Syndrom czwartkowy - Sylwia Milczarczyk - ebook

Syndrom czwartkowy ebook

Sylwia Milczarczyk

4,0

Opis

Czwartek. Dla większości z nas - nic szczególnego. Dla bohaterki Syndromu czwartkowego - dzień, w którym może zdarzyć się dosłownie WSZYSTKO. A że nie da się niestety jednej doby z tygodnia skasować czy przynajmniej w całości przespać, pozostaje tylko dzielnie stawiać czoła niewyobrażalnemu pechowi...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sylwia Milczarczyk
Syndrom czwartkowy
© Copyright by Sylwia Milczarczyk 2013
ISBN 978-83-7564-398-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

I niech jeden plus jeden da wreszcie… pięć

PROLOG

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, co sprawia, że jednego dnia po prostu budzicie się i aż chce wam się tańczyć i śpiewać, a dzień później najchętniej nie wytknęlibyście nawet nosa spod kołdry w obawie przed całym światem? Nie, nie mówię tu o chorobie afektywnej dwubiegunowej, zwanej również psychozą maniakalno-depresyjną. Mam na myśli kolejny dzień waszego normalnego i tylko pozornie niczym niezakłóconego życia, który pod działaniem jakiejś obcej, nadprzyrodzonej i niszczącej siły przeistacza się w niczym nieposkromiony koszmar.

Co sprawia, że właśnie dziś, gdy ty, człowieku, elegancko ubrany zmierzasz ku swemu przeznaczeniu na rozmowę w sprawie idealnej pracy (zaznacz właściwe):

a) zostajesz uwięziony między piętrami w windzie, a przecież – jak odczytujesz z nalepki na wewnętrznej ścianie kabiny – wczoraj robili przegląd,

b) ucieka ci autobus, który zawsze spóźnia się około kwadransa, a dziś wyjątkowo przyjechał trzy minuty przed czasem,

c) pies sąsiadów, piękny dog de Bordeaux, przyjacielsko wskakuje na ciebie, przytłaczając cię niemalże tonową masą ciała i pozostawia na twej marynarce (żakiecie) resztki śniadania przemieszanego ze śliną, co, trzeba przyznać, pasuje wprost idealnie do tego brązowego, mazistego, śmierdzącego czegoś otulającego podeszwę, a także i wierzch twojego dopiero co wypolerowanego buta (i jak tu wierzyć, że pies najlepszym przyjacielem człowieka!),

d) projekt, który masz do zaprezentowania, tak pilnie strzeżony i pielęgnowany przez ciebie, właśnie dziś, na oczach przyszłego, a teraz to już i niedoszłego pracodawcy nie chce się otworzyć, a na monitorze komputera wyświetla się jakże klarowny komunikat: ERROR,

e) wszystkie odpowiedzi właściwe.

Czy w takich chwilach przyszło wam do głowy, że może istnieje jakaś ukryta przyczyna, dla której takie rzeczy po prostu się zdarzają, a jeśli tak, to jaka, naturalnie oprócz tej oczywistej, jak zrujnowanie wam życia, przyszłości i kariery?

Nie pamiętam, ile takich dni pozostawiłam za sobą, i nie chcę nawet wiedzieć, ile podobnych wciąż przede mną. Pytanie, jakie mnie wciąż nurtuje, to dlaczego dniem mych prywatnych klęsk jest zawsze CZWARTEK. Nie wiem, czy kiedyś poznam na nie odpowiedź, ale fakt jest jednak faktem, od czwartku wszystko się zaczęło! A może nie…

21 listopada 1979

Tego dnia przyszłam na świat. Zielona, a nie jak większość noworodków czerwona, różowa i pomarszczona, ale właśnie zielona, bo prawie zatruta wodami płodowymi mej rodzicielki. Może lekarz, który odbierał tego dnia porody, postanowił wystawić nas obie na próbę, a może tylko moje nadejście zbiegło się z jego ulubionym serialem telewizyjnym. W tamtych czasach to musiał być jeden z włoskich fabularnych seriali biograficznych z serii „Leonardo da Vinci i jego wpływ na prawdziwie obywatelską postawę służb MO”, którego za żadną cenę nie chciał lub nie mógł przegapić.

Fakt jest niezaprzeczalny, moja mała główka, pokryta niezliczoną ilością czarnych włosów (po miesiącu wszystkie się wytarły i tak mi pozostało do dziś) po ponad czterdziestodwutygodniowym kiełkowaniu i całodniowym parciu przepchnęła się przez kanał rodny, pozostawiając gdzieś tam w tyle strudzoną, na wpół żywą kobietę.

