Szewc z Lichtenrade - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook

Szewc z Lichtenrade ebook i audiobook

Andrzej Pilipiuk

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Andrzej Pilipiuk kolejny raz rozkłada przed nami wachlarz opowieści z różnych miejsc, czasów i rzeczywistości alternatywnych. Kolejny raz bohaterowie zmierzą się z nienazwanym...

W przededniu I wojny światowej doktor Skórzewski zostaje wplatany w kuriozalną aferę szpiegowsko-ornitologiczną. Antykwariusz Robert Storm otrzymuje dziwaczne zlecenie odnalezienia narzędzi zrabowanych w czasie okupacji przez szewca-nazistę. A archeolog Tomasz Olszakowski użerając się z nieuczciwymi inwestorami, przyjmie pomoc lapońskich szamanów.

W zbiorze nie zabraknie też rozważań, co by było gdyby. Wyobraźcie sobie świat gdzie Hitler i Goering zamiast niewolić narody Europy zmagają się z wysokością czynszu i administratorem przytułku, a dilera morfiny doktora Mengele tropi konkurencja - żydowska mafia.

W antologii:

1. Wunderwaffe

2. Traktat o higienie

3. Ślady stóp w wykopie

4. Parowóz

5. Ludzie, którzy wiedzą

6. W okularze stereoskopu

7. Sekret wyspy Niedźwiedziej

8. Yeti ciągną na zachód

9. Świątynia

10. Szewc z Lichtenrade

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 23 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,4 (412 oceny)
248
109
40
15
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vulturia

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna perfekcyjna pozycja!
00
Diana_Kupiak

Nie oderwiesz się od lektury

Pilipiuk w formie i nawet słabsze opowiadania czyta się naprawdę dobrze.
00
Szogun-pj

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonałe opowiadania !!!
00
jaro1971

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam🙂
00

Popularność




Światy Pilipiuka

2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z Lichtenrade
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Wunderwaffe

Ponury ryk silników rozbrzmiewał nad Berlinem. Z daleka dobiegł głuchy huk eksplodującej bomby, a po chwili kolejny. Nalot...

– Szybciej! – adiutant wodza przynaglił Heinza do szybszego biegu. Wpadli między budynki Kancelarii.

Ryk narastał, bomby padały to bliżej, to dalej. Niebo przecięły smugi reflektorów, rozszczekały się zenitówki. Gdzieś na wschodzie pojawił się klucz nisko lecących samolotów.

– Ruskie czy Anglicy? – wysapał pytanie młody esesman.

– Kto ich tam wie, poza tym jakie to ma znaczenie? – wzruszył ramionami przewodnik. – Ostatni wysiłek!

Przebiegli otwartą przestrzeń dziedzińca i po wąskich betonowych schodkach zbiegli w bezpieczny półmrok głębokich schronów. Otwarły się grube stalowe wrota, potem kolejne. Korytarze noszące jeszcze ślady szalunków ciągnęły się w nieskończoność. Zstępowali coraz niżej i niżej, w głąb ziemi. Wreszcie stanęli przed zwykłymi, dębowymi drzwiami. Przewodnik zapukał.

– Wejść – dobiegło ze środka.

Adiutant nacisnął klamkę i przepuścił Heinza przodem, sam jednak pozostał na zewnątrz. Młody esesman wszedł do gabinetu. Obok biurka stał Adolf Hitler. Towarzyszył mu starszy mężczyzna w białym fartuchu laboratoryjnym.

– Heil Hitler! – Przybysz wyrzucił dłoń w salucie.

– Cieszę się, że was widzę, Heinz – powiedział wódz. – To profesor... Może lepiej bez nazwisk – zreflektował się. – Nie domyślacie się zapewne, w jakim celu was wezwałem...

– Melduję, że nie!

– Znacie, Heinz, sytuację na froncie?

– Nasza waleczna armia odpiera...

– Gówno tam odpiera – przerwał mu wódz. – Tu możemy pomówić szczerze. Prawda jest taka, że wojnę już przegraliśmy.

Oficer poczuł zimny pot na karku.

– Nasza armia... – wyjąkał.

– Ta banda nieudaczników od niemal roku znajduje się stale w odwrocie. Jedziemy już na resztkach rezerw. Na całym okupowanym obszarze ludzie wykręcają klamki z drzwi, by zapewnić przemysłowi mosiądz i brąz na zapalniki. To jednak ciągle za mało. Produkcja stali nie pokrywa podstawowych potrzeb. Sytuacja z paliwem jest tragiczna. Zasoby ludzkie... – Urwał, a po twarzy przebiegł mu nerwowy tik. – Możemy prowadzić wojnę może jeszcze rok, a i to pod warunkiem, że alianci nie otworzą drugiego frontu.

– A nasza wunderwaffe? – Heinz z trudem pokonał skurcz gardła. – Zdalnie sterowane rakiety? Pociski V3? Bomba atomowa, nad którą pracuje Oppenheimer?

Spojrzał z nadzieją na naukowca, ale ten tylko bezradnie rozłożył ręce.

– Bomba ciągle jeszcze jest tylko na deskach kreślarskich – westchnął Führer. – Mamy mało pierwiastków, tych... no...

– Rozszczepialnych – podpowiedział profesor.

– Prawdopodobnie w ciągu najbliższych trzech lat nie zbudujemy broni atomowej. A to oznacza, że nie zbudujemy jej nigdy, bo za dwa lata będzie już po nas. Resztę cudownych broni mamy na razie w fazie modeli lub co najwyżej prototypów.

– Wodzu, jeśli mogę oddać życie za Rzeszę...

– Po to was wezwałem. Możecie. – Hitler uśmiechnął się przyjaźnie. – I nawet niekoniecznie trzeba będzie oddawać życie. Nakreśliłem sytuację, byście właściwie zrozumieli wagę swojej misji.

– Jeśli tylko da się odwrócić tę... – Zawiesił głos, obawiając się wypowiedzieć fatalne słowo.

– ...klęskę – dokończył za niego wódz. – Szanse nie są duże, ale jeśli misja się powiedzie, tę wojnę jeszcze wygramy. Nasz pomysł sprowadza się... Zresztą niech pan to zreferuje, profesorze.

– Nie zostaliśmy tak zupełnie na lodzie, a i w dziedzinie cudownych broni mamy pewne wyniki. Dotąd nie miały zastosowania militarnego, ale geniusz naszego wodza...

– Do rzeczy! – uciął Hitler.

– Od dawna przeczuwano, że obok naszego świata istnieją także rzeczywistości równoległe. Alternatywne – odezwał się uczony. – Światy podobne do naszego, jednak niedostępne, oddzielone fałdami wielowymiarowej czasoprzestrzeni.

Heinz nic z tego nie zrozumiał, ale uprzejmie słuchał.

– To jakby sąsiedni pokój w tym samym budynku – wtrącił się Hitler. – Nasz świat to komórka w pszczelim plastrze, a obok znajduje się wiele podobnych. I w nich też żyją ludzie, istnieje Berlin...

– To zdumiewające – szepnął Heinz, choć nadal nie bardzo rozumiał, o czym mowa.

– W tej chwili zdołaliśmy potwierdzić doświadczalnie istnienie około ośmiuset takich światów. Opracowaliśmy też metodę przedostania się do nich.

– Użył pan słowa „alternatywne”. Czy nasza historia potoczyła się w nich inaczej?

– Przynajmniej w niektórych. Wyszukaliśmy bratni świat nazistowski, w którym rozwój techniki wydaje się wyprzedzać nasz o jakieś dwie dekady – odezwał się Hitler. – Udacie się tam, Heinz, i poprosicie o pomoc. Sami wiecie, jak szybko rozwijają się systemy uzbrojenia. Mamy szanse zaskoczyć ruskich bronią, którą może wymyślilibyśmy za dwadzieścia lat.

Sens słów wodza dotarł do niego po chwili.

– To niesamowite – wykrztusił.

