Światy Dantego - Anna Kańtoch - ebook

Światy Dantego ebook

Anna Kańtoch

4,1
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Propozycja dla wielbicieli dystopii, mrocznych powieści grozy i zjawisk paranormalnych.

Nierealne światy, postaci z pogranicza jawy i snu, duszne tajemnice…

Każda opowieść z chirurgiczną precyzją odsłania ciemne zakamarki umysłów bohaterów i prowadzi do zaskakującego finału. W tym świecie rządzą martwi, a żywi stają się ich celem. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Możesz przegrać w karty swoje życie albo wykupić cudze. Odkryć tajemnicę, która zostaje spisana na kartach urodzinowej opowieści. Albo stać się zabawką w rękach tych, którym zaufałeś. Strzeż się, bo nigdy nie wiesz, co czai się tuż za rogiem…

Każde z opowiadań opatrzył wstępem Jakub Ćwiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 611

Oceny
4,1 (15 ocen)
6
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kańtoch

ŚWIATY DANTEGO

Wstęp, wprowadzenia do opowiadań i posłowie Jakub Ćwiek

Copyright © by Anna Kańtoch, MMXV

Wstęp, wprowadzenia do opowiadań, posłowie:

Copyright © by Jakub Ćwiek, MMXV

Wydanie I

Warszawa

Wstęp

Ogromnie się cieszę, że mogę pisać ten wstęp, ponieważ dotąd nikt jeszcze nie zadał mi pytania, na które bardzo, bardzo chciałem odpowiedzieć, a mianowicie: skąd w polskiej fantastyce wzięła się Ania Kańtoch? A wzięła się, Szanowni Czytelnicy... spod wieszaka z kurtkami.

Spotkaliśmy się po raz pierwszy bodaj w marcu dwa tysiące trzeciego w siedzibie Śląskiego Klubu Fantastyki przy ulicy Pocztowej w Katowicach. Klub, najstarsza tego typu instytucja w kraju, zajmował podówczas trzy pokoje i łączący je korytarz na najwyższym piętrze starego biurowca; by do nas dotrzeć, trzeba było pokonać trzy piętra stromymi schodami, mijając po drodze przychodnię, pracownię protetyczną, dwa biura księgowości i jedną siedzibę partii. Te trzy pokoje, o których wspomniałem, to biblioteka, pokój RPG-owy i maleńkie, ale głośno bijące serce ŚKF-u – sekretariat.

Miałem klucze do tego ostatniego, ponieważ w owym czasie – pełen zapału i energii neofity – zadeklarowałem się, że będę pełnił obowiązki nieobecnego chwilowo sekretarza klubu, czyli przyjmował nowych członków, odbierał korespondencję, pobierał składki. Prócz prestiżu dawało mi to jeszcze coś, czego w klubie nie miał prawie nikt – gwarantowane miejsce siedzące w sekretariacie.

Pierwszy mój kontakt z Anią nastąpił, gdy przyszła się zapisać, a ja wystawiałem jej legitymację klubową. Zwróciła mi wtedy uwagę, że błędnie wpisałem jej nazwisko, bo moje „a” wyglądało jak „o” z łącznikiem. Poprawiłem. I tak się zaczęło.

***

Wieszak, o którym wspomniałem na początku, znajdował się w kącie sekretariatu i – zwłaszcza jesienią, zimą i wiosną, gdy klubowicze już się zeszli – wyglądał jak małe, kolorowe drzewko. Te wszystkie ramoneski, puchówki, kurtki wojskowe, dobrze skrojone płaszczyki i pstrokacizny od Alpinusa najpierw elegancko wieszano – dopóki starczało haczyków, a potem po prostu wrzucano jedna na drugą, aż więcej się nie dało. Żeby to wszystko mogło utrzymać się w pionie, wieszak zastawiony był krzesłem, jedynym, na którym nikt nie siadał. Dlaczego? Bo musiałby się cały czas garbić, a i tak kurtki przeszkadzałyby mu w normalnej konwersacji, co chwila rozpychając się łokciami, wsadzając biedakowi rękawy w usta czy zadając przypadkowe ciosy biodrem niczym rozbrykane dzieciaki.

Napisałem „nikt nie siadał”, ale było to prawdą tylko do pewnego momentu, potem zjawiła się bowiem Ania i upodobała sobie tę miejscówkę, idealną dla niej: drobnej, maleńkiej istotki, która nikomu nie chce zawadzać, nikomu robić kłopotu. Siedziała, oderwana od gwaru i krzyków, i czytała książki.

Nikt jej tam specjalnie nie zaczepiał, czasem tylko Ela Gepfert – ówczesna prezes Klubu – przysiadała obok na chwilę i rozmawiały cichutko, ale o czym – nie mieliśmy pojęcia. Później, gdy już z Anią naprawdę się zakumplowaliśmy, dowiedziałem się, że tematem owych pogaduszek była jej pierwsza powieść – Miasto w zieleni i błękicie.

Nie licząc Eli, integracja klubowiczów z Anią na tym etapie ograniczała się do kilku „cześć” na powitanie, a potem, gdy przychodził czas odjazdu ostatniego autobusu w kierunku Szopienic, jeszcze jednego słowa pożegnalnego. I tyle. Słowem, Ania przychodziła do nas poczytać w możliwie najgorszych do czytania warunkach – niech mnie diabli, jeśli to nie było intrygujące!

***

Najczęściej zjawiała się jako jedna z pierwszych. Zdarzało się nawet, że wcześniej niż ja, wtedy czekała – czytając, a jakże! – na schodkach, aż przyjdę z kluczami. Z początku od razu siadała pod wieszakiem, ale później zdarzało się jej wybierać miejsce po drugiej stronie biurka i tak zaczęliśmy gadać. O książkach i filmach, co w nich lubimy, a czego nie. Trwało to czasem pół godziny, czasem dwie, póki w klubie nie zebrało się więcej ludzi. Wtedy ja wracałem do brylowania, popisywania się i rzucania czasem bardziej, czasem mniej udanych żartów zza biurka, a Ania szła pod wieszak poczytać. I tak do następnego tygodnia.

Przegadaliśmy wtedy masę czasu, ale temat własnej twórczości jakoś nie padał. Z tego, co pamiętam, o Mieście w zieleni i błękicie dowiedziałem się nie od Ani, ale od Eli Gepfert, która stwierdziła, że książka wprawdzie wymaga poprawek, ale jest naprawdę dobra. Pamiętam zdumienie Ani, gdy powiedziałem, że chciałbym to przeczytać. Nie kokieterię, nie fałszywą skromność – autentyczne zdumienie. „Ale to grube jest – zastrzegła. – I chwilami nudne”.

Mimo to chciałem i ponowiłem prośbę, a wtedy wręczyła mi zbindowany wydruk.

I faktycznie był gruby, choć nie jakoś przerażająco. Miał też nudne momenty, ale nie za wiele. Dla mnie, kogoś, kto już wtedy był na etapie: „Hej, piszę, więc jestem pisarzem”, była to solidna lekcja pokory. Tak, pomyślałem, wygląda wstępnie uformowany, gotowy do debiutu pisarz, człowieku. Jeszcze ci do tego daleko...

***

Wybaczcie te szarpane wspominki z naszych początków, ale próbuję poukładać sobie w głowie całą tę historię, byście zobaczyli Anię u progu debiutu tak, jak wtedy widzieliśmy ją my, a jednocześnie byście nie popełnili naszego błędu i nie pomylili jej milczenia i świadomego trzymania się z boku z nieśmiałością. Bo przy spotkaniu łatwo ulec pozorom i kto wie, może uśmiechnąć się z pobłażaniem? A to błąd.

Walczę też ze sobą, by ten i wszystkie pozostałe wstępy, jakie mam przyjemność tu napisać, były choć trochę o tekstach Ani, nie o niej samej, choć, cholera, kusi, by przedstawić Wam tę niezwykłą znajomość, która wpłynęła na mnie na tak wielu poziomach. Dość powiedzieć, że – dosłownie – gdyby nie Ania, nie byłoby mnie jako autora, to ona przekonała bowiem selekcjonera tekstów Fabryki Słów, by przepuścił dalej mój debiut i pokazał go jeszcze komuś. Ale to nie ma być pean pochwalny, prawda? Nie jestem też pewien, na ile interesuje Was historia niezwykłej przyjaźni podszytej pisaniem, która nie ma finału rodem z komedii romantycznej z Meg Ryan i Tomem Hanksem.

Pozwólcie zatem, że zacznę jeszcze raz, już z jakąś bardziej uczesaną myślą w głowie: Jestem tu i piszę te słowa, bo obserwowałem proces okołotwórczy Ani Kańtoch od Miasta w zieleni i błękicie po drugi tom Przedksiężycowych. Jestem, ponieważ mogę powiedzieć, że uczestniczyłem w powstawaniu niektórych opowiadań na tyle, by mieć o nich jakąś zabawną anegdotę. Ba, jeden z tekstów został poniekąd napisany na moją prośbę, choć jego akurat w tym zbiorze nie ma. Postaram się więc zbudować dla tych opowiadań jakieś tło, wiedząc doskonale, że Ania zdecydowanie woli tworzyć teksty niż o nich mówić. I może ma rację? Z pewnością jej utwory bronią się same, bez poszerzania kontekstu, bez anegdot „z planu” czy „z warsztatu”. Ale, cholera, może się mylę, ale czasem te anegdoty są tak fajne, tak urocze, zabawne, że aż szkoda zmarnować okazję.

Ot, weźmy historię pierwszego spotkania autorskiego Ani, które prowadziliśmy wraz z Michałem Cholewą. Obaj prowadzący to gaduły, sala pełna, w dużej mierze, znajomych. Pytań przygotowanych tyle, że samo ich zadanie zajmowało czterdzieści pięć minut, spotkanie przewidziane na godzinę – co może pójść źle?

Źle nic, ale zabawnie. Zużyliśmy wszystkie nasze pytania, publika dorzuciła ze cztery swoje, a i tak spotkanie skończyło się przed czasem. Ania bowiem zawsze jakoś znajdowała sposób, by odpowiedzieć tylko: „Tak”, „Nie” albo... „W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałam”, co w jej przypadku nie było wstępem do wypowiedzi, ale jej końcem. No bo skoro się nie zastanawiała, to przecież nie będzie robić tego teraz. Przemyśli, przeanalizuje i rozwinie w którymś z tekstów.

Albo to: wiecie, co to znaczy „kańtoszyć”? Wymyśliliśmy to określenie z Krzyśkiem Bortelem, jadąc na Polcon do Błażejewka. Znaczy to „odseparować się w podróży od współpodróżnych”. Półkańtoszenie to czytanie książki zamiast uczestniczenia w rozmowie. Kańtoszenie pełne to czytanie i jednoczesne słuchanie muzyki przez słuchawki, by rozmowa w żaden sposób nie przeszkadzała w lekturze.

Oto czego możecie się spodziewać po moich wstawkach w tym zbiorze. Możecie je swobodnie pomijać i po prostu cieszyć się całą gamą emocji i wrażeń. Dostaniecie oniryczne wariactwa, niepokojące horrory, solidne, przemyślane SF i moje ulubione – opowieści z pogranicza gatunków. Usłyszycie echa dawno opowiedzianych historii dawnych mistrzów, ale przedstawione w zupełnie nowej odsłonie, przefiltrowane przez intelekt i wrażliwość znakomitej, świadomej swojej pracy pisarki. Ania nigdy nie była „polskim kimś tam”, nie przylgnęły do niej podobne etykiety, bo tańcząc na tym balu, świadomie wybierała wpisy do swojego karneciku. I nie miało znaczenia, czy Gaiman, Zelazny, czy Miéville – nikt nie dostawał wyłączności.

