Świat gorącego słońca - Marek Pełka - ebook

Świat gorącego słońca ebook

Marek Pełka

3,0

Opis

Niezwykły przypadek i szczęśliwy los doprowadzają doświadczonego życiowo człowieka do skonstruowania wehikułu czasu. Dzięki niemu przenosi się on z teraźniejszości do niezwykłego świata zwierzęcego i roślinnego schyłków trzeciorzędu. Aby przeżyć w tym świecie i korzystać z jego bogactw, zmuszony jest do sprowadzenia swoich wypróbowanych przyjaciół i założenia małej, samowystarczalnej kolonii. Koloniści zagospodarowują teren i budują bazę, z której prowadzą wyprawy poznawcze do nieistniejących już puszcz, sawann, jezior i mórz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 912

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
1
0
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Pełka
Świat gorącego słońca
© Copyright by Marek Pełka 2010Projekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-265-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Przedziwne zrządzenie losu

Zawsze fascynowała mnie fantastyka. Podróże międzygwiezdne, roboty, cyborgi, zmniejszanie ludzi, podróże w czasie. Doskonale pamiętałem treść książek A. Nortona1, C.D. Simaka2 czy też W. Jeschke’a3 i I. Asimowa4, P. Boulle’a5 lub R. Frakesa6 oraz M. Krüger7. Najbardziej jednak zafascynowały mnie książki G.H. Wellsa Wehikuł czasuoraz Bohdana Korywieckiego Przez oceanczasu. Lubiłem także książki o tej tematyce autorstwa M. Twaina8 i L. Sprague de Campa9. Podróżować w czasie, odkrywać nieznaną przeszłość – to zapewne było marzenie wielu ludzi, w tym także i moje. Nigdy nie sądziłem, że może się ono ziścić i że ja także mogę stać się podróżnikiem w czasie.

Jak się ta cała historia zaczęła? Ano zupełnie naturalnie, jakby to było coś zupełnie zwykłego. Jednak jeszcze dzisiaj przypominam sobie dokładnie ten dzień, w którym los był dla mnie łaskawy, ukazując mi niezwykłe zjawisko, które mną wstrząsnęło do głębi i odmieniło życie moje i moich przyjaciół. Ni stąd, ni zowąd okazało się bowiem, że istniała zupełnie naturalna możliwość dokonania bezpiecznego przeskoku do innego czasu, do innej teraźniejszości, do czasu naszej przeszłości lub przyszłości, i bezpiecznego powrotu stamtąd.

Przez całe moje życie mieszkałem w Warszawie, którą opuszczałem tylko w okresie wakacji i ferii, a potem także w czasie urlopu. Urodziłem się na warszawskiej Pradze, którą dobrze poznałem w latach dzieciństwa. Po zdaniu matury odbyłem dwuletnią służbę wojskową w kilku jednostkach, później ukończyłem Uniwersytet Warszawski i po uzyskaniu magisterium pracowałem w kilku różnych instytucjach, coś tam pisałem i coś tam tworzyłem. Byłem dwukrotnie żonaty, lecz małżeństwa moje nie były udane. W tym okresie kilkakrotnie się przeprowadzałem. Mieszkałem na Pradze, Muranowie, Natolinie, żeby ostatecznie osiąść na Ursynowie. Bardzo lubiłem książki, dużo czasu zajmowały mi treningi sztuk walki, w lecie obozy, wędrówki górskie oraz inne zajęcia sportowe.

Po rodzicach odziedziczyłem małe gospodarstwo rolne w okolicach Halinowa pod Warszawą, gdzie spędzałem soboty na wiosnę i w lecie, a czasami też i niedziele. Gospodarstwo moje zajmowało dość duży teren, przedzielony w połowie wiejską drogą. W jego ogrodzonej części znajdował się nieduży sad, a poza ogrodzeniem młody las, który kończył się rzeką Długą i stawami rybnymi należącymi do PZW10. Z drugiej strony drogi rozciągały się łąki i ziemia uprawna, którą wydzierżawiłem sąsiadowi. Na farmie, jak nazywałem moje gospodarstwo, był wzniesiony mały drewniany domek, stojący na palach, które obudowane deskami, tworzyły sporą piwnicę. Miałem tu dużo miejsca dla siebie, a po przeprowadzonym rozwodzie nie miałem zbyt wielu zajęć domowych, dlatego przyjeżdżałem na farmę, gdzie nikt mi w niczym nie przeszkadzał.