Był czwartek. Czyżby to była właśnie przyczyna wszelkich mych czwartkowych niepowodzeń?

Odpowiedź brzmi:

– Oczywiście, że nie!

Po pierwsze, wykażmy się zdrowym rozsądkiem i udowodnijmy, że zasługujemy na to jakże dumnie brzmiące miano (tak przy okazji – sami je sobie nadaliśmy) Homo Sapiens. Tym, co nie byli w szkole na tej właśnie lekcji, przybliżę temat: Homo Sapiens znaczy Człowiek Myślący – rozumny, jak kto woli.

Tak więc, jeśli mamy choć trochę oleju w głowie, wydedukujemy, że data mych urodzin nie może wywrzeć piętna na całej mej przyszłości. Jeśli ktoś, na przykład jakiś zagorzały zwolennik astrologii, zaprzeczy, powiem mu wprost: dwudziesty pierwszy listopada był jedynym w swego rodzaju czwartkiem! Był… środą!

Powiecie, że bredzę, ale nie.

Jak mi zatem wytłumaczycie tę rozbieżność pomiędzy zeznaniami naocznego świadka – mojej matki, stanowczo obstającej przy czwartkowej dacie mych urodzin, a wszelkimi kalkulacjami kalendarzy tego świata (jasne, że uwzględniono w nich lata przestępne), które opowiadają się za środą?

Czymże byłby świat bez spekulacji? Na całe szczęście pewnego (o ironio!) czwartkowego poranka przybyła mi z pomocą szkolna przyjaciółka i choć na pewien czas zaspokoiła dziewięcioletnią, udręczoną tym pytaniem duszę:

– Może twojej matki nie było przy porodzie?

Może. To wyjaśnienie wydało mi się satysfakcjonujące przez kilka kolejnych dni.

Cóż, w normalnych okolicznościach (jak zauważyliście, od samego początku takowe nie były) spytałabym pewnie ojca, ale tak się złożyło, że tego dnia były akurat jego imieniny, więc pewnie niewiele pamiętał… jeśli w ogóle.

W dodatku impreza nieco mu się przeciągnęła. Toastom nie było końca, bo i repertuar nie do wyczerpania, jak się komuś dobrze życzy. Co tu dużo mówić, połowa mieszkańców stolicy przysłuchiwała się z oddali (druga połowa była w tym czasie u nas w domu), jak raz po raz z gardeł podchmielonych jegomości wydobywał się wdzięczny szczebiot:

– I jeszcze jeden i jeszcze raz… Niech mu gwiazdka pomyślności… Niech mu życie słodko płynie…

Tak naprawdę, to ta uroczystość zakończyła się niecały rok później, tyle że przed sądem, kiedy to oficjalnie ogłoszono rozpad małżeństwa mych rodziców. Nie jestem pewna, czy tego dnia ojciec zdawał sobie rzeczywiście sprawę z tego, co podpisywał: akt ślubu, mojego chrztu czy rozwodu, ale podpis złożył. Fakt, z pomocą musieli mu przyjść jego wierni towarzysze, podtrzymując go nie tyle co na duchu, co raczej w pionie.

Jak to dobrze, że nie musiałam przechodzić przez to piekło – sąd, prokuratorzy, komornicy. To wszystko toczyło się praktycznie poza mną, no ale ja miałam wtedy na głowie ważniejsze sprawy. Zmagałam się z grawitacją. Też przez to przeszliście, i co, podobało się? Biorąc przykład z dzisiejszych nastolatków, powiem:

– Czysty wypas, siakalaka bum, yo man!

Oto, co zapamiętałam z tego okresu:

– Pupa do przodu! – mówiła mi mama, a przecież każdy głupek wie, że pupa jest i musi być z tyłu, bo inaczej bąki wychodziłyby buzią, a to by było dość niesmaczne.

– Brzuszek do tyłu! – kontynuowała, a ja nie wiedziałam, jak podmienić pępek z mymi krągłymi, pulchnymi pośladkami, tak żeby ona tego nie widziała.

– No dalej, kroczek do przodu!

– Zaraz, chwilunia! Nie tak szybko – odpowiadałam po swojemu.

