Syreny z Cat Island - Edward Guziakiewicz - ebook

Syreny z Cat Island ebook

Edward Guziakiewicz

0,0

Opis

Edward Guziakiewicz przenosi mityczne syreny z wysp Morza Egejskiego na drugą półkulę, na Karaiby, wplatając w swą opowieść o wabiących śpiewem pięknych kobietach z rybim ogonem wątek fantastyczno-naukowy. Pisarz rozpoczął pracę nad tym utworem SF późną jesienią 2009 roku, a ukończył go w lutym 2010 roku.

Akcja toczy się współcześnie na Cat Island na Bahamach, a następnie w Miami na Florydzie. Zafascynowany od dziecka mitem o syrenach Patrick odkrywa, że te tajemnicze istoty naprawdę istnieją. Co więcej, zakochuje się w jednej z nich. Niczym mityczny Orfeusz dociera za swoją ukochaną do zaklętego kręgu, którym władają kosmici. Dochodzi do zdumiewającego wniosku, że zagadkowi obcy od wieków monitorują życie na Ziemi.

Czy uda mu się sprowadzić do Miami piękną syrenę o imieniu Athenais?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 76

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward Guziakiewicz

Syreny z Cat Island

mikropowieść SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-17-6 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Edward Gu­zia­kie­wicz prze­no­si mi­tycz­ne sy­re­ny z wysp Mo­rza Egej­skie­go na dru­gą pół­ku­lę, na Ka­ra­iby, wpla­ta­jąc w swą opo­wieść o wa­bią­cych śpie­wem pięk­nych ko­bie­tach z ry­bim ogo­nem wą­tek fan­ta­stycz­no-na­uko­wy. Pi­sarz roz­po­czął pra­cę nad tym utwo­rem SF póź­ną je­sie­nią 2009 roku, a ukoń­czył go w lu­tym 2010 roku. Mie­ści się on w obej­mu­ją­cym wcze­śniej sześć mi­kro­po­wie­ści zbio­rze „Przy­lo­ty na Zie­mię” jako naj­now­sza siód­ma z ko­lei po­zy­cja z pro­po­no­wa­ne­go tam cy­klu.

Ak­cja to­czy się współ­cze­śnie na Cat Is­land na Ba­ha­mach, a na­stęp­nie w Mia­mi na Flo­ry­dzie. Za­fa­scy­no­wa­ny od dziec­ka mi­tem o sy­re­nach Pa­trick od­kry­wa, że te ta­jem­ni­cze isto­ty na­praw­dę ist­nie­ją. Co wię­cej, za­ko­chu­je się w jed­nej z nich. Ni­czym mi­tycz­ny Or­fe­usz do­cie­ra za swo­ją uko­cha­ną do za­klę­te­go krę­gu, któ­rym wła­da­ją ko­smi­ci. Do­cho­dzi do zdu­mie­wa­ją­ce­go wnio­sku, że za­gad­ko­wi obcy od wie­ków mo­ni­to­ru­ją ży­cie na Zie­mi. Czy uda mu się spro­wa­dzić do Mia­mi pięk­ną sy­re­nę o imie­niu Athe­na­is?

Rozdział pierwszy

Lu­dzie wi­dy­wa­li sy­re­ny od nie­pa­mięt­nych cza­sów. We­dług sta­ro­żyt­nych po­dań te pół-ko­bie­ty, pół-ryby za­miesz­ki­wa­ły małe wy­spy na Mo­rzu Śród­ziem­nym, a tam urze­ka­ją­cym śpie­wem wa­bi­ły że­gla­rzy i za­bi­ja­ły ich z zim­ną krwią. Na­tknął się na nie po­noć Ody­se­usz, król Ita­ki, bio­rą­cy udział w woj­nie tro­jań­skiej. Or­fe­usz miał ura­to­wać ar­go­nau­tów, za­głu­sza­jąc śpiew nimf wła­sną pie­śnią i grą na li­rze. Jed­nak w dwu­dzie­stym wie­ku opo­wie­ści o nich mało kto trak­to­wał po­waż­nie. Tym bar­dziej mało kto łą­czył te mi­tycz­ne stwo­ry z przy­by­sza­mi z da­le­kich stron ko­smo­su. A może po pro­stu sy­re­ny ze­szły lu­dziom z oczu i dla­te­go ich nie szu­ka­no?

