Szepty i tajemnice. Tom I - Agnieszka Janiszewska - ebook

Szepty i tajemnice. Tom I ebook

Janiszewska Agnieszka

4,4

Opis

„Szepty i tajemnice” to przedstawiona na tle wielkiej historii opowieść o skomplikowanych i nietuzinkowych losach rodziny Matzerów.

Pierwsze dwudziestolecie XX wieku. Paryż, Warszawa i majątek ziemiański Zaborów. Perspektywa nadciągającej Wielkiej Wojny. Akcja koncentruje się wokół dwóch głównych bohaterek – Alicji i Barbary. Dziewczęta, a później kobiety, łączy tajemnicza duchowa więź, odczuwalna pomimo dzielącej je odległości. Alicja – utalentowana pianistka, kobieta o postępowych poglądach i obyczajach – wychowała się i mieszka w Paryżu, jest częścią środowiska artystycznego. Barbara – dziewczyna skromna, pracowita, uduchowiona, lecz targana namiętnościami i marząca o wielkim świecie – całe życie spędziła, pracując w Zaborowie – majątku, który ma wkrótce odziedziczyć. Obie pragną miłości i obie płacą wysoką cenę za dokonane w jej imię wybory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 869

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (105 ocen)
66
19
17
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RekinL

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna wspaniała książka tej autorki.
00

Popularność




Sierpień 1939 roku

 

Dwa tygodnie temu znowu przyśniła mi się moja siostra. Moja siostra… Te słowa od razu przyszły mi do głowy, gdy ją zobaczyłam, a przecież od lat już jej tak nie nazywałam. Nie chciałam nawet wymieniać jej imienia. Robiłam to tylko wtedy, gdy nie sposób już było tego uniknąć. Nie widywałam jej również od bardzo dawna. I nagle pewnej nocy przyszła. Widziałam ją tak wyraźnie, jak… Mniejsza z tym. Stała przy oknie i patrzyła na mnie. Powiedziała, że odchodzi, że wszystko zrozumiała, że wyraża żal i prosi mnie o wybaczenie. Powiedziała jeszcze, że już odpokutowała, wyznała wszystko Bogu i potrzebuje tylko mojej przyjaźni. Pamiętam, że w pierwszej chwili przeraziłam się, sądziłam bowiem, że widzę zjawę. Potem dotarło do mnie, że to tylko koszmarny sen, choć niezwykle realistyczny. Bywają takie sny. Pamiętam nawet jeden… Nie chciałam jednak do niego wracać. Gdy minęło moje przerażenie, wróciła znowu wściekłość. Te Twoje gierki! Nigdy już nie dam się na nie nabrać. Ty niby odpokutowałaś?! Śmiechu warta ta Twoja pokuta! Byłaś zawsze szczęśliwie zakochana i kochana z wzajemnością, miałaś przyjaciół, otaczała cię ludzka sympatia i ludzki szacunek. Byłaś utalentowana i błyskotliwa. Nigdy nie zaznałaś goryczy samotności, chyba że sama jej pragnęłaś. I poróżniły nas sprawy, które sprawiły mi głęboki ból… To ja, siostro, byłam nieszczęśliwa i samotna. To ja pokutowałam, chociaż nie wiem za co. Może i za Twoje grzechy, więc daj mi teraz spokój i nie proś mnie o nic.

Rano starałam się już o Tobie nie myśleć. Działo się tyle innych spraw. Wojna wisiała na włosku.

Wieczorem zadzwonił telefon i gdy zeszłam potem na dół, zobaczyłam zapłakaną matkę i innych mieszkańców naszego domu.

– Wiem – powiedziałam tylko i nie dałam nikomu dojść do słowa.

Już wiedziałam i czułam kompletną pustkę. Nadal nie byłam zdolna o tym myśleć i nie chciałam dopuścić do głosu żadnych emocji. A potem, po paru dniach, przyjechali mój mąż i syn. To właśnie mój syn wręczył mi list od Ciebie.

– Jeżeli nie ze względu na nią, zrób to przynajmniej dla mnie i przeczytaj – prosił.

Nie mogłam mu odmówić, chociaż czułam, czym to się skończy. A jednak…

Zaledwie otworzyłam kopertę i przeczytałam pierwsze Twoje słowa, wiedziałam już… Zrozumiałam natychmiast to, do czego nie chciałam przyznać się wcześniej… Że brakowało mi Ciebie zawsze… i że wybaczyłam Ci już dawno temu.

Rozdział 1

Nowy Jork, rok 1946

 

– Nie, tato. Kocham cię, ale nie. – Była zdecydowana odmówić, a jednak czuła, że mięknie pod wpływem spojrzenia ojca i ledwo skrywanej prośby w jego głosie.

– Czy warto dłużej tkwić w tym uporze, w tej zawziętości, córeczko? – mówił łagodnie, wykorzystując cały swój urok, ten urok, którego nie mógł zmienić, a tym bardziej zniszczyć, upływ czasu.

Zawsze widziała, że kobiety nie były obojętne na jego wdzięk. Topniały pod wpływem ciepła, jakim emanował… Dosłownie topniały jak wosk. Ona również. Jednak w tej sprawie postanowiła walczyć, jak długo tylko się da.

– Ta kobieta ignorowała nas przez tyle lat. Nie chciała mnie znać, nigdy o mnie nie zapytała. Sam wiesz, jak potraktowała mamę. Sam mi to mówiłeś.

– Tak, mój skarbie. Lecz od tego czasu upłynęły lata. Skoro teraz wyciąga do nas rękę na zgodę…

– Nie ufam jej i nie wierzę w jej dobrą wolę. Przekazałam ci jej prośbę o kontakt z tobą i ścierpiałam nawet to, że umówiłeś się z nią na spotkanie. Twoja wola, tato. Jesteś przecież wolnym człowiekiem. Ale mnie w to nie mieszaj. Teraz ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Mama zawsze chciała żyć z nią w zgodzie i co ją w zamian spotkało?

– To były sprawy między nimi. Mama pragnęła zgody do samego końca, ale zabrakło jej już czasu. Takie jednak było jej życzenie. Wiem, bo zdążyła to jeszcze wyrazić. Wtedy jednak ja nie mogłem się z tym pogodzić. Teraz już inaczej na to patrzę.

– Nie jestem taka święta jak ty.

Roześmiał się i, chociaż trochę się opierała, posadził ją na swoich kolanach, dokładnie tak jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Pamiętała, że czasami to samo robił z jej matką. Te wspomnienia wciąż wywoływały w niej tęsknotę i pewien rodzaj żalu.

– Nie musisz na razie spotykać się z nią – perswadował. – Przeczytaj tylko te listy i wspomnienia. To wszystko. Wtedy będziesz lepiej wiedziała…

– Nie.

– Takie było życzenie twojej mamy.

– Wystarczy, że ty wykonałeś to życzenie, jak zawsze zresztą. Poświęciłeś dla mamy wszystko. Myślę, że więcej niż ona dla ciebie.

– Dała mi z siebie tyle, ile potrzebowałem do pełni szczęścia. Pamiętaj, dziecko, że miłość nie oznacza, że oddajemy z siebie wszystko, że nic dla siebie nie zostawiamy.

– Wiadomo, komu zostawiła tę resztę siebie – odparła z goryczą, choć wcale nie chciała powiedzieć tego na głos. Nawet tak nie myślała. Tkwiła w niej jednak od kilku lat wciąż ta sama zadra, która czasem przypominała o sobie w przykry sposób.

– Przeczytaj najpierw jego listy do mamy. Specjalnie nigdy ich nie zniszczyła.

– Nie. Zapomnij o tym.

– Ja to zrobiłem i dzięki temu odzyskałem spokój. Wiem na pewno, że jej miejsce jest tam, gdzie przed laty zdecydowałem.

Pokręciła przecząco głową i walczyła z całych sił, aby znowu nie płakać, jak wtedy. Dlaczego ojciec wracał do tych spraw i namawiał ją na spotkanie z tamtą kobietą, chociaż wiedział, że jest to jątrzenie niedawno i z takim trudem zabliźnionej rany?

Nie naciskał już i pozwolił jej wstać. Sam powolnym ruchem podniósł się z fotela i wziął do ręki porzuconą na dywanie gazetę.

– Przeczytaj te listy, córeczko! Zrób to dla mamy i dla mnie. Byłaś naszym wielkim skarbem, prawdziwym prezentem, który sobie sprawiliśmy. Przeczytaj te listy, a potem wszystkie pozostałe, które przywiozła… tamta. Potem, jeśli zechcesz, spotkasz się z nią osobiście.

– Nie zechcę. Nie mam z tym nic wspólnego – odparła zawzięcie, ale już wtedy widziała, że w końcu ustąpi.

Rozdział 2

Paryż, 1956 rok

 

– Mamo, nie pamiętasz? To tutaj.

Uśmiechnęła się pobłażliwie, słysząc słowa córki. Czy ta dziewczyna uważa, że jej matka zaczyna już cierpieć na sklerozę? Już kilka lat temu córka była zszokowana i wzburzona tym, że matka zaproponowała jej przeczytanie swoich listów, swojego dziennika i listów od innych członków rodziny. Były tam także listy ojca do kobiety, z którą związał potem na krótko swoje życie.

– Oszalałaś, mam czytać listy taty do niej?! – krzyknęła wtedy oburzona.

Tyle lat zajęło jej pogodzenie się z przeszłością ojca, pogodzenie się z obecnością w jej życiu własnej siostry. Nie będzie teraz na nowo tego rozdrapywać, nie będzie na nowo cierpieć i nienawidzić. W ogóle, jakim prawem matka to robi? Strasznie się wtedy o to pożarły.

Potem mama wyjechała do swojego syna, do Nowego Jorku i nie było jej prawie dziesięć lat. Dziesięć lat nieobecności nie sprawiło jednak, że zapomniała. Wróciła i zaczęła na nowo wiercić córce dziurę w brzuchu. Nic, tylko przeczytaj i przeczytaj. Gdyby to jeszcze było wszystko!

– Muszę spotkać się z twoimi siostrami – oznajmiła. – Zorganizuj to jakoś w dawnym domu twojej ciotki.

– Oszalałaś! – krzyknęła córka. – Nie chcą cię znać! W dodatku w tym domu!