Dziś kolejne Nagrody im. Janusza A. Zajdla czy inne wyróżnienia oraz, nade wszystko, zasłużona opinia jednej z najciekawszych polskich pisarek ostatniej dekady świadczą o tym, że wybrała dobrze i że wie, co robi.

Ja jestem tu tylko po to, byście nie przeżyli za dużego szoku, przechodząc zbyt gwałtownie od jednego emocjonalnego rollercoastera do drugiego, a także po to, by anegdotkami pokazać ludzką stronę autorki. Bo w oczach jednego z jej największych fanów, człowieka, który szczycił się przez długi czas – i momentami na wyrost – mianem jej pierwszego czytelnika, a nade wszystko, myślę, przyjaciela, Ania jako osoba jest równie ciekawa i niezwykła jak jej teksty. A nawet bardziej.

Dlatego nie przedłużając zbytnio – jeszcze się wszak w tym tomie spotkamy, pewnie nawet za chwilę – życzę Wam czasu na lekturę. Niekoniecznie miłą, bo przecież nie zawsze o to chodzi. Ale nieodmiennie przemyślaną, stworzoną z rozmysłem i dobrą.

Oto Ania Kańtoch. Przepraszam... Anna.

***

Jeszcze raz na szybko przejrzałem wszystkie opowiadania w zbiorze i widzę, że Ania zdecydowała się nie fundować Wam łzawych historyjek o tym, jak ona odchodzi z innym, jak z suchym trzaskiem łamią się serca, a łzy na poduszce wyglądają w świetle nocy jak plamy krwi. I nie wiem, czy odpuściła sobie taką historię celowo, czy też nie, ale jeżeli nawet, to ja jej teraz pokrzyżuję szyki. Oto bowiem opowieść właśnie w tym stylu. Co więcej, oparta na faktach i ściśle związana z genezą tego opowiadania!

Rola betatestera tekstu to oczywiście przywilej i punkty do lansu, ale także, o czym wie każdy, kto to robił i podchodził do swego zadania poważnie, cholernie ciężka i trudna robota. Przede wszystkim dlatego, że twoim zadaniem jest nie tylko wyrażenie opinii, ale też wskazanie nieścisłości czy ewentualnie podzielenie się skojarzeniami, sugestiami etc. Ponadto fajnie, jeżeli znasz się na poruszanym w tekście temacie, możesz służyć pomocą merytoryczną, coś w tekście poprawić. No i, przede wszystkim, trzeba się nauczyć, jak takie opinie wyrażać, by autor przyjął uwagi, ale... no, nie wziął ich do siebie. Ufam, że rozumiecie.

Dopóki Ania pisała teksty z pogranicza horroru, kryminału i fantasy – w całej rozpiętości gatunków – czułem się w swej roli całkiem pewnie. Ale potem koleżanka Kańtoch zdecydowała, że najwyższa pora sięgnąć po science fiction.

Z pozoru niewiele się między nami zmieniło. Byliśmy dla siebie mili, cześć, cześć, słodkie słówka, pogaduszki, ale nagle Ania zaczęła znikać pod byle pretekstem, by przyczaić się gdzieś w kąciku z jakimś naszym wspólnym znajomym. Kilka razy przyłapałem ją na tęsknych spojrzeniach rzucanych w stronę drzwi wejściowych, jakby na kogoś czekała.

Milczałem. Znosiłem to mężnie, mając nadzieję, że to przejściowe. W końcu mieliśmy już za sobą parę lat niezwykłej relacji, kilka książek, opowiadań. Mieliśmy, na bogów, wzajemne dedykacje! Ale coś w drżącym z niepokoju serduszku mówiło, że oto świat się zmienił, nic już nie będzie takie samo. Już jej nie wystarczałem.

Niedługo potem Ania i Misiek Cholewa zupełnie przestali się kryć. Siadali razem przy głównym stole, dyskutowali; nie bacząc na to, że są przecież w publicznym miejscu, wymieniali merytoryczne uwagi. Raz czy drugi zapytałem, co tu się wyrabia, ale słyszałem, że nie nic, że właśnie kończą. A potem tylko porozumiewawcze spojrzenia, półsłówka o pancerzach, wysięgnikach, atmosferze i ciśnieniu.

Zrozumiałem. Poddałem się i snułem z miejsca na miejsce. A potem dostałem kawałek tekstu. I zawiść, zazdrość nie pozwoliły mi wówczas docenić go należycie. Powiedziałem, że zaczyna się nudno, że czegoś tam brakuje. Ela Gepfert, która dostała ten sam fragment, powiedziała, żebym puknął się w czoło, bo to jest świetne. Ale mnie w głowie było wtedy tylko to snucie, spiskowanie w kącikach klubu, pan Michał, wielki matematyk i taki jestem sprytny, bo umiem całki, militaria, kosmos, esefy i... cholera, nawet powyzłośliwiać się nie było jak, bo Michał rzeczywiście znał się na tym wszystkim, a że i smykałkę do pisania miał, betatesterem był dla tego opowiadania wyśmienitym.

Trzeba oddać Ani sprawiedliwość. To nie tak, że odpuściła mnie sobie zupełnie. Raz czy drugi pytała o coś, jakby sprawdzała, czy mogę cokolwiek wnieść do powstającego tekstu. Ale nie, nie mogłem. Bo wiecie, czasami jest tak, że facet nie może i już. Zwłaszcza pod presją. Wszystkie moje uwagi wiązały się z poszerzaniem elementów horroru i prowadziły nas w odmęty filmu Ukryty wymiar, gdzie ta opowieść zdecydowanie nie powinna się znaleźć. Była na to stanowczo za dobra.

A jak, zapytacie, potoczyła się historia zranionych uczuć? Z czasem jakoś sobie to wszystko z Anią i Michałem wytłumaczyliśmy, ale plasterek na pękniętym sercu pozostał i czasem trzeszczy naciągnięty, gdy zerkam na tę w pełni zasłużoną dedykację dla betatestera na jednym z absolutnie najlepszych tekstów Ani.

Nadmienić trzeba, że Światy Dantego to pierwszy w karierze autorki Zajdel. W pełni zasłużony i długo przez nas oklaskiwany, a potem, już bez śladu waśni, należycie opity. Serio, jeżeli musicie wybrać do przeczytania jeden tekst z tego zbioru, oto macie go właśnie na następnych kartkach. Fenomenalna rzecz!

Światy Dantego

Za pomoc przy pisaniu dziękuję Michałowi Cholewie, który podsunął mi większość pomysłów (a może i wszystkie) na rozwiązania techniczne. Bez jego rad to opowiadanie by nie powstało

Dante 3 morfował. Czerwona skała i czarny metal bezustannie zmieniały kształty, w spotworniały, groteskowy sposób naśladując formy zwierzęce i roślinne. Szybciej, wolniej, znowu szybciej. Po lewej stronie Sofii metalowy krzew o liściach jak ostrza brzytew płynnie przeszedł w wychudzone, wilkopodobne stworzenie, które niezgrabnie zachwiało się na ośmiu pajęczych nogach. Po prawej uformowały się kolumny podobne do odartych ze skóry kończyn, z pulsującymi czerwienią ścieżkami mięśni i czarnymi żyłami. Kobieta zerknęła na nie przelotnie, nie zwalniając tempa. Czy połączą się, tworząc łuki, a potem jakąś skomplikowaną konstrukcję, czy może będą się stawać coraz cieńsze i wyższe, aż sięgną nieba?

Na myśl o niebie odruchowo spojrzała w górę. Było granatowe, z pasmami czerwieni i żółci, które kąpały morfujący świat w nierzeczywistym, niemal baśniowym świetle. Łagodność tego blasku była zdradliwa – aura potrafiła się tu zmienić w ciągu kilku sekund i wtedy nieboskłon zaczynał płonąć niczym jezioro benzyny. Zaraz potem nadciągała ognista burza albo gorące, żółte od siarki deszcze.

Wergiliusz twierdził, że dziś pogoda będzie ładna, co na Dantem 3 oznaczało temperaturę czterdziestu paru stopni, lecz Sofia na wszelki wypadek włożyła termiczny skafander. Na tym skończył się jej rozsądek, bo ciężki, ograniczający pole widzenia hełm z aparatem tlenowym przytroczyła do pasa. Liczyła, że w razie czego zawsze zdąży po niego sięgnąć. Prawdopodobnie zdąży.

Szła ostrożnie, starając się nie rozglądać na boki. Grunt pulsował pod jej stopami, gotowy w każdej chwili wystrzelić w górę albo opaść, a ona czuła się jak w wesołym miasteczku, gdzie jedną z atrakcji było chodzenie po poruszających się deskach. Dwa kroki w przód, jeden w tył, utrzymać równowagę, w bok i dalej do przodu, piszcząc i śmiejąc się razem z innymi dzieciakami. Tamte deski poruszały się szybciej niż grunt na Świecie Dantego 3, ale i ona była wtedy młodsza. Znacznie, znacznie młodsza. Jeszcze do niedawna Sofia myślała o sobie jako o kobiecie w średnim wieku, a nawet – gdy czuła się wyjątkowo dobrze – jako o kobiecie w kwiecie wieku. Teraz zaczynała przyzwyczajać się do myśli, że jest po prostu stara, a stare kobiety szybko się męczą i mają kruche kości. Gdyby upadła, być może nie zdołałaby już wstać.

Wiatr wzmógł się, ciskając jej w twarz odległe krzyki, a także woń palonych ciał, która mimo maski docierała do nozdrzy i zostawiała w gardle nieprzyjemny, lepki posmak. Spłukała go łykiem ciepłej wody, odetchnęła i zsunęła z czoła gogle. Dzięki nim widziała, choć wokół pociemniało od drobinek popiołu.

Przed nią wznosiła się ażurowa konstrukcja, coś jak metalowa katedra, którą porzucono w połowie budowy. Na wewnętrznej stronie gogli jej obraz wyświetlał się w postaci czerwonych pulsujących linii, lecz kobieta wiedziała, że w rzeczywistości budowla jest czarna. Jak węgiel albo piekielna smoła.

Przyspieszyła. Mokre od potu włosy lepiły się do czoła, w płucach brakowało tchu, bolała nadwyrężona kostka. Mimo to Sofia szła coraz szybciej, byle do przodu, byle uciec przed strachem i wątpliwościami, które ścigały ją, odkąd opuściła stację.

Przystanęła tylko na chwilę.

Katedra morfowała w szkielet przedpotopowego stwora, arkadowe łuki przechodziły w żebra, kolumny w piszczele, a fasada wyciągała się w długą, pełną ostrych zębów czaszkę.

Sofia zaklęła cicho i weszła do środka.

Wewnątrz było chłodniej, a także ciemniej, gdyż ognisty blask przegrywał z ruchliwymi cieniami zmieniającej się konstrukcji.

– Terry? – Gogle zepchnęła z powrotem na czoło, zdjęła maskę i zawołała, mając nadzieję, że w jej głosie nie słychać paniki. – Odezwij się! Nie powinieneś tu sam przychodzić! Tu jest niebezpiecznie!