Pa­trick szczy­cił się, że ma umysł ści­sły, ni­g­dy nie był zwo­len­ni­kiem po­glą­dów Eri­cha von Däni­ke­na i nie prze­sa­dzał z wia­rą w mity, tym nie­mniej wie­dział swo­je. Był zda­nia, że nie na­le­ży lek­ce­wa­żyć z po­zo­ru wąt­pli­wych i kru­chych do­wo­dów w imię na­iw­ne­go hoł­du dla obiek­ty­wi­zmu na­uki. Skąd zaś do­wie­dział się o tej wy­spie? Któ­re­goś po­po­łu­dnia usły­szał o niej od zna­jo­me­go. Za­uwa­żył go i przy­siadł się do jego sto­li­ka w po­rze lun­chu. Ko­le­ga aku­rat wró­cił z Ka­ra­ibów i szu­kał ko­goś, z kim mógł­by po­dzie­lić się wra­że­nia­mi. Zre­la­cjo­no­wał mu opo­wieść sta­re­go ry­ba­ka, któ­ry za kil­ka pu­szek piwa sprze­nie­wie­rzał się tu­byl­czej spo­łecz­no­ści i zdra­dzał jej se­kre­ty.

Sy­re­ny po­noć wy­cho­dzi­ły z wody, kie­dy zbli­żał się ich czas. Tyl­ko przy peł­ni księ­ży­ca. I szu­ka­ły fa­ce­ta. A pięk­ne były! Ta­kie, że dech za­pie­ra!

Pa­trick bla­do się uśmie­chał i przy­ta­ki­wał mu z uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią. Nie chciał, by zna­jo­my się do­my­ślił, że ma ob­se­sję na punk­cie sy­ren. Przed ni­kim nie zdra­dzał się ze swą pa­sją. Gdy­by znu­dzo­ny kum­pel wdep­nął do jego miesz­ka­nia, od­krył­by ze zdu­mie­niem, że ze­brał mnó­stwo ga­dże­tów, któ­re się z nimi wią­za­ły, ksią­żek, wy­cin­ków pra­so­wych, zdjęć, pla­ka­tów i fil­mów wi­deo. Miał lek­kie­go świ­ra na punk­cie tych ta­jem­ni­czych istot, a in­te­re­so­wał się nimi od dziec­ka.

Czy więc mógł po­stą­pić ina­czej w ob­li­czu ta­kich re­we­la­cji? Po­mi­mo tego, że ob­ło­żo­no go pra­cą, nie­zwłocz­nie wziął urlop i po­le­ciał z Mia­mi do Na­ssau, sto­li­cy Ba­ha­mów. Tam prze­siadł się na lot do Ar­thur’s Town, by zna­leźć się na Cat Is­land. Aku­rat zbli­ża­ła się peł­nia księ­ży­ca. Wiatr sze­le­ścił tu w li­ściach palm, fa­scy­no­wa­ły rafy ko­ra­lo­we, a tro­pi­kal­na ro­ślin­ność obie­cy­wa­ła uda­ny wy­po­czy­nek.

Sie­dzia­ła w ką­cie sali, odzia­na w tro­chę na nią za luź­ną żół­tą blu­zę i wy­pło­wia­łe ba­weł­nia­ne spodnie, ścią­gnię­te par­cia­nym pa­skiem. Była dziw­nie smut­na i za­gu­bio­na, jak­by mimo słoń­ca i pla­ży zna­la­zła się w oto­cze­niu, któ­re jej nie cie­szy­ło. Sta­ra­ła się nie tra­cić wzro­ko­we­go kon­tak­tu z mo­rzem i kie­dy ktoś przy­my­kał ba­ro­we drzwi, na­tych­miast się pod­no­si­ła, by zno­wu je otwo­rzyć. Twarz mia­ła miłą i uj­mu­ją­cą, bez śla­du ma­ki­ja­żu, jed­nak jej blond wło­sy daw­no nie wi­dzia­ły grze­bie­nia. Sta­ło przed nią piwo, któ­re­go na­wet nie tknę­ła. Nie wy­glą­da­ła na wię­cej niż na dzie­więt­na­ście lat.