Byłem samotnikiem, nie miałem zbyt wielu kolegów i życie moje ograniczało się do pracy zawodowej, pracy na farmie oraz wyjazdów w czasie urlopu. Czasami uczestniczyłem w treningach, dużo spacerowałem, odwiedzałem muzea, czytelnie, biblioteki i księgarnie, czasami szedłem do kina lub zaglądałem do syna, który się już usamodzielnił. Pracowałem sobie zatem spokojnie w ogrodzie, uprawiałem warzywa, doglądałem sadu i ta monotonia trwałaby zapewne dłużej, gdyby nie zrządzenie losu. Otóż dbając o mój stan posiadania, zmuszony byłem któregoś dnia zabezpieczyć i odremontować budynek, a to wiązało się w pierwszej kolejności ze zrobieniem porządków w piwnicy. Wyrzucając zalegające w niej przedmioty, w najodleglejszym kącie pomieszczenia piwnicznego, pod stertą zapomnianych rupieci, zupełnie niespodziewanie natknąłem się na zakurzoną, kilkulitrową szklaną butlę.

Butla wykonana z masywnego szkła leżała tu sobie zapewne od niepamiętnych czasów, a może i dłużej, ponieważ mój ojciec lubił gromadzić z różnych źródeł zupełnie zbędne rupiecie, które wywoził później z piwnicy swojego domu w Warszawie do Halinowa, kiedy to już zbudował na działce domek. Mój ojciec pracował jako pracownik cywilny w saperskiej jednostce wojskowej, czasami też dostawał lub kupował jakieś rzeczy z demobilu, które przynosił do domu. Poza tym jego hobby było gromadzenie przeróżnych przedmiotów, bez zastanawiania się, czy były mu potrzebne, czy też nie. Na „długowieczność” wydobytego na światło dzienne naczynia wskazywał także jego stan – butla była niesłychanie zakurzona, brudna, poczerniała i jak zorientowałem się, czymś wypełniona, ponieważ była wyjątkowo ciężka. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że szklane naczynie jest może zamieszkane przez dżina, i sam roześmiałem się z tego skojarzenia. Coraz bardziej zaciekawiony, odkorkowałem z trudem butlę i zajrzałem do środka. Rzeczywiście, coś tam było, jakaś stwardniała substancja. Zapach wydobywający się z naczynia nic mi nie mówił, poza tym nie dało się ono opróżnić z wymienionego wyżej powodu.

Wyniosłem ostrożnie naczynie na zewnątrz i przyniosłem je do pompy w celu umycia. W chwili kiedy myłem ścianki zewnętrzne, usłyszałem nagle sygnał mojego telefonu komórkowego. Zostawiłem więc naczynie i pobiegłem do domku. Później zajęty rozmową zupełnie o nim zapomniałem i zająłem się czyszczeniem i segregacją wcześniej znalezionych przedmiotów. Dopiero po pewnym czasie, idąc z wiadrem do pompy po wodę, ze zdziwieniem spostrzegłem, jak nad otwartą szyjką ustawionej przy niej dużej butli tworzą się jakieś białe, ledwo widoczne opary, a powietrze nad otworem wlotowym lekko drży. Zaciekawiony tym zjawiskiem odstawiłem wiadro i podszedłem do butli, usiadłem obok niej i zacząłem dokładnie obserwować zachodzący proces. No tak, nie pomyliłem się, rzeczywiście coś się tu działo, wyglądało to na jakiś rodzaj gazowego oparu, który wnikał do otworu butli.

W tej sytuacji bałem się wziąć naczynie do ręki, lecz nie przerywałem obserwacji. W pewnej chwili opary przestały się tworzyć, lecz w zamian po jakimś czasie w otworze butli objawiła się żółto świecąca kula o średnicy około siedmiu centymetrów, która oderwała się od naczynia i falistym ruchem, tuż nad ziemią, odpłynęła gdzieś w głąb sadu. Zerwałem się przestraszony i odbiegłem od butli, obserwując z bezpiecznej odległości ognistą kulę. Jej lot nie trwał długo, ponieważ po krótkiej chwili zderzyła się z pniem odległej czereśni, co objawiło się nagłym rozbłyskiem i towarzyszącym temu cichym trzaskiem wyładowania elektrycznego. Świecąca kula znikła raptownie, a do mnie dotarł zapach ozonu. Teraz już bez obawy mogłem podejść do drzewa i obejrzeć dokładnie jego pień. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że drzewo nie zostało zbytnio uszkodzone, co świadczyć mogło o tym, że wyładowanie nie było dostatecznie silne lub że jego energia spłynęła po pniu do ziemi. Analizując całe to zdarzenie, doszedłem do wniosku, że nosiło ono wszelkie znamiona dość rzadkiego zjawiska atmosferycznego zwanego piorunem kulistym. O ile mi wiadomo, przyczyny jego powstawania pozostały do tej pory nie w pełni wyjaśnione. Ni stąd, ni zowąd przebiegła mi przez głowę śmieszna myśl, że być może przeniknął on do naszego świata z zupełnie innego wymiaru lub przestrzeni.