Łatwo powiedzieć, ale jak wystawić nogę do przodu, kiedy głowa jest oddalona o całe siedemdziesiąt centymetrów od podłogi, a w dodatku kiwa się jak oszalała na wszystkie strony. O nie! Nie byłam i nie jestem kamikadze. No i jeszcze te majtki wypakowane ciężkimi pieluchami, choć z dumą muszę przyznać, że te nadprogramowe kilogramy były po części moją zasługą.

Sami widzicie, nie było mi łatwo.

Ale udało się! Nauczyłam się chodzić, mówić, czytać, pisać i liczyć, czyli robić wszystko to, co pozwoliłoby mi przetrwać kolejne lata w wielkim mieście, zwanym światem. Nie pozostawało mi już nic innego, jak zdać pierwszy egzamin, który, jak powtarzała mi matka, z całą pewnością zaważy na mojej przyszłości – maturę.

maj 1998

To chyba właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam na swej skórze wyjątkowość czwartkowego poranka.

Choć od tego dnia upłynęło już wiele jesieni, możecie wierzyć albo i nie, ale ja wciąż go przeżywam tak, jakby to było wczoraj.

O 6.30 podreptałam do łazienki, powtarzając bezmyślnie słowa angielskiej wyliczanki:

– One two buckle my shoe, three four knock at the door, five sixpick up sticks…

Jako że nie pamiętałam całej reszty, zaczynałam od nowa, aż do momentu, w którym rozbolała mnie głowa, a umęczony język odmówił posłuszeństwa.

Tak, teraz czułam się przygotowana do egzaminu z angielskiego.

Sama nie wiedząc po co wstałam tak wcześnie (w szkole powinnam pojawić się o jedenastej), nieco znudzona sięgnęłam po tubkę pasty do zębów. Z na wpół otwartymi i wciąż zaspanymi oczami wycisnęłam jej zawartość na szczoteczkę, którą zamaszystym ruchem ręki umieściłam w OTWORZE GĘBOWYM – jak widzicie, byłam także wyśmienicie przygotowana do piątkowego, ustnego egzaminu z biologii.

Pochylona nad umywalką, wpatrzona we własne, wyjątkowo mało korzystne odbicie w lustrze, masowałam kły, siekacze i dziąsła coraz to mocniej i mocniej, z każdym ruchem domagając się większej ilości piany. Jak to mówi moja mama:

– Kąpiel bez piany to takie mydlenie na sucho.

Po minucie zamiast białej pianki pojawiło się jedynie nieprzyjemne uczucie swędzenia, potem pieczenia i jakby lekkiego paraliżu języka, potęgujące się z sekundy na sekundę.

– Córcia – usłyszałam głos matki dobiegający z pokoju – możesz mi podać Viprosal? Tak mnie dziś bolą plecy, że lepiej się nasmaruję przed wyjściem.

– Jasne, a gdzie jest? – spytałam, spluwając do zlewu.

– W kubku, razem z pastą do zębów!

Zwróciłam wzrok w kierunku kubka stojącego na szafeczce, potem przeniosłam go na wciąż trzymaną w zaciśniętej dłoni tubkę. Chciałam krzyknąć, ale słowa uwięzły mi w gardle… i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Po porządnym masażu jamy ustnej rozgrzewającą maścią zawierającą czynny jad żmii, jaki sobie przed chwilą zafundowałam, moje wargi, język, dziąsła, a miałam wrażenie, że nawet i same zęby nabrzmiały do granic możliwości, zatykając tym samym wlot i wylot powietrza, a także i głosu.

Czy mieliście okazję oparzyć się żelazkiem podczas prasowania, a potem rozogniony ślad polać wrzątkiem? A może choć przygryźliście sobie do krwi język podczas jedzenia wybitnie pikantnej meksykańskiej potrawy? Zróbcie mi tę przyjemność i powiedzcie, że tak.

I co? Wystarczył wtedy uścisk dłoni ukochanej osoby albo plasterek?

Ja tego ranka myślałam, że moje chwile są już policzone. Wyraźnie widziałam siebie wśród rekrutów – biały mundur, kamasze przewieszone przez ramię, skrzydła, bynajmniej nie te przyczepione do klapy munduru pilota samolotu odrzutowego. Te dopięte były do… o nie… moich pleców. Czy to armia Świętego Piotra? Słyszałam chóry anielskie, zagłuszające nawet śpiewy naszych sąsiadów z dołu – to taki polski zwyczaj, że imieniny obchodzi się przez trzy tygodnie z rzędu.

