Świt ebooków nr 1 - Oficyna wydawnicza RW2010 - darmowy ebook

Świt ebooków nr 1 ebook

Oficyna wydawnicza RW2010

3,5

Opis

Świt ebooków nr 1

e-magazyn pod redacją Macieja Ślużyńskiego

wydawca: Oficyna wydawnicza RW2010

ilość stron: 126

publikacja darmowa

ISSN 2300-5645

Pierwszy e-magzyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie.

Proponujemy: wywiady, felietony, recenzje, opinie, analizy rynku, opowiadanie.

Wieści ze świata ebooków i self-publishingu. Pierwszy w Polsce i zupełnie za darmo.

Przy tworzeniu pierwszego numeru Świtu ebooków współpracowali:

Maciej Parowski, Emma Popik, Robert Drózd, Marcin Królik, Łukasz Sporyszkiewicz, Katarzyna Krzan, Piotr Lipiński, Jagna Rolska, Marek Adamkiewicz, Marcin Orlik, Paideia, Sardegna, Jagoda Wochlik, Agnieszka Żak, Gustaw G. Garuga, Katarzyna Tatomir.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
2
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJA

Redaktor naczelny: Maciej Ślużyński

Sekretarz redakcji: Joanna Ślużyńska

Skład i łamanie: Oficyna Wydawnicza RW2010

Zespół redakcyjny: Oficyna Wydawnicza RW2010

Współpraca:

Maciej Parowski, Emma Popik, Robert Drózd, Marcin Królik, Łukasz Sporyszkiewicz, Katarzyna Krzan, Piotr Lipiński, Jagna Rolska, Marek Adamkiewicz, Marcin Orlik, Paideia, Sardegna, Jagoda Wochlik, Agnieszka Żak, Gustaw G. Garuga, Katarzyna Tatomir.

ISSN 2300-5645

WYDAWCA

Oficyna wydawnicza RW2010

os. Orła Białego 4 lok. 4

61-251 Poznań

[email protected]

www.rw2010.pl

Serdecznie zapraszamy do współpracy wszystkich recenzentów, blogerów, dziennikarzy, autorów, księgarzy i wydawców. Teksty lub linki do tekstów należy nadsyłać na podany adres poczty elektronicznej.

SŁOWO WSTĘPNE

Maciej Ślużyński: Dwa lata w ebookach

Na początku podsumowania dwóch lat naszej działalności na rynku ebooków musimy się przyznać do dwóch naszych największych porażek. Po pierwsze – obiecaliśmy, że dołożymy wszelkich starań, aby utwory naszych autorów znalazły się w ofercie polskiego „oddziału” Amazona. Słowa nie dotrzymaliśmy, bo… gigant po prostu nie wszedł do Polski. Po drugie – mieliśmy ambitny plan, aby wydać pięćdziesiąt tytułów w ciągu pierwszego roku, a kończąca pierwszy rok wydawniczy Antologia Rok 2012 była dopiero czterdziestą czwartą premierą w naszej oficynie. Zatem plan wydawniczy w pierwszym roku wykonaliśmy zaledwie w 88%. Powodem był oczywiście brak czasu i tak zwane obiektywne trudności. W roku drugim co będzie – czas pokaże, na razie dopiero zbliżamy się do połowy naszej zaplanowanej na początku drogi.

A teraz co się nam w mijających dwóch latach udało. Po pierwsze – dzięki podpisaniu umów ze wszystkimi największymi dystrybutorami oraz – bezpośrednio – z kilkunastoma księgarniami, ebooki naszych autorów są dostępne praktycznie we wszystkich polskich e-księgarniach. Aktualnie (stan na maj 2013) mamy w ofercie ponad sześćdziesiąt tytułów, a liczba pozycji oraz grono autorów, którzy nam zaufali, systematycznie rosną.

Każdy współpracujący z naszą oficyną pisarz może liczyć na życzliwą pomoc, redakcję, korektę, projekt okładki, konwersję na trzy najpopularniejsze formaty, ogólnopolską dystrybucję i wsparcie marketingowe. I – zupełnie jak w „papierowym” wydawnictwie – wszystkie nasze prace na rzecz autora i jego utworu są bezpłatne.