Ale matka dopięła swego. Oznajmiła, że wraca na stałe do kraju, do Polski, i takie jest jej życzenie.

– Do Polski?! Zacznij w końcu myśleć, mamo! Ledwo cię stamtąd wyciągnęliśmy. Wiesz, co cię tam czeka? Nikt o zdrowych zmysłach nie wraca teraz do Polski.

– Zdrowe zmysły są pojęciem względnym i subiektywnym – odparła pogodnie matka. – Decyzję już podjęłam i nie dyskutuję o niej, a jedynie informuję. Bądź teraz łaskawa zorganizować spotkanie z dziewczętami.

Oczywiście matka doskonale wiedziała, że „dziewczęta” są już dojrzałymi kobietami, ale dla niej nie miało to znaczenia. W końcu zrezygnowana córka ustąpiła i oto są już na miejscu.

Wystarczy tylko zadzwonić do drzwi, ale matka zatrzymała się nagle i jakby zawahała.

– Wiem, że to tu – odparła w końcu na pytanie córki. – Już tu przecież byłam. Jak mogłabym zapomnieć? Pozwól mi tylko na chwilę przystanąć i pomyśleć. Chcę ich zobaczyć.

– Dziewczyny już są i czekają na nas, mamo.

– Nie mówię o nich – odparła z lekkim zniecierpliwieniem matka i stało się jasne, kogo miała na myśli.

Jej oczy były pełne wspomnień o tych, których zobaczyć tu mogła przez krótką chwilę tylko ona. Jej córka i dwie pozostałe kobiety, które czekały już na nie za zamkniętymi drzwiami tego domu, nie mogły nikogo więcej dostrzec. Ona jednak zobaczyła wszystkich i uśmiechnęła się z ulgą. Udało się. Po tylu latach dobrnęła wreszcie do mety.

– Porozmawiam z dziewczętami – szepnęła, patrząc na przesuwające się cienie, które widziała tylko ona. – Muszę im pewne rzeczy osobiście wyjaśnić, bo same tylko listy i spisane wspomnienia nie sprawią, że dziewczyny wszystko zrozumieją. Niełatwo było zrozumieć naszą rodzinę. W tamtych czasach, jeszcze przed poprzednią wojną, była uważana za bardzo, bardzo nietypową. Wszyscy o nas plotkowali…

– Mam zapukać czy będziesz mówić do zamkniętych drzwi? – usłyszała zniecierpliwiony głos córki.

Westchnęła. Boże, jacy ci młodzi są teraz niecierpliwi! I dokąd im się tak spieszy?

– Zapukaj – rzekła.

Rozdział 3

Początek XX wieku

 

Matzerowie nigdy nie byli uważani za wzór rodzinnego stadła, przynajmniej według obowiązujących przyzwyczajeń społecznych. Każdy z członków rodziny żył własnym życiem, zresztą raczej rzadko się spotykali. Sąsiedzi, a zwłaszcza sąsiadki, wypowiadali się o tym z przekąsem.

– Nic dziwnego – mawiały. – Skoro w domu zabrakło kobiety, żony, matki.

– No ale przecież doktor Matzer ożenił się powtórnie – powątpiewali inni.

Rzeczywiście, tak właśnie było. Ożenił się. I to szczęśliwie wtedy, gdy dzieci były jeszcze niedorosłe. Robert miał lat dwanaście, Jaś niecałe dziesięć. W dodatku Marta Majewicz posiadała nie tylko spory majątek, ale była także domatorką i potrafiła dać sobie radę z dzieciakami. Od razu nastały tam inne porządki. Przecież po odejściu Zofii dom Matzerów w Warszawie był potwornie zaniedbany. Chłopcy chodzili swoimi drogami, doktor Matzer całe dnie pracował naukowo albo przy pacjentach, względnie na odczytach, ciągle gdzieś wyjeżdżał. Zdziczeliby, gdyby nie Marta.

Ale co bardziej zawzięte w tej materii panie nie dawały zbić się z tropu.

– To nie jest takie pewne, czy Marta zaprowadziła tam porządki. Przecież w Zaborowie jest na ogół pusto. Zjeżdżają się na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i wakacje, a i to nie wszyscy.

– Och, przecież Robert i Jaś są już studentami. – Pani Jadwicka, najbliższa sąsiadka Zaborowa, a zarazem przyjaciółka Marty Matzer, primo voto Majewicz, próbowała się wtrącić. – Robert studiuje medycynę, Janek nauki ścisłe czy coś takiego. Zresztą obaj są za granicą. Trudno, żeby dorośli chłopcy siedzieli w Zaborowie i gnuśnieli.

Gnuśnieli?! To słowo podziałało jak dolanie oliwy do ognia. Wszyscy chłopcy w okolicy pozostawali w majątkach. No, prawie wszyscy. Zresztą co do chłopców doktora Matzera, powszechnie uważano, że na pewno nie dojdą do niczego. Ani Robert, ani Jaś. Prawda, może i zdolni do nauki, może i kształcą się w dobrych szkołach, zresztą zdolności mają po ojcu. Nie należy jednak zapominać, że ich matka była niewydarzoną aktoreczką i odeszła od męża i dzieci. Niewykluczone, że to po niej chłopcy przejęli tę manię do ucieczek w świat. Nie. Chyba w całej Galicji nie było drugiej takiej rodziny, a w każdym razie nie w najbliższych okolicach.

Zresztą nie pochodzili stąd, przybyli z Kongresówki, z Warszawy. Galicjanką była tylko Marta, z domu Koprowiczówna, córka zamożnego i cenionego obywatela ziemskiego, a potem żona młodego dziedzica na Zaborowie, Andrzeja Majewicza. Był to zresztą gagatek nie lada. Całymi dniami tylko polowania, przyjaciele i wino. Zaborów przepadłby z kretesem, gdyby nie wysiłki Marty. Była ona właściwie i panią, i panem na Zaborowie. Ona zarządzała majątkiem, ona prowadziła rachunki, korespondencję i dom, ona nadzorowała wszystkich pracowników, dzierżawców i rządców. Nikt nawet nie próbowałby jej oszukać, bo znała się wybornie na rzeczy. Choć zapracowana od rana do nocy, nigdy jednak złego słowa mężowi nie powiedziała. Andrzej widział ją zawsze uśmiechniętą, zadbaną i śliczną. Mógł się nią pochwalić przed przyjaciółmi, tym bardziej że była także wykształcona, swobodnie rozmawiała po francusku i po niemiecku.

Niedługo trwało jednak to małżeństwo. Andrzej stracił życie w tragicznym wypadku. Marta została sama z trzyletnią córką Basią. Na szczęście majątek ocalał, a dzięki jej rządom zaczynał nawet rozkwitać. Kilka lat potem Basia ciężko zachorowała, tak że okoliczni lekarze byli bezradni. Wówczas jedna z sąsiadek Marty, pani Jadwicka, poleciła jej doktora Matzera. Był człowiekiem bez reszty oddanym swojej pracy, swoim pacjentom, uznanym także w innych krajach europejskich naukowcem. Miał przyjaciół lekarzy chyba w całej Europie. Całym sercem zajął się małą Basią i, jak zawyrokowano, dokonał wprost cudu, by ją wyleczyć. Potem zaś razem z Martą i małą wyprawił się w podróż, by umieścić je w jednym z uzdrowisk w Szwajcarii.

Korespondowali z Martą bardzo intensywnie. Wpierw listy dotyczyły stanu zdrowia małej, potem wymieniali się uwagami i spostrzeżeniami w wielu kwestiach ogólnych, by wreszcie prowadzić poufną, prywatną korespondencję, jak dwoje przyjaciół, jak dwoje bliskich sobie ludzi. Dowiedziała się zatem Marta, że doktor ożenił się był z początkującą, lecz mało utalentowaną, aktoreczką, śliczną jak z obrazka, a wychowywaną przez ciotkę – też aktorkę. Zofia jednak odeszła od męża, gdy Robert miał sześć lat, a Jaś cztery, i zabrała ze sobą nowo narodzoną córeczkę – Alicję. Chłopcy chowali się dobrze, byli zresztą przywiązani tak do siebie, jak i do ojca. Wszyscy trzej – jak to określił doktor – byli przyjaciółmi. Robert chciał pójść w ślady ojca, zostać lekarzem. Jaś zaś uwielbiał sport, był zawołanym młodziutkim pływakiem, piłkarzem i narciarzem. Uczyli się obaj doskonale, utrzymywali rzadkie kontakty z matką i siostrą. Zaakceptowali też Martę i Basię. Także w roli nowej żony ojca i przybranej siostry.

Marta, zapalona pani domu, nie od razu jednak spostrzegła, że chłopcy, których chciała traktować jak przybranych synów, widzą w niej tylko nową żonę ich ukochanego ojca. Nigdy nie będą jej ślepo posłuszni. Nigdy nie pozwolą jej na przekroczenie pewnych granic. Akceptują ją, ale uważają, że jej wymagania ich nie dotyczą. Polubią ją, ale tylko wtedy, gdy ona zaakceptuje ich swego rodzaju niezależność. Ich stosunki z ojcem opierały się na zasadach przyjaźni, a nawet czasem pewnego partnerstwa.

Kiedy Marta to sobie uświadomiła, nie poddała się od razu. Te zasady były zdumiewające i oburzające. Przecież obaj chłopcy byli jeszcze dziećmi. Fakt, że nad wiek dojrzałymi, ale jednak dziećmi. Sądziła, że wszystkiemu winien jest fakt, iż wychowują się bez matki. Ojciec był stale zajęty. Zresztą to nie ojciec wychowuje potomstwo. Marta była dzieckiem swojej epoki. Uważała, że powinna Jaśkowi i Robertowi zastąpić matkę. Postanowiła zatem wszelkimi znanymi sobie metodami zmienić stosunki panujące w rodzinie, absolutnie – jej zdaniem – nienormalne, tak różne od innych domów. Nie takiego domu pragnęła.