To, co wtedy przeżywałam, jest nie do opisania. Pieczenie narastało z każdą chwilą. Zimna woda zdawała się być wrzątkiem, zaś kostki lodu dawały ukojenie tylko na parę sekund, roztapiając się błyskawicznie w rozżarzonej lawie śliny. Wydawało się, że już nic nie jest w stanie mi pomóc, kiedy moja mama wpadła na genialny pomysł – zaczęła dmuchać mi w rozdziawioną buzię.

Powiecie:

– Byłoby prościej zadzwonić na pogotowie.

Pomyślcie jednak przez chwilę. Kto w takiej chwili potrafiłby wybrać właściwy numer: 999, 998, 997, a może 987? Na pewno nie kobieta, która ma przed sobą córkę z wybałuszonymi z bólu oczami.

I tak oto, po ponad godzinnej akcji resuscytacyjnej perfekcyjnie przeprowadzonej przez moją matkę, i po niemal tyle samo trwającej akcji przywracania jej do życia – bidulka doznała hiperwentylacji płuc – opanowałyśmy sytuację.

Kiedy mój mózg zarejestrował wszystkie fakty, a ja byłam podenerwowana mym egzaminem, nie mogło być inaczej – wybuchłam!

– Jak mogłaś zostawić tę maść w kubku?! – wydarłam się.

– A gdzie ją miałam położyć? – odpowiedziała moja matka, leżąc jeszcze przez jakiś czas w tak zwanej „bezpiecznej pozycji” (uczą jej na kursach udzielania pierwszej pomocy).

– Gdziekolwiek, ale nie w kubku z pastą do zębów! – nie spuszczałam z tonu.

– A ty mogłaś patrzeć, co bierzesz – odcięła się winowajczyni, w żadnym wypadku nie przyjmując na siebie odpowiedzialności za ten jakże karygodny czyn.

I jak z taką normalnie rozmawiać?

Dobiegała dziewiąta. Czas szykować się do szkoły. Jednego byłam pewna, z obolałym jęzorem przynajmniej moje angielskie „r” będzie lepsze.

Stojąc w progu mieszkania, odstawiona niczym stróż w Boże Ciało, chciałam jeszcze raz uściskać mojego pieska – Samantę. To był wyjątkowo ładny pies. Był, bo już nie żyje. Rasa? Jak to zwykli mówić moi sąsiedzi, zaczepno-obronna (bo on zaczepia, a ja go bronię) powszechnie zwana pekińczykiem.

Tak więc schyliłam się, by wziąć na ręce swego ukochanego pupila, i…

– O masz ci los, a teraz co znowu? – wybąknęłam, po raz kolejny wytrącona tego ranka z równowagi.

Tajemniczy trzask gdzieś z tyłu mógł oznaczać tylko jedno – elegancja i szyk moich spodni zostały nieco naruszone.

Czas nie stał w miejscu, więc i nie pora była na łatanie dziury. I tu z pomocą przyszła mi moja rodzicielka. Być może żal jej się zrobiło na mój widok – ofiara losu wydana przez nią na świat, a być może w głębi serca czuła się jednak odpowiedzialna za wcześniejsze zdarzenie z maścią. Tak czy owak, zaczęła grzebać w szafie w poszukiwaniu zastępczego stroju. Zwinnym ruchem przyodziałam wybraną przez nią gustowną spódnicę, ale wraz z ubiorem należało zmienić buty.

Oczywiście teraz już roztrzęsionymi rękoma, bo czas nagli, pucowałam nową parę trzewików czarną pastą.

Pamiętacie tę słynną reklamę telewizyjną, w której błyszcząca pomada miała ożywiać skórzane obuwie? Nie muszę już chyba dodawać, że przy mej zręczności, wynikającej z pośpiechu, tym razem ożywiła również mą dotychczas nieskazitelnie śnieżnobiałą koszulę.

Dla mnie to kolejna zmiana, a dla mej matki…

…kolejne wyzwanie pod hasłem: szybkie znalezienie wyprasowanej – nie czystej, bo te zawsze były – koszuli w ciasnej szafie.

Dla tych, co nigdy nie mieli okazji mieszkać w kawalerce o powierzchni piętnastu metrów kwadratowych (nie, to nie żart!), dodam:

– W takich warunkach, zdaniem prezydenta miasta (do którego wielokrotnie odwoływała się moja matka, błagając o godziwy byt dla dorastającego dziecka) w zupełności wystarczających (być może zrozumiał, że nasz salon, a nie całe mieszkanie ma tę powierzchnię) żyje się jak w komunie (miałam na myśli wspólnotę).