– Wydaje mi się, że moje badania są absolutnie pionierskie – odezwał się uczony. – Nasi bracia najwyraźniej nie wpadli na tę koncepcję, bo już by nas odwiedzili...

– Zatem nie ma tam aparatury umożliwiającej powrót. Jak sprowadzę posiłki? – zapytał Heinz trzeźwo.

– Tu jest niezbędna dokumentacja techniczna naszego odkrycia – wyjaśnił profesor, wręczając mu rolkę mikrofilmu. – Przekażecie ją uczonym z tamtej rzeczywistości. Centralne laboratorium Wehrmachtu lub inna podobna instytucja będzie w stanie w ciągu najdalej trzech miesięcy zbudować odpowiedni teleport. Dzięki temu wrócicie do domu, a oni będą mogli nam przesłać broń atomową, nowoczesne czołgi, samoloty i co tam jeszcze ciekawego wymyślili.

– Tak jest! Jak wygląda świat, do którego mam się udać?

Na twarzy wodza i konsultanta naukowego nieoczekiwanie odmalowała się głęboka troska.

– Tak dokładnie nie wiemy – przyznał wreszcie profesor. – Bardzo trudno uzyskać obrazy ze światów-cieni. Wiemy tylko jedno: to z pewnością bratnie nam państwo nazistowskie.

Wyjął odbitkę niezbyt wyraźnej fotografii... Przedstawiała wielką swastykę na postumencie. W tle majaczyły jakieś budynki.

– To Brama Brandenburska, ale widziana od strony parku – zidentyfikował obiekt młody agent. – A te pojazdy to chyba samochody. Faktycznie wyglądają o wiele nowocześniej niż nasze!

– Brawo – pochwalił Hitler. – A zatem udacie się, żołnierzu, do innego świata, dotrzecie do mnie lub – głos trochę mu się załamał – do tego, kto pełni tam funkcję Führera Rzeszy. Przekażecie mu naszą prośbę o pomoc i w ciągu trzech miesięcy wrócicie na czele posiłków.

– Tak jest.

– Od powodzenia waszej misji zależy los kraju. Jeśli się wam powiedzie... Zostaniecie odznaczeni nowym orderem, najwyższym odznaczeniem Rzeszy, które zostanie zaprojektowane specjalnie na tę okazję.

– Nie zawiodę! – Heinz wyrzucił dłoń w salucie.

– Przygotujcie się, start za godzinę – głos wodza stwardniał, gdy wydawał rozkazy.

– A to weźcie na wszelki wypadek... – Konsultant wskazał stolik.

Na blacie leżał luger, stosik złotych amerykańskich dwudziestodolarówek i podrobiony brazylijski paszport dyplomatyczny.

*

Wiosna w Berlinie była zaskakująco ciepła. Przez rozeschniętą framugę okna wpadały powiewy pachnącego bzem wiatru. Dolfio otworzył oczy. Zielone cienie długo nie chciały ustąpić. Ból głowy oszałamiał. Tanie francuskie wino wypite wieczorem sponiewierało go straszliwie... Wzrok malarza spoczął na spękanym suficie. Powoli wygrzebał się z barłogu. Wypił z czajnika parę łyków zatęchłej wody.

Sąsiednie łóżko było puste. Hermann wyruszył już w swoją codzienną trasę. Malarz odetchnął z ulgą. Współlokator przez kilka ostatnich dni nie zdołał użebrać środków na kolejną działkę morfiny. Na głodzie stawał się agresywny i nieobliczalny...

Naciągnął spodnie. W kieszeni brzęczały nieliczne drobniaki. Wysypał je na dłoń. Pół marki drobnymi i srebrna rosyjska ćwierćrublówka. Na obiad w garkuchni wystarczy. Założył pocerowane skarpetki. Wzuł sandały. Przez dłuższą chwilę walczył z pokusą, by odpuścić sobie ten dzień, poleżeć jeszcze w łóżku. Przemógł się tytanicznym wysiłkiem woli.

– Trzeba – powiedział twardo.

Zza szafy wyciągnął stare sztalugi o nóżkach pogryzionych przez szczury. Zabrał kasetkę z resztkami rozeschniętych farb i pędzlami. Miał zagruntowane dwa podobrazia i jedną zaczętą pracę. Wziął też kilka gotowych akwarelek. Może ktoś się skusi? Obwiązał wszystko sznurkiem. Wymknął się na korytarz i najciszej jak potrafił ruszył do wyjścia. Nie udało się przemknąć. Administrator, tkwiący w swojej kanciapie, oczywiście go usłyszał. Uniósł głowę znad lady. Okulary w drucianej oprawce błysnęły złowrogo.

– Schickelgruber? – warknął, nawijając pejs na palec wskazujący. – Co z czynszem? Zalegacie za zeszły tydzień.

„Oby cię pokręciło, parszywy, spasiony wyzyskiwaczu” – pomyślał artysta.

– Ureguluję niebawem wszystko – bąknął.

– Niebawem to ja wypieprzę te twoje graty oknem i tak się skończy. I powiedz swojemu ciotowatemu kumplowi, że może i jest bohaterem wojennym, ale skoro tę wojnę przegraliśmy, to ma płacić jak każdy. Jak do piątku nie ureguluje zaległości, zrobimy się bardzo niemili!

„Też jestem bohaterem” – pomyślał ponuro malarz, szarpiąc się ze zdezelowanymi drzwiami. „Gdy ja zdychałem na dnie okopu zatruty chlorem, ten żydek dekował się na tyłach...”

Wreszcie pokonał opór zawiasów i wytoczył się ze swoim majdanem na ulicę.

*

Heinz zmaterializował się w jakiejś komórce. Po przeskoku między światami czuł przez chwilę mocne zawroty głowy, ale zaraz wszystko wróciło do normy.

– Ale karuzela – mruknął.

Pchnął ostrożnie rozklekotane drzwi i wyjrzał przez szparę. Na podwórku pejsaty Żyd w ciemnym chałacie pucował szczotką maskę wielkiego, czarnego samochodu.

– Fiuu... Ale bryka. – Młody esesman wręcz nie mógł oderwać oczu od pojazdu. – Tylko czemu właściciel powierzył mycie tak cennego auta jakiemuś parszywemu untermenschowi? Poza tym wszyscy oni dawno już powinni zostać zlikwidowani... Jakim cudem ten się uchował?

Żyd odstawił wiaderko i szczotkę, po czym z zadowoloną miną rozsiadł się wygodnie za kierownicą. Przez chwilę bawił się kluczykami, a potem odpalił silnik.

Na ten widok Heinza ogarnęła zimna wściekłość. Kopnął drzwi szopy i wyskoczył z ukrycia jak z procy. Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki, chwycił profanatora za kark i wyciągnął go z wnętrza limuzyny.

– Ty parszywy niewolniku! – ryknął. – Za dużo sobie pozwalasz! Gdzie twoja opaska!? Zaraz wezwę gestapo, oni cię nauczą...

W tym momencie umilkł, bo Żyd dał mu w zęby.

– Jak śmiałeś podnieść rękę na oficera SS! – wykrztusił przybysz i zaraz ponownie dostał w gębę, tym razem znacznie mocniej.

Zobaczył wszystkie gwiazdy. Zatoczył się, potknął i klapnął w błoto. Trzasnęły drzwi i z wnętrza kamienicy wyszli kolejni dwaj Żydzi, młodsi i lepiej zbudowani.

– Panie Grossman, co się stało? – zapytał wyższy.

– Aj waj, ażeby to ja wiedział? Jakiś cudak się do mnie czepił, za kołnierz szarpał, coś bełkotał...

Wszyscy trzej stanęli nad powalonym Heinzem.

– No, popatrz pan tylko na jego uniform. – Niższy kontemplował mundur Niemca. – Co też to takiego? Czy to portier z knajpy zakładu pogrzebowego?

– Aj wej mir! A może to jest jakiś kominiarz? Oni się tak na czarno ubierają.