Nie śpiesząc się, wolnym krokiem powróciłem teraz do naczynia i ku mojemu zaskoczeniu zauważyłem, że proces jego ładowania rozpoczął się ponownie. Stojąc nieopodal butli, patrzyłem z zaciekawieniem na wciąż gęstniejące pasma mgiełki wpływające do wewnątrz. Zacząłem podejrzewać, że wpływ na ich powstawanie miała zawartość naczynia, która w nieznany sposób pobierała energię z otoczenia.

Zafascynowany zachodzącym zjawiskiem zastanawiałem się teraz pośpiesznie, jaką to cudowną substancję zawierała butla? Skąd napływała energia do naczynia, przecież widziałem, że nie było żadnego bezpośredniego zasilania? W jaki sposób przebiegał sam proces ładowania, jak tworzył się później piorun kulisty i czy teraz także się utworzy? Na te pytania cisnące mi się do głowy nie znalazłem od razu odpowiedzi i ich brak jeszcze długo później nie dawał mi spokoju, natomiast w chwili obecnej, zaabsorbowany zjawiskiem, nadal obserwowałem dokładnie naczynie, chcąc chociaż w przybliżeniu rozwikłać niezwykłą tajemnicę. Na wszelki wypadek odsunąłem się trochę. Stojąc tak w oddaleniu i obserwując zachodzące zjawisko, czułem jednocześnie, że znajduję się na progu jakiegoś doniosłego odkrycia, które może odmienić moje dotychczasowe życie. Z tego powodu byłem tym zdarzeniem tak bardzo przejęty. Po upływie godziny smugi kondensacyjne znikły, wyglądało więc na to, że naczynie ponownie naładowane jest energią. Postanowiłem to sprawdzić i ewentualnie rozładować butlę. W tym celu potrzebny był mi drut, bowiem gdyby utworzył się ponownie piorun kulisty, to mógł uderzyć w dom mój lub sąsiada. Przestraszony tą wizją, rozpocząłem zatem poszukiwania w moim gospodarstwie, co zostało wkrótce uwieńczone sukcesem. W piwnicy udało mi się znaleźć trzymetrowej długości gruby drut miedziany. Następnie jeden jego koniec wbiłem głęboko w ziemię, a drugi przy pomocy dwóch kijów wepchnąłem w szyjkę butelki. Gdy tylko drut wsunął się głębiej w naczynie, rozległ się trzask wyładowania elektrycznego, po czym jaskrawy, niebiesko-ognisty wąż spłynął po drucie do ziemi, a rozchodzący się w powietrzu zapach ozonu oznajmił mi, że operacja rozładowania tego, jak przypuszczałem, kondensatora czy też akumulatora zakończyła się sukcesem.

Wyjąłem teraz drut, obejrzałem go i zauważyłem, że był jeszcze lekko ciepły i nadtopiony, samą butlę pozostawiłem na miejscu. Jednakże już po pół godzinie nad szyjką naczynia pojawiły się nowe smugi kondensacyjne, które wpływały do wnętrza. Czyżby to miało świadczyć o tym, że proces ładowania powtarza się? Na szczęście miałem w domku małą neonówkę – były to takie małe żaróweczki, które świeciły się z różnym, w zależności od mocy pola energetycznego, natężeniem – odszukałem ją w szufladzie i przyniosłem do butli. Gdy zbliżałem się do naczynia, neonówka zaświeciła się już jasno w odległości dwóch metrów od niego, co mnie bardzo zaskoczyło i zdziwiło. No to mam problem, pomyślałem sobie.

Obserwowałem nadal butlę i zauważyłem, że po upływie kolejnej godziny smugi przestały wpływać do jej wnętrza, co sugerowało, że nastąpiło naładowanie kondensatora. Wiedziałem jednak, jak mogę to sprawdzić i przy tym rozładować naczynie. Gdy się zbliżałem do niego, neonówka już w dużej odległości zaświeciła się jaskrawym blaskiem. Ponownie wepchnąłem patykiem drut w szyjkę butelki. Gdy tylko to uczyniłem, pojawił się błysk wyładowania, a jego ognisto-błękitna smuga spłynęła po drucie w ziemię. No tak, teraz już rozumiałem, jak to się wszystko odbywa, jednak miałem dosyć doświadczeń na dzień dzisiejszy, zatem po ostatecznym rozładowaniu się naczynia wziąłem je ostrożnie poprzez grube rękawice, należycie zamknąłem i uszczelniłem stearyną ze świeczki. Postawiłem je później na kostce trylinki i z zadowoleniem zauważyłem, że po zamknięciu i uszczelnieniu proces ładowania ustał samoczynnie. Jednak dzisiejsze wydarzenie nie dawało mi spokoju i stale zastanawiałem się, jaką substancję zawiera naczynie i co wchodzi w jej skład?