Pa­trick le­nił się już tu­taj dwa dni, włó­cząc się po pla­ży i za­glą­da­jąc w róż­ne kąty. In­tu­icja mu pod­po­wie­dzia­ła, że tra­fił bez pu­dła. Mi­lut­kiej dziew­czy­ny na pew­no nie było tu wcze­śniej i bez wa­ha­nia zbli­żył się do jej sto­li­ka.

— Hej! — życz­li­wie rzu­cił na po­wi­ta­nie, li­cząc, że zmy­sło­wa nim­fa go nie spła­wi.

Pod­nio­sła na nie­go nie­pew­ne spoj­rze­nie i py­ta­ją­co zaj­rza­ła mu w twarz. Po­ja­wił się w jej oczach cha­rak­te­ry­stycz­ny błysk, zdra­dza­ją­cy, że na­ga­bu­ją­cy ją fa­cet od­po­wia­da jej gu­stom. Ski­nę­ła przy­zwa­la­ją­co gło­wą. Przy­siadł się i za­czął do niej na­wi­jać, ale szyb­ko się zo­rien­to­wał, że pod­ry­wa­na la­ska nie zna an­giel­skie­go. W lot się po­ła­pał, że do­ga­dać się z nią może tyl­ko na migi.

Przy­ta­ki­wa­ła, wi­dząc, jak pró­bu­je jej rę­ka­mi wy­tłu­ma­czyć, że na wy­spach ba­ham­skich jest jak w raju. Spoj­rze­nie młód­ki było in­te­li­gent­ne, jed­nak bar­dziej od ge­stów, któ­re Pa­trick wy­ko­ny­wał, zaj­mo­wał ją owło­sio­ny tors chło­pa­ka. Po­żą­dli­wie wpi­ja­ła się wzro­kiem w do­brze umię­śnio­ne od­sło­nię­te ra­mio­na i chy­ba za­uwa­ży­ła to na­wet bar­man­ka, bo krzy­kli­wie przy­wo­ła­ła go do sie­bie.

Wy­jął port­fel, są­dząc, że po­wi­nien za­pła­cić i w jego pal­cach po­ja­wił się bank­not dwu­dzie­sto­do­la­ro­wy.

Mu­lat­ka po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą, bo nie o to jej cho­dzi­ło.

— Sta­ry Sy­re­nus już nie żyje, on przyj­mo­wał te wy­cho­dzą­ce z mo­rza — z doj­mu­ją­cą szcze­ro­ścią rze­kła, nie przej­mu­jąc się, że blon­dy­necz­ka może ją usły­szeć. — Je­śli chcesz się nią za­jąć, weź ją do jego cha­ty. To na wzgó­rzu, na lewo od ścież­ki — po­ka­za­ła ręką nie­okre­ślo­ny kie­ru­nek.

— Sy­re­nus? — zdzi­wił się.

— Tak go na­zy­wa­no — rzu­ci­ła i na­gle umil­kła. Spu­ści­ła gło­wę, wra­ca­jąc do bu­te­lek i szkla­nek. Po­jął, że ni­cze­go wię­cej się nie do­wie. Zo­sta­wił na la­dzie bank­not i wró­cił do swo­jej pan­ny, nie cze­ka­jąc na resz­tę.

Cie­pło wy­cią­gnął do niej dłoń.

— Chodź! — mruk­nął za­chę­ca­ją­co. — Po­szu­ka­my tej cha­ty!

Po­słusz­nie się pod­nio­sła i dała się po­cią­gnąć. Wi­ją­ca się dro­ga była ob­sa­dzo­na z obu stron wy­so­ki­mi pal­ma­mi. Nie prze­szedł z dziew­czy­ną na­wet stu me­trów, gdy za­uwa­żył drew­nia­ną sie­dzi­bę. Wi­ta­ła ich sy­re­na, nie­udol­nie wy­ry­ta na wbi­tym w zie­mię pry­mi­tyw­nym dro­go­wska­zie.