Czarno-biała posadzka pod jej stopami układała się niemal we wzór szachownicy. Niemal, bo brzegi niektórych płytek już zaczynały się rozmywać. Gdy całą grupą byli tu ostatnim razem, na posadzce widniało dwanaście koncentrycznych, na przemian czarnych i białych kręgów, które bardzo Terry’ego zafascynowały.

– Jesteś tu?

Znalazła go w miejscu, które wciąż jeszcze można było nazwać boczną nawą. Oczywiście to nigdy nie była boczna nawa, lecz dzięki oswajaniu obcych, bezustannie morfujących elementów Dante 3 stawał się odrobinę bardziej przyjazny.

Terry siedział odwrócony tyłem i pochylony nad czymś, czego nie mogła dostrzec. Z przerażeniem zauważyła, że jest ubrany tylko w granatowe spodnie i bluzę, jakie naukowcy nosili na stacji. Jego ręce pracowały – nie widziała dłoni, ale świadczył o tym ruch ramion. Może zepsuł się aparat tlenowy, pomyślała, patrząc, jak po czerwonym od oparzenia karku przesuwa się cień morfującej arkady. Może wziął ze sobą choć aparat.

Dziwiła jednak cisza, która spowijała mężczyznę. Żadnego szczęku metalu, żadnych szeptanych przekleństw, które zazwyczaj towarzyszą walce z opornym urządzeniem. Ręce Terry’ego były zajęte, ale raczej nie naprawianiem.

– Wszystko w porządku? Musimy stąd wyjść, zobacz... – zamilkła. Strach wreszcie ją dogonił i chwycił za gardło.

Czarne, połyskujące metalicznie kości wyginały się, zbliżając się do nich z każdą chwilą.

Terry odwrócił się i wyciągnął w jej stronę dłonie, którymi poruszał, pocierając jedną o drugą niczym aktorka ćwicząca rolę Lady Makbet.

– Mam krew na rękach – powiedział bardzo spokojnie, jakby dokładnie sobie wszystko przemyślał i doszedł do wniosku, że te słowa będą najwłaściwsze.

– Widzę – odparła cicho.

– Tu jest jeszcze więcej krwi.

I rzeczywiście była – szerokie, rozmazane smugi czerwieni szpeciły biel szachownicowych kwadratów i prowadziły dalej, aż do głębokiego, chłodnego cienia, w którym spoczywało ciało Moany. Jej nogi oplatały metalowe pędy, z których jeden, rozdzierając skafander, uparcie pełzł w stronę kroku. Było w tym coś tak obscenicznego, że Sofia z trudem zmusiła się, by nie odwrócić wzroku. Wyciągnęła rękę i dotknęła zimnego czoła – pod strzechą splątanych, zlepionych krwią włosów czaszka dziewczyny przypominała stłuczoną skorupkę jajka.

– Ja ją tam położyłem. – Terry zamilkł, a potem wskazał powiększającą się szczelinę, przez którą wpadał ognisty blask. – W cieniu, bo światło raziło ją w oczy. Dobrze zrobiłem, prawda?

Palec, którym przed chwilą celował w niebo, teraz osobliwie dziecinnym gestem przyłożył do ust. Twarz też miał mocno zaczerwienioną i Sofia pomyślała, że przydałby mu się chłodzący okład. A potem, że oprócz okładu przydałby mu się także dobry psychiatra. Nie teraz, bo było za późno, ale znacznie wcześniej.

– Terry – szepnęła, przymykając oczy.

Skinął głową jak grzeczny uczeń, który rozważa słowa nauczyciela. Nawet zmarszczki na jego twarzy wygładziły się, nadając mu młodzieńczy wygląd. Źrenice miał powiększone, oczy bardzo odległe. Dłonie położył na kolanach i przyglądał im się, jakby widział je po raz pierwszy w życiu.

– To musiało się stać – powiedział po chwili łagodnie. – Od dawna było wiadomo, że komuś z nas wreszcie puszczą nerwy.

Sofia milczała, nie znajdując słów.

Terry powoli podniósł na nią wzrok.

– To już koniec, prawda? – zapytał.

***

Dwa dni wcześniej:

...jest coraz gorzej, tylko patrzeć, jak zaczniemy skakać sobie do gardeł. Z jednej strony dokucza nam brak prywatności, bo najczęściej przebywamy razem na stacji, gdzie jest mało miejsca, z drugiej strony rzadko kiedy znajdujemy w sobie dość odwagi, by pójść gdzieś samotnie – nawet gdyby miał to być dystans kilkunastu kroków. I nie chodzi wcale o rozsądek czy o restrykcyjne zalecenia Korporacji, które czasem lekceważymy, lecz właśnie o strach, taki najprostszy i najbardziej prymitywny. Przy silniejszym wietrze słychać tu krzyki z Otchłani, a w powietrzu unosi się popiół i swąd palonych ciał. Wszystko zmienia się bezustannie i już to jest torturą, gdyż nasze umysły potrzebują oprzeć się na czymś stałym, a tu niczego takiego nie ma. Przynajmniej na zewnątrz, bo jest oczywiście stacja, wsparta na amortyzowanych podporach i zaopatrzona w czujniki, które bezustannie monitorują grunt. Jeśli powierzchnia, na której stoimy, zacznie zbyt gwałtownie morfować, sterowane komputerowo silniki uniosą nas i umieszczą w spokojniejszym miejscu. To pochłania mnóstwo energii, ale dzięki temu przynajmniej mamy niejakie poczucie bezpieczeństwa.

Nasz entuzjazm szybko został zastąpiony psychicznym wyczerpaniem. Na początku szczerze wierzyliśmy, że to my właśnie uratujemy ludzkość i zostaniemy bohaterami. Naiwne, prawda? Teraz jesteśmy po prostu zmęczeni. Coraz częściej – kiedy się nie kłócimy – mówimy o powrocie do domu. Brama zostanie otwarta za pięć dni (tak naprawdę tu nie ma dni ani nocy, lecz nadal liczymy czas według ziemskiej rachuby) i to podtrzymuje w nas nadzieję. Nie odstrasza nas nawet fakt, że sytuacja na Ziemi pogarsza się z każdą chwilą. Już kiedy wchodziliśmy do Dantego 3, było źle, a teraz jest jeszcze gorzej. Mimo to chcemy wracać – niech inni zajmą nasze miejsce i niech oni walczą o ocalenie rodzaju ludzkiego. My mamy dość.

Ja radzę sobie całkiem nieźle. Fizycznie czuję się dobrze, zwłaszcza jak na mój wiek. Odradzano mi pobyt na trójce, lecz się uparłam, a ze względu na fakt, że mój zmarły mąż był inicjatorem projektu Bram, nikt się nie ośmielił zakazać mi tego. Nie żałuję mojej decyzji, mimo wszystko nie żałuję. Psychicznie jestem w lepszym stanie niż inni, ponieważ jako lingwistka nigdy jeszcze nie schodziłam do Otchłani i najczęściej z całej naszej grupy przebywam samotnie na stacji. Mam wtedy chwilę dla siebie i to pomaga mi zachować równowagę.

Nacho Yeung jest spokojny, niemal nienaturalnie, zwłaszcza kiedy wszyscy wokół wrzeszczą. Postarzał się w ciągu ostatnich dni, a gdy patrzę w jego oczy, widzę ogromny ból i jeszcze większe zmęczenie. Mimo to wciąż potrafi podzielić się z innymi swoim ciepłem. Sama jego obecność działa na nas uspokajająco, Nacho nawet nie musi nic mówić. Czemu nie spotkałam tego faceta przed trzydziestu laty?

Moana Mérida również trzyma się nieźle. Jest bezwzględna i bezgranicznie wierzy w naukę...

Sofia zamilkła, niepewna, czy kontynuować. To nie był oficjalny raport, tylko prywatny dziennik, lecz możliwe, że kiedyś zdecyduje się go opublikować. Co tam, najwyżej wykasuję niewygodne fragmenty, pomyślała.

Moana Mérida to taki doktor Mengele w spódnicy. Rany, jak to brzmi – wszystko na „m”... Chyba zaczynam wariować, że bawią mnie takie rzeczy. A tego skojarzenia nie mogę się pozbyć. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, kto nazywa ludzi płonących w Otchłani „ciekawymi przypadkami”?

Jeśli zaś chodzi o kapitana Peñę, to szczerze mówiąc, wciąż nie wiem, co o nim myśleć. Niewątpliwie jest znakomitym żołnierzem, ale w jego zachowaniu „twardego faceta” jest coś odrobinę fałszywego, zupełnie jakby nosił maskę – co prawda taką, w jakiej dobrze się czuje, ale jednak maskę. Próbowałam kilka razy pod nią zajrzeć, lecz docierałam tylko do kolejnych masek – Szarmanckiego Dżentelmena, Który Z Oddaniem Chroni Kobiety, Kochającego Męża, Który Codziennie Wysyła Żonie Wiadomość, czy w końcu Bogobojnego Chrześcijanina, Który Nawet W Piekle Nie Traci Wiary.

Nie wiem, czy gdzieś pod tymi maskami kryje się prawdziwy Emilio Peña, i szczerze mówiąc, przestało mnie to obchodzić. Najważniejsze, że kapitan utrzymuje swoich podwładnych w dobrej kondycji (mam na myśli przede wszystkim kondycję psychiczną, nie fizyczną). To młodzi ludzie – z mojego punktu widzenia niemal dzieci, które jeszcze nie zaczęły żyć – i żaden z nich nie zasłużył na to, by znaleźć się w takim miejscu. Niewiele o nich wiem, bo najczęściej przebywają w swojej części stacji, we wspólnej sali, gdzie grają w karty albo w kości. Są wystraszeni, ale też bezgranicznie wierni swojemu dowódcy, któremu ufają jak Bogu, i za to chyba czuję do Peñy odrobinę sympatii. Ktoś, kto budzi takie uczucia, musi być porządnym facetem.

I na koniec Terry Kassou, mój brat.

On jest w najgorszym stanie. Żałuję, że uległam jego prośbom i wstawiłam się za nim. Boże, gdybym dorwała w swoje ręce psychologa, który wystawił mu opinię „emocjonalnie stabilny”, to wyrwałabym mu wszystkie kudły!

Lalita zmarła przed pięcioma miesiącami, a on wziął ze sobą Konstrukt Osobowości Tearle’a, tę zabawkę dla bogatych i nieszczęśliwych, którą ludzie nazywają KOT-em. Lalita poddała się skanowaniu, gdy miała dwadzieścia lat, i nigdy później go nie odnawiała, dlatego też razem stanowią osobliwą parę: młodziutka kobieta, niemal jeszcze nastolatka, i siwiejący, pomarszczony mężczyzna, który tłumaczy, że jest jej ukochanym mężem, tym samym, którego ona pamięta jako pełnego życia młodzieńca. Mam wrażenie, że po pięciu miesiącach Lalita wciąż jeszcze nie całkiem w to uwierzyła, a z pewnością tej zmiany nie zaakceptowała. Czasem gdy patrzy na Terry’ego, w jej oczach widzę niepewność, obawę, a nawet wstręt. Pamiętam Lalitę z czasów, gdy miała dwadzieścia lat – to była uparta, zwariowana dziewczyna z gatunku tych, które szczerze wierzą, że świat należy do młodych i lepiej umrzeć przed trzydziestką. KOT co prawda jest tylko hologramowym, bezcielesnym duchem, lecz ma jej osobowość, a ta nigdy nie zaakceptowałaby postarzałego Terry’ego.