Na nic zdały się jej wysiłki. Chłopcy stawili opór, i to skuteczny. Nie ma co ukrywać, najbardziej ze wszystkich cierpiał doktor Joachim. Rozdarty między żoną a synami, pragnący spokoju, tak potrzebnego mu do naukowej pracy, musiał przez kilka miesięcy godzić zwaśnione strony. Zadawał też sobie pytanie, czy nie pośpieszył się z decyzją o małżeństwie. On pragnął domu i rodziny, ale głównie dla potomstwa, które chodziło samopas. Myślał, że on i Marta są dobrymi przyjaciółmi. I byli nimi bez wątpienia. Sądził, że zasady są jasne. Marta zajmie się domem i jego dziećmi, a on zapewni jej mężowską opiekę i wsparcie.

A jednak… wszystko poszło nie tak, jak zakładał. Przede wszystkim – nie dał jej wsparcia. Tak naprawdę miał panią domu i opiekunkę dla dzieci, ale bez aprobaty tychże dzieci. A sama Marta, chociaż kochała dom i obowiązki domowe, najwyraźniej inaczej to sobie wyobrażała. Zapewne sądziła, że zawsze będą razem, dzień w dzień. Tymczasem on był głównie zajęty pracą, którą – poza dziećmi, oczywiście – kochał najbardziej na świecie. Dzieci natomiast, jak się okazało, też nie potrzebowały tradycyjnego domu z nakazami, zakazami i regułami autorstwa jego nowej żony. Chłopcy takiego domu przecież wcześniej nie znali, nie pamiętali. Marta ze swej strony nie potrafiła też być osobą szczególnie ciepłą. Była raczej surowa i oschła. Doktor Joachim nie brał pod uwagę tego, że być może jego żona zwyczajnie nie potrafiła okazać tego ciepła jego synom, gdyż notorycznie sprzeciwiali się jej i negowali wszystkie jej zalecenia. Nieszczęście wisiało na włosku, a biedny profesor nie miał pojęcia, jak mu zapobiec. W jaki sposób ma o tym rozmawiać z rodziną? Trzeba było razem usiąść i wszystko sobie wyjaśnić, a on czuł, że problem go przerasta, odstręczała go sama myśl o takich rozmowach, zwierzeniach, płaczach i lamentach.

Nie docenił wtedy Marty. Obyło się bez rozmów. Nagle zaczęła ustępować. Zajęła się własnymi sprawami. Postanowiła też, że wraca do swego majątku, do Zaborowa.

– Przyjeżdżajcie, kiedy tylko zechcecie i będziecie mogli – oznajmiła Joachimowi i chłopcom. – Rozumiem, że tutaj, w Warszawie, jest szkoła i praca. Tam zaś znajduje się nasz wspólny dom i tam zawsze będę na was czekała. Moje miejsce jest w Zaborowie, gdzie mam swoje zajęcia i swoje życie.

Ustąpiła zatem, choć tylko ona wiedziała, jaki lęk temu towarzyszył. Jej najgorsze obawy nie sprawdziły się. Chłopcy zostali z ojcem w Warszawie. Żadnego z nich nie rozpuścił jak dziadowski bicz, nadal znakomicie się uczyli, byli jego niezawodnymi przyjaciółmi, a w miarę upływu lat stawali się ujmującymi, samodzielnymi nastolatkami. Martę w końcu szczerze polubili i rzeczywiście widywała ich w Zaborowie tak często, jak to tylko było możliwe. Nie musiała im niczego zakazywać i nie miała im nic do zarzucenia. Nie tylko często odwiedzali macochę, ale także – co przyjmowała z wielką radością – rozmawiali z nią chętniej niż z rodzoną matką.

W sumie zatem była to szczęśliwa rodzina, choć, jak zostało już wspomniane na początku, rzadko towarzyszyli sobie w zwykłej codzienności.

Po skończeniu szkoły w Warszawie chłopcy wyjechali na studia za granicę. Czasem odwiedzał ich ojciec, którego kontakty naukowe i zawodowe były bardzo rozległe. Zawsze jednak chętnie przy różnych okazjach przyjeżdżali we trzech do Zaborowa w Galicji, do ciepłego domu i do kobiety, która im ten dom stworzyła.

Marta potrafiła wprawdzie zdobyć się na tak liberalne zasady życia rodzinnego (i narazić się przy tej okazji na plotki sąsiadów), ale i ona stawiała tym zasadom pewne granice. Otóż cały liberalizm w wychowaniu dzieci męża nie mógł dotyczyć jej córki, Barbary. Basia mogła co najwyżej pomarzyć o podróżach i studiach w wielkim świecie.

– Powołaniem kobiety jest dom – mawiała Marta. – Kobieta ma być dobrą żoną, matką i gospodynią. Cóż jej po wielkim świecie, gdy straci dom?

Marta wiedziała, co mówi. To przecież dzięki niej Zaborów przetrwał za życia, a zwłaszcza po śmierci, jej pierwszego męża. To dzięki niej stał się najbardziej imponującym majątkiem w okolicy.

– I bynajmniej nie pomogła mi w tym znajomość języków obcych, zdobyte wykształcenie i ogłada salonowa – dodawała.

Joachim nie wtrącał się w wychowanie pasierbicy, pamiętając, na jaki kompromis zdobyła się żona w przypadku jego synów. Czasami jednak żal mu było Basi. Bogata dziedziczka milionowego spadku pracowała razem z matką w majątku od rana do wieczora. Nie dlatego jej jednak żałował. Wiedział, że dzięki pracy dziewczyna wyrośnie na rozsądną, zaradną kobietę, jak jej matka. Problem polegał na tym, że Basia była przeraźliwie samotna. Po skończeniu pensji dla panien w Krakowie wróciła do domu, do majątku i tu spędzała swoją młodość – bez przyjaciół i niemal bez żadnych rozrywek. Z sąsiadami z okolicznych majątków Marta utrzymywała sporadyczne i raczej wymuszone przez etykietę kontakty. To samo dotyczyło Basi. Po prawdzie dziewczyna i tak nie miałaby o czym rozmawiać z okolicznymi pannami, które otrzymały zgoła inne wychowanie i marnotrawiły czas na nudzie i błahych rozrywkach. Okoliczni zaś kawalerowie w ogóle jej nie interesowali chociaż niejeden ziemiański dom chętnie widziałby w Basi synową. Dodajmy – posażną synową.

Tymczasem Basia od dziecka była samotna i w naturalny sposób potrzebowała rówieśników. Dlatego też przywiązała się do swoich przybranych braci, zresztą z wzajemnością. Byli dla niej wysłannikami z wielkiego, nieznanego jej świata, dzięki nim chłonęła wieści z tego świata, czytała książki, które specjalnie dla niej przywozili bądź przysyłali. Gdy chłopcy przyjeżdżali, rozmawiała z nimi bez końca. Razem bawili się, spacerowali, odbywali konne, szalone przejażdżki. Przy nich znikała jej nieśmiałość, otwierały się szersze horyzonty i dochodziły do głosu marzenia, by żyć tak jak oni.

Basia wiedziała jednak, że to nierealne. Matka nigdy nie pozwoliłaby jej wyjechać. Zresztą, nawet gdyby pozwoliła, to przecież nie na żadne studia. Wprawdzie gdzieś tam, w niektórych krajach nieliczne kobiety miały otwartą drogę do uczelni wyższych, pod warunkiem jednak, że były bardzo zdeterminowane, miały chłonny umysł i nieprzeciętne zdolności.

Ona zaś – wiedziała to bardzo dobrze – takowych zalet nie posiadała. Po latach pracy w majątku nie byłaby już w stanie niczego innego się nauczyć. Zresztą pogodziła się z tym albo też pogodziłaby się, gdyby nie jeszcze jedna sprawa. Sprawa ta była zgryzotą i cierniem w tej rodzinie, kłodą, o którą każdy się potykał.

Chodziło o Alicję, córkę Joachima i Zofii, którą matka, opuszczając męża i synów, zabrała ze sobą do Paryża. Ala była wtedy niemowlęciem i jako taka została oderwana od ojca i braci. Zresztą niedługo potem Zofia porzuciła i swojego kochanka, i małą córeczkę, po czym z nowym partnerem udała się do Algierii. Ala została umieszczona w domu paryskiej przyjaciółki matki i od początku stwarzała rodzinne problemy. Zdaniem Marty dziewczyna była kompletnie niewychowana i nabyła niebezpiecznych przyzwyczajeń. Rzucona w dzieciństwie na głębokie wody, robiła, co chciała. Do nikogo nie była przywiązana, nie stosowała się do żadnych norm. W dodatku nie była tak potulna jak Basia. Martę traktowała – podobnie jak początkowo jej bracia – jedynie jako drugą żonę ojca, i to wszystko. W dodatku nie była też szczególnie zżyta z samym ojcem i braćmi. Nie mieszkała z nimi, rzadko ich widywała. Dom w Zaborowie odwiedziła – jako dziecko i podrastająca panienka – raptem trzy razy i nie były to szczególnie udane wizyty. Równie rzadko widywała też rodzoną matkę. Dodatkowo, dzięki pieniądzom matki i pomocy bliskiego przyjaciela, już jako młoda dziewczyna nabyła w Paryżu mały domek i prowadziła niezależne życie. Zaczęła też zarabiać własne pieniądze, co nie było w owych czasach przyjętą normą ani w Galicji, ani w Paryżu, ani właściwie nigdzie.

Alicja jednak obracała się w towarzystwie, które miało swoje własne normy i zwyczaje, w towarzystwie, gdzie główny ton nadawała bohema artystyczna początku wieku. To zaś automatycznie ustawiało tych ludzi poza nawiasem świata obywateli żyjących według ogólnie przyjętych, konserwatywnych zwyczajów.

Dla Marty Matzer styl życia jej pasierbicy był nie do przyjęcia.

Rozdział 4

Było już po północy, ale właścicielka Zaborowa jeszcze nie udała się na spoczynek. Siedziała w swoim kantorku, zapisywała rachunki, kończyła korespondencję. Zajęta była bardzo, toteż bynajmniej nie ucieszyło jej pukanie do drzwi. Służba już o tej porze nie pracowała, a zatem mogło chodzić tylko o córkę.

– Proszę – odpowiedziała ponurym głosem Marta.

Weszła Barbara, dziewczyna wówczas dziewiętnastoletnia. Delikatna blondynka o wiecznie rozmarzonych ciemnoniebieskich oczach, jasnej cerze i strzelistej sylwetce. Zupełnie niepodobna do matki. W każdym razie nikt nie potrafił dopatrzyć się żadnego podobieństwa.