Kilka słów o serwisie self-publishing www.rw2010.pl – bo tu też mamy się czym pochwalić. Przetrwaliśmy dwa lata, w tym czasie 165 twórców opublikowało u nas blisko 550 utworów, a serwis liczy ponad 3 000 użytkowników. Serwis zaczął działalność 11 maja 2011 roku, ale już w sierpniu narodził się pomysł, aby równolegle prowadzić działalność jako oficyna wydawnicza, specjalizująca się w ebookach. Po prostu wystarczyło nam kilka miesięcy, aby zrozumieć, że self-publishing – to nie jest coś, czego oczekują polscy autorzy i polscy czytelnicy, dlatego zdecydowaliśmy się lepiej dostosować naszą ofertę do wymagań stawianych przez rynek. Prace ruszyły pełną parą i do końca roku 2011 mieliśmy na koncie 18 wydanych pozycji, a pod koniec stycznia 2012 roku serwis mógł się pochwalić okrągłą liczbą 600 użytkowników. Ale wszystko tak naprawdę zaczęło się w lutym…

Siódmego lutego 2012 roku, na tydzień przed Walentynkami, wydaliśmy antologię „Słodko gorzko. Opowiadania o miłości” pod redakcją Piotra Mroka i wspólnie z autorami zdecydowaliśmy się rozpowszechniać ją za darmo, w ramach „budowania rynku”. Do tej pory to dzieło zbiorowe zostało pobrane ponad 23 000 razy! To jest jak do tej pory nasz rekord i jeden z najlepszych wyników w polskim internecie.

W marcu 2012 udało nam się podpisać umowę wydawniczą na e-publikacje dwóch powieści Andrzeja Rodana, a w kwietniu tego roku na swojego partnera na rynku e-publikacji wybrał nas Romuald Pawlak. Zaraz potem do drużyny dołączyli Dawid Juraszek i Agnieszka Hałas, a także Marian Kowalski i Edward Zyman. W marcu 2013 roku z wielką przyjemnością rozpoczęliśmy współpracę z Emmą Popik i Markiem Hemerlingiem. Wśród debiutantów z zainteresowaniem naszych czytelników spotkali się Martyna Goszczycka, Piotr Mrok, Tomasz Mróz, Darek Kankowski, a ostatnio – Marcin Orlik. Publikujemy zatem utwory uznanych autorów i tych dopiero zaczynających swoje zmagania ze słowem pisanym. Ale zawsze staramy się prezentować twórców oryginalnych. Poczytujemy sobie za sukces odkrycie dla szerszej publiczności „absurdalnego” talentu Tomka Mroza oraz nieszablonową sf Piotra Mroka.

Odległość też nie stanowi dla nas problemu. Wydajemy utwory pisarzy z całej Polski i… z całego świata. Dawid Juraszek mieszka obecnie w Chinach, Edward Zyman – w Kanadzie, Grzegorz Krzyżewski na Islandii, Katarzyna Woźniak w Holandii, a Andrzej Paczkowski – w czeskiej Pradze.

Jednak na obecną chwilę najpopularniejszą naszą autorką jest Joanna Łukowska, mieszkająca w Poznaniu, naszym rodzinnym mieście. Jej ebooki sprzedały się w nakładzie ponad 1 500 licencji (stan na koniec I kwartału 2013 roku). Od listopada powieść Nieznajomi z parku znajduje się na pierwszym miejscu listy bestselerów księgarni Empik.com. Autorka zaś nie ukrywa, że na swoim ebooku już zarobiła więcej niż na wersji papierowej. Zatem można! Ta informacja powinna ucieszyć wszystkich autorów wahających się, czy warto wydać się elektronicznie.

Do naszych ważnych osiągnięć zaliczam współpracę z „blogującymi mamami” pod wodzą Doroty Smoleń. Wydaliśmy jak do tej pory dwa zbiory tekstów najpopularniejszych w Polsce blogerek piszących o dzieciach, cały dochód ze sprzedaży ebooków przeznaczając na wsparcie dla Mikołaja, cierpiącego na rdzeniowy zanik mięśni – SMA1. Do tej pory konto Fundacji zasililiśmy kwotą ponad siedmiu tysięcy złotych. I mamy wielką nadzieję, że to jeszcze nie koniec, tym bardziej że blogujące mamy dopiero się rozkręcają. Zupełnie jak my…