Cha­ty­na Sy­re­nu­sa wspie­ra­ła się o nie­rów­ną skal­ną ścia­nę z wi­docz­nym z jed­nej stro­ny ni­skim wej­ściem do bu­dzą­cej nie­po­kój ciem­nej pie­cza­ry. Z dru­giej stro­ny sta­ły na jej stra­ży reszt­ki roz­sy­pu­ją­ce­go się muru. Mia­ła okna z brud­ny­mi szyb­ka­mi i wi­szą­ce na skó­rza­nych za­wia­sach prze­krzy­wio­ne drzwi. Da­lej zna­czy­ły się mię­dzy drze­wa­mi po­ro­śnię­te dzi­ką ro­ślin­no­ścią śla­dy daw­nej wio­ski, za­miesz­ka­łej przed prze­szło stu­le­ciem przez czar­nych nie­wol­ni­ków, zmu­sza­nych do ka­torż­ni­czej pra­cy na plan­ta­cjach ba­weł­ny.

— No to je­ste­śmy na miej­scu! — mruk­nął z nie­ja­ką ulgą.

Chciał nie­zna­jo­mą prze­pu­ścić przo­dem, ale młód­ka trzy­ma­ła się jego ple­ców, więc zaj­rzał tam pierw­szy, po­chy­la­jąc gło­wę. Na lewo była kuch­nia, na pra­wo po­kój miesz­kal­ny, w któ­rym rzu­cał się w oczy duży tap­czan na­kry­ty kapą. Przy­wi­tał ich względ­ny po­rzą­dek, co zdzi­wi­ło Pa­tric­ka. Spo­dzie­wał się bo­wiem chle­wu, po­zo­sta­wio­ne­go przez ma­ją­ce­go w no­sie sprzą­ta­nie tu­byl­ca.

Ob­jął ją i za­chę­ca­ją­co wska­zał po­sła­nie, ale dziew­czy­na wy­wi­nę­ła się i po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą, co go na mo­ment zbi­ło z tro­pu. Ze śmier­tel­nie po­waż­ną miną wy­ry­so­wa­ła mu przed oczy­ma okrąg, na­stęp­nie po­ka­zu­jąc pal­cem nie­bo, więc do­my­ślił się, że z amo­ra­mi mu­szą za­cze­kać, aż wzej­dzie księ­życ. Po­tem niby au­to­mat grzecz­nie sta­nę­ła pod ścia­ną. Po­jął, że jest go­to­wa wa­ro­wać tak do zmro­ku.

Cóż było ro­bić? Po­my­ślał, że się ro­zej­rzy. Szu­fla­dy ko­mo­dy były pra­wie pu­ste. W trze­ciej lub czwar­tej na­tra­fił jed­nak na coś in­te­re­su­ją­ce­go. Zna­lazł się w jego rę­kach opra­wio­ny w ram­kę dy­plom ab­sol­wen­ta Har­war­du. Szyb­ka była pęk­nię­ta. Strzep­nął kurz i przyj­rzał się na­zwi­sku. Nic mu nie mó­wi­ło. Za­raz jed­nak w na­głym prze­bły­sku uzmy­sło­wił so­bie, że ze­tknął się kie­dyś z ar­ty­ku­łem na te­mat sy­ren, za­miesz­czo­nym w sie­ci przez tak pod­pi­su­ją­ce­go się fi­zy­ka. Co tu jed­nak ro­bił ten urzę­do­wy do­ku­ment?

Chcia­ło mu się pić. W kuch­ni zna­lazł ka­ni­ster z wodą mi­ne­ral­ną. Na­lał jej so­bie do kub­ka. Blon­dyn­ka po­szła tam za nim. Nie opusz­cza­ła go ani na krok. Wcze­śniej za­le­ża­ło jej na wzro­ko­wym kon­tak­cie z mo­rzem, te­raz zaś sta­ra­ła się nie stra­cić z oczu po­zna­ne­go chło­pa­ka. Po­dał jej dru­gi ku­bek.

Wy­pi­ła dusz­kiem. Woda była jesz­cze świe­ża i chłod­na, więc wy­de­du­ko­wał, że ka­ni­ster mu­siał ktoś tu przy­tar­gać nie­daw­no, może tuż po po­łu­dniu, a może tro­chę póź­niej.