Marta była niewysoką, energiczną szatynką i nigdy nie spoglądała na świat z rozmarzeniem – a przynajmniej od wielu lat. Patrzyła rozmówcy prosto w oczy, a robiła to uważnie, czujnie, czasem przenikliwie. Wprawiało to ludzi w zakłopotanie i sprawiało, że zaczynali odczuwać niepewność, zwłaszcza gdy mieli nieczyste sumienie lub pragnęli pewne sprawy zachować w tajemnicy. Służba i rządcy jej majątków bali się, wiedząc, że nic się przed nią nie ukryje. Córka też się bała, i to pomimo całego przywiązania i podziwu, jaki jednocześnie odczuwała wobec matki.

W jednej rzeczy wszakże były do siebie podobne. Obie nie cofały się przed ciężką pracą, obie były zaradne i przedsiębiorcze. Rozmarzone, wydawałoby się, nieobecne spojrzenie młodej Barbary niejednego wprowadzało w błąd. Podobnie bowiem jak jej matka nie dawała się oszukać w sprawach majątku.

– Ach, to ty – odezwała się Marta na widok córki, choć oczywiście wiedziała, kto pukał do drzwi. – Dlaczego jeszcze nie śpisz? Cały dzień byłaś na nogach, a jutro czeka cię tyle rzeczy do zrobienia.

– Chciałam przez chwilę posiedzieć z tobą – odparła Basia, łagodnie i prosząco. – Nie chcę spać. Muszę ci coś powiedzieć, droga mamo, ale poczekam, aż skończysz.

„Boże, spraw, by się zgodziła” – myślała rozpaczliwie w duchu.

Wreszcie Marta poskładała papiery i spojrzała na córkę.

– No, co się stało? – spytała.

– Dostałam dzisiaj list od Ali, z Paryża – odezwała się nieśmiało dziewczyna. – Przekazuje pozdrowienia dla ciebie.

– Dziękuję – odparła Marta sucho. – Myślę, że mogłaś poczekać z tą rewelacją do rana.

Barbara poczuła, że jej serce tłucze jak oszalałe. Wyraźnie to słyszała, nie tylko czuła.

„Teraz” – pomyślała rozpaczliwie.

– Pisze, że zaproponowano jej koncertowanie w Paryżu – rzekła żywo – i bardzo cieszy się z tego. Przecież wiesz, ile dla niej znaczy każdy występ.

– Z pewnością ma duże znaczenie finansowe – odparła Marta z nutką ironii. – Chociaż źle to wygląda, że osiemnastoletnia dziewczyna z dobrej rodziny zarabia na życie, i to w taki sposób.

– W jaki sposób? – Basia poczuła, że ogarnia ją gniew. – Nie robi przecież niczego nieprzyzwoitego. Nie jest też aktorką ani tancerką o niejasnej reputacji. Udziela lekcji gry na fortepianie, a czasem ma możliwość dawania koncertów. Znawcy uważają, że Ala ma duży talent.

– Jest już późno. – Marta powoli wstała od biurka. – Ciężko dzisiaj pracowałyśmy, i to bynajmniej nie koncertując. W sprawie tej panienki już dawno wyraziłam swoje zdanie i nie będę więcej o tym rozmawiać. Dla zachowania zgody w rodzinie. Ostatecznie nie jest ona moja córką. Mojej córce nigdy nie pozwoliłabym na takie życie.

„Nie wątpię” – pomyślała gniewnie Basia.

Na głos jednak nie ośmieliła się zaprotestować. Czuła, że przegrywa, a najważniejszego jeszcze nie powiedziała.

– Ala zaprasza nas do Paryża – podjęła na nowo. – Ma dla nas bilety na swój koncert. – Spojrzała błagalnie na matkę. – Mamo, jedźmy. Tak pragnę być na tym koncercie.

– Mnie zaprasza tylko z grzeczności, bo tak wypada – odparła Marta. – W głębi duszy jednak, zapewniam cię, ma nadzieję, że nie przyjadę.

Basia w duchu przyznała matce rację, ale nie dziwiła się Ali. Matka czuła do niej dziwną antypatię, którą Ala bezbłędnie wyczuwała i od dwóch lat nie pojawiała się już w Zaborowie.

– I nie pojadę – zakończyła Marta swą wypowiedź.

„Teraz” – ponownie i z jeszcze większą determinacją pomyślała Basia.

– Ja jednak chciałabym pojechać – odezwała się cichym, zdławionym niemal głosem.

„Dlaczego nie potrafię mówić tak ostro i zdecydowanie jak ona?” – myślała z rozpaczą. „Dlaczego tak się jej boję? Czy mój ojciec także z tego powodu był stale nieobecny? Gdybym była mężczyzną, uciekałabym stąd jak on”.

Jednak wcale nie była tego taka pewna.

– Chcesz specjalnie jechać przez pół Europy na jeden koncert? – spytała chłodno Marta.

– Tak. Marzę o tym. A poza tym Ala chce mnie spotkać. Wieki całe nie rozmawiałyśmy ze sobą. Listy nie wystarczają.

– Ona może i rzeczywiście chce się z tobą widywać – zgodziła się Marta ironicznie. – Ma wtedy komu opowiadać o swoim życiu, sukcesach i triumfach, o swojej samodzielności. W tobie ma wdzięcznego słuchacza. Przecież patrzyłaś w nią jak w obrazek, kiedy tylko widziałyście się.

– Nie, to nie tak – zaprotestowała Basia, ale matka przerwała jej kategorycznie.

– Nie jest tak? Przecież widziałam, kiedy tu była ostatnio, bodajże dwa lata temu. Po jej wyjeździe chodziłaś jak nieprzytomna. Roztoczyła przed tobą obraz paryskiego życia, a ty przyjęłaś to tak bezkrytycznie.

– Mylisz się, mamo. Ona odpowiadała tylko na moje pytania. Tak – dodała zuchwale. – Zadawałam jej wiele pytań. Zwiedziła tyle miejsc, mieszka na stałe we Francji, ma matkę w Algierii. Zna wielu ciekawych ludzi. Nie musi się tym chwalić, wszyscy o tym wiedzą. Ma też duży talent. Ja nie mam pojęcia o muzyce. O co ona miałaby pytać mnie? Ja nie mam o czym opowiadać. Spędziłam tu całe życie, raz jeden tylko stąd wyjechałam. Nie znam ludzi, nie spotkałam tu nikogo ciekawego.

– To pewnie moja wina? – spytała z sarkazmem Marta.

– Ala jest skromną osobą, dobrze o tym wiesz. – Basia nie odpowiedziała na to zaczepne pytanie. – A ma z czego być dumna.

– Jest już późno – przerwała matka. – Jutro musimy wcześnie wstać. Pojedziesz do Dąbskiego do Ponierowa. Do tej pory spóźnia się ze sprawozdaniem z mleczarni.

Basia podniosła na matkę wzrok. Była już zmęczona, zrezygnowana, ale czuła, że musi kontynuować walkę.

– Mamo, nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

– Na jakie pytanie? – Marta odwróciła się zdumiona od drzwi.

– Czy mogę pojechać do Paryża, na koncert.

Marta westchnęła i podeszła do córki. Była od niej niższa, więc musiała podnieść głowę, by spojrzeć jej w oczy.

– Moja droga – rzekła wreszcie – myślę, że sama sobie odpowiesz na to pytanie jutro rano. Mamy tu tyle pracy, żniwa w pełni, pogoda wymarzona. Dobrze wiesz, że musimy stale trzymać rękę na pulsie, że nie wolno nam zaufać innym ludziom. Jesteśmy kobietami, a mężczyźni, którzy u nas pracują, nasi rządcy, tylko patrzą, kiedy nas oszukać. Jeśli jednak uważasz, że wolno ci zostawić mnie samą z tym wszystkim…

Basia już wiedziała, że przegrała. Jeśli matka ucieka się do takiego argumentu, to nie ma rady.

– Krótko mówiąc, nie wolno mi jechać – rzekła ze smutkiem i łzami w oczach. – Na jej poprzednich koncertach też nie byłam, pomimo zaproszeń. Tak dawno jej nie widziałam.

Tak bardzo marzyła o tym wyjeździe!

– Ona też tu nie przyjeżdża, pomimo zaproszeń – odparła Marta.

– Nie przyjeżdża, bo ciągle jej docinasz – krzyknęła w końcu Basia. – Każdym gestem, każdym spojrzeniem, każdym słowem dawałaś jej do zrozumienia, co o niej myślisz.

– Moje dziecko – Marta zdobyła się w końcu na łagodny ton – ja trochę znam ten świat i ludzi, wśród których ona się obraca. Zapewniam cię, że nie tylko nasz zaścianek to potępia. Żadna przyzwoita rodzina w Paryżu nie zgodziłaby się na to, aby córka w ten sposób żyła. Jest jeszcze taka młoda, a zarabia na utrzymanie, choć nie musiałaby, gdyby mieszkała z rodziną. Ma własny dom, choć strach pomyśleć, jak go prowadzi. Zaprasza do tego domu podejrzane towarzystwo. Jacyś malarze, pożal się Boże literaci, podrzędni aktorzy, kobiety lekkich obyczajów, nihiliści. Nie zaprzeczaj, bo tak jest. Żadne przyzwoite, dobre towarzystwo nie zadaje się z nimi. Nie zakładają normalnych rodzin. Z Alicją też tak będzie, nawet jeśli jeszcze nie jest. Na razie jest jeszcze bardzo młoda. Zmierza jednak prostą drogą do nieszczęścia, wierz mi. Próbowałam temu zaradzić, ale nie słuchała mnie. Od razu uznała, że jestem jej wrogiem. Trudno, nie moja córka… Nie zmienię jednak zdania. Jeżeli kobieta nie spełnia w życiu swojego powołania, to prędzej lub później zejdzie na złą drogę. Ewentualnie sprowadzi sobie na głowę inne nieszczęście. Tak jest świat ułożony. Żyjemy nie dla siebie, ale dla innych.