Warto jeszcze na koniec postawić pytanie – dlaczego ebooki? I skąd nazwa „rewolucja wydawnicza”? Otóż ebook stał się realną alternatywą dla książki papierowej. Nie konkurencją, bo „papier” ma i mieć będzie stałe grono swoich zwolenników, ale właśnie alternatywą – i to zarówno dla twórców, jak i dla czytelników. I śmiemy twierdzić, że ebook jest pod pewnymi względami lepszy. Po pierwsze – czas jego powstawania (dotyczy to „formy fizycznej”) jest znacznie krótszy, po drugie – koszt jego wydania znacznie niższy, po trzecie – znacznie łatwiej i szybciej można go kupić, po czwarte – o wiele wygodniej czyta się na czytniku, po piąte wreszcie – ebook jest pro-ekologiczny, oszczędza nasze środowisko, a także miejsce w naszych domach czy torbach podróżnych. Bo czyż nie jest miłą perspektywą zabrać na wakacje dwadzieścia albo i trzydzieści książek, w cenie po dziesięć złotych za sztukę (lub mniej) i o łącznej wadze nie przekraczającej trzystu gramów?

FELIETONY

Robert Drózd: 250 milionów straty? Coroczne jęczenie nad piractwem ebooków

Tekst pochodzi z portalu www.swiatczytnikow.pl

To jest temat, który wraca niemal każdego roku, nie tylko w sezonie ogórkowym. Rzeczpospolita głosi: „Piraci zabierają wydawcom książek 250 mln złotych rocznie!”. Artykuł zaczyna się od informacji przydatnych i ważnych:

„Obecnie ebooki objęte są 23-proc. VAT-em, a papierowe książki: 5-proc. stawką, co hamuje rozwój rynku tych pierwszych. – Z badań Biblioteki Analiz przeprowadzonych na 2,5 tys. czytelników książek wynika, że 37 proc. z nich chce płacić za ebooka połowę ceny tradycyjnej książki – mówi Łukasz Gołębiewski, prezes Biblioteki Analiz. – Kolejne 26 proc. oczekuje ceny na poziomie 9,90 zł”.

Jest to zbieżne z tym, co sam widzę po ruchu na blogu. Cena w wysokości połowy papieru (np. 15 zł zamiast 29 zł) jest już sensowna – a 9,90 uruchamia często kupowanie impulsowe – bardziej jesteśmy skłonni, żeby ebooka kupić, nawet jeśli w normalnej cenie byśmy na niego nie zwrócili uwagi.

O spadku czytelnictwa:

„Za tydzień podczas Targów Książki będziemy prezentować kolejne wyniki badań czytelnictwa Biblioteki Narodowej. Spadek czytelnictwa, jaki pokazują, jest przerażający, przy czym załamanie widać głównie w grupie najchętniej dotąd czytającej – mówił Włodzimierz Albin. Z najnowszych, jeszcze niepublikowanych badań Biblioteki Narodowej wynika, że tylko 39 proc. Polaków w ogóle czyta książki. – Ale to nie są ci czytelnicy, na których najbardziej wydawcom zależy. Tacy, czyli ci czytający co najmniej sześć książek rocznie, stanowią tylko 11 proc. Polaków, a ich grupa się zmniejsza”.

Dlaczego się zmniejsza? Tu nie ma odpowiedzi.

Następnie przechodzimy do działu science-fiction:

„Problemem branży wydawniczej są też znikające z rynku małe księgarnie oraz piractwo internetowe, które mocno osłabia potencjał rynku ebooków. Bardzo nam utrudnia życie zwłaszcza portal Chomikuj.pl, który w ogóle nie płaci żadnego VAT od książek – mówił Gołębiewski. Według danych Biblioteki Analiz, wartość ebooków, które sprzedawałyby się rocznie, gdyby nie było piractwa, sięga 250 mln zł. Cały polski rynek elektronicznych książek mógłby być wtedy w Polsce wart nawet 300 mln zł. Tymczasem obecnie szacuje się go na wiele mniej. – Nasz rynek ebooków w 2011 roku był wart 26 mln zł, a w ubiegłym już 50 mln zł”.

A więc gdyby nie wstrętni piraci, ludzie by kupowali 6 razy więcej ebooków niż obecnie! Wyobrażacie to sobie? Bo ja nie.

Jest to naiwne (a może cyniczne) założenie, że ludzie, którzy ściągają książki udostępnione nielegalnie, na pewno pójdą je kupić, jeśli nie będą mieli możliwości ściągnięcia.

Oczywiście że nie:

Nie kupią, bo ich nie stać.

Nie kupią, ale skorzystają po prostu z biblioteki.