Podejrzewam, że Terry od początku o tym wiedział i przed uruchomieniem kazał wprowadzić do programu pewne modyfikacje. Dlatego Lalita jest tak bierna, nie płacze, nie krzyczy, nie awanturuje się, tylko uśmiecha się łagodnie, gdy Terry do niej mówi. A on mówi bez przerwy, z wyjątkiem tych nielicznych chwil, gdy przebywa poza stacją, bo wtedy powierza żonę mojej opiece. Noszę bransoletę Tearle’a na ręku, ale rzadko ją uaktywniam – niech osobowość Lality pozostaje w uśpieniu, ja mam dość jej towarzystwa.

Tak samo mam dość – wszyscy mamy szczerze dość – emocjonalnego ekshibicjonizmu Terry’ego. On nie dba o to, czy ktoś go słyszy, czy nie, a ponieważ stacja jest niewielka, więc nie mamy gdzie uciec przed potokiem słów, które z siebie wyrzuca. Kochanie to, kochanie tamto, znowu jesteśmy razem i skarbie-mój-wszystko-będzie-dobrze, jakby, cholera, cokolwiek mogło być dobrze, skoro Lalita nie żyje. W innej sytuacji może byśmy mu współczuli, a tak jesteśmy zażenowani, bo zalewa nas swoimi chorymi emocjami i zmusza do uczestniczenia w tej parodii miłości. A zaraz za zażenowaniem przychodzi złość na niego i na ten jego cholerny Konstrukt. Ja również jestem zirytowana, ale też ich żałuję. Lality, ponieważ najpierw umarła, a potem okaleczono jej osobowość, i Terry’ego, który rozpaczliwie udaje, że zmodyfikowany KOT jest jego kochającą żoną...

Sofia umilkła, wyczerpana. Miała świadomość, że w ostatnim fragmencie dała się ponieść emocjom, i postanowiła na przyszłość uważać. Lubiła myśleć o sobie jako o kobiecie chłodnej, rozsądnej i zawsze opanowanej.

– Wergiliuszu?

TAK – komputer wyposażono w miękki, budzący zaufanie głos rasowego psychopaty.

– Zapisz to, a potem pokaż przegląd prasy.

Była jedyną osobą na stacji, która jeszcze sprawdzała napływające z Ziemi wiadomości. Pozostali za bardzo się bali, co usłyszą.

PONAD DZIESIĘĆ TYSIĘCY ZMARŁYCH W TOKIO, ORLEAN MIASTEM DUCHÓW, ZARAZA PRZEKRACZA ATLANTYK, WOJSKO PACYFIKUJE NOWE DELHI, TRWAJĄ PRACE NAD SZCZEPIONKĄ.

Sofia uśmiechnęła się gorzko. Trwają prace nad szczepionką! Dokładnie to samo słyszała, gdy pakowała walizkę przed przekroczeniem Bramy. Od tego czasu minęły trzy miesiące i szczepionki nadal nie było.

ENCARNITA KARĄ ZESŁANĄ NA LUDZKOŚĆ ZA JEJ GRZECHY? MASOWE SAMOBÓJSTWA W...

– Następna – warknęła. Dość miała słuchania o śmierci.

NAUKOWCY ZE ŚWIATA DANTEGO 17 DONOSZĄ, ŻE ZNALEŹLI COŚ, CO MOŻE BYĆ LEKARSTWEM NA ENCARNITĘ.

– Zatrzymaj.

Czym jest Dante 17? Walhalla, przypomniała sobie Sofia. Szesnastka to Avalon, a siedemnastka Walhalla. Co, u licha, może tam być uzdrawiającego? Złote tarcze? Przybite do ściany wilki? Dużo żarcia?

– Dalej.

NIE SĄ JEDNAK PEWNI, CZY UDA IM SIĘ PRZETRANSPORTOWAĆ LEK PRZEZ BRAMĘ.

Och, oczywiście, to główny problem ze wszystkimi Światami Dantego, prawda? Można do nich wejść, ale nie można niczego wynieść na zewnątrz. My również mamy tu coś, co być może pomogłoby chorym, i gdybyśmy tylko znaleźli sposób, by wysłać to na Ziemię...

Potrząsnęła głową. Takie gdybanie powodowało, że czuła się bardziej winna, choć jako lingwistka nie miała nic wspólnego z problemami transportu. W fakcie, że epidemia ospy krwotocznej, zwanej potocznie Encarnitą, oraz odkrycie Bram nastąpiły niemal równocześnie, wielu widziało palec boży. Od początku ludzie wierzyli, że na którymś ze Światów Dantego naukowcy odkryją lek na zarazę, a może i na wszystkie choroby, kto wie. Największe nadzieje wiązano rzecz jasna z jedynką, ale jedynka zawiodła. Wysłano tam trzy ekipy – pierwsza składała się z miłych i niewątpliwie bogobojnych księży, druga z nieco mniej miłych i bogobojnych naukowców, trzecia zaś z uzbrojonych po zęby marines, którzy jasno deklarowali, że w Boga nie wierzą, a jeśli jednak istnieje, to lepiej, kurwa, niech im schodzi z drogi. Żadna z tych grup nie wróciła.

Na pozostałych światach badacze radzili sobie znacznie lepiej, a na kilkunastu znaleziono coś, co być może mogłoby być lekiem na Encarnitę. Mogłoby, bo żadnej z tych substancji jak dotąd nie udało się przetransportować przez Bramę i wypróbować. Coraz częściej przebąkiwano o ewakuacji zdrowych jeszcze ludzi na te ze światów, które wydawały się najbezpieczniejsze. Był to gigantyczny, bardzo skomplikowany projekt i Sofia wątpiła, czy uda się go w pełni zrealizować. Prawdopodobnie nie, uznała. Jeśli szybko ktoś nie znajdzie sposobu, by przenieść któryś z leków przez Bramę, ludzkość wymrze, a Ziemia stanie się planetą ruin i bielejących w słońcu kości.

Potarła skronie, by odpędzić podobne myśli.

– Pomiń artykuły związane z zarazą i pokaż te dotyczące Bram – poleciła Wergiliuszowi.

Komputer kojącym głosem recytował kolejne wiadomości. Spekulacje dotyczące Bram – czym są i czy naprawdę prowadzą do znanych z legend i religijnych ksiąg światów, czy też może jedynie do równoległych rzeczywistości, gdzie wszelkie podobieństwa są przypadkowe. Czy ludzie już wcześniej przechodzili przez nieustabilizowane Bramy, a jeśli tak, to jacy. Zabawny artykulik, którego autor zastanawiał się, czy Dante Alighieri był takim właśnie człowiekiem, czy też opierał się na relacjach innych, a może w ogóle zmyślał. Pytania o konsekwencje odkrycia Bram – psychologiczne, ontologiczne i teologiczne. Wywiad z egipskim profesorem, który protestował przeciwko nazwaniu Sehet Jaru Światem Dantego 34. „Ta nazwa wywodzi się z obcej nam kultury i jest kolejnym dowodem, że cywilizacja Zachodu wciąż próbuje nas zdominować i narzucić swój punkt widzenia”, twierdził.

Sofia uśmiechnęła się. Nazwa „Światy Dantego” zbyt mocno wrosła w powszechną świadomość, by dać się wyrugować. Wymyślił ją jej mąż, wielbiciel włoskiego poety. Sofia nie miała miłych wspomnień po zmarłym tragicznie Jacinto Vilchezie, ale uważała, że to akurat był dobry pomysł.

Przełączyła wiadomości na tryb tekstowy, a potem wstała i wykonała kilka prostych ćwiczeń, rozciągając zesztywniałe mięśnie. Przez cały czas patrzyła w ekran, po którym przesuwały się fragmenty artykułów.

...ZBUDOWAĆ POMNIK POŚWIĘCONY PAMIĘCI JACINTO VILCHEZA, CZŁOWIEKA, KTÓRY ODKRYŁ NATURALNE PORTALE ZWANE BRAMAMI, A PÓŹNIEJ USTABILIZOWAŁ JE, TAK ŻE MOŻEMY BEZPIECZNIE PRZECHODZIĆ...

...KOMPLETNE FIASKO W PRÓBACH POROZUMIENIA Z TUBYLCAMI NA...

...KOLEJNA EKIPA WRACA Z PUSTYMI RĘKAMI...

Przegapiła tylko jedną wiadomość. Podczas gdy na próżno starała się dotknąć palcami kostek u nóg, przez ekran przewijał się artykuł dotyczący odkrycia na Dantem 29 mozaiki składającej się z dwunastu czarno-białych kręgów.

Wyprostowała się, odetchnęła.

...BARDZO OSOBLIWE ZNALEZISKO.

Przeczytała ostatnie słowa, które nic jej nie mówiły, po czym zwilżyła gardło kilkoma łykami zimnej wody.

Sofia lubiła przebywać samotnie na stacji. Podobał jej się panujący wtedy spokój i cisza, w której słychać było tylko szum generatora i poskrzypywanie amortyzatorów.

JEDNA ISTOTA NA ZEWNĄTRZ, poinformował głośno Wergiliusz.

Kobieta zamarła, w jednej chwili zabrakło jej tchu, w głowie zawirowało, nogi zrobiły się miękkie jak galareta.

– Człowiek? – szepnęła bezsensownie.

Wergiliusz znał każdego członka ich grupy i nazywał ich po imieniu. Żadnych innych żywych ludzi tu nie było, a martwi przebywali wyłącznie w Otchłani.

OBCA ISTOTA.

Diabeł, na zewnątrz jest diabeł, pomyślała. Przysunęła sobie krzesło, usiadła i odetchnęła, przyciskając dłoń do podbrzusza. Jej żołądek zmienił się w ciasną kulkę; widziała swoje odbicie w metalowej obudowie zbiornika na wodę – blada skóra, bruzdy wokół oczu i ust, nieporządnie związane siwe włosy.

Po prostu stara kobieta. Stara, przerażona kobieta.

Weź się w garść, nakazała sobie. Przecież nie chcesz być płaczliwą starowinką, prawda? Nie przeszłaś przez Bramę po to, żeby teraz chować się po kątach.

– Wciąż... tam jest?

POTWIERDZAM. JEDNA ISTOTA WCIĄŻ NA ZEWNĄTRZ.

Przecież rozmawiałaś już z diabłami, tłumaczyła sobie Sofia, i nigdy żaden z nich nie próbował cię atakować.

Tak, ale wtedy obok stali żołnierze, odezwała się rozsądniejsza część jej umysłu. Pociski rozrywające miały poradzić sobie z morfującymi stworami, gdyby zawiodła broń bardziej konwencjonalna. Kapitan Peña wierzył, że w razie potrzeby okażą się skuteczne. Sofia była nieco bardziej sceptyczna – diabły przecież potrafiły się regenerować – ale...

Ale pociski mogłyby przynajmniej je zatrzymać. Choć na krótko, na kilka minut. Tyle wystarczy, by uciec. Teraz nie będę miała nawet tak nikłej szansy.