– Ona jest moją jedyną przyjaciółką! – wybuchnęła wreszcie Basia z rozpaczą. – Jej bracia to jakby moi bracia. Ala mogłaby być moja siostrą. A tymczasem nawet nie możemy się spotkać.

– Myślisz, że nie chciałam tego samego? Chciałam mieć w niej drugą córkę. Współczułam dziecku wychowującemu się bez ojca i porzuconemu przez matkę w obcym kraju. Zofia Matzer zostawiła najpierw męża i synów. Wiesz przecież, jak było. Poznała mężczyznę młodszego od siebie, właściwie młodego chłopaka, i wyjechała z nim, niespełniona, marna aktoreczka. Dlaczego zabrała ze sobą tylko maleńką córkę, a zostawiła chłopców? Przecież nie kochała żadnego ze swoich dzieci. Ja nie wiem, a Joachim nie chciał podejmować tego tematu. Pragnął jednak odzyskać najmłodsze dziecko, tym bardziej że jego była żona związała się z kolejnym mężczyzną i wyjechała z nim do Algierii. Córkę powierzyła niejakiej Gracji Conti, kobiecie żyjącej nie wiadomo z czego i otaczającej się bardzo podejrzanym towarzystwem. Była jednak Zofii przyjaciółką od serca, a najdziwniejsze, że nic nie dało się zrobić z faktem, że to właśnie tamta, a nie Joachim, zajęła się dzieckiem. Ala zdążyła napatrzyć się tam na niejedno, nasiąkła atmosferą panującą w domu tej kobiety, dziecko przecież chłonie wszystko. Myślisz, że Joachim i ja patrzyliśmy na to obojętnie? Byliśmy tam cztery razy, chcieliśmy nakłonić małą, by zechciała wrócić z nami do domu. W dodatku twój ojczym natrafił na jakieś niezrozumiałe dla mnie przeszkody prawne. Nie chciał o nich mówić, ale podobno nie mógł zabrać dziecka siłą. A mała Alunia, niestety, nie zamierzała z dobrej woli z nami wracać. Za skarby świata nie chciała nawet o tym słyszeć. A ja marzyłam, że mogłybyście wychowywać się razem, jak siostry. Ona jednak wolała Paryż i mieszkanie u tej kobiety. Łaska boska, że miała talent muzyczny i Joachim mógł ją chociaż oddać do konserwatorium. Chociaż tyle się udało… Jednak co z tego, skoro dziewczyna żyje teraz, jak chce, i w dodatku wśród takich ludzi.

– Mimo to Ala jest mi bardzo bliska…

Marta ponownie zaczęła tracić cierpliwość. Te same rzeczy tłumaczyła już Barbarze nie raz, lecz nic to, jak widać, nie dawało. Córka zaczęła ją już drażnić. Wybiła godzina pierwsza w nocy i Marta nie zamierzała kontynuować tej rozmowy.

– To tylko ty uważasz ją za przyjaciółkę – zauważyła oschle. – Bądź pewna, że sama niewiele dla niej znaczysz. Alicja czasem łaskawie zwraca na ciebie uwagę, ale tylko wtedy, gdy nie ma nic lepszego do roboty. Ty jesteś spoza jej świata. Patrzy na ciebie z góry, a mnie nie cierpi. Nic ci po takiej znajomości. Trzymaj się tego, co już masz. A teraz pozwól, że pójdę odpocząć. Jesteś w tak egzaltowanym nastroju, że dalsza rozmowa nie ma żadnego sensu, a jutro czeka nas kolejny dzień pracy.

Barbara długo jeszcze siedziała w swoim pokoju przed lustrem, ale wcale nie dlatego, że podziwiała swój wygląd. Patrzyła wprawdzie w swoje odbicie, ale nie widziała nikogo oprócz dwóch małych dziewczynek, które poznały się kiedyś w tym domu i przyrzekły sobie wieczną przyjaźń. Dziesięcioletnia wówczas Ala spędziła tu wtedy cały miesiąc. Te wakacje sprawiły, że obie stały się wtedy sobie tak bliskie jak siostry. Potem przyjechali także obaj chłopcy i wydawało się, że cała czwórka będzie już trzymać się razem. Nie do końca tak się stało. Po wakacjach przybrane rodzeństwo Basi wyjechało do swych szkół, do swych zajęć, a Ala wróciła do dalekiego Paryża. Pozostały listy i poczucie pewnej wspólnoty, a Basia od tej pory czekała z utęsknieniem na każdą wiadomość, wakacje i święta, na każdy przyjazd.

Chłopcy pojawiali się regularnie, z Alą sprawa była bardziej skomplikowana. A przecież dla Barbary byli to jedyni przyjaciele, jakich miała w swoim niełatwym, samotnym i zapracowanym młodym życiu. Nigdy też nie pozbyła się przeświadczenia, że byli od niej mądrzejsi, lepiej wykształceni, a do tego w przeciwieństwie do niej swobodnie poruszali się po świecie.

A może matka miała jednak rację? Może rzeczywiście Ala traktowała ją, Barbarę, trochę protekcjonalnie, trochę z góry? Nawet gdyby ona, Basia, nie istniała, Alicja nadal miałaby innych przyjaciół i kolorowy, pełen wrażeń świat.

Przyjaźń to podobno jedna dusza w dwóch ciałach. Czy tak było z nimi dwiema?

Rozdział 5

Najczęściej z całej trójki rodzeństwa Matzerów do Zaborowa przyjeżdżał Jaś. Wszyscy go tu lubili, od domowej służby poczynając, na jaśnie państwu w okolicznych dworach kończąc.

Miał dar zdobywania przyjaciół i sympatii. Wesoły, bezpośredni i oczytany, posiadał, podobnie jak ojciec i starszy brat, talent do nauk ścisłych. Jaś nie był fizycznie podobny do rodzeństwa. Miał jasne, trochę nawet rudawe, sterczące niesfornie w różne strony włosy, a także wesołe, szaro-niebieskie oczy. Był wysoki, chociaż niższy od brata, i szczupły, choć o masywniejszej sylwetce niż Robert. Basia lubiła go bardzo i nigdy nie czuła się przy nim skrępowana, co zdarzało się jej w obecności Roberta. Jaś nigdy nie stwarzał żadnego dystansu między sobą a innymi ludźmi. Nawet gdy przyjeżdżał do Zaborowa po dłuższej nieobecności, Barbara miała takie wrażenie, jakby widzieli się poprzedniego dnia. W przypadku Roberta i Ali – musiała to przyznać sama przed sobą – tak nie było.

– Żałuję ogromnie tego koncertu – westchnęła, gdy oboje z Jankiem spacerowali polną drogą wzdłuż szumiącego zagajnika.

Było późne, letnie popołudnie, przesycone balsamicznym powietrzem i wszystkimi zapachami tej pory roku. Basia po całym dniu ciężkiej pracy właśnie popołudnie i wieczór ceniła i lubiła najbardziej. Kochała spacery. Musiała przyznać sama przed sobą, że latem nie ciągnęło jej do lektury. Zaś piesze lub konne wycieczki uwielbiała od dzieciństwa.

– W Paryżu nie miałabyś jednak takich widoków – odparł Janek, wskazując na łąkę upstrzoną kaczeńcami, stokrotkami i makami. W oddali ciągnęły się falujące łany zbóż, a po prawej stronie pól na horyzoncie szumiał las. – Nigdzie nie widziałem piękniejszych krajobrazów.

– Niewiele więcej widziałam w życiu, ale myślę, że tu jest w istocie bardzo pięknie – przyznała dziewczyna. – Nie umiałabym chyba żyć gdzie indziej. Czasem jednak pragnęłabym wyrwać się stąd, choćby na trochę… Powiedz mi, ale tak szczerze… Czy Ala była bardzo rozczarowana, że obie z mamą nie przyjechałyśmy do niej? Czy była zła? W liście nic na ten temat nie wspomniała.

– Była rozczarowana – skłamał gładko Jaś, który spodziewał się tego pytania i miał już od dawna przygotowaną odpowiedź. – Jednak Ala rozumie waszą sytuację. Wie, w czym rzecz. Marta nie chciała ruszać się z domu, a ty nie chciałaś zostawiać matki samej z całą robotą na głowie. Sama przyznała, że termin jej koncertu nie uwzględniał prac polowych w Zaborowie.

Ostatnie zdanie wypowiedział wesołym, żartobliwym tonem, mając nadzieję, że jego odpowiedź zabrzmi wiarygodnie.

W istocie, Ala chyba niespecjalnie przejęła się nieobecnością dziedziczek z Zaborowa. Albo nie miało to dla niej znaczenia, albo zręcznie maskowała niezadowolenie. W każdym razie nie drążyła tematu. Janek przyznawał sam przed sobą, że nie rozumiał własnej siostry.

– Dobrze, że chociaż ty, Robert i Joachim tam pojechaliście – odezwała się po chwili Basia. – Inaczej Ala byłaby tam zupełnie sama w tak ważnym dla siebie czasie.

– Och, ona nigdy nie jest sama – odparł beztrosko Jaś. – Tłumy ludzi kręcą się przy niej bezustannie. Była w swoim żywiole. Tak naprawdę my trzej niewiele z nią rozmawialiśmy. Ani jednego wieczoru nie spędziliśmy razem, we czworo. Wierz mi, niewiele straciłaś. Mnie to bardzo męczyło, a co dopiero ojca i Roberta. Gwar, obcy ludzie w domu, przychodzący i wychodzący o każdej porze dnia i nocy, siedzenie po knajpach niemal do rana. I te nerwy przed koncertem… Najchętniej więcej bym tam nie jeździł. Zdecydowanie bardziej podoba mi się tutaj.

– Jesteś jej bratem – próbowała zaprotestować Basia, ale bez przekonania.

– Niewiele to znaczy, wierz mi. Myślę, że ty jesteś mi bardziej siostrą niż Ala. Nie pamiętam już nawet, kiedy ostatnim razem mogłem swobodnie z nią porozmawiać, bez obecności obcych ludzi. Ala tak naprawdę nie ma ojca, matki i braci. Nie potrzebuje naszej rodziny.

„Może i mnie nie potrzebuje” – pomyślała ze smutkiem Basia. „Czy chociaż domyśla się, że ja potrzebuję jej?”

– A Robert? Czemu z tobą nie przyjechał? – spytała cicho.