Nie kupią, bo mają już wersję papierową, a nie widzą powodu, aby płacić dodatkowo za wersję elektroniczną, a mimo paru prób wciąż nie ma pakietowej oferty sprzedaży ebooka i papieru.

Nie kupią, bo ściągnęli tylko dlatego, że jest za darmo – jak ktoś z chomika pobierze sto tytułów, to ile przeczyta? Jeden? To chyba i tak zbyt optymistyczne założenie.

Nie kupią, bo… danego tytułu nie ma w wersji elektronicznej, tymczasem „piraci” poradzili sobie z digitalizacją.

Dowolnego ebooka z Amazona można w minutę znaleźć na serwisach pirackich. Czy to przeszkodziło w ogromnym sukcesie komercyjnym książek elektronicznych w Stanach? Nie. Piractwo nie ma tutaj nic do rzeczy i jest głównie wymówką dla braku działania.

W przemyśle muzycznym takie podejście zostało ładnie wyśmiane przez serwis Strata Kazika, gdzie można skopiować płytę, którą ma się pod ręką, a następnie powiększyć wirtualną stratę muzyków. Co stanie się, jeśli Strata Kazika przekroczy wysokość PKB całej planety?

Dwa lata temu na Warszawskich Targach Książki usłyszałem rozmaite wymówki, dlaczego DRM musi zostać, a na pierwszym miejscu było utyskiwanie na piractwo. W ubiegłym roku wielu wydawców DRM zdjęło i co? Sprzedaż poszła w górę, a piractwo wcale nie jest większe.

Powtórzę radę dla branży wydawniczej sprzed dwóch lat: zrozumcie swoich czytelników, przestańcie patrzeć na rynek wyłącznie ze swojej perspektywy, sprawcie, aby ludzie widzieli wartość w kupowanych ebookach, dbajcie o jakość książek sprzedawanych pod waszą marką – a problem piractwa będziecie mogli zignorować.

Marcin Królik: Gdzie leży pisarz?

Mimo iż dawno przestałem uważać sieć za surogat prawdziwych mediów, a publikowanie na blogu za mniej prestiżowe niż w „prawdziwej” gazecie, wciąż dopadają mnie wątpliwości, czy to, co udostępniam w cyberprzestrzeni, to już literatura, czy zaledwie namiastka. W tle zaś pobrzmiewa pytanie podstawowe: co tak naprawdę konstytuuje pisarza – ogłoszenie tekstu na papierze, błogosławieństwo jakiegoś krytycznego gremium czy już sam fakt, że następuje wymiana pomiędzy nim a czytelnikiem? Intuicja podpowiada mi, że ta ostatnia opcja jest najbliższa prawdzie. Bo przecież w sztuce chodzi o to, by nastąpiła komunikacja między nadawcą i odbiorcą, medium zaś pełni rolę drugorzędną.

Myślę, że podejrzenia co do literackości treści obecnych w internecie budzą przede wszystkim trzy czynniki. Podstawowy to absolutna demokratyczność. Do sieci każdy może wrzucić wszystko, co nie tylko uniemożliwia wyłonienie jakiejkolwiek hierarchii, kanonu, ale rodzi podejrzenia, iż wirtualna agora to przechowalnia dla grafomanów i nieudaczników, których przepędzili już wszyscy wydawcy i redaktorzy. Kolejny czynnik – najsłabszy w tym zestawie do obronienia – to niematerialna forma. Tu mieszczą się wszystkie spory zwolenników szeleszczących kartek z tymi preferującymi ekran. I wreszcie aspekt dla mnie osobiście stanowiący najpoważniejszą zagwozdkę, a wręcz powód do zrywania się w nocy z krzykiem – nietrwałość. Choćby taki post na blogu: mogę go opublikować, a parę sekund później wymazać bez śladu, mogę go też dowolnie zmienić, co otwiera szerokie pole do manipulacji. A problemy techniczne? W każdej chwili może paść serwer, host może zlikwidować witrynę, na której prowadzę blog. I umarł w butach. Jeśli nie zrobię zapasowych kopii, znikam czyściutko i nawet zwłok nikt nie znajdzie – jakbym nigdy się nie narodził. I ta moja obawa dotyczy zarówno tekstów na stronach, jak i ebooków.