Z drugiej strony, jeśli nie otworzę drzwi, to do końca życia będę sobą gardzić. Dalej, Sofia, rusz się. Pamiętasz, jak studenci za plecami nazywali cię wredną suką i jeszcze gorzej? Zawsze uważałaś się za twardą babę – udowodnij, że na to zasługujesz. Raz się żyje, prawda? Bo w obecnej sytuacji życie pośmiertne to nie jest coś, o czym człowiek chciałby myśleć. Więc wykorzystaj okazję, póki jeszcze oddychasz – niech znają cię jako kobietę, która samotnie poszła na spotkanie z diabłem...

Wstawaj.

Wstała, zakręciło jej się w głowie i oparła biodro o stół. Coś upadło na podłogę: zwykły kubek, jakieś próbki, które Terry czasem zostawiał w mesie, zamiast zanieść do laboratorium? Mniejsza z tym. Sofia ruszyła do wyjścia. Wbiła kod aktywujący i właz otworzył się z cichym sykiem. Stanęła w progu, tłumacząc sobie, że w razie czego zawsze może się cofnąć, ale w głębi serca wiedziała, że to złudne pocieszenie. Diabły potrafiły być... diablo szybkie.

Stacja stała pół metra nad morfującym gruntem, tak więc kobieta i potężny, bardzo wysoki gość znajdowali się mniej więcej na tym samym poziomie.

Sofia spojrzała.

Diabeł morfował tak gwałtownie, że żołądek podszedł jej do gardła. Czerwone, pełne ostrych zębów paszcze, które pączkowały wewnątrz jeszcze większych paszcz, pazury, rogi i obsypane gorejącymi ślepiami skrzydła – wszystko to rodziło się, umierało i na powrót rodziło w nieustannym akcie chaotycznej kreacji.

Wytrzymała na tyle długo, by udowodnić gościowi – a przede wszystkim samej sobie – że się nie boi. Potem pochyliła głowę w wyrazie pozbawionego uniżoności szacunku. Diabły najlepiej reagowały na taką właśnie postawę i ten nie był wyjątkiem. Elementy jego sylwetki zmieniały się wolniej pośrodku i szybciej na obrzeżach – niewątpliwa oznaka dobrego humoru, którą Sofia dostrzegała kątem oka.

– Przyszedłem rozmawiać – powiedział. Głos miał niemal ludzki, niemal... miły, jednak z osobliwą, wysoką i irytującą nutą, która kojarzyła się z dźwiękiem noża drapiącego o szkło. – O nieumarłej. Widzieć się z Lalitą.

Sofia właściwie już się nie bała. Strach został wyparty przez fale adrenaliny, które wirowały jej w głowie.

– Chcesz zobaczyć się z Lalitą?

– Lalita, tak. Nieumarła.

Przy ostatnim spotkaniu próbowała wytłumaczyć diabłom pojęcie śmierci, a potem technikę tworzenia KOT-ów. Może źle mnie zrozumieli, pomyślała, może oni sądzą, że ludzie umierają, zaś jedyną, której udało się tego uniknąć, jest Lalita. Nic innego nie tłumaczy takiego zainteresowania – to pierwszy raz, gdy któryś z nich prosi o widzenie z konkretną osobą i w dodatku potrafi wymienić jej imię. Nikt z żywych nie dostąpił takiego zaszczytu.

– Oczywiście.

Sięgnęła do bransolety, którą powierzył jej Terry. Przez chwilę zesztywniałe, niepokorne palce ślizgały się po gładkim metalu, potem odnalazły przycisk aktywujący. Lalita pojawiła się obok Sofii – na wpół przezroczysta postać ładnej, pucołowatej blondyneczki z zadartym nosem. Jak zawsze po okresie uśpienia wyglądała na lekko oszołomioną, ale szybko odzyskała równowagę. Zmodyfikowany program sprawiał, że nie potrafiła przeżywać silnych uczuć, co niewątpliwie pomagało w takich właśnie sytuacjach.

– Nie umarłaś – powiedział diabeł. – Zmieniłaś się. Jak my.

Pod Sofią ugięły się nogi, świat zawirował, jakby siedziała na karuzeli. Jak my? Jak diabły? Co to ma znaczyć?

– Zmieniłam się – odparła Lalita spokojnie. – Nie mam teraz ciała.

– Czy brakuje ci go?

A może czy jego brak sprawia ci kłopot? Wyrażenie nie było jednoznaczne, a jeśli Sofia miała kłopoty z przekładem, to Lalita prawdopodobnie w ogóle go nie zrozumiała.

Starsza kobieta przetłumaczyła pytanie.

– Tak – odpowiedziała Lalita. Jej beznamiętna twarz zmieniła się; wyraz tęsknoty był niesamowicie silny, niemal drapieżny w swojej zachłanności. Trwało to krótką chwilę i zaraz znikło, a Sofia nie była pewna, czy nie uległa złudzeniu.

– Rozmawiałem – zwrócił się diabeł do lingwistki. – Nieumarła może odejść.

– I to by było na tyle – mruknęła Sofia. Nie miała zamiaru zastanawiać się, o co mu chodzi. Przynajmniej nie teraz, gdy wciąż jeszcze kręciło jej się w głowie. – Pa, Lalita.

Wyłączyła bransoletę.

– Pozwoliłaś mi zobaczyć nieumarłą, co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał, a ona wyobraziła sobie naukowców jako członków prymitywnego plemienia i Lalitę jako ich bożka, którego za odpowiednią opłatą pokazują innym szczepom. Wizja była tak absurdalna, że z trudem powstrzymała chichot. Zdawała sobie sprawę, że znajduje się na skraju histerii i powinna jak najszybciej przerwać rozmowę.

Niemniej jednak nie zamierzała przegapić takiej szansy. To było spore ryzyko, Sofia nie miała pojęcia, jak diabeł zareaguje – mógł się zdenerwować i ją skrzywdzić, może nawet zabić. Jednak to uświadomiła sobie znacznie później, wtedy też przyszło spóźnione przerażenie. Teraz była pijana adrenaliną, odważna do granic szaleństwa.

– Potrzebujemy kawałka twojego ciała – powiedziała.

– Rozmowa to jedno, ciało to drugie – odparł, morfując szybciej. – Rozmowa za ciało nie. Ciało za ciało tak.

– Nie rozumiem...

Z chmury wirujących elementów wysunął się czarny i ostry szpon, który musnął mały palec u jej prawej dłoni.

– To – na ziemię upadł kawałek diabła, wciąż zmieniający kształty – za to.

Sofia odmawiała Ojcze nasz, ale słowa nie miały znaczenia, były puste, Bóg nie istniał, a ona modliła się tylko dlatego, że znane z dzieciństwa słowa były liną utrzymującą ją ponad morzem szaleństwa.

On chce, żebym obcięła sobie palec, myślała, i muszę to zrobić.

Diabeł podał jej nóż – niewielki, ale przynajmniej stabilny; gdy trzymała go w śliskiej od potu dłoni, czuła tylko lekkie drżenie, nic więcej.

Oparła palce o próg, przyłożyła ostrze do nasady najmniejszego, tam gdzie cięcie powinno być najczystsze, szybko rozkrawające staw i oddzielające kości.

I zrobiła to. Bez namysłu, bo gdyby zaczęła myśleć, zaczęłaby też krzyczeć, płakać i wyć. Ostry, jasny ból poraził jej rękę aż do ramienia, a potem popłynął wyżej i przez chwilę Sofia myślała, że wreszcie straci przytomność. W jakimś stopniu to rozwiązanie wydawało się... bardzo kojące.

Z rany tryskała krew, więc owinęła dłoń luźną połą bluzy. Stopniowo mrok przed jej oczami rozpraszał się i widziała już odcięty palec, martwy szczątek własnego ciała. Zauważyła, że paznokieć jest odrobinę za długi, i przypomniała sobie, że dziś miała go przyciąć. Na chwilę opanował ją rozdzierający, absurdalny żal.

Ledwo zauważyła, że jej rozmówca odszedł. Palec pozostał tam, gdzie upadł – pod stacją, na morfującym gruncie. Najwyraźniej diabłu zależało na samym akcie obcinania, a nie na jego końcowym efekcie.

Wstała, z trudem pokonując słabość, zeszła na dół, podniosła kawałek diabelskiego ciała i wróciła do stacji. Zamknęła właz, a potem znalazła w sobie jeszcze tyle siły, by założyć regenerujący opatrunek. Zawarte w nim środki stępiły ból i w kombinacji z zażytymi doustnie pigułkami sprawiły, że Sofia zapadła w ciężki, nienaturalny sen.

***

– To było głupie, mój Boże, to chyba najgłupsza, najbardziej szalona rzecz, jaką ktokolwiek z nas zrobił. Co ci odbiło, Sofio? Dotąd uważałem cię za rozsądną kobietę... Pozwól, niech to obejrzę. – Nacho Yeung wziął jej dłoń w swoje długie, śniade palce.

– Nic mi nie będzie – wymamrotała. Ból pulsował gdzieś w tle, niemal obojętny, niemal nieważny. Bardziej dokuczała jej ciężka jak kamień głowa i wyschnięte usta, w których z trudem mieścił się obrzmiały język. – Mogę dostać coś do picia?

– Jasne.

Z ulgą przełknęła kilka łyków chłodnej wody. Połajankami Yeunga wcale się nie przejęła. Wiedziała, że wysoki Chińczyk szanuje ją i lubi, a poza tym w jego głosie wyczuwała niepokój, nie złość.

– Rzeczywiście, to było kompletnie idiotyczne – dorzuciła Moana, pogardliwie wydymając wargi.

Ona, dla odmiany, wcale Sofii nie lubiła. Była bardzo młoda, bardzo ładna i bardzo zdolna, a wszystkie te czynniki razem wzięte sprawiały też, że była bardzo pewna siebie. Od początku jasno dawała do zrozumienia, że miejsce starszych pań jest w domu, przy wnukach i przy kominku, a nie na stacji badawczej.

– Ale dzięki mnie masz materiał do analizy, prawda? – Sofia obdarzyła ją swoim najbardziej uroczym uśmiechem dobrej babci. Wiedziała, że dziewczyna tego nie cierpi. – Znaleźliście ten kawałek ciała? Położyłam go na stole w laboratorium.

– Owszem, znaleźliśmy, ale na podłodze, nie na stole. Trzeba go było włożyć do terrarium. On wciąż morfuje, i to znacznie szybciej niż skała czy metal.

– Powinnaś odpocząć, zanim wrócą pozostali. – Yeung łagodnie pchnął Sofię z powrotem do pozycji leżącej i otulił kocem. Pozwoliła mu na to. Chińczyk należał do niewielkiej grupy mężczyzn, których troska nie sprawiała, że czuła się upokorzona.

Zasunął ściankę oddzielającą jej posłanie od głównego pomieszczenia. Była cienka, a w kabinie ledwo starczało miejsca, by się położyć, lecz Sofię cieszyła ta namiastka prywatności. Przynajmniej nie musiała patrzeć na Moanę, której twarz przybrała osobliwy wyraz skupienia i jednocześnie złośliwego triumfu. Starsza kobieta wolała się nie zastanawiać, co to mogło oznaczać.

***

Obudziła się nieco później, gdy wszyscy już wrócili na teren stacji. Wszyscy? Tak, chyba tak, zastanawiała się sennie. Słyszała Terry’go i kapitana Peñę, a w tle głosy młodych żołnierzy.

Terry, Emilio Peña, a także Nacho Yeung kłócili się właśnie o nią, o Sofię, a dokładniej o zdrowie jej umysłu.