– No, gdzieżby tam kominiarz, co ty gadasz, Mosze, toż oni cylindry noszą, a ten ma furażerkę z jakimś ptaszydłem. – Żyd wdeptał czapkę Heinza w kałużę.

Ten, widząc godło Rzeszy tonące w błocie, chciał rzucić się na ratunek, lecz gdy tylko spróbował się poderwać, właściciel auta boleśnie kopnął go w żebra.

– To i na portiera nie wygląda. Wariat pewnie, co chce wojaka udawać – zawyrokował.

– Panie Grossman, to może policję wezwiemy?

– Mój drogi Icek, a na co zaraz policję fatygować? Toż widać, że to jakiś nienormalny. Nakopcie mu we dupę i niech się wynosi z mojego podwórza.

Heinz próbował sięgnąć po lugera, ale celny kopniak w łokieć pozbawił go czucia w ręce.

– No, to do roboty – mruknął Icek.

Dwaj młodzi zabrali się do rzeczy szybko i z wprawą. Skakali po Niemcu podkutymi buciorami. Pracowali równo, mocno i z zapałem. Esesman najpierw próbował się bronić, a potem już tylko osłaniał twarz. Sam nie wiedział, jak znalazł się na ulicy. Tu wreszcie dali mu spokój.

– Miałeś szczęście, frajerze, że pan Dawid był w dobrym humorze – warknął Mosze. – Ale pokaż się tu raz jeszcze, to połamiemy ręce i nogi! To porządna kamienica!

– I nie zapomnij, twoja czapka. – Icek naciągnął Heinzowi ubłoconą furażerkę na oczy i kopnął go raz jeszcze na pożegnanie.

Esesman nie odpowiedział, kuśtykając, ukrył się za rogiem. Na skwerku ujrzał niewielką fontannę. Dowlókł się do niej. Przemył twarz zimną wodą. Obmacał żebra.

– Coś jest nie tak – wymamrotał. – Ale... po kolei. Najwyraźniej państwo jest tu tak silne, że poskromiło i twórczo wykorzystało Semitów bez konieczności ich likwidacji. Nie, to bzdura, przecież Żydzi zawsze spiskują i tutejsze władze nazistowskie z pewnością dawno przejrzały ich brudną grę. Może zatem udają tylko, pozwalają, by żydki żyli w poczuciu bezpieczeństwa, a tymczasem kręci się już na nich powróz. No nic, dotrę do tutejszego Führera, złożę raport i ci trzej pojadą do Auschwitz, zanim zdążą pierdnąć... Swoją drogą, zachowałem się idiotycznie. Wypełniam tak ważną misję na zlecenie samego Adolfa, a mogłem głupio zginąć z rąk takich trzech... – tu miotnął kilka wulgarnych określeń i od razu poczuł się lepiej.

Otrzepał mundur i ostrożnie sczyścił wodą co większe plamy. Przepłukał zbezczeszczone nakrycie głowy. Przejrzał się w lustrze pobliskiej sadzawki.

– Najważniejsze ustalić, gdzie jestem – wymamrotał skołowany. – Bo dowództwo znajduje się pewnie w śródmieściu...

Wydobył z kieszeni plan Berlina i rozejrzał się wokoło. Kamieniczki, mała cerkiewka, za nią dziwny nowoczesny budynek wysoki na co najmniej dziesięć pięter o elewacji wykonanej ze szklanych tafli. Niemiec nie rozpoznawał kompletnie nic.

– Grigorij Rasputin Strasse – odczytał tabliczkę na najbliższym budynku.

To nazwisko coś mu mówiło, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach je poznał.

– Dobra, muszę odszukać centrum miasta. Tam zorientuję się w sytuacji i zaplanuję dalsze działania. – Wziął się w garść.

*

Śmietnik w zaułku przy Brusiłow Strasse wyglądał bardzo zachęcająco. Hermann Goering podchodził do niego ostrożnie jak do nieprzyjacielskiego wartownika. Starając się nie narobić hałasu, podniósł pokrywę. Hakiem z pręta zbrojeniowego zaczął przewracać zawartość. Wśród obierek z kartofli błysnęła zielenią butelka. Wyłowił ją i rutynowym ruchem opuszki palca sprawdził, czy szyjka lub denko nie są wyszczerbione. Była cała. Odłożył ją do wózka, pomiędzy sześć innych.

– Butelki zazwyczaj występują stadnie – powtórzył menelskie przysłowie.

Pochylił się bardziej i faktycznie dostrzegł drugą. Ta nie miała denka, ale trzecia, zakopana tuż obok w kartoflanych obierkach była znowu cała.

– Browar Haberbusch i Schiele, Warszawa – zidentyfikował i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Za te płacono w skupie dwa razy lepiej. Zanurzył się jeszcze głębiej, prawie stracił równowagę, ale złapał szyjki jednocześnie trzech kolejnych flaszek.

– No i proszę – mruknął. – Wiedziałem, że warto tu pogrzebać. Niby żydowski dom, a takie niekoszerne trunki pijają... Tylko cholery zgrywają takich ortodoksów.

Zapakował łupy na wózek.

– Piąty dzień – wymamrotał, ocierając pot z czoła. – Piąty dzień bez morfiny. Twardy jestem... Ale nie będę już ćpał. Jeszcze cztery dni do terminu. Zbiorę pieniądze na czynsz.

Wyciągnął z kieszeni portfel i trzęsącymi się palcami przeliczył monety. Brakowało już tylko dwu rubli. Gdyby udało się wygrzebać i zataskać do skupu dwieście butelek po piwie... Od rana zebrał piętnaście, w tym pięć polskich.

– To razem jak dwadzieścia. Uda się – postanowił twardo.

Kolejny śmietnik wyglądał jeszcze bardziej zachęcająco, ale Hermann się zawahał. Cieć tego domu bardzo nie lubił kloszardów. Atletycznie zbudowany Żyd, podobno były bokser, miał pięści jak bochny... Goering już dwa razy dostał od niego solidny łomot.

– Nasze ulice, ale ich kamienice – westchnął gorzko. – Trzeba zrobić szybki skok i chodu – podjął męską decyzję.

Uchylił klapę kontenera i ujrzał prawdziwy skarb. Na stosie odpadków leżało co najmniej siedem butelek po koszernej śliwowicy. Sięgnął już po nie, gdy nieoczekiwanie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Zamarł w bezruchu. Cieć!? Podniósł przerażony wzrok i odetchnął z ulgą.

– Pan doktor Mengele? – zdziwił się.

Lekarz, ubrany jak zwykle w nienagannie skrojony garnitur, uśmiechnął się przyjaźnie.

– Jak leci, przyjacielu? – Wąskie wargi odsłoniły szparę między zębami, gdy taksował zawartość wózka. – Jakoś strasznie dawno cię nie widziałem. Zaniepokoiłem się o najwierniejszego klienta, myślałem, że może stało się coś złego. A tu widzę, że tylko pieniędzy zabrakło...

– Skończyłem z narkotykami. – Były lotnik uniósł dumnie głowę. – Życie jest zbyt piękne, by marnować je na kilka chwil chemicznego oszołomienia...

– A co tu niby pięknego? – Mengele rozejrzał się wokół. – Popatrz tylko na ten chlew.

Goering powiódł wzrokiem. Zaułek istotnie był szary i brzydki. Wiatr przetaczał po bruku zgniecione papierowe torby. Kubły i kontenery na śmieci były zardzewiałe i poobijane. Niebo zaciągnęły chmury.

– Szanuję twoje wybory, ale ta trzeźwość... To przecież bez sensu. Przegraliśmy wojnę, okupują nas. Mamy kryzys, jakiego Niemcy nie widzieli od czasów wojen napoleońskich.

– To prawda...

– Zatem jakbyś za parę groszy zapragnął nadać życiu trochę kolorów, wiesz, gdzie mnie szukać, przyjacielu – uśmiechnął się lekarz i ruszył przed siebie.

„Niedoczekanie twoje” – pomyślał Hermann.