A to z kolei prowadzi mnie do kwestii wieczystej wersji beta, postawionej przez Wojciecha Orlińskiego w debacie o ebookach na łamach Gazety Wyborczej, którą w zeszłym roku część z nas, żywo zainteresowanych e-literaturą, się emocjonowała. Tekst funkcjonujący w postaci cyfrowej tak naprawdę zawsze jest w drodze, jego kształt zawsze faluje. I to właśnie w szczególności dotyczy literatury. Film czy muzykę trudniej zmodyfikować już po upublicznieniu. Sądzę, że ta swoista nomadyczność również powoduje dystans ludzi myślących o literaturze konserwatywnie. Ale znów: jest to słabość czy zapowiedź nowego etapu ewolucji? W różnych relacjach z ubiegłorocznych Warszawskich Targów Książki czytałem, że specjaliści z branży e-księgarskiej postulują konieczność zmiany myślenia o książce elektronicznej, oderwania jej od oczekiwań ze świata papieru. Tyle że oni mówią to w kontekście handlowym, a mnie problem interesuje ontologicznie. Bo może istotnie literatura 2.0 to byt totalnie odrębny – zrodzony na glebie epoki Gutenberga, ale odgałęziający się w zupełnie innym kierunku.

A skoro tak, to należałoby stworzyć dlań odrębne kryteria oceny, inny język teoretyczny. Póki co głównie dyskutuje się o perspektywach rozwoju rynku, różnicach w czytaniu na tablecie, smartfonie i urządzeniu z technologią e-ink. Zachwycamy się nowinkami, licytujemy się, czy Amazon jednak wejdzie do Polski. Ale tym podstawowym pytaniom prędzej czy później też będziemy musieli stawić czoła. Jak do tej pory unikają ich wszyscy – od samych e-pisarzy, po krytyków, przynajmniej zawodowych, którzy cyfrową literaturę, szczególnie tą niemającą odpowiednika w papierze, obchodzą niczym gorący kartofel. Kiedyś w jednym z programów TVP Kultura widziałem, jak omawiający nowości wydawnicze krytycy przeglądali je na tabletach. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to interpretować, tym bardziej że jednym z rozmówców był Krzysztof Varga, oficjalnie deklarujący niechęć do czytania na ekranie.

Będzie więc pisarstwo w sieci rozwijać się równolegle z papierowym, niekiedy się z nim przenikając, czy z czasem zupełnie się oderwie? A może w przyszłości całkowicie zdeklasuje papier, jak powoli dzieje się już na niwie czasopism? Zaś skupiając się wyłącznie na wirtualnej przestrzeni: nastąpi ostateczny rozbrat sektora profesjonalnego i swobodnych duchów czy, tak jak obecnie, wymiary te będą funkcjonować w jakiejś osmozie?

Nawiasem mówiąc, lektura blogów amerykańskich guru self-publishingu coraz częściej przyprawia mnie o zgagę. Joe Konrath został już w zasadzie pełnoetatowym mesjaszem Jeffa Bezosa, a pojawiający się u niego gościnnie pisarze, którzy z modelu tradycyjnego przerzucili się na obieg niezależny (oczywiście w Amazonie), głównie narzekają, jak bardzo wydawcy ich skrzywdzili głodowymi tantiemami. John Locke od dawna milczy, w swoich starych postach zaś niezmiennie pozował na skromnisia, któremu przypadkiem udało się zrobić forsę, i też oczywiście, jak tylko mógł, naganiał do czczenia Amazona. Cholera, oni robią to spontanicznie, czy Bezos zmusił ich do podpisania jakichś tajnych klauzul? Ale to może równie dobrze wynikać z neoliberalnej fiksacji ludu za wielką wodą. Kryzys niczego ich nie nauczył. Chicagowscy chłopcy od Miltona Friedmana wykonali świetną robotę, wpajając Amerykanom, że nawet idee można przeliczyć na dolary.

Wróćmy jednak do meritum. Problem statusu cyfrowych treści to dla mnie synonim pytania o granice wolności artysty. Całe spektrum zagadnień związanych z e-publishingiem interesuje mnie tylko o tyle, o ile da się mówić o nim w tym właśnie świetle. Wiem, że jestem na tyle dobry, by drukować w oficjalnym obiegu, bo już sobie to udowodniłem. To, że ogłaszam utwory w sieci, zamiast dobijać się z nimi do pism lub wydawnictw, wynika z kwestii praktycznych, czyli chęci uniezależnienia się od tych wszystkich mechanizmów rządzących literackimi kulisami. To także wyraz mojej głębokiej wiary w nadrzędność dialogu z potencjalnym odbiorcą nad kanał, za pomocą którego się ona odbywa. Tylko czy to wystarczy?