Zapytacie:

– Co to oznacza w praktyce?

Już odpowiadam:

– To, że należy wykorzystać roztropnie każdy wolny centymetr powierzchni, nawet jeśli ten wolny centymetr jest już w praktyce zajęty. To zaś oznacza wspólne: pokój, łóżko (nie wiem, jak radzą sobie z tym problemem rodziny pełne – szesnastoletni syn pośrodku, wtulony w matczyną pierś, ojciec obok córki – doprawdy nie wiem), biurko, dywan, jedno krzesło – siedzi się na nim na zmianę, albo jedno drugiemu na kolanach, na zwykły stołek bez oparcia brakuje już miejsca, telewizor…ek, bo jak zaszalejesz z ekranem dziewiętnastocalowym, to żeby oglądać MacGyvera i nie popsuć sobie oczu, będziesz musiał chodzić do sąsiadów z bloku naprzeciwko.

No i przejdźmy do tego, co każda kobieta, a nas były przecież dwie, ceni sobie najbardziej: szafa.

Tak, to ta zamknięta przestrzeń, w której ubrania powinny mieć swoje własne miejsce – osobne wieszaki na koszule, spodnie, sukienki, i naturalnie wszystko to powinno być posegregowane: według koloru i firmy – jeśli nie ze Stadionu, bo wstyd. U tych bogatszych nazywa się to garderobą i zajmuje powierzchnię czterokrotnie większą od przeciętnej (a już na pewno naszej) kawalerki. Co zaś do naszej…

Chciałabym się powstrzymać od komentarzy. W myśli mam jednak słowa jednego z naszych sąsiadów. Był młody, bezdzietny i mieszkał na piętrze pod nami w trzypokojowym mieszkaniu… czyli tylko nieco większym od naszego, bo różnica wynosiła zaledwie czterdzieści pięć metrów kwadratowych, na jego korzyść, oczywiście. Nie ma się co oburzać ani zazdrościć. Jakby nie było, należało mu się, bo był rzetelnym, służącym nauce studentem… filozofii (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to zawód), więc potrzebował przestrzeni twórczej.

Jeśli czytaliście uważnie, to na pewno go pamiętacie, bo już wam o nim wspomniałam. To ten, co jeszcze nie zakończył uroczystości obchodzenia imienin, które miały miejsce trzy tygodnie temu. A może pokryły się one z jego urodzinami., albo zaliczoną sesją, albo ślubem kumpla, albo… Polak jeśli chce, to zawsze znajdzie okazję do „oblewania” sukcesu albo niepowodzenia, albo… O masz, znowu zaczynam.

Przechodząc do rzeczy, chłopak ten wypowiedział słowa, które wryły mi się w pamięć (nie na próżno studiował filozofię):

– Ja w piwnicy mam beczkę do kiszenia ogórków większą niż ta wasza klitka…

Nie jestem pewna, czy mówił wtedy tylko o naszej szafie, czy o całym mieszkaniu, ale to nieistotne teraz.

Mając więc już teraz nieco jaśniejszy obraz sytuacji, w jakiej przyszło mi żyć, możecie sobie wyobrazić, jakiemu wyzwaniu chciała sprostać moja dzielna matka – wyprasowana koszula w naszej szafie. A to dopiero!

Nie oszukujmy się. Szanse miała niczym James Bond w damskim wydaniu przeciwko Supermanowi, Batmanowi i Spidermanowi w jednym. Już i tak wcześniej cudem znalazła wyprasowaną spódnicę, albo raczej tak zmiażdżoną innymi ubraniami, że owa nie zdążyła się pogiąć.

Nie było czasu na ceregiele – wcześniejsza „winowajczyni”, a teraz moja wybawicielka przystąpiła do ataku i już w przedpokoju rozstawiła deskę do prasowania.

Tu muszę zrobić sprostowanie. Przedpokój to dla większości osób część mieszkania pomiędzy pokojami oraz dodatkowo – choć nie zawsze – łazienką a drzwiami wyjściowymi.

Dla nas to było takie coś pół metra na metr, co nie było łazienką, ale stanowiło wciąż kuchnię i przy okazji zachodziło na pokój.

Szybkie przeciągnięcie żelazkiem po delikatnym nylonowym materiale… i kolejna bluzka ląduje w koszu… tym razem na śmieci. Nic to. Mam zapas białych koszul co najmniej na tydzień.

O