby nie mieć pojęcia. Tym razem musieli mocno kluczyć mniejszymi uliczkami miasteczka. Głównie z uwagi na to, iż na drodze głównej co pięćdziesiąt metrów porozstawiane były blokujące przejazd barykady okupowane przez mieszkańców. Fernando dziękował Bogu, że jadą range roverem, a nie jego passatem. Auto osobowe nie poradziłoby sobie w takich okolicznościach. Kilka razy musieli przejeżdżać przez podwórka posesji, taranując ich płoty i zabudowę.

W pewnej chwili dziewczyna oprzytomniała, przypomniała sobie, że mijając rogatki miasta, zauważyła dwie charakterystyczne rzeczy. Pomnik dużego kruka oraz ruiny średniowiecznej wieży. Najważniejsze w tym wszystkim było to, że obu tych rzeczy nie widziała, gdy za pierwszym razem próbowali wyjechać z miasta. Natychmiast powiedziała o tym Fernandowi. On też obydwie te rzeczy od razu sobie skojarzył. W głębi obydwoje odetchnęli z ulgą. Już myśleli, że albo oni postradali zmysły, albo znaleźli się w miejscu zagubionym gdzieś w czasoprzestrzeni. Najgorsza była jednak myśl, że być może stąd nie ma wyjazdu.

Znów znaleźli się przy drogowskazie, według którego poprzednio obrany kierunek jazdy miał im gwarantować wyjazd z miasta. Tym razem pojechali inną z dróg. Tą, która wedle oznakowania miała doprowadzić ich do centrum miasta.

Była to jak najbardziej trafna decyzja, ponieważ gdy minęli ruiny wieży, ich oczom ukazała się rzeźba dużego kruka. Ale wtedy, niczym spod ziemi, wyrósł im przed maską samochodu mistrz ceremonii. Kierowca nie zdążył wykonać żadnego manewru. Auto z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę uderzyło w człowieka o zmasakrowanej twarzy. Siła uderzenia wystrzeliła go w powietrze niczym katapulta. W następstwie uderzenia rozbiły się oba reflektory.

Było to ich ostatnie spotkanie z kimkolwiek z przeklętego miasteczka. Mimo iż Sophie odwróciła głowę w stronę tylnej szyby, zaś Fernando zerknął we wsteczne lusterko, żadnemu z nich nie udało się dostrzec, co się stało z potrąconym. On po prostu zniknął.

Jechali z prędkością nieprzekraczającą pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Rozbite reflektory znacznie utrudniały jazdę. Z pomocą przyszedł im księżyc, który pełnią swej mocy rozświetlał drogę prowadzącą do normalności.

Po dwóch godzinach jazdy dotarli do miasta o nazwie Grand Town. O zaśnięciu nie mogło być mowy. Rano dziewczyna zgłosiła u miejscowego szeryfa fakt zabicia narzeczonego oraz wielokrotną próbę odebrania życia jej samej. Fernando, bojąc się posądzenia o utratę zmysłów, wolał nie rozmawiać z szeryfem. Niestety, w miejscowym szpitalu trudno było przekonać jego personel, że znalazł przyjaciela przypadkiem, w oddalonym jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów stąd miejscu.

Dwa dni później Sophie, Fernando, szeryf oraz trójka jego ludzi udali się w podróż do miasta-widma, z którego cudem wyjechali żywi.

Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, iż tak naprawdę nie znali nawet nazwy owego miasteczka, a wymieniane przez Fernanda nazwy ulic nic nikomu nie mówiły. Charakterystyczne ruiny i pomnik kruka też nie były żadnymi wskazówkami. W ogóle cała opisywana przez nich sceneria miasta, jego położenie, a także zachowanie mieszkańców były dla szeryfa i jego ludzi tylko zlepkiem niesamowitych historii, żywcem wyjętych z „Archiwum X”. Choć faktycznie opowieści o podobnych zdarzeniach krążyły po okolicy w formie legendy. Podobno kiedyś było tam jakieś miasto, które z dnia na dzień zniknęło z wszelkiego rodzaju map.

Jechali drogą wskazywaną przez dwójkę cudem ocalałych.

W pewnym momencie droga ta najzwyczajniej w świecie skończyła się. Miało to miejsce nad przepaścią. Jej drugi koniec był ledwo widoczny. W dole cała okolica porośnięta była gęstym lasem. W tym właśnie miejscu zakończyła się ich podróż do przeklętego miasteczka.

Pablo obudził się pięć dni później, nie pamiętając zupełnie nic. Jego amnezja trwała jeszcze przez trzy miesiące. Pomimo wykonania na jego organizmie serii wszelkiego rodzaju badań nie wykryto nic, co by uzasadniało choćby w najmniejszym stopniu trwającą kilka miesięcy amnezję. Śledztwo umorzono, jednak dwójka szczęśliwych uciekinierów jeszcze przez kilka miesięcy musiała się zmagać z lękami, bezsennością i niekontrolowanymi napadami paniki.