Zgarnął flaszki po koszernej i podniósł pokrywę kolejnego kontenera. Aż gwizdnął z radości. Na samiutkim wierzchu zobaczył następne cztery butelki po wódce, a z piramidy odpadków wystawały kolejne obiecujące kształty.

– A doktorek chrzanił, że świat nie jest piękny! – mruknął i wskoczył do wnętrza, by rozkopać pryzmę.

Jakiś samochód zahamował opodal z piskiem opon. Trzasnęły drzwiczki. Były lotnik wyjrzał ostrożnie z kontenera. Mengele nie zdążył odejść daleko. Z wnętrza auta wyskoczyło dwóch młodych Żydów. Diler na ich widok rozejrzał się w panice na boki. Ale nie było jak uciekać.

– Chwila, moment, panie doktorze! – warknął w jidysz ten wyższy. – Pan Urke prosił przypomnieć, że w zeszłym tygodniu nie uiścił pan opłaty targowej za handel morfiną w tej dzielnicy.

– Powiedzcie temu pejsatemu przybłędzie, że nie będę nikomu płacił w moim mieście! Niech sobie robi interesy w Warszawie, tu jest Berlin. – Mengele nadrabiał miną, ale przyczajony w śmietniku Hermann wyraźnie słyszał w jego głosie strach.

– Jak pan sobie życzysz, ale to, niestety, oznacza wygaśnięcie koncesji w trybie natychmiastowym. – W dłoni niższego gangstera błysnął sprężynowiec. – Pozdrowienia od Urke Nachalnika.

Doktor dźgnięty precyzyjnie między żebra westchnął tylko ciężko i osunął się na ziemię. Obaj bandyci wskoczyli do auta i opel ruszył z piskiem opon.

„Druga taka okazja może się nie trafić” – pomyślał Goering. „Jakby co, powiem, że tylko niosłem pomoc...”

Wygramolił się z kontenera. Podbiegł do ciała i pospiesznie wsunął dłoń pod marynarkę lekarza. Tak! Palce namacały pierońsko gruby, wypchany, skórzany portfel.

– Przepraszam, ale panu, doktorze, to już nie potrzebne, a mnie się przyda – mruknął. – No i wie pan, sentymentalnym człowiekiem jestem... Po przyjacielu warto mieć coś na pamiątkę – usprawiedliwiał się, ściągając nieboszczykowi zegarek z przegubu. – Będę pana ciepło wspominał – obiecał.

Ukrył spiesznie łupy. Następnie złapał za dyszel swojego wózka i czym prędzej czmychnął. Minął dwie przecznice i wtoczył pojazd do kolejnego śmietnika. Dopiero tu, częściowo ukryty za dużym kubłem, postanowił obejrzeć zdobycz.

W lewej części portfela znalazł trzydzieści rubli. Prawa... Długą chwilę patrzył na etui kryjące we wnętrzu dwadzieścia ampułek z morfiną.

– Tylko jedna... – obiecał sobie. – Terapeutycznie. Muszę... – Przez jakiś czas szukał usprawiedliwienia słabości.

Ach tak, Mengele nie żyje!

– Muszę stłumić ból po śmierci przyjaciela – wymamrotał wreszcie, odłamując z wprawą szklaną szyjkę.

*

Heinz doczłapał wreszcie do szerszej arterii, wyszedł nią wprost na Unter den Linden.

– No, nareszcie. – Westchnął z ulgą.

W następnej chwili mina mocno mu zrzedła. Zza rogu wypadł w pełnym galopie kozacki patrol. Esesman zdążył odskoczyć w ostatniej chwili. Podkute kopyta załomotały na bruku, śniade gęby mignęły mu przed oczyma i w ciągu kilku sekund po jeźdźcach została tylko ostra woń końskiego potu.

– Samsonow Strasse – odczytał tabliczkę na pobliskim budynku.

Usiadł ciężko na ławce.

– To najwyraźniej nie jest bratnie państwo nazistowskie. – Zagryzł wargi. – Aparatura jest eksperymentalna, musieli mnie omyłkowo przerzucić do innego świata, niż chcieli. Tu najwyraźniej przegraliśmy bitwę pod Tannenbergiem. Czy to oznacza, że Rzesza jest okupowana przez ruskich? Stąd te cerkwie, kozacy na ulicach...

Spojrzał na zachód. Z daleka widział potężne kolumny Bramy Brandenburskiej. Tyle tylko, że wystawały zza niej majestatyczne, złocone kolumny prawosławnego soboru.

– Co oni, do cholery, postawili w naszym parku? – mamrotał, zbliżając się.

Minął pomnik. W pierwszej chwili wydawało mu się, że monument się nie zmienił, ale zaraz spostrzegł, że zamiast króla FryderykaIIna koniu siedzi car Mikołaj.

Wreszcie stanął przed bramą. Poniżej kwadrygi na frontonie budowli biegł napis cyrylicą.

– Uni-wer-sy-tet Sło-wiań-ski i-mie-nia księ-cia Jaksy z Ko-pa-nicy – przesylabizował. – Swastyka... – jęknął. – Przecież była tu... Nie! Po drugiej stronie...

Przekroczył bramę i wreszcie odetchnął z ulgą. Pomnik widziany na fotografii nadal tu stał. Na granitowym postumencie oparto konstrukcję pospawaną z żelaznej blachy. Na cokole umieszczono jakąś tabliczkę. Heinz podszedł bliżej.

– Pamiątka wizyty Dalajlamy w ramach trzecich Dni Kultury Tybetańskiej. Berlin 1941 – odczytał.

*

Dolfio Schickelgruber rozstawił sztalugi. Oparł na nich niewykończoną akwarelę. Obok położył paletę z solidnie już zaschniętymi farbami i kilka pędzli. Cała dekoracja wyglądała, jakby dopiero co przerwał pracę. Obok oparł o mur kilka innych swoich „dzieł”.

Bogaci polscy i rosyjscy turyści snuli się po placu. Malarz oparł się o mur muzeum.

– Parszywe Żydy – burknął pod nosem. – Nie rozumieją prawdziwej sztuki. Gapcie się, ścierwa, jak geniusz w rynsztoku ginie...

Zsunął spłowiały francuski beret na oczy i oddał się wspomnieniom. Pięć lat temu wydawało mu się, że zdołał złapać Boga za nogi. Wystawa, potem druga. Pierwszy wydany album, kilka pochlebnych artykułów w prasie branżowej. Jeszcze trochę i marszandzi zaczęliby jeść mu z ręki... I przez jedną głupią znajomość to wszystko pieprznęło! Dobrze chociaż, że nie udowodniono mu udziału w spaleniu tej synagogi...

– Goebbels, ty zasrany kurduplu! To miała być legalna organizacja, krytyczna wobec syjonizmu, a nie klub podpalaczy nieudaczników! – syknął. – Gdybym wiedział, w co mnie wpakujesz, to w ryj byś dostał, a nie kanister terpentyny!

Jakiś cień padł na rozłożone akwarelki. Dolfio podniósł głowę. Hermann. W swoim złachanym mundurze lotnika z wypłowiałymi baretkami na piersi i w znoszonych oficerkach wyglądał niemal szykownie. Sublokator musiał zdobyć jakoś morfinę, bowiem wzrok miał maślany, a na wargach błąkał się lekki uśmiech.

– Jak interesy? – zakpił.

– Nijak – odgryzł się malarz. – Ale przynajmniej sprzedałem jeden obrazek. Jeszcze jeden i wyjdę na czysto wobec Apfelbauma. A swoją drogą, pytał, kiedy uregulujesz czynsz. Planuje cię wyrzucić z przytułku.

– Was zum Teufel! – Informacja pokonała nawet zaćmienie umysłu wywołane przez narkotyk.

Na twarzy byłego asa przestworzy odmalowała się troska. Zaraz jednak znikła pod szerokim uśmiechem.

– Dolfio, co ty się tak żydkiem przejmujesz? Chcesz, to go dziś wieczorem zajdziemy w kantorku i zarżniemy jak wieprzka. Mam jeszcze mój kordzik...