Powiem szczerze. Miewam pokusy, by całkowicie odciąć się od głównego nurtu i zamieszkać wyłącznie w sieci. Sieć to – wciąż! – współczesny mur dla wyklętych. Jean-Michel Basquiat nie potrzebował uwierzytelnienia od galerii, by czuć się malarzem. Tak, jestem trochę anarchistą. Paktuję z systemem tylko do pewnego stopnia. Gdy widzę, że stawia zbyt duży opór, omijam go bokiem. Uważam, dość zresztą nieskromnie, że kładę w ten sposób podwaliny pod nową literaturę, czy raczej rewizję jej pojmowania. Na pieniądzach aż tak bardzo mi nie zależy – mogą być albo nie, choć miło, gdy są. Ale jak każdy bywam próżny i boję się, że tak radykalny krok zepchnie mnie do niszy dla hobbystów, na których patrzy się przez palce – a przecież przyjemnie byłoby mieć recenzję w Wyborczej.

Niestety, historia ma też demoniczną twarz. I ma ona to do siebie, że raczej objawia skłonność do skazywania na zapomnienie niż zachowywania dla potomnych. A przecież każdy chciałby zostać w zbiorowej pamięci. To taki nasz surogat nieśmiertelności. Co z tego, że napiszę drugi Proces, jeśli przepadnie gdzieś w otchłaniach cyberprzestrzeni i nie znajdzie się nikt, kto stanąłby w mojej obronie?

I do tego bez przerwy prześladuje mnie ten straszliwy sen – pewnego dnia cała sieć pada, w sekundę wszystko znika. Po prostu – cyk i nie ma! Zostaje ciemny ekran. I co wtedy? Wszystkie iPady, Kindle i smartfony będzie można wrzucić do ognia. A materiał na opał się przyda, gdy nasza opleciona wirtualną pajęczyną cywilizacja w parę godzin cofnie się do ery lamp naftowych i osunie w krwawy chaos. Chociaż… papierowe książki też pewnie pójdą na podpałkę, więc w sumie wychodzi na jedno. A może tak naprawdę ów koszmar ma mi uświadomić złudność trwałości wszelkich form – zarówno tych w sieci, jak i w tak zwanej twardej rzeczywistości?

Zaufana osoba, której dałem do przeczytania fragment Drzewa różanego, odradzała mi opublikowanie go w postaci elektronicznej. Zna doskonale rynek wydawniczy i jej argumenty na „nie” mają sporą siłę perswazji. A z drugiej strony ten duch swobodnego jeźdźca, owo hamletyczne napięcie. Czy się boję? A czy krowa lubi trawę? Przy całej mojej ambiwalencji w stosunku do internetu jestem coraz głębiej przekonany, że to właśnie on podtrzyma żywot literatury. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: ja tu nie wygłaszam peanu pochwalnego na cześć Sieci. To medium ma więcej słabości niż zalet. Ja po prostu mówię o nieuniknionej konsekwencji procesów, które właśnie zachodzą w kulturze. I głoszę to bez szczególnej radości.

Jako pisarz, powiedzmy, ryzykowny, mam dziś trzy wyjścia: zamilknąć, dostosować się do komercyjnych wymogów tradycyjnego obiegu albo posłać moje „komunikaty” via net, licząc się nawet z brakiem zarobku, z nadzieją, że ktoś gdzieś mimo wszystko je odbierze. I będę twardo stał na tym stanowisku. Sieć to inkubator, w którym na naszych oczach wykluwa się nowa definicja pisarza.

Robert Drózd: Cyfrowa prasa? Tylko formaty czytnikowe!

Tekst pochodzi z portalu www.swiatczytnikow.pl

Rzuciłem niedawno okiem na listę bestsellerów w dziale prasy księgarni Nexto:

Tygodnik

Do Rzeczy

 (3 formaty: EPUB, MOBI, PDF).

Polityka

 (3 formaty).

Tygodnik Powszechny

 (3 formaty)

Gazeta Wyborcza

– Warszawa (tylko PDF)

Wprost

 (3 formaty)

Newsweek Polska

 (tylko PDF)

Sieci

 (tylko PDF)

Auto Świat

 (tylko PDF)

Do Rzeczy Historia

 (tylko PDF)

Forum

 (tylko PDF)

Co da się zauważyć?