– Ostrzegano nas przed czymś takim, prawda? – To kapitan, jak zawsze mówiący suchym, rzeczowym tonem. – Moim zdaniem mamy do czynienia z typowym przykładem psychicznego załamania. Powinniśmy zgłosić konieczność wcześniejszego otwarcia Bramy i odesłać Sofię na Ziemię. Ta nieszczęsna kobieta oszalała.

– Bzdura! – głos Terry’ego załamał się niebezpiecznie. – Znam ją od dawna i wiem, że ona nigdy... nigdy...

Kochany Terry. Niedawno wstawiła się za nim i teraz spłacał dług. A przynajmniej próbował. Jej braciszek, którego kiedyś uczyła puszczać na wietrze latawce. Dawno, dawno temu w innym, lepszym świecie. Przed zmarszczkami, przed śmiercią jej męża i jego żony, przed Encarnitą i zanim piekłu dodano przy nazwie numerek.

– Doprawdy? A gdyby diabeł dostał się na stację, kiedy ona tak po prostu otworzyła mu drzwi? Gdyby zniszczył nasz generator, nasz system odzyskiwania wody, zapasy, komputer i cały nasz sprzęt, a my nawet nie moglibyśmy wysłać wiadomości na Ziemię? Pomyślałeś, idioto? Pomyślałeś, że możemy przez nią umrzeć? Nie wiedząc nawet, co się, kurwa, z nami stanie po śmierci? Może masz ochotę znaleźć się w Otchłani, co? Jeśli tak, to proszę, droga wolna. Ja nie mam zamiaru...

– Przestańcie – powiedział Nacho Yeung łagodnie i zarazem stanowczo. – Rozmawiałem z nią i nie dostrzegłem oznak załamania. Sofia nie jest szalona, po prostu usiłowała coś samej sobie udowodnić, a potem działała w warunkach silnego stresu, który nie pozwalał na jasną ocenę sytuacji.

– Odcięła sobie palec – warknął Peña. – Niby o czym to ma świadczyć, jak nie o skłonnościach autodestrukcyjnych?

Sofia niemal ujrzała, jak Chińczyk kręci głową.

– Ona się bała, że jeśli tego nie zrobi, to złamie umowę i zdenerwuje diabła, a ponieważ była przerażona, nawet nie przyszło jej do głowy, żeby spróbować z nim negocjować. Żadnej autodestrukcji, tylko silny stres. Oczywiście Sofia nie powinna rozmawiać z diabłem bez odpowiedniej ochrony, to było niemądre i musimy jej wytłumaczyć, że podobne wybryki narażają nas wszystkich, niemniej jednak jako lekarz nie sądzę, żeby były potrzebne jakieś... bardziej radykalne środki. A poza tym – w głosie Yeunga zabrzmiała nutka rozbawienia – niech pan pamięta, kapitanie, że uruchomienie Bramy pochłania mnóstwo energii i jest bardzo kosztowne. Jeśli Korporacja zabierze Sofię przed wyznaczonym terminem, a potem się okaże, że tak naprawdę nic jej nie dolega, to kto wie, czy nie obciążą nas kosztami dodatkowego otwarcia. Pomyślał pan o tym?

Kapitan milczał i Sofia doskonale potrafiła wyobrazić sobie jego twarz. Szczupłą, spaloną słońcem i nabrzmiałą od tłumionego gniewu.

– Chcę, żeby ktoś jej pilnował – odezwał się po chwili. – Bezustannie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ty albo Kassou, skoro jej bronicie, albo w ostateczności jeden z moich ludzi. Tylko pod tym warunkiem nie wyślę oficjalnego zawiadomienia, że Sofia Vilchez postradała zmysły.

Na krótko zapanowała cisza i starsza kobieta wiedziała, że Terry oraz Nacho Yeung w milczeniu kiwają głowami. Kapitan nigdy nie zmieniał decyzji, gdy raz coś postanowił.

– Muszę wam coś powiedzieć – wtrąciła Moana, sądząc po głosie, wyczerpana, ale też zadowolona. – Porównałam próbki diabelskiego ciała i te, które zebrałam od ludzi w Otchłani, i wiecie co? Obie składają się z bardzo niestabilnej substancji, którą nazwałam méridionem...

– Tej samej, która jest w metalu i skałach? – zapytał Peña.

– Tu nie ma nic oprócz skał, metalu i cuchnącej, gorącej wody. No i ognia, oczywiście – odezwał się Terry.

Moana zignorowała go i kontynuowała:

– W przypadku metalu i skał méridion jest tylko dodatkiem. Dlatego krajobraz zmienia się stosunkowo wolno. Diabły potrafią morfować błyskawicznie, bo składają się wyłącznie z tej substancji. A teraz uwaga: dokładnie tak samo zbudowane są ciała w Otchłani. To dlatego wciąż płoną i wciąż się odradzają. Ogień powstrzymuje proces morfowania i cała energia méridionu skupiona jest tylko i wyłącznie na regeneracji...

– Moment – przerwał jej kapitan Peña. – Twierdzisz, że gdybyśmy wyciągnęli którąś z tych nieszczęsnych dusz poza zasięg płomieni, to potrafiłaby się zmieniać jak diabeł?

– Owszem. Podejrzewałam to już wcześniej, bo próbki pobrane od ludzi z Otchłani zaczynały morfować, gdy tylko ogień przestawał na nie działać. Nie wiedziałam jednak, że diabły i dusze składają się dokładnie z tej samej materii.

– Więc gówno mamy, a nie lekarstwo na Encarnitę! – wrzasnął Terry z rozpaczą i złością. – Gdyby chodziło tylko o regenerację, to byłoby coś, ale przecież nie zmienimy chorych w zmiennokształtne potwory!

– Nie, ale myślę, że w odpowiednich warunkach i przy odpowiednim sprzęcie méridion dałoby się ustabilizować, tak żeby odpowiadał tylko za odbudowę tkanek.

– Ale w tym celu musimy wysłać go na Ziemię, a nadal nie mamy pomysłu, jak przenieść cokolwiek z tego świata przez Bramę – parsknął Peña.

– My nie, ale znam kogoś, kto pracował nad tym problemem i był bliski rozwiązania, tyle że umarł.

Sofia gwałtownie usiadła na łóżku.

– Jacinto Vilchez? – głos Terry’ego był wysoki, bardzo młodzieńczy. – Mówisz o Vilchezie?

– Owszem. Pomyślcie: wszyscy twierdzą, że to był kawał skurwysyna, nie? Nawet własna żona nienawidziła go tak bardzo, że pozwoliła mu wykrwawić się na śmierć. To gdzie mógł się znaleźć, jak nie tutaj?

Sofia usłyszała, jak Terry głośno przełyka ślinę. Sama nie mogła tego zrobić, bo gardło miała ściśnięte niczym w imadle. Jacinto Vilchez, jej mąż. Tutaj. Człowiek, którego niegdyś kochała, potem zaś nienawidziła. A kiedy umierał, poddała się słabości i zrobiła coś, co do dzisiaj napawało ją wstydem.

– I chcesz go odszukać? Moana, to wariactwo, tam są miliony dusz...

– Ja go widziałam i wiem dokładnie, gdzie jest. Możemy go wyciągnąć.

– Po tych wszystkich torturach pewnie będzie kompletnym wariatem, żaden umysł by czegoś takiego nie wytrzymał – wtrącił Peña.

– Może tak, a może nie. Skoro ciało się regeneruje, to może umysł też? To ma sens, bo po co dręczyć kogoś, kto jest tylko wyjącym kawałkiem mięsa? W każdym razie uważam, że warto spróbować. Kto jest za?

Teraz rozumiem, czemu miała taki wyraz twarzy, pomyślała Sofia.

– W porządku. – Nie trzeba było być psychologiem, by z zadowolonego głosu Moany wywnioskować, że projekt zyskał poparcie. – Ktoś jeszcze musi przekonać Sofię. Jacyś chętni?

Starsza kobieta wstała i energicznie odsunęła ściankę.

– Do czego chcecie mnie przekonać? – zapytała. – Że trzeba wyciągnąć Jacinta z Otchłani? Ależ ja się z wami zgadzam: oczywiście, że powinniśmy to zrobić.

Rozczarowana mina Moany niemal wynagrodziła Sofii szok ostatnich kilkunastu minut.

– Nie bałam się Jacinta, kiedy był żywy – dodała z uśmiechem – i tym bardziej nie boję się teraz, kiedy jest martwy.

W oczach Moany błysnęło coś bardzo nieprzyjemnego.

– Och, ale jest pewien problem. Ty nigdy nie byłaś w Otchłani i nie wiesz, jak to wygląda. Ludzie płoną, regenerują się i znowu płoną. W całym cyklu jest tylko jeden krótki moment, kiedy można zobaczyć rysy takiego człowieka – zaraz potem twarz czernieje i skóra odchodzi od kości. A ja wcale nie jestem pewna, że rozpoznałam Jacinta Vilcheza. Dlatego najlepiej będzie, jeśli zajmiesz moje miejsce w Belzebubie i zejdziesz do Otchłani. Masz znacznie większe szanse zidentyfikować Vilcheza. Podam wam współrzędne...

– Daj spokój, Moana, chcesz zostać na stacji? – z niedowierzaniem zapytał Nacho Yeung. – A my mamy wziąć ze sobą Sofię? To nie ma sensu, skoro raz widziałaś Vilcheza i wiesz mniej więcej, gdzie jest...

– Zejdę do Otchłani – przerwała mu starsza kobieta. – Zresztą i tak chciałam choć raz to zrobić.

***

– Ta dziewczyna tobą manipuluje – powiedział Nacho Yeung w porze, którą wszyscy na stacji zgodnie nazywali późnym wieczorem. Siedzieli w laboratorium w przyćmionym świetle, które wydobywało z mroku zarysy aparatury oraz terrarium z wciąż morfującym kawałkiem diabła. Z mesy dobiegały głosy Terry’ego, Moany oraz kapitana Peñy. Znów się kłócili, a Sofii nawet nie chciało się przysłuchiwać, żeby się dowiedzieć o co. Najważniejsze, że dopóki tamci byli zajęci wrzeszczeniem na siebie, ona i Yeung mogli w miarę spokojnie porozmawiać.

– Podpuściła cię, jakbyś miała dziesięć lat. Naprawdę nie sądziłem, że możesz być tak... głupio dziecinna. – Chińczyk zniżył głos do szeptu. – A gdyby Moana uznała cię za tchórza, to co z tego? Przejmujesz się opinią stukniętej siksy, która lubi patrzeć na płonące ciała, bo jej się wydaje... no, nie wiem, że brak ludzkich uczuć czyni z niej idealnego biologa? Naprawdę musisz jej udowodnić, że nie boisz się zejść do Otchłani?

– Nie jej. – Sofia potrząsnęła głową. – Sobie. Mówiłam prawdę: i tak miałam was prosić, żebyście choć raz mnie tam zabrali.

– Po co?

– Bo w dzieciństwie byłam małą, chudą dziewczynką, która bezustannie musiała walczyć o akceptację, a za najlepszy sposób uznała właśnie udowodnienie, że jest odważniejsza niż inni. Czy taka popularna psychoanaliza cię przekonuje? – Yeung nie wiedział, czy mówi poważnie, czy może kpi sobie z niego. – A może po prostu taka się urodziłam, z wieczną chęcią sprawdzania samej siebie? Nie mam pojęcia, Nacho, naprawdę nie mam pojęcia. I nie sądzę, żeby to miało znaczenie. Raczej się nie zmienię; jak to ładnie mówią, nie nauczysz starego wróbla nowych sztuczek. – Znów się uśmiechnęła, tym razem szerzej. – A może to był pies? Mniejsza z tym...