– Dawno go sprzedałeś! Poza tym czyś ty zgłupiał?! – syknął malarz. – Przestań ćpać, bo już ci w mózgu dziury wyżarło. Przecież Apfelbaum pracuje dla tych z Warszawy! Wiesz, co znaczy zadrzeć z prawdziwą żydowską mafią? Wiesz, co robią z takimi jak my? W dodatku... Gadają, że Urke Nachalnik znów jest w mieście – ściszył głos. – Przyjechał uporządkować interesy.

– Przyjechał to przyjechał. Każdy może przyjechać do Berlina. A co nas to niby obchodzi? Nasza chata z kraja – dorzucił po polsku.

– Ocknij się, matole! Jaka chata z kraja!? Mamy długi u Żydów!!! Wiesz, co to znaczy? Pamiętasz tego Austriaka, Ottona? Tego młodego. Też kupował morfinę u Mengelego.

– Stangla? No pewnie, że pamiętam. Gdzie się podziewa? Dawno go już nie widziałem...

– I nie zobaczysz. Do piachu poszedł.

– Złoty strzał zaliczył czy co?

– Pożyczał pieniądze od lichwiarzy. Dwa razy spóźnił się ze spłatą. Trzeci raz nie czekali. Wczoraj wyciągnięto go ze Sprewy.

– Skąd wiadomo, że to oni? – zirytował się Hermann.

– Bo miał nogi wbetonowane w wiadro!

– Ta moda przyszła z Ameryki!

– Gadaj zdrów! Może i pochodzi z Ameryki, ale do nas trafiła wraz z żydkami znad Wisły!

– Dobra, dobra – burknął Hermann. – Nie było tematu. Rozchmurz się, przecież dzień jest tak piękny...

– Co w nim pięknego?

Hermann zmarszczył brwi, usiłując zebrać myśli. Co pięknego? Dziewiętnaście ampułek! Choć nie, o tym lepiej kumplowi nie mówić... Co jeszcze?

– Mam pieniądze na czynsz! – przypomniał sobie.

– To masz pieniądze czy nie masz? Bo przed chwilą mówiłeś, że chcesz mordować administratora? – parsknął Dolfio.

Miał dość urojeń naćpanego kumpla.

– Mam... O, zobacz... – Hermann podał mu banknot. – Starczy i za ciebie, i za mnie, i na następny tydzień...

– Ty! Skąd masz zegarek!?

Na widok złotej omegi zdobiącej przegub lotnika malarz wytrzeszczył oczy.

– Od doktora Mengele.

– Ten parszywy handlarz prochów zwariował od własnego towaru!? Złotego sikora ci dał!?

– Tak jakby. – Hermann opuścił brudny mankiet koszuli, by ukryć cacko. – To podarunek od dobrego losu. W końcu urodziny miałem. A może będę miał?

Malarz nieufnie obejrzał dwudziestorublówkę pod światło. Potem równie wnikliwie zbadał dychę.

– Są, o dziwo, prawdziwe – bąknął. – Co ty, Hermann, obrobiłeś dziś bank?

– Portfel znalazłem!

– Leżał na ulicy razem z zegarkiem? – zakpił Dolfio. – Gadaj prawdę!

– A coś ty taki dociekliwy?

– Bo jak Żydzi z mafii przyjdą wypruć ci flaki, to i ja mogę przy okazji oberwać!

Lotnik, gubiąc co chwila wątek, pokrótce streścił poranne wypadki. Artysta otarł czoło, które nagle pokryło się zimnym potem.

– Na pewno cię nie widzieli?

– No niby jak? Jakby mnie widzieli, to przecieżby zarżnęli jak doktora... – Naćpany uśmiechał się głupkowato, ale w tym, co mówił, był jednak pewien sens.

– On na pewno nie żyje?

– A co to ja, trupa nie widziałem? – obraził się Goering. – Co to ja, pierwszy raz sztywniaka obrobiłem? Uliczka była pusta, nie ma żadnego ryzyka.

– Może i nie ma, ale zadekuj się gdzieś na kilka dni, aż sprawa przyschnie. Ja to schowam i przekażę administratorowi. – Adolf troskliwie umieścił bezcenne papierki w kieszeni. – Ciebie gotówka wyjątkowo się nie trzyma!

– A jak ma się trzymać, jeśli mi wszystko zabierasz? – Były lotnik omal się nie rozpłakał.

– To dla twojego dobra!

– Popatrz na te swoje bohomazy – Hermann zmienił temat. – Ileż można w kółko malować sarenki w lesie, gołe baby rozwalone w pościeli i rabinów czytających księgi przy świecach? Namaluj coś optymistycznego. Szlachecki dworek albo białego orła zrywającego kajdany, jakiś bogaty Polak pewnie chętnie kupi. I o ruskich pomyśl, namaluj patrol kozacki na stepie albo portret cara. Przecież ci turyści znad Wołgi wręcz rzygają złotem.

– Chciałbym dziś stworzyć coś germańskiego – wyznał Dolfio. – Walkirię z mieczem albo ja wiem...

– I kto to kupi? Tylko drogie farby wypaprzesz. To znaczy chętnych może byś i znalazł, ale w dzisiejszych czasach Niemcy nie śmierdzą groszem. A bogaci przemysłowcy, którzy się uchowali, wynajmują sobie Kossaków.

Jego przyjaciel splunął. Trudno nie przyznać racji...

– A te twoje obrazki, te na kartonach? Wiesz, te blond dziewuchy grabiące siano i takie tam... To dobre było.

– Posłałem do Moskwy na konkurs „Śladami Riepina”.

– Ech, ty fantasto, uważaj, bo wygrasz... Czekaj, a co to takiego? – Lotnik, kartkując szkicownik, natrafił na rysunek.

Majestatyczna kopuła opierała się na cylindrycznej budowli, ozdobionej monumentalnymi portykami kolumnowymi. Na tympanonach czerniały wielkie gwiazdy Dawida.

– Fucha – bąknął Dolfio, czerwieniąc się. – Na konkurs architektoniczny. Hala Zjazdów Europejskiej Organizacji Syjonistycznej. Wymyśliłem, jak przebić innych.

– Rozmiarami?

– Tak. Gdyby to zbudować, pomieści sto czterdzieści tysięcy delegatów. Pierwsza nagroda sto rubli... – rozmarzył się. – A za wyróżnienie dają piętnaście. Muszę tylko uzbierać na tekturową kopertę i znaczek.

– A, to nie problem. – Przyjaciel sięgnął do kieszeni i szczodrym gestem nasypał kumplowi w dłonie garść wytartych drobniaków. – Ale jeśli jakimś cudem wygrasz, rubel dla mnie – od razu zabezpieczył swoje interesy.

*

– Dobra. – Heinz tytanicznym wysiłkiem woli wziął się w garść. – Nie wszystko da się w życiu przewidzieć. Wysłali mnie nie tam, gdzie trzeba. To się zdarza. Czekają na mój powrót i na to, że sprowadzę posiłki. Jestem oficerem elitarnej jednostki SS! Nie mogę zawieść naszego Führera! Wypełnię misję! Tylko trzeba podejść do sprawy pragmatycznie. Żołnierzy stąd nie przyprowadzę. Ale mogę kupić broń atomową. Albo wykraść z arsenałów coś jeszcze lepszego... Potrzebuję jednak pomocy, bo sam się nie połapię w tym szalonym świecie. A kogo mógłbym poprosić o pomoc? Muszę odnaleźć największego geniusza wszech czasów, Adolfa Hitlera!

Zamyślił się głęboko.