– Ach, Robert! – Janek roześmiał się. – Wyobraź się, że zakochał się ten idiota…

Barbara gdzieś w środku poczuła lekkie ukłucie. Od dzieciństwa w tajemnicy podkochiwała się w Robercie. Przecież tak naprawdę nie był jej bratem i nie wychowywali się razem. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to uczucie pozostanie nieodwzajemnione i ma być w dodatku jej tajemnicą. Zadziwiające było jednak to, że nie mijało. Z Robertem nie umiała tak żartować jak z Jasiem, a podczas rozmowy z nim cały wysiłek koncentrowała na tym, by nie zdradzić się przed nim i przed innymi spojrzeniem, drżeniem głosu, rumieńcem. Na co dzień o tym nie myślała. Wystarczyło jednak, że Robert przyjechał, przysłał list czy ktoś o nim wspomniał… To oczywiście było beznadziejne i nie miało przyszłości, a jednak słowa Janka zbiły ją z tropu. Szczerze mówiąc, nie spodziewała się takich wieści. To raczej Janek był stale zakochany. Zakochiwał się, odkochiwał i flirtował, z kim popadło. Robert zaś był poważnym studentem, który bez przerwy się uczył. Nie chciał i nie miał czasu na zabawy. Skoro jednak się zakochał – jak twierdził jego brat – to musiało być coś poważnego. Bowiem w życiu Roberta istniały wyłącznie sprawy ważne.

– Ala wynajęła pokój w swoim domu jakiejś młodej Francuzce, która ma w życiu niemal same problemy – mówił tymczasem Janek wesołym, lekkim tonem. – Studiuje w L’École de Physique et de Chimie i dodatkowo dorabia korepetycjami z przedmiotów ścisłych. Ale wierz mi, cudo! Przepiękna dziewczyna, lecz nie należy do towarzystwa mojej siostry, a nawet wyraźnie się od niego dystansuje. Po wykładach wraca do domu i uczy się całymi godzinami albo idzie douczać tępe dzieciaki. W domu prawie się nie odzywa, tak jak mój brat, więc oczywiście wpadła mu w oko. Nic jednak z tego nie będzie. Ten cymbał nie umie rozmawiać z dziewczynami. Ona też traktuje go obojętnie. Lecz przynajmniej łączą ich wspólne zainteresowania, więc dwoje tych milczków albo czasem wymienia się poglądami naukowymi, albo siedzi razem i milczy. Można skonać ze śmiechu, gdy się na to patrzy.

„No tak” – pomyślała Basia. „Zatem nie mam się czym przejmować”.

– Dlaczego więc uważasz, że Robert jest zakochany? – spytała, zdumiona i lekko ubawiona.

– Czy ja wiem? – Jaś zastanowił się przez chwilę. – Jak na niego, to w sumie niezwykłe. Lubi jej towarzystwo, lubi sobie z nią pomilczeć. Przy innych kobietach zachowywał się tak, jakby kij połknął. Przy niej czuje się dobrze i swobodnie. On nigdy naprawdę się nie zakocha. Nie potrzebuje uczuć, porywów i… no wiesz… – zawahał się – jakby to ująć… cielesności.

Basia zmieszała się, ale po chwili roześmiała. Właściwie sama siebie nie rozumiała. Ona czuła to wszystko – zmysły, cielesność (cóż to za słowo!). To pojawiło się w niej nieproszone. Wiedziała, że Robert znajdował się poza jej zasięgiem. Niby nie byli rodzeństwem, ale ich rodzice byli małżeństwem. Zawsze przecież zakładała, że Robert zwiąże się w końcu z jakąś kobietą. Nagle poczuła ulgę i pomyślała z sympatią o tej młodej studentce z Paryża. Żona, która będzie dla Roberta tylko przyjaciółką… Nie połączy ich uczucie ani zmysły, tylko wspólna naukowa pasja. To w pewnym sensie tak, jakby Robert nadal był wolny. Tak, to byłoby niezłe.

– Oby do tego doszło – powiedziała na głos.

Janek zatrzymał się i spojrzał na nią zdumiony, nie rozumiejąc, o czym ona mówi.

– Oby się z nią ożenił – wyjaśniła wobec tego ze śmiechem. – Potem ożenimy ciebie, a później wydamy za mąż Alę…

– W to ostatnie wątpię – przekomarzał się z nią. – Nikt jej nie zechce. Nie w takim cyrku, jaki widziałem w jej domu i życiu. Ten człowiek nie zaznałby przy niej chwili spokoju. Powiedz lepiej, co z tobą? Za kogo ciebie wydamy?

– Za nikogo – odparła wesoło. – Nigdzie się nie ruszam, a tu w okolicy nikt mi się nie podoba. Co mi tam! Zostanę starą panną. Obie będziemy starymi pannami.

Rozdział 6

Latem 1908 roku Barbara dostała z Paryża list, na który czekała już od dawna. Miał zapowiadać zmiany w życiu rodzinnym, ale tego ani ona sama, ani nikt inny jeszcze nie przewidywał.

 

Droga Basiu – pisała Alicja – jak zwykle żyję intensywnie, nawet nie wiem, kiedy zaczyna i kończy się dzień. W domu miałabym totalny rozgardiasz, gdyby nie moja nowa lokatorka, Nicole Perrier. Szczęśliwie ma smykałkę do gospodarstwa i ogarnia jakoś mój dom, dlatego biorę od niej grosze za wynajem pokoju. Sądzę zresztą, że opowiadał ci już o niej Janek, bo on zazwyczaj nie potrafi utrzymać języka za zębami. Wyobraź sobie jednak poważną studentkę nauk ścisłych w moim domu pełnym moich przyjaciół. Czasem naprawdę jej współczuję, bo nie wiem, jakim cudem jest w stanie skupić się nad książkami w takich warunkach. Do tego wszystkiego jest wprost niewiarygodnie piękna i moi przyjaciele oraz koledzy dosłownie głupieją na jej widok, a ona w ogóle ich nie zauważa. Ta dziewczyna jest albo nieświadoma własnej urody, albo też nic jej to nie obchodzi. Zachowuje się jak typowy mól książkowy, dokładnie taki jak mój brat Robert. Nic więc dziwnego, że, ku uciesze wszystkich, zaprzyjaźnili się ze sobą. Wszyscy się z nich śmieją, ale też każdy przyznaje, że pasowaliby do siebie. Cóż z tego jednak, gdy najwyraźniej wystarczy im wspólne milczenie nad jakimś zagadkowym wzorem matematycznym albo reakcją chemiczną. Zaiste, nasz świat nosi czasem dość specyficzne indywidua.

Co do mnie, to intensywnie pracuję i intensywnie żyję, choć inaczej niż ty. Poznałam ostatnio pewnego miłego i naprawdę interesującego młodego człowieka. To Oliwer Harthwith, jest Amerykaninem i pochodzi z Georgii. Nie ma pojęcia o sztuce i muzyce, uwielbia za to słuchać, gdy ja mu o tym opowiadam. Przyjechał do Paryża na studia, nie zauważyłam jednak, aby uczęszczał regularnie na zajęcia. Sądzę, że pobyt w Europie służy mu bardziej jako sposobność wyrwania się spod skrzydeł konserwatywnych rodziców z konserwatywnego amerykańskiego Południa. Jest jednak miły i dobrze wychowany, traktuje mnie jak damę i chyba, jak do tej pory, nikogo nie lubiłam bardziej niż jego. Poznał nas Raul Renet. Poznał, a teraz chyba tego żałuje i snuje jakieś ponure przepowiednie niczym Pytia z Delf. Czasem już sama nie wiem…

 

Barbara odłożyła list, nie doczytawszy go do końca. Nie wiedziała dlaczego, ale zawarta w nim treść nie zrobiła na niej miłego wrażenia. Kolejny przyjaciel w życiu Ali! Wyskakiwali jak króliki z kapeluszy różnych magików. Gdzie się nie obejrzała, tam nowy przyjaciel, a bywało, że i wielbiciel. Wielbiciele nie mieli szans na poważne potraktowanie i tego Barbara u swojej przybranej siostry też nie lubiła. Ten nowy, ten Amerykanin z Georgii zniknie za kilka tygodni, jak i inni jego poprzednicy. O nim, zdaniem Barbary, nie watro było nawet myśleć. Bardziej niepokoił ją ten Raul Renet, bardzo niejasna i zagadkowa postać w życiu Ali. Przyjaciel, który pomógł jej kupić dom za pieniądze, które dostała od matki. Raul w jakiś dyskretny i niewyjaśniony sposób był obecny od jakiegoś już czasu i wywoływał tą obecnością niezadowolenie całej rodziny Matzerów. Jeden tylko Janek nie potrafił wyrazić jednoznacznego poglądu na jego temat. Prawda była taka, że Ala nie musiała o nic w życiu się martwić, bo od rozwiązywania ewentualnych problemów był starszy od niej o osiem lat jej przyjaciel Raul. To on ustalał warunki jej kontraktów i koncertów, to on pilnował regularnego opłacania przez nią różnych rachunków, to on sprawdzał, kim są ludzie, którzy zlecali jej lekcje gry dla swoich dzieci. To również Raul Renet sprowadził do domu Ali tę młodą Francuzkę, która, mając jakieś bliżej nieokreślone kłopoty, potrzebowała dachu nad głową i przy okazji zajęła się gospodarstwem równie młodej właścicielki tego domu.

Zdaniem rodziny Matzerów cała ta sytuacja była nieokreślona i niestereotypowa, włącznie z ludźmi, którzy otaczali Alę, i z nią samą zresztą także. W tej sprawie Basia po cichu zgadzała się z matką. Osoby, wśród których żyła na co dzień Ala, były mogły okazać się niebezpieczne z różnych powodów. Taki Raul Renet był zaś postacią na wskroś tajemniczą, a jego przyjaźń z Alą wielce podejrzana. Joachim Matzer nie wierzył w czyste intencje tamtego młodego mężczyzny względem Ali. Marta też nie wierzyła. Ich zdaniem po prostu tego typu przyjaźnie i układy między młodą dziewczyną a kilka lat starszym od niej człowiekiem miały oczywisty i jednoznaczny kontekst. Nic jednak w tej sprawie nie mogli zrobić, bo Ala, zapewniwszy ojca i braci jakiś czas temu, że nic niestosownego nie łączy jej z Raulem Renetem, zbudowała wokół tej kwestii mur nie do przebicia i więcej mówić o tym nie chciała. Swoją zaś niezależność od rodziny ugruntowała w sposób konsekwentny, stanowczy i skuteczny.