– Dlatego właśnie wolałaś Dante 3 zamiast jakiegoś miłego miejsca, w którym elfy pląsają przy świetle księżyca? Idę o zakład, że jako żona Vilcheza mogłaś wybrać którykolwiek ze światów.

– Owszem.

Nacho Yeung westchnął.

– Pokaż dłoń.

– Po co? Znakomicie się goi.

– Przyszliśmy tu pod pretekstem, że muszę obejrzeć twoją rękę, i skoro już tu jesteśmy, to równie dobrze mogę to zrobić. Chcesz, żeby zaczęto o nas plotkować?

– Że zamykamy się w laboratorium w celach nieprzyzwoitych? – Sofia zachichotała, a śmiech pogłębił bruzdy wokół jej ust i rozjaśnił oczy. Wyglądała teraz jednocześnie na starszą i bardziej ożywioną. – To byłoby całkiem miłe, ostatni raz plotkowano tak o mnie jakieś piętnaście lat temu. Ale skoro ci zależy...

Yeung skierował snop światła na delikatną, zbliznowaciałą tkankę. Jeszcze niedawno, pomyślała kobieta, trzeba by naciągać skórę wokół kości, a potem ją zszywać – teraz wystarczy założyć odpowiedni opatrunek. A mimo to natury nie da się oszukać, bo wciąż czuję ból w palcu, którego tak naprawdę już nie ma.

Ból fantomowy, tak to się nazywa.

– A ty? – zapytała.

– Co ja?

– Czemu wybrałeś takie paskudne miejsce jak Dante 3? Nie powinieneś być na przykład na trzydziestce? Trzydziestka to chińska kraina nieśmiertelnych, prawda?

– Owszem, ale tylko na trójce jeszcze było wolne miejsce, a ja nie chciałem czekać. A fakt, że jestem Chińczykiem, nie ma znaczenia. Moi dziadkowie byli przykładnymi chrześcijanami, a rodzice na fali mody powrotu do korzeni czcili bogów błyskawicy, fortuny i całe to tałatajstwo. Ja natomiast zawsze byłem, hmm, powiedzmy, otwarty na różne możliwości.

– No i doczekałeś się. – Sofia wrzuciła wykorzystany opatrunek do kosza. – Teraz wygląda na to, że wszystkie religie w tym samym stopniu są prawdziwe. Albo nieprawdziwe, co kto woli.

– I nie ma już miejsca dla Boga...

– Ależ oczywiście, że jest.

– Jesteśmy w piekle, Sofio, razem z komputerem, sondami i sprzętem do analizy. Gdzie tu miejsce dla Boga? To wiedza, nie wiara.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Nie doceniasz tej drugiej. Wiara przetrwała mnóstwo rzeczy. Teorię ewolucji, dotarcie do jądra Ziemi, odkrycie, że nie jesteśmy we wszechświecie sami. Wszystko to nie eliminowało Boga, tylko... odsuwało go odrobinę dalej. Im więcej wiemy, tym Bóg jest dalej, ale wciąż istnieje, zawsze krok poza tym, co rozumiemy i potrafimy zbadać.

Nacho Yeung spojrzał na nią z zainteresowaniem.

– Nie podejrzewałem cię...

Zamilkł, bo do laboratorium weszła Moana, zarumieniona i ładna niczym walkiria, która właśnie toczy bitwę.

– Mamy problem – powiedziała, odgarniając z czoła jasne włosy. – Terry się upiera, że musimy prosić diabły o pozwolenie na zabranie Vilcheza. Dla mnie i dla kapitana to idiotyzm, diabły wcale się nie interesują tym, co robimy w Otchłani. A poza tym nawet nie wiadomo, gdzie je znaleźć – one odchodzą i przychodzą, jak im się podoba, i jeśli będziemy czekać, aż któryś z nich łaskawie się u nas zjawi, to przegapimy szansę. Do otwarcia Bramy zostało pięć dni i jeśli mamy coś zrobić, to musimy się spieszyć. Co wy na to?

Sofia i Nacho Yeung milczeli. W mesie też zapadła cisza, słychać było tylko Terry’ego, który mówił do Lality: „Już niedługo wrócimy do domu, zobaczysz, skarbie, pojedziemy razem nad ocean, będziemy spacerować po plaży, zupełnie jak kiedyś, zobaczysz, że będziesz szczęśliwa...”. I jeszcze raz to samo, szybciej i bardziej gorączkowo. Z każdym dniem w jego głosie słychać było coraz mniej wiary, a więcej czegoś, czego Sofia nie potrafiła określić, a co sprawiało, że jej serce ściskało się w przeczuciu nadchodzącej tragedii.

Na twarzy Moany pojawił się wyraz obrzydzenia i starsza kobieta z trudem powstrzymała chęć spoliczkowania jej.

– Jak dotąd z Otchłani wynosiliśmy tylko próbki ciał, nigdy całego człowieka – przerwał ciszę Yeung. – Nie wiem, jak diabły na coś takiego zareagują, mogą się zdenerwować...

– Wiem, ale Moana ma rację. – Sofia zmusiła się, aby powiedzieć tych kilka słów, bo to była prawda. – Nie możemy czekać, aż będzie okazja, żeby zapytać o zgodę. Trzeba zaryzykować.

– Trzy na dwa, w porządku. – Dziewczyna skinęła głową i wróciła do mesy.

Przez chwilę Sofia myślała, że Yeung zechce ją przekonać, by zmieniła zdanie, ale Chińczyk wrócił do poprzedniego tematu.

– Zastanawiałaś się kiedyś, jak to wszystko funkcjonuje? To znaczy, czy istnieje jakaś wyższa istota, która rozdziela ludzkie dusze na zasadzie: chrześcijanie do trójki, dwójki bądź jedynki, Chińczycy do trzydziestki, muzułmanie do dziewiątki i tak dalej? Jeśli tak, to z oczywistych powodów ową istotę trudno uznać za Boga takiego, jak pojmują go chrześcijanie. A może to jest zależne od psychiki, od przekonania?

– Jeśli ktoś wierzy, że jest grzesznikiem i po śmierci trafi do piekła, to faktycznie tak się dzieje? – Sofia zastanowiła się, a potem potrząsnęła głową. – Nie podoba mi się taka opcja, bo to znaczyłoby, że tam, na dole, smaży się w ogniu mnóstwo przyzwoitych ludzi, którzy zgrzeszyli tylko tym, że żyli bez ślubu albo za bardzo lubili ciastka z kremem.

– Tak czy inaczej, ta... kara, czy jak to nazwać, nie trwa wiecznie. Tak sądzę. To jedno jest pocieszające. Gdyby w Otchłani mieli znajdować się wszyscy potępieni chrześcijanie, musiałoby być ich znacznie, znacznie więcej. Wiesz – uśmiechnął się blado, a starsza kobieta pomyślała, że przydałby mu się sen, porządny posiłek, nie pakiet żywnościowy, ale przede wszystkim długi, długi urlop – wyobraziłem sobie, że wyciągamy z Otchłani jakieś sto osób, tyle, żeby to stanowiło wiarygodną próbkę statystyczną, a potem wręczamy każdemu z nich ankietę. Czy zostałeś wychowany w wierze chrześcijańskiej – zakreśl tak lub nie; czy przestrzegałeś dziesięciu przykazań – zawsze, często, od czasu do czasu, rzadko i nigdy...

Żart się nie udał, bo pod koniec Yeung skrzywił usta, jakby z trudem opanował płacz, lecz Sofia doceniła dobre chęci i spróbowała odpowiedzieć uśmiechem.

– Teraz poszukiwanie leku na Encarnitę ma priorytet, ale potem, kto wie, może ktoś coś takiego spróbuje zrobić...

Wiedziała, że oboje pomyśleli o tym samym.

O ile w ogóle będzie jakieś potem.

W mesie ktoś krzyczał, Sofia słyszała piskliwy głos Terry’ego i wrzaski Moany. Nie była to pierwsza taka kłótnia, więc starała się ją ignorować.

– Dlaczego nigdy nie zapytałaś diabłów?

– O co?

– Wiesz o co. – Pod jego łagodnym, cierpliwym spojrzeniem poczuła się nieswojo, zupełnie jakby Yeung sięgnął do rejonów jej duszy, o których istnieniu wolała nie pamiętać. – Jeśli to naprawdę zbuntowane anioły, to powinny znać Boga, prawda?

– Brakuje mi odpowiednich słów...

– Poradziłabyś sobie. Dlaczego nie zapytałaś?

Dobiegające z mesy krzyki stawały się coraz głośniejsze i bardziej histeryczne. To już nie była zwyczajna kłótnia, ale dzika awantura.

Sofia wstała.

– Pójdę zobaczyć, co tam się dzieje...

– Odpowiedz, proszę.

Odgarnęła z czoła włosy.

– Bo tak naprawdę to nie miałoby znaczenia. Niezależnie od tego, jaką otrzymałabym odpowiedź, i tak prawdopodobnie uznałabym ją za kłamstwo. To w końcu diabły, nie?

Odwróciła się i otworzyła drzwi do mesy.

Skulony na krześle Terry osłaniał coś, co Moana próbowała mu odebrać. Nawet nie próbował walczyć.

– Mam dość! – wrzeszczała. – Kurwicy dostanę, jak jeszcze raz włączysz to cholerstwo, oszaleć można, dawaj, wypierdolę to na zewnątrz...

Terry jęczał, przyciskając do brzucha bransoletę Tearle’a. Włosy miał poszarpane, paznokcie Moany zostawiły na jego ramieniu długie, spływające krwią rysy.

Nacho Yeung podszedł, złapał ją, obrócił i bez namysłu uderzył w twarz. Zamrugała i przez chwilę wyglądała niemal zabawnie, trochę jak kreskówkowy ludzik, który wytrzeszcza oczy w wyrazie przesadnego zdziwienia.

– Uspokój się – powiedział. – To prywatna rzecz Terry’ego i może robić z nią, co chce. A swoją drogą – zwrócił się do mężczyzny – powinieneś się trochę ograniczać. Uczciwie mówiąc, mnie też wkurza słuchanie twoich osobistych wynurzeń.

Moana parsknęła z pogardą. Była zdyszana i zarumieniona, ale wyglądała na spokojniejszą. Terry nie odpowiedział. Wciąż kulił się na krześle, tak że starsza kobieta nie widziała jego rysów.

– Powinniśmy iść spać, jutro czeka nas ciężki dzień – powiedziała. – Terry, ty zostajesz na stacji?

Powoli uniósł głowę. Sofia spodziewała się, że jej brat będzie roztrzęsiony, może nawet zapłakany, a tymczasem ujrzała bladą, skupioną twarz i osobliwie błyszczące oczy.

– Nie zostanę tu z nią. – Ruchem podbródka wskazał Moanę. – Wolę lecieć z wami.

Nie zostaniesz, bo się boisz, że ona zniszczy twoją bransoletę czy że ty zrobisz jej krzywdę? – zapytała w myślach Sofia i natychmiast uznała tę myśl za tak absurdalną, że aż zabawną.

– Powinniśmy iść spać – powtórzyła.