„Tak wybitny umysł nawet w tym zwariowanym świecie musiał wspiąć się na szczyty...” – dumał. „Możliwości jest kilka. Jeśli zajął się nauką, jest już pewnie rektorem uniwersytetu... Oczywiście, jeśli poza tym czymś istnieje w ogóle jakaś prawdziwa aryjska uczelnia!” Pogroził pięścią budynkom stojącym obok soboru. „A może został genialnym malarzem? Albo w konspiracji prowadzi prawdziwych Niemców do buntu przeciw tym ruskim okupantom... Zatem realizujemy plan B. Trzeba do niego dotrzeć. Nawet jeśli nie jest Führerem, to jako rektor uczelni może wynieść w walizce dokumentację albo parę kilogramów pierwiastków rozszczepialnych! Ale najpierw sprawdzę to, co najprostsze...”

Heinz podszedł do budki telefonicznej. Na półce poniżej aparatu leżała książka teleadresowa. Przekartkował ją pospiesznie.

– Mordechaj Hitler, usługi deratyzacyjne, Aaron Hitler, handel starzyzną, Salomea Hitler-Tennebaum, wróżka – odczytał z obrzydzeniem. – Paula Hitler? A niech mnie! Siostra wodza! Kancelaria, usługi księgowe przy Leo Belmont Platz. Trzeba znaleźć aktualny plan miasta albo zapytać kogoś o drogę!

*

Hitler zapadł w półdrzemkę. Spod lekko przymkniętych powiek obserwował włoską wycieczkę. Ech, Włochy. Ojczyzna artystów. Podobno Mussolini daje stypendia malarzom...

„Wyemigruję z tego dzikiego kraju” – pomyślał. „Będę malował rzymskie orły i rózgi liktorskie dla parszywych faszystów, ale lepsze to niż dalsza egzystencja w tym zaścianku...”

Ktoś stanął przed sztalugami.

– Jak widzę, nadal żyjemy marzeniami?

Malarz otworzył oczy. Pracownik Departamentu Przeciwżebraczego Miejskiego Centrum Opieki Społecznej? Stał i patrząc na obraz, uśmiechał się kpiąco.

– Dzień dobry – wymamrotał artysta.

– Drogi panie Schickelgruber – pracownik socjalny uśmiechnął się jeszcze szerzej – powiedzmy sobie szczerze. Ozdabia pan nasze miasto jak grzyb ścianę. Szczególnie zaś fatalnie wygląda ten pański kramik w tym akurat miejscu. Wyspę Muzeów odwiedzają przecież zagraniczni turyści...

– To mi załatwcie możliwość wystawiania prac w galerii.

– Ech, panie Adolfie. Pan myśli, że żydowscy marszandzi zapomnieli już o pańskich wybrykach? Ta demolka... Jak pan to nazwał? Happening artystyczny „Kryształowa noc”? Zanim policja was zwinęła, wybiliście szyby wystawowe w ośmiu żydowskich sklepach.

Malarz skrzywił się, ale nic nie odpowiedział.

– Ale przychodzę w zupełnie innej sprawie. Widzi pan, koszta kontrybucji wojennych, jakie ponosi nasz naród, są bardzo znaczne. W tej sytuacji musimy zaprzestać radosnego rozdawania zasiłków ludziom zdolnym do pracy.

– Jestem bohaterem wojennym. – Wodniste oczy malarza błysnęły wściekle. – Talony do garkuchni trzy razy w tygodniu należą mi się jak psu buda na mocy ustawy...

– Ta ustawa została właśnie uchylona.

– Odznaczono mnie Krzyżem Żelaznym!

– Nikt tego nie kwestionuje, ale sam pan musi zrozumieć, wojnę przegraliśmy.

– I tylko dlatego mam umrzeć z głodu?

– Widzi pan sytuację w zbyt ciemnych barwach. Wprawdzie ustawę uchylono, ale Moskwa pozwoliła nam dokonać konwersji części kontrybucji na program aktywizacji zawodowej dla ludzi takich jak pan. I mogę panu zaoferować coś naprawdę ekstra.

– To znaczy? – nastroszył się artysta.

– Tylko nie wiem, czy jest pan wart naszej pomocy. Poprzednio załatwiłem panu zamiatanie hali drukarni Niemieckiej Organizacji Syjonistycznej...

– Wyrzucili mnie po tygodniu – rozżalił się Dolfio. – Uznali, że ten antysemicki napis w kiblu to moja robota. Ale przysięgam, to nie ja... Przemyślałem błędy młodości i...

– Dobra, dobra – uśmiechnął się pracownik. – Co byście powiedzieli na stałe zajęcie?

– Jako kto?

– Malowanie elewacji dworca. Trzy godziny dziennie w zamian za bony do stołówki i dziesięć marek kieszonkowego tygodniowo.

– Malowanie elewacji...

– W papierach ma pan informację – zawód: malarz.

– Ale sztalugowy, a nie ścienny!

– Mnie tam wszystko jedno. Ale jeśli chce pan tę robotę, to jutro o piątej rano proszę się stawić na szóstej portierni. Może pan zabrać ze sobą swego kumpla. I pamiętajcie, macie być trzeźwi. Chętnych jest więcej niż miejsc.

– Biorę – westchnął ciężko Dolfio.

*

Paula Hitler przyjęła nieoczekiwanego gościa w małym, przytulnym biurze. Przedstawił się grzecznie, wyciągnął swój podrobiony paszport...

– Czym mogę służyć, panie Heinz? – zapytała kobieta.

– Chodzi o pani brata. Przybyłem specjalnie z Brazylii...

– A na cóż panu ten żałosny pacykarz? – Wydęła wargi.

Umysł esesmana wykonał błyskawiczną pracę. Powiedziała „pacykarz”? Widocznie w tym świecie geniusz wodza popchnął go ku szczytom artystycznego wyrafinowania!

– Widzi pani, dotarły do nas słuchy na temat jego wspaniałych obrazów. Zostałem wydelegowany, by na miejscu w Berlinie... Pani brat, Adolf Hitler...

– To ja jestem Hitler – warknęła. – Może sobie podpisywać tak obrazy, ale nasz ojciec go wydziedziczył. Podejrzewał zresztą, że to kukułcze jajo. Bękart od takiego jednego bogatego żydka... Zakała rodziny ten mój braciszek. Wyrzuciłam go z domu po tym, jak próbował się przystawiać do gimnazjalistki, chyba Ewa miała na imię. Jej ojciec, pan Braun, wybił mu wtedy cztery zęby... Brat używa teraz nazwiska Schickelgruber, po babce. Staruszka się w grobie przewraca!

– Gdzie mógłbym go znaleźć?

Kobieta zmrużyła chytrze oczy.

– Czy w tym waszym Rio de Janeiro są przypadkiem galerie obrazów i marszandzi?

– Oczywiście.

– To mów pan od razu, że przyjechał do Europy z kasą kupić wagon tych bohomazów. Powiedzmy, że znam adres przytułku dla mężczyzn, w którym mieszka z podobnymi sobie niedojdami życiowymi. Co z tego będę miała?

Heinz bez słowa położył na blacie złotą dwudziestodolarówkę.

– Trzeba było tak od razu! Zapiszę adres. To niedaleko stąd, przy Nowgorod Strasse. Trzeba iść prosto, potem w drugą przecznicę w lewo...

Kwadrans później Heinz wszedł do walącej się rudery. Woń stęchlizny, zjełczałego oleju, czosnku i gotowanej kapusty dźgnęła go boleśnie w nos. Za kontuarem siedział spasiony, pejsaty Żyd.

– Czego? – warknął groźnie.

– Szukam Adolfa Schickelgrubera, pseudonim artystyczny Hitler – wykrztusił skołowany esesman.

Świdrujący wzrok przewiercał go na wylot.

– Po co?

– Jestem dziennikarzem. Z Brazylii... Podobno tu mieszka.

Świadomość, że on, dumny oficer SS, musi się tłumaczyć przed jakimś untermenschem, była kompletnie dobijająca.

– Teraz go nie ma. Na razie jeszcze mieszka – skrzywił się Żyd. – Wywalimy go w poniedziałek. Twój koleś zalega z czynszem. – Okulary w drucianej oprawce błysnęły złowrogo. – Jak go spotkasz, przypomnij mu, że dziś miała być zaliczka! – Nawinął pejs na palec.