Barbara wiedziała, że Raul był przez kilka lat związany z młodą, obiecującą malarką o imieniu Emily. Nie pobrali się jednak, chociaż nie było ku temu żadnych przeszkód. Rodzina tej dziewczyny, oburzona całą sytuacją, postawiła jasne ultimatum, a następnie zerwała z nią wszelkie kontakty. Cała sprawa zakończyła się bardzo smutno. Emily rozchorowała się i zmarła na gruźlicę. Pomimo że Raul zawiadomił jej rodzinę, najpierw o chorobie, a po kilku miesiącach o jej śmierci, nikt z jej krewnych nie przyjechał, aby ją odwiedzić, gdy jeszcze żyła. Gdyby nie fakt, że na pogrzeb w imieniu rodziny zmarłej przyjechał jeden z jej braci, Raul był gotów nawet uwierzyć, że jego listy i zawiadomienia nigdy do tych ludzi nie dotarły. Pogrzeb był katolicki, bo Emily przed śmiercią zażyczyła sobie spowiedzi, komunii i rozmowy z kapłanem, co zszokowało wszystkich jej przyjaciół i znajomych. To może też sprawiło, że jedna osoba z jej rodziny jednak na ceremonię pogrzebową przybyła. Od tamtego czasu Raul nie związał się już z nikim na stałe, a tylko w razie potrzeby pomagał Ali. Wieść niosła, że taka była wola zmarłej, która, pomimo tego, że była od Ali starsza, przyjaźniła się z nią. Po śmierci tamtej młodej malarki Raul i Ala byli dla siebie jak starszy brat i młodsza, potrzebująca niekiedy pomocy, siostra, choć większość rodziny Ali nie potrafiła tego zaakceptować.

Basia w to akurat wierzyła, lecz nie podobała się jej ta przyjaźń z innego powodu. Uważała, że ów Raul Renet ma po prostu zły wpływ na Alę, że bawiąc się w jej brata, dodatkowo odciągał ją od jej prawdziwej rodziny, prawdziwych braci. Barbara wiedziała, że Raulowi nigdy nie brakowało kobiet i zmieniał je jak rękawiczki. Ali to nie dotyczyło, wszak traktował ją jak siostrę. Jednak znana była Barbarze jego niechęć do religii i Kościoła, co we Francji nie było wprawdzie czymś odosobnionym, jednak mogło dodatkowo oddalać Alicję od zwyczajów kraju, w którym przecież niegdyś przyszła na świat. Jednym słowem Raul Renet był w oczach panny Majewiczówny postacią szemraną, tajemniczą i niebezpieczną i zawsze, ilekroć Alicja o nim wspominała, Basia odkładała jej listy na bok.

Fakt pozostawał jednak faktem, że listy z Paryża przychodziły nieregularnie i nieczęsto.

Tymczasem minęło lato, nastała szara, długa jesień, która dla Zaborowa oznaczała odpoczynek od intensywnych prac polowych. Potem przyszedł grudzień, a wraz z nim adwentowe ceremonie i oczekiwanie na święta.

Tego roku Jaś i Robert przywieźli ze sobą na Boże Narodzenie dobrego kolegę ze studiów – Olafa Lityńskiego. Był on synem zubożałych polskich emigrantów, którzy przed laty osiedlili się w Zurychu, i studiował tam medycynę razem z Robertem. Młody człowiek niemal od razu porwał swoją osobowością i urokiem prawie cały zaborowski pałac, od kuchni po salony. Jednak to panna Basia Majewiczówna miała zapamiętać na całe życie zarówno dzień przyjazdu chłopców, jak i cały ich świąteczny pobyt.

Był to wieczór, a przynajmniej zapadł już zmrok, jak to bywa w krótkie grudniowe dni. Dzień wszystkich mieszkańców dworu zaczynał się wcześnie. Jedni zaczynali codzienną pracę i krzątaninę, inni maszerowali na roratnie msze do kościoła. Obie panie dziedziczki nie były tu wyjątkiem. Pomimo że jesień i zima były, jak to się rzekło, czasem odpoczynku od prac polowych, to jednak w grudniu, z racji zbliżających się świąt trwało ożywienie. Popołudniami trochę „zwalniano”. Basia czytała książkę przy kominku w bibliotece. Ciepło dawało jej poczucie bezpieczeństwa, spokoju, ale też usypiało. Za oknem panował już mrok, tylko białe płatki śniegu stanowiły bajkowy kontrast z ciemnością. Książka wypadła z rąk zmęczonej dziewczyny i Basia na moment się zdrzemnęła.

W pewnej chwili za oknem rozległ się odgłos dzwoneczków umieszczonych przy saniach. Majewiczówna drgnęła i otworzyła oczy. Goście? Poczta? Oby to była poczta! Może Ala zmieniła pierwotny zamiar i jednak przyjedzie? Nagle usłyszała hałas i głośne śmiechy na podjeździe, a potem na dole w holu. Jaś i Robert! Już są! A przecież mieli przyjechać dopiero za dwa dni!

Skoczyła na równe nogi i nawet nie przeczesała palcami nieco rozwichrzonej fryzury. Pospiesznie przygładziła sukienkę, bynajmniej nie pierwszej elegancji, ale zwykłe, codzienne ubranie do pracy w domu, i pobiegła w kierunku schodów prowadzących na parter. Z okrzykiem radości zbiegła po stopniach na dół i dopiero tam ujrzała, że służba ochoczo uwija się wokół trzech młodzieńców. Oczywiście wiadomo było, że razem z synami doktora Joachima przyjechać ma ich kolega ze studiów, a właściwie bliski przyjaciel Roberta. Lecz Basi zupełnie wypadło to z głowy. Goście w okresie świątecznym nie byli zjawiskiem nieznanym w Zaborowie. Przeważnie z rodziną Matzerów spędzał święta albo jakiś owdowiały, samotny przyjaciel profesora, albo ktoś z dalekich krewnych lub powinowatych pani domu, czasem jacyś koledzy chłopców jeszcze z czasów szkolnych. Nie było to zatem nowością dla Basi i zawsze zadbała o odpowiedni wygląd, zanim pokazała się jakimkolwiek gościom. Dlaczego nie zrobiła tego tym razem? Nigdy potem nie umiała sobie odpowiedzieć na to pytanie. Ten jeden jedyny raz na powitanie obcego dla niej człowieka w domu miała na sobie roboczą suknię, na którą w ostatniej chwili narzuciła zabrany z kanapy jedwabny szal. Włosy splecione w luźny warkocz były w nieładzie spowodowanym krótką drzemką. Biegnąc na spotkanie przybranych braci, w ogóle jednak o tym nie myślała.

Jaś swoim zwyczajem obcałowywał wszystkie służące, ściskał Martę, żywiołowo witał się z ojcem, który przyjechał już z Warszawy poprzedniego dnia. Na widok zbiegającej po schodach Basi skoczył na jej spotkanie, chwycił ją wpół i zakręcił nią kilka razy wokół siebie. Niewiele brakowało, a przewróciliby się oboje z powodu małej komody. Warkocz Barbary nie był już warkoczem, lecz bezładną plątaniną włosów, gdy dziewczyna, zaczerwieniona i bez tchu, stanęła przed gościem.

– To jest właśnie nasza przybrana siostra Barbara – przedstawił ją ze śmiechem zdyszany Janek, a potem zwrócił się do niej: – A to Olaf Lityński, naprawdę bardzo pozytywny facet.

– Zapewne inaczej wyobrażałeś sobie naszą arystokrację – zwrócił się do przyjaciela wesołym tonem Robert – ale, jak widzisz, ja, mój brat i nasza prawie siostra nie stosujemy się do reguł i etykiety.

– A tak się starałam – dodała z pozorną naganą Marta.

Śmiech zamarł na twarzy Barbary, gdy spojrzała na gościa. To, że był zabójczo przystojny, to jedno. Nawet ona widywała czasem przystojnych mężczyzn i żaden nie zrobił na niej wrażenia, żaden jej nie onieśmielał. Aż do tej pory. Olaf patrzył jej prosto w oczy, tak jak nikt wcześniej tego nie robił. Miała wrażenie, że to jego spojrzenie wchodzi w głąb jej myśli, uczuć, że widzi jej pragnienia, samotność, codzienność, głód przyjaźni, dobrego towarzystwa i… czegoś jeszcze. Nie był to do tej pory głód miłości. Od lat skrycie kochała Roberta i całkowicie jej to wystarczało. I tak zamierzała zostać starą panną, wiedząc, że to uczucie pozostanie niespełnione i nieodwzajemnione.

A teraz w jednej chwili doznała wstrząsu i objawienia. Ten młody człowiek patrzył na nią tak, jak nikt wcześniej. Widziała w jego oczach uznanie i coś, czego nie potrafiła jeszcze do końca zdefiniować, coś, co chyba nie do końca było właściwe. Jak by to określił Janek? Coś… cielesnego. Olaf patrzył na nią jak na kobietę z krwi i kości, a nie jak na nieziemskie, poetyckie zjawisko. Czy i inni stojący wokół to zauważyli? Miała nadzieję, że nie. Wiedziała już, o co mu chodziło. Powinna była się oburzyć, ale… tak się nie stało.

Nigdy potem nie pamiętała, jakie były ich pierwsze skierowane do siebie nawzajem słowa. Pewnie zwykła formułka powitania. Pewnie nikt nic niezwykłego nie zobaczył. To raczej ona spostrzegła spojrzenia dwóch młodych pokojówek rzucane na Olafa. Też im się podobał. Wysoki, postawny szatyn i to niepokojące, śmiałe spojrzenie ciemnoszarych oczu…

– Marto, co za zapachy! – zawołał Robert – Przysięgam, że zjadłbym konia z kopytami.

– Nic nie jedliśmy od wczoraj – dodał Janek.