***

Sofii śniły się nagłówki w prasie.

NA ENCARNITĘ NIE MA LEKARSTWA. LUDZKOŚĆ ZNISZCZONA PRZEZ ZARAZĘ. OPUSTOSZAŁA ZIEMIA CELEM KOLONIZACJI KOSMITÓW.

Potem ujrzała pustynię. Z piasku sterczały ruiny i kości oświetlone na czerwono przez stare, wygasające słońce. W jego blasku stała Lalita, zupełnie naga; wiatr szarpał jej jasne włosy.

Odwróciła się i spojrzała prosto na Sofię.

– Ludzie umierają – powiedziała. – Ja tylko się zmieniam.

Starsza kobieta obudziła się spocona, z kołaczącym sercem. Sen rozmywał się i po chwili nie pamiętała już niczego poza tym, że miała koszmar.

***

Belzebub był srebrzystoszary, pękaty i zaopatrzony w cztery silniki – dwa z przodu i dwa z tyłu. Siedząc w środku, Sofia wspominała los jego poprzednika, Lucyfera, który uległ awarii i teraz rdzewiał oplatany przez morfujące krzewy.

Nie było to miłe wspomnienie.

Poprawiła zbyt ciasno zapięty pas. Belzebub gładko sunął w dół, a ona czuła się trochę tak, jakby zjeżdżała windą. Bardzo szybką windą.

Z sąsiedniego fotela Nacho Yeung posłał jej uspokajające spojrzenie.

– Głębokość osiemset pięćdziesiąt metrów, temperatura na zewnątrz tysiąc czterysta stopni. Broń sprawdzona i przygotowana, tarcze termiczne aktywne – poinformował pilot.

Był bardzo młody – Sofia wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chłopcy kapitana Peñy powinni uczyć się w szkole – ale wyglądało na to, że wie, co robi.

– To można wytrzymać – mamrotał Terry nie wiadomo do kogo. Palcami lewej dłoni bezustannie dotykał bransolety, muskał ją i głaskał. – Wszystko można wytrzymać.

Sofia poczuła znajomy ucisk w sercu. To się źle skończy, pomyślała, nie powinniśmy go ze sobą zabierać. Na stacji mógłby trochę wypocząć...

Jednak było za późno na zmianę decyzji.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział Emilio Peña, a Belzebub przestał opadać.

Pilot uruchomił monitor.

– Można wytrzymać – szeptał Terry. – To niemal jak film, prawda?

Na ekranie wiły się i skręcały w mękach ludzkie postacie. Było ich tak dużo, że wpełzały jedna na drugą niczym robaki w daremnej próbie uniknięcia płomieni. Ich skóra czerniała i odpadała, odsłaniając kości, a potem znów się regenerowała i na krótko, może na dwie–trzy sekundy, tam, na rozżarzonej skale, leżał nie na wpół spalony trup, lecz człowiek.

Świadomy swego losu człowiek.

Sofia zrozumiała to w momencie, gdy jeden z nich spojrzał w górę. Zobaczyła jego oczy i wiedziała, że on wie, że jeśli tylko zechcą, mogą go ocalić.

– Wszystko... da się... wytrzymać – głos Terry’ego niebezpiecznie przypominał szloch.

– Sofio, widzisz tu gdzieś Vilcheza? – zapytał Peña.

Nie wszystko, myślała, przesuwając wzrokiem po ekranie.

Wtedy, gdy już miała się poddać po raz pierwszy w życiu, dostrzegła zmarłego męża.

– Ten. – Wycelowała palec w ekran i zamknęła oczy. Ciemność była błogosławieństwem.

– Znakomicie. – Peña skinął głową. – Jorge, mógłbyś zaznaczyć dla nas tego pana?

Sofia uniosła powieki i zdążyła zobaczyć, jak w Vilcheza wbija się mała strzałka. Utkwiła głęboko, w kości, a nie w ciele.

– Powinna wytrzymać kilkanaście minut. Więcej czasu nie potrzebujemy.

Donato – kolejny z bardzo młodych żołnierzy – już zakładał ciężki skafander termiczny.

– Na dole niewiele będziesz widział – poinformował go Peña. – Nie kieruj się wzrokiem, tylko sygnałem radiowym. Złap Vilcheza i załóż mu uprząż, a my wciągniemy was na górę.

Donato wyglądał na wystraszonego, ale panował nad sobą. Oczy miał szare i bardzo ładne, zlepione potem włosy sterczały mu nad czołem w zabawnych kosmykach.

Założył hełm i przez wizjer posłał im niepewny uśmiech, a potem uniósł kciuk.

– W porządku, otwieramy wewnętrzną gródź.

W głosie kapitana nie słychać było żadnych szczególnych emocji – ot, kolejne zadanie, które trzeba porządnie wykonać.

– Teraz zewnętrzną.

Donato wysunął się z Belzebuba niczym ciężka, niezgrabna lalka na sznurku. Sofia spoglądała na ekran, koncentrując się na jego postaci i starając się omijać wzrokiem potępieńców.

– Donato?

– Na razie wszystko gra, kapitanie.

Głos młodego żołnierza był stłumiony, w tle słychać było coś, co Sofia zidentyfikowała dopiero po chwili. Huk płomieni i krzyki.

– Mam go. Spróbuję... podnieść... O kurwa, skóra mu odłazi, kurwa, kurwa...

– Pieprzyć to...

– On się rozpada!

– Wystarczy, że weźmiesz większą część. Słyszysz, Donato? Nie panikuj, powtarzam: wystarczy, że wydostaniesz większą część.

Terry zachłysnął się w dziwacznym ni to jęku, ni to chichocie. Sofia spojrzała w stronę Yeunga.

– Uważaj na mojego brata, proszę. Mam wrażenie, że on zaraz dostanie histerii.

– Poradzę sobie w razie czego – zapewnił Chińczyk.

– Wyciągnijcie nas! – wrzasnął niemal w tym samym momencie Donato.

– W porządku, zabieramy was stamtąd.

Sofia patrzyła, jak w górę podjeżdża już nie jedno ciało, ale dwa, sczepione ze sobą niczym osobliwa wersja pionowej piety. Jacinto Vilchez zwisał bezwładnie w ramionach żołnierza, głowę miał odchyloną, oczy zamknięte. Kobieta podziękowała Bogu choć za tę łaskę. Nie była pewna, czy jest gotowa na spojrzenie męża.

– Otworzyć zewnętrzną gródź... Teraz wewnętrzną...

Po chwili zmarły Jacinto Vilchez runął na podłogę Belzebuba. Regenerował się w błyskawicznym tempie, odrastały mu nawet włosy. Mimo to wciąż był nieprzytomny. Leżał nieruchomo z lekko podkurczonymi nogami i dłońmi przy twarzy, jakby próbował stłumić krzyk.

Donato zerwał hełm.

– Mam go na sobie! – bełkotał niewyraźnie, blady, z wytrzeszczonymi oczami. – Mam na sobie kawałki jego ciała!

Rzeczywiście, na skafandrze widniały strzępy bladej skóry. Co gorsza, morfowały, pełzając po srebrzystej powierzchni.

– Spokojnie, już po wszystkim – powiedział kapitan Peña. – Już po wszystkim.

Sofia przez chwilę myślała, że chłopak zwymiotuje albo dostanie histerii, ale on nagle zapadł się w sobie i zwiesił ramiona, a potem stał biernie, gdy Jorge pomagał mu zdjąć skafander.

– Czemu Vilchez nie morfuje? – cichy szept Terry’ego rozległ się tuż przy uchu Sofii. – Może czeka na odpowiednią okazję i wtedy zamieni się w potwora, który nas wszystkich pożre?

Wzdrygnęła się.

– Przestań, Terry, proszę cię. Pewnie świadoma istota musi być przytomna, żeby morfować...

– Kapitanie, mamy kłopoty... – w głosie pilota zabrzmiało coś tak bliskiego paniki, że wszyscy momentalnie odwrócili się w jego stronę. – Nadlatują diabły. I chyba są na nas wkurzone.

– Ile? – Czy Sofii się wydawało, czy Peña leciutko pobladł?

– Sześć! Nie, siedem... Osiem!

– Zmywamy się stąd, ale już!

Przyspieszenie wcisnęło Sofię w fotel. Z trudem wyciągnęła ciężką rękę i chwyciła dłoń Terry’ego. Trochę aby uspokoić siebie, a przede wszystkim jego. Mężczyzna wyglądał na półprzytomnego, pod przymkniętymi powiekami połyskiwały białka, uniesiona warga odsłaniała zęby w dziwacznym, wilczym grymasie.

– Muszę to jeszcze raz zobaczyć... – wymruczał.

– Co takiego?

Nie usłyszała odpowiedzi. Pilot wrzasnął: „Doganiają nas!”, a chwilę później Belzebub się zakołysał. I jeszcze raz, przy odgłosie głuchego łupnięcia. I jeszcze.

Sofia i Nacho Yeung krzyknęli unisono.

– Chcą nas zepchnąć w Otchłań... – Pilot pobladł; dłonie zaciskał na sterach tak mocno, że pod skórą odznaczały się nabrzmiałe żyły.

– Trzymaj kurs – warknął Peña. Jeśli się bał, to niczego po nim nie było widać.

Zaczęli opadać. Sofia nie wiedziała, w jakim tempie, bo wolała nie spoglądać na wysokościomierz, ale niewątpliwie opadali.

– Mamy za duże obciążenie – wymamrotał pilot. – Nie damy rady, kiedy te sukinkoty siedzą nam na dachu.

– No to będziemy do nich strzelać.

– To idiotyzm! – wrzasnęła Sofia. – One się regenerują, tylko je wkurzymy jeszcze bardziej!

Peña spojrzał na nią, a potem się odwrócił. Bez słowa, nie poświęciwszy jej nawet lekceważącego wzruszenia ramion. W tej chwili była dla niego czymś w rodzaju przedłużenia pasażerskiego fotela, niczym więcej.

Salwa ciężkich pocisków odepchnęła diabły. Na krótko, może na kilka sekund, co wystarczyło, by Belzebub wzniósł się odrobinę. Potem znowu go opadły i zaczęły spychać w dół. Kabina trzęsła się, a Sofia miała wrażenie, że lada moment żołądek wyskoczy jej przez zaciśnięte zęby. Po ekranie przesuwały się wściekle morfujące skrzydła, kończyny, torsy i paszcze. A potem ciemność, gdy jeden ze stworów zasłonił zewnętrzne kamery.

– Pociski rozrywające – zakomenderował zimno kapitan.

Pierwszy pocisk trafił w sam środek diabła, który zasłaniał kamerę. Ciało rozpadło się na setki wirujących strzępów, a pilot wrzasnął triumfalnie. Przedwcześnie, bo fragmenty szybko zbiegły się i połączyły.

– To bez sensu! – krzyczała Sofia. – Musimy oddać Vilcheza! Muszę z nimi porozmawiać!

– Dajcie jej mikrofon! – poparł ją Yeung.

Kolejny diabeł rozpadł się i zregenerował jeszcze szybciej niż jego poprzednik. Potem trzeci i czwarty. Teraz radziły sobie błyskawicznie, ledwo można było zauważyć, że pociski w ogóle w nie trafiają.

To już nie robi na nich wrażenia, pomyślała Sofia. Na początku może były oszołomione, ale się przyzwyczaiły.

Kapitan