W Heinzu coś pękło. Cała frustracja, wszystkie koszmarne przeżycia tego ranka wykipiały niczym gejzer czystej nienawiści.

– Jak śmiesz, brudny Żydzie, żądać czynszu od największego Niemca w historii! – Esesman wściekły i zrozpaczony wyrwał z kabury lugera.

– Gdzie mi tu, gnoju, z tą pukawką! – syknął administrator, płynnym ruchem wyciągając spod kontuaru pistolet maszynowy Thompson. – Won, łajzo, bo jak lunę kolbą przez ryj, to kapcie w locie pogubisz...

Heinz nie czekał na serię w bebechy, uciekał, aż się kurzyło. Piętrowe wiązanki wyzwisk w jidysz goniły go jeszcze długą chwilę.

– To niezgodne z przepisami, żeby Żyd mógł posiadać broń – mamrotał przez łzy Niemiec.

Zatrzymał się dopiero na Unter den Linden... to znaczy Samsonow Strasse. Zrezygnowany powlókł się przed siebie. Usiadł na ławeczce koło swastyki. Milcząc, patrzył w zaśniedziały metal, czerpiąc otuchę i nadzieję promieniujące z symbolu zwycięstwa rasy aryjskiej.

*

Dolfio, uginając się pod ciężarem sztalug i płócien, doczłapał na kwaterę. Administrator oczywiście czatował w swym kantorku jak pająk w sieci.

– O, Schickelgruber. – Na jego twarzy zagościł krzywy uśmieszek. – I jak tam idzie handelek bohomazami?

– Jako tako – zełgał malarz.

– No co też pan nie powiesz? – głos wręcz ociekał nieszczerością. – Jako tako oznacza, że masz pan z tego na piwo, czy może coś jeszcze?

– Tu jest czynsz. – Dolfio położył na blacie banknoty. – Zaległy za zeszły tydzień wraz z procentami, bieżący i akonto za następny. Za mnie i za Hermanna.

– No, no, aż nie mogę uwierzyć. – Okulary błysnęły niemal przyjaźnie. – Znaczy sprzedaliście coś ze swoich dzieł? Tu macie resztę. – Pchnął w stronę lokatora wytartą miedzianą dwumarkówkę. – Oby tak dalej. A, byłbym zapomniał, list do was przyszedł. – Wskazał przegródki na korespondencję.

Schickelgruber wydobył grubą kopertę ozdobioną dwugłowym czarnym orłem i pompatycznym nadrukiem wydziału sztuki Uniwersytetu Słowiańskiego w Berlinie. Idąc po schodach, rozpruł kopertę i wydobył ze środka zaproszenie.

– Jak to dzisiaj!? – jęknął, zbiegł na dół i spojrzał na zegar wiszący nad kontuarem recepcji.

Odetchnął z ulgą.

– Jeszcze dwie godziny – uspokoił się. – Zdążę się umyć, ogolę i kłusem do wypożyczalni... – Spojrzał na monetę. – Fraku mi za to nie dadzą, ale na jakiś niezbyt złachany polski garnitur mnie stać!

*

Heinz ocknął się na ławce. Zapadał ciepły, wiosenny wieczór. Latarnie już się paliły. Alejki kampusu wypełniał tłum młodych ludzi. Gdzieś daleko brzdąkała gitara. W powietrzu niósł się gwar rozmów po polsku, rosyjsku, serbołużycku, w jidysz, czasem słychać było nawet niemiecki.

– Uwaga, uwaga – wychrypiał głośnik zawieszony na latarni. – Dziekanat Wydziału Stosunków Międzynarodowych zaprasza dziś wieczór na odczyt Adolfa Schickelgrubera, znanego pod pseudonimem Hitler. Zdobywca wyróżnienia w konkursie imienia Ilii Riepina opowie nam o swoich fascynacjach artystycznych. Spotykamy się w auli już za kwadrans...

– Wodzu – wyszeptał Heinz. – Choć w tym szalonym świecie zepchnięto cię do rynsztoka, ja zawsze będę stać przy tobie i własną piersią osłonię przed pogardą i nienawiścią untermenschów... Zaraz, zaraz – zreflektował się. – Co ja chrzanię? Nagrodę mu przecież dali, więc może nie jest tak źle?

Ruszył w kierunku tablicy z planem uczelni. Głośnik radiowęzła jeszcze parę razy w różnych językach przypominał o spotkaniu. Heinz stracił jednak dłuższą chwilę na znalezienie auli, gdyż opisy na planie wykonano cyrylicą...

Gdy wpadł do zatłoczonego wnętrza, wykład już trwał. Z podium dobiegał znajomy głos. Głos ukochanego wodza!

– Nareszcie! – Wzruszenie dosłownie dławiło mu gardło.

Na podium stał ON. Wyglądał trochę starzej, ale zawadiacka grzywka i wąsik były identyczne nawet w tym szalonym świecie. Tylko ten francuski beret...

– Sztuka, którą zaprezentowali nam rosyjscy twórcy z grupy pieriedwiżników, jednoznacznie wykazuje absolutną wyższość kultury słowiańskiej nad degenerującą się od stuleci, schyłkową kulturą germańską... – grzmiał wzmocniony przez głośniki baryton. – Neorealizm germański, który mam zaszczyt uprawiać, ma swoje praźródło właśnie tam, w galeriach i pracowniach Moskwy, Piotrogrodu, Nowogrodu, Irkucka, Archangielska, Kazania, ale także Lwowa, Wilna, Warszawy, Krakowa i Poznania!

Studenci wydziału milczeli zafascynowani. Głos mówcy zdawał się docierać w głąb ich duszy. Nawet najwięksi sceptycy musieli przyznać, że przemawiający ma po prostu rację... A ten, łyknąwszy soku marchewkowego, zabierał się właśnie do kontynuowania przemowy.

– Nasi bracia z Gdańska, na co dzień obcujący ze sztuką ludów słowiańskich, wyznaczają ciekawy kierunek poszukiwań artystycznych. Ja jednak nie chcę iść ich śladami. Serce moje leży na bruku przed Galerią Tretiakowską w Moskwie! Czuję oto, że zaczerpnąłem z najczystszych krynic. Wydaje mi się, iż jedynie całkowita rusyfikacja i polonizacja podstawowego stylu naszego malarstwa pozwolą...

Głuchy huk przerwał orację. To Heinz strzelił sobie z lugera w skroń.

Traktat o higienie

Powiat chełmski jesień 1898r.

Dobry bity trakt lubelski dawno już pozostał gdzieś z tyłu. Jechali teraz drogą pełną straszliwych wertepów. Co jakiś czas koła grzęzły w glinie i dopiero mocne szarpnięcie pozwalało je uwolnić. Od co najmniej godziny uszy doktora raziły na przemian: parskanie koni, świst bata i piętrowe wiązanki rzucane przez wozaków. Gdy utykało lewe koło, klątwy były w schachłaczonym ukraińskim, gdy prawe – w jidysz. Za oknem powozu powoli przesuwała się okolica, pola rozmoczone deszczem, trakt tonący w błocie...

– Beznadziejne to wszystko – westchnął doktor Paweł Skórzewski. – Jednak z drugiej strony, bez takich syzyfowych wysiłków ten kraj nigdy nie ruszy z miejsca...

Wiedział, że to, co robi, jest potrzebne. Ba, nawet niezbędne. Zarządcy ordynacji Zamoyskich kategorycznie domagali się od carskich władz sanitarnych przysyłania lekarzy i felczerów. Władze zaś, suto zasilane z funduszu łapówkowego, kierowały w teren każdego, kogo akurat miały pod ręką...

„Kto by pomyślał. Plaga wszawicy u progu dwudziestego wieku! Dobrze, że nie wybuchła dotąd epidemia tyfusu. A wszystko to z brudu. Tu trzeba lat pracy” – rozmyślał Paweł. „Mogę nakazać golenie głów u zawszawionych dzieciaków. Zbadać chorych. Przepisać leki, ale dopóki ci ludzie nie nabiorą podstawowych nawyków higienicznych, cała moja robota będzie daremna...”