– Matko Boska! Paniczu! – zawołała ze zgrozą Felicja Józefowa, zasłużona kucharka z Zaborowa, która miała na tyle silną pozycję w domu, że mogła zawsze przyjść z kuchni i wyrazić swoje zdanie.

– Ledwo zdążyliśmy bilety na pociąg kupić – usprawiedliwiał się Jaś. – Z pieniędzy zaś niewiele nam już zostało, by kupować po drodze jedzenie. Zresztą post…

– Jaki post?! Od razu widać, że z zagranicy pan przyjechał, to i święta się panu pomyliły.

– Zaraz siadamy do kolacji – zakomenderowała Marta. – Przyznam, że nie spodziewaliśmy się was dzisiaj, ale to tym większa radość dla nas. Musimy też z córką ogarnąć się trochę, bo to wiadomo… dzień jak co dzień. Roboty mnóstwo.

Dopiero teraz Barbara przypomniała sobie o własnym wyglądzie. Obie młode pokojówki wyglądały chyba schludniej niż ona. W obecności Jasia i Roberta nie miało to nigdy większego znaczenia. Teraz jednak zaszła nowa okoliczność w postaci ich przyjaciela.

Majewiczówna nie pamiętała już, kiedy tak starannie czesała się i przebierała do zwykłej kolacji. Ale też po prawdzie nie była ona taka zwykła. Rozpierała ją nieopisana wprost radość, że obaj przybrani bracia już przyjechali, że spędzą tu nie tylko Boże Narodzenie, ale i Nowy Rok. Zostaną na całe dwa tygodnie! Ich przyjazd zawsze ożywiał dwór. Także ich ojca, który zamierzał tu spędzić najbliższy miesiąc.

– O ile wiem, pan nie zna naszego kraju – spytała podczas posiłku Marta, zwracając się do gościa.

– Nie, pani – odparł Olaf. – Urodziłem się w Zurychu, tam spędziłem dzieciństwo i młodość.

– Rodzice pana żyją?

– Tak. Mieszkają w Zurychu, podobnie jak moje siostry. Dwie starsze są już zamężne, najmłodsza zaś wciąż jest przy rodzicach.

– Rodzice nigdy nie chcieli wracać do kraju? – zagadnął doktor Matzer. – Czy może i oni urodzili się już na obczyźnie?

– Nie mają do czego wracać. Dziadkowie nie żyją, a dla ojca nie ma tutaj zajęcia. Miał zacięcie naukowe, ale jego odkrycia i wynalazki nikogo tu nie interesowały, a przynajmniej nie na tyle, by je sfinansować. Wreszcie ojciec uznał, że najlepiej zrobi, gdy w końcu poślubi swoją narzeczoną i poszuka szczęścia w innym kraju zamiast dalej czekać na cudowną odmianę losu. Tutaj nie miał widoków na utrzymanie rodziny. Tam, jak się okazało, też nie powiodło mu się o wiele lepiej. Kariery naukowej nie zrobił, ale znalazł pracę jako nauczyciel matematyki i fizyki w szkole średniej.

– Wyobrażam sobie, jak wielkim wysiłkiem finansowym dla pana rodziców musiało być zapewnienie panu wyższej edukacji – wtrąciła Marta.

„Co cię to obchodzi, mamo” – pomyślała zażenowana Basia.

– Zapewne tak było. – Olaf uśmiechnął się. – Szczęśliwie miałem głowę do nauki. Zdobywałem stypendia i to obniżało koszty kształcenia. W miarę możliwości starałem się też pomóc rodzicom. Podczas wakacji szukałem zajęcia i zarobku. Teraz dwie starsze siostry są już zamężne, stąd jest nas mniej na utrzymaniu.

Marta i Joachim pokiwali głowami z uznaniem. Także i Basia spojrzała na gościa życzliwie.

Nie, takich młodych ludzi jak jej bracia i ich przyjaciel tu w okolicy nie znała. Jej zainteresowanie Olafem wzrosło.

– Rodzice z najmłodszą siostrą wyjechali do uzdrowiska w górach – kontynuował Olaf. – Szykowały mi się wobec tego samotne święta, bo nie chciałem podnosić kosztów ich pobytu w górach swoją tam obecnością. Nie żebym płakał z tego powodu jak osierocone dziecko… Niemniej zaproszenie moich przyjaciół na Boże Narodzenie do kraju moich dziadków i rodziców przyjąłem z radością. To doprawdy niezwykłe, że w tak rodzinne święta chcecie państwo gościć kogoś obcego.

– Nie jesteś obcy – zaprotestował Robert. – Jesteś przyjacielem.

– Bardzo się cieszymy z każdego gościa – dodała Marta. – W święta na ogół kogoś gościmy. Są to albo przyjaciele męża, albo moja dalsza rodzina, albo przyjaciele chłopców.

Olaf zerknął na Barbarę, jakby chciał zapytać, czy i jej przyjaciele są tu czasem zapraszani. Odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym smutku i rezygnacji. Czy zrozumiał, że zwyczajnie nie miała kogo zapraszać?

– Mieliśmy wprawdzie nadzieję, że przyjedzie do nas w tym roku córka męża – Marta nie mogła sobie darować sarkazmu – lecz ważniejsze sprawy zatrzymały ją w Paryżu, przynajmniej z jej punktu widzenia ważniejsze.

– Ależ, mamo! – Twarz Basi spurpurowiała.

Doprawdy, matka była niemożliwa. Przecież Olaf był w gruncie rzeczy obcym człowiekiem. Ciągła krytyka Ali wywoływała w Basi irytację i bunt. Postanowiła interweniować.

– Alicja ma w planach koncerty świąteczno-noworoczne w Paryżu – zwróciła się do gościa.

– Nie wiem – odparł pogodnie Olaf – jaki koncert może konkurować z Zaborowem! Ja zakochałem się w tym miejscu od razu. Droga od stacji kolejowej do pałacu była czymś, czego niedane mi było do tej pory przeżyć i zobaczyć. Prawdziwy powrót do krainy baśni.

– To Ala jest jedną z wykonawczyń na wspomnianych przeze mnie koncertach – odparła Basia. – Ona jest artystką.

Olaf spojrzał zakłopotany na wszystkich wokół.

– Proszę mi wybaczyć – uśmiechnął się – ale nie znam się na muzyce ani na jotę. Nic nie wiem także o koncertach i nie znam nazwisk wykonawców.

– Och! Moja córka nie jest specjalnie sławna – odparł swobodnie doktor Matzer. – Jej nazwisko jest raczej znane jedynie w gronie profesjonalistów i znawców tematu. Te koncerty są dla niej ważne z dwóch powodów. Raz, że je lubi…

– Bardziej niż rodzinę – przerwała mu Marta.

– Lubi występować, lubi publiczność, kocha muzykę – kontynuował pogodnie doktor, najwyraźniej nie czując urazy do żony. – Dwa… to powody zarobkowe. Płacą jej za to. Poza tym utrzymuje się tylko z prywatnych lekcji muzyki.

– Przyznaję, że to dość niezwykłe – rzekł Olaf. – Żadna z moich sióstr nie prowadziła samodzielnego życia z dala od rodziny. Rzeczywiście, przypominam teraz sobie, że Robert opowiadał mi o siostrze…

– To dobrze świadczy o pańskich siostrach i o pańskich rodzicach – odparła Marta z nagłą goryczą w głosie. Spojrzała na męża i widocznie coś zobaczyła w jego posmutniałych oczach, bo potrząsnęła głową i dodała: – Lecz dość już o tym. Co będzie, to będzie. Cieszymy się z pana obecności. Jutro i pojutrze przyjadą też inni nasi goście i przekona się pan, że spokój Zaborowa, którym się pan tak zachwycił, nie utrzyma się w najbliższych dniach.

Rozmawiali jeszcze długo. Chłopcy opowiadali o studiach w Zurychu, wspominali niektóre studenckie przygody i życie towarzyskie. Potem mężczyźni wymienili jeszcze parę uwag na temat polityki. Wreszcie Marta podniosła się z krzesła.

– Już późno – oświadczyła. – Oczywiście, panowie, rozmawiajcie, jak długo będziecie mieli ochotę. Na mnie i na córkę czeka jutro masa pracy. Basia musi jutro udać się do leśniczówki w Sękocinie i wyjaśnić z rządcą sprawę wycinki drzew.

– Chętnie z tobą pójdziemy – zawołał Janek. – Będziemy cię eskortować. Olaf przy okazji zobaczy fantastyczną drogę przez ośnieżony las.

– Nie sądzę, aby do tego doszło. – Basia uśmiechnęła się z lekką ironią. – Wyruszam o siódmej rano. O tej porze będziecie obaj spać jak zabici.

– To barbarzyńska pora, przyznaję – zgodził się Jaś, ale zaraz dodał: – Nie znasz nas jednak. Potrafimy nie spać przez kilka dni i nocy z rzędu, gdy trzeba.

Obaj mrugnęli do siebie porozumiewawczo.

– Nie wstaniecie. – Basia patrzyła na nich kpiąco. – Niemniej ja muszę rzeczywiście odpocząć. Dla pana Olafa przygotowany jest pokój gościnny obok twojego. Przypuszczam, że jeszcze długo będziecie rozmawiać, lecz, na miłość boską, tu nie Zurych! Nie chcę słyszeć żadnych hałasów. Służba też potrzebuje spokoju i odpoczynku. Tu dzień zaczyna się zimą o szóstej rano.

– A latem? – zainteresował się, komicznie wstrząśnięty, Olaf.

– O czwartej – odparł Jaś. – A może w ogóle nie śpią? Ja przynajmniej odnoszę takie wrażenie.

Tak przekomarzając się, wyszli z jadalni i skierowali się na schody.

– A zatem… dobranoc. – Basia zapaliła lampę i przekazała ją Jaśkowi. – Zaprowadź pana Olafa do jego pokoju. Nie będziemy już wołać w tym celu Antoniego. Zdaje się, że niektórzy służący siedzą jeszcze w kuchni przy wieczerzy, ale większość udała się już na spoczynek i śpi…

– To niemożliwe! Zanim państwo zakończą kolację? – Olaf był zdumiony. – Byłem pewien, że służba jest na posterunku do końca.

Barbara uśmiechnęła się pobłażliwie.