Dwaj pachołkowie przydzieleni doktorowi do pomocy przez ordynata Zamoyskiego spali jak susły, pochrapując. Doktorowi też strasznie chciało się spać. Przez szczeliny świstał wiatr. Pachniało zaoraną już ziemią, deszczem, gnijącymi liśćmi, słowem – jesienią...

Przebyli wzgórza i w dolinie przed nimi pojawiły się domy. Widok wsi wywarł na Skórzewskim jak najgorsze wrażenie. Dachy chałup osiadały, strzechy poszarzały i miejscami przerosły mchem. Gliniana polepa odpadała od ścian, odsłaniając trzcinowe maty lub gołe belki. Obok rozciągały się ogródki pełne uschniętych badyli, otoczone krzywymi płotkami plecionymi z chrustu. Z chlewików i obórek powiewy wiatru coraz to przynosiły zjadliwą woń fermentującego obornika. Drogą przeszła bosa dziewczynka pędząca stadko ubłoconych gęsi, a po chwili pojawiło się dwóch wyrostków wlokących na postronkach chude kozy.

Wokół niewielkiego placyku stały odrobinę okazalsze i bardziej zadbane domy. Dwa świeżo wzniesione dworskie czworaki wręcz kłuły w oczy bielą świeżego drewna. Woźnice zakręcili w stronę najokazalszego piętrowego budynku. Pojazd, mlaskając obręczami kół, zatrzymał się krzywo w błocie przed gankiem. Doktor zeskoczył i udało mu się nawet wylądować poza kałużą. Z wnętrza, trąc kułakami oczy, wygramolili się też dwaj pachołkowie przydzieleni przez ordynata i nie czekając na rozkazy, zaczęli ściągać z dachu resztę bagaży. Obok wejścia pysznił się rzeźbiony w drewnie carski orzeł, jakim kiedyś oznaczano apteki. Poniżej na kawale deski wymalowano po polsku i rosyjsku napis „Sołtys”.

– Witam szanownego pana doktora – rozległo się od drzwi. – Adam jestem.

Sołtys, drobny człowieczek w drucianych okularach, wyglądał jak miastowy, który nie znalazłszy dla siebie posady w Chełmie czy Lublinie, wziął, co dawali... Jego żona, rumiana wiejska dziewczyna, na przybycie znamienitego gościa wbiła się w miejską suknię uszytą ewidentnie na kogoś nieco drobniejszego.

Lekarz przywitał się, nastąpiła wzajemna prezentacja. Zaraz też nadszedł przysłany z powiatu felczer, który przybył tu jeszcze przed południem. Pachołków ulokowano w jednym z nowo wzniesionych czworaków. Czekała na nich nawet ciepła kolacja. Lekarz wraz z felczerem mieli stołować się u sołtysostwa.

Salonik był niewielki, ale gustownie urządzony. Pod ścianą drzemał piec zbudowany z ozdobnych kafli. Na ścianie cykał duży niemiecki zegar. W kredensie na lewo od drzwi stała porcelana, a w tym po prawej książki. Gruby turecki dywan i nowoczesna lampa naftowa wisząca na łańcuchu nadawały wnętrzu przytulności.

Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem. Na półmiskach piętrzyły się wędliny, pośrodku królowała wielka osełka wiejskiego masła, na paterach z wytwórni Norblina czerwieniły się i złociły dorodne jesienne jabłka. W wiaderku pełnym lodu chłodziła się butelka gorzałki.

– Toż to prawdziwa uczta – zachwycił się Skórzewski.

– Daj panu doktorowi świeżego chleba, my jeszcze dojemy ten stary – poleciła sołtysowa służącej.

Kobieta wyszła i po chwili wróciła z pięknym rumianym bochenkiem. Niebiański zapach sprawił, że ślinka sama napływała do ust. Paweł ukroił sobie przylepkę, potem kolejną pajdę.

– Musimy zaplanować prace i podzielić obowiązki na najbliższe dni – odezwał się felczer.

– Przyjechało ze mną dwóch pachołków z ordynacji. Trzeba na jutro wezwać funkcjonariusza policji albo żandarmerii, żeby ludzie zobaczyli też przedstawiciela władzy – tłumaczył doktor. – Ilu macie mieszkańców?

– Z dzieciakami będzie setka.

– Dużo zawszonych?

– Prawie każdy... – wzruszyła ramionami sołtysowa. – Tu ludziska do mydła nienawykli, a w ziemi i przy chudobie robią. To i brud się w skórę wżera.

– Należy przetrzepać chałupy. Zawszone ubrania wygotujemy we wrzątku z dodatkiem ługu, a czego nie da się oczyścić, musi zostać spalone. Z pluskwami przy okazji też stoczymy wojenkę, ale wszy mają pierwszeństwo. Wszystkich trzeba zgonić na plac. Zrobimy kontrolę, potem zetniemy włosy na krótko i natrzemy naftą. Będzie też potrzebne pomieszczenie na tymczasowy areszt.

– Areszt? – zaniepokoił się sołtys.

– Na kilka godzin tylko. Ludzie nie lubią odwszawiania. Przewiduję opór – wyjaśnił felczer.

– Zawszonych trzeba wziąć pod klucz choć na kilka godzin – potwierdził Skórzewski – bo uciekną do lasu i trzeba będzie całą zabawę zaczynać od początku.

– Uciekną!? – zdziwił się sołtys.

– Niestety. Pachołkowie, których mam ze sobą, mogą opowiedzieć. Brali już udział w kilku takich akcjach. Do tego widziałem też u paru kobiet kołtuny.

– A tego to lepiej nie ruszać – mruknęła sołtysowa. – Wiecie panowie, ludzie różnie o tym gadają... Boją się ścinać, by nie zachorować.

– Tak, słyszałem, że chłopi wierzą w rozmaite zabobony. Wszystkie te paskudztwa bezwzględnie muszą zostać obcięte. – Skórzewski był twardy. – Taki kołtun to najlepsza kryjówka dla wszy.

– Rozumiem. – Sołtys westchnął jakoś ciężko. – Ależ będzie o to nieziemska awantura... Palenie sienników i przyodziewku to dość drastyczne posunięcie. Tu żyją biedni ludzie. Dla nich to wielka krzywda.

– To dla ich dobra! Zresztą ordynacja przewidziała na ten cel pewne kwoty, tak na zachętę – wyjaśnił Skórzewski. – Dla częściowego pokrycia strat każdy dostanie po trzy ruble odszkodowania, a dzieciaki po rublu.

– Tylko lepiej im tego nie mówić od razu – uśmiechnęła się sołtysowa. – Bo jak się rozochocą, dla tych paru groszy gotowi całą wieś z dymem puścić!

– Oj, to prawda – westchnął jej mąż. – Narodek mamy tu ciemny, ale chytry i chciwy...

Polał do kieliszków płynu z karafki. Goście spodziewali się wódki, ale, jak się okazało, gospodarz zaserwował miejscowy trunek. Pierońsko mocny bimber pędzony z miodu.

– W Galicji wprowadzili już przed laty przepis, że ludzi zawszonych i z kołtunami nie obsługuje się w urzędach, a dzieciaków ze zwierzyną we włosach nie wpuszcza do szkoły – odezwał się felczer.

– Są i tacy, co uważają, że kołtun chroni przed atakami diabelskich mocy, a wszy to oznaka zdrowia. – Doktor urżnął jeszcze jedną pajdę i z niejakim zdumieniem spostrzegł, że pożarł już ponad pół bochenka. – Walka z zabobonami nie jest łatwa.

*

Pościelono mu w pokoiku na poddaszu. Najwyraźniej nocowali tu najznamienitsi goście. Na doktora czekało wygodne łóżko, świeżo obleczona pościel pachniała lawendą... Uchylił okno i zaraz zamknął je w panice, bo od chałup ciągnęło taką wonią, aż zakręciło go w nosie.