Moi rodzice od dawna już nie żyli i nie miałem nikogo, kogo mógłbym zapytać o zawartość przechowywanej na działce butli. Dlatego też skład substancji był dla mnie przez dłuższy czas tajemnicą i upłynęło wiele, wiele czasu, zanim rozwiązałem do końca tę zagadkę. Jednak, zgodnie z moim pierwszym przypuszczeniem, dzień, w którym odkryłem tę butlę z jej niezwykłą zawartością, odmienił moje dotychczasowe życie.

W celu rozwikłania tajemnicy samoładującego się kondensatora prowadziłem w kolejnych, wolnych od pracy dniach dalsze eksperymenty na mojej farmie. To miejsce było bezpieczne i nikt mi tu nie przeszkadzał w mojej pracy badawczej. Jak też doświadczalnie ustaliłem, w szklanym naczyniu kondensowała się energia o dużej mocy, a butelka z przemienioną przez lata leżenia substancją działała jak samoładujący się kondensator. Długo się zastanawiałem, skąd brała się ta energia? Ze zdobytych w źródłach naukowych informacji wynikało, że niezwykle potężne prądy o natężeniu milionów amperów pojawiają się w jonosferze podczas burz magnetycznych. Takie zdarzenia z kolei wzbudzają nowe prądy w skorupie ziemskiej, które błądzą później we wszelkich materiałach przewodzących prąd elektryczny. Mogą to być szyny kolejowe, kable komunikacyjne, rurociągi, a wreszcie i przewody trakcji elektrycznych, a może jeszcze coś innego. Przecież jak dowodził Däniken11 w swoich książkach, w zapisanych sanskrytem hinduskim rękopisie pracy Vaimanika Sastra odkryto informacje opisujące prehistoryczną technikę latania, w którym mówi się, że ówczesne pojazdy latające (vimany) posiadały zamontowane odgromniki chroniące maszyny od uderzeń pięciu rodzajów piorunów, a przecież obecnie znane są chyba tylko dwa takie wyładowania: piorun i piorun kulisty. Wynikało zatem z tego niezbicie, że elektryczność i magnetyzm są objawem tej samej siły, a Ziemia pełna jest elektryczności i magnetyzmu. W starożytnych Chinach nazywano to ziemskie promieniowanie magnetyczne smoczym prądem. W tej sytuacji mogło być wielce prawdopodobne, że to te prądy i magnetyzm Ziemi były źródłem energii zasilającym kondensator i stanowiły rozwiązanie mojej zagadki.

Przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem o takim niezwykłym akumulatorze w książce braci Strugackich Piknik na skraju drogi. Jeszcze inny rodzaj kondensatora zdawała się stanowić Arka Przymierza, która także była naładowana nie wiadomo skąd pochodzącą elektrycznością i tylko Mojżesz i niektórzy kapłani wiedzieli, jak ją przemieszczać i otwierać. W Internecie natomiast znalazłem pobieżny opis urządzenia zwanego MEG12 (Motionless Electromagnetic Generator), którego działanie zbliżone było do działania perpetuum mobile. Urządzenie to, nieposiadające żadnej części ruchomej, uruchomione jednorazowo za pomocą dostarczonej energii elektrycznej, samo stawało się małą elektrownią, wytwarzającą prąd z otaczającego naszą planetę pola magnetycznego.

Jeśli tak było w istocie, to sprawa energii znikąd by się wyjaśniła, a to, że się kondensowała w butli, było spowodowane przez znajdującą się w niej substancję. Zastanawiałem się teraz, czy możliwe jest skonstruowanie kondensatora, który działałby w taki sposób jak ta butelka? Zagadnienie to zafascynowało mnie do tego stopnia, że zacząłem prowadzić eksperymenty nad jego budową.

Dzięki zleconej i przeprowadzonej analizie chemicznej odkryłem skład niezwykłej substancji magazynującej energię. Jak się okazało, butla zawierała związki różnych metali wymieszane w jakichś nieprawdopodobnych proporcjach, które później z wielkim trudem odtwarzałem. Ojciec mój przez wiele lat wlewał coś do naczynia i odstawiał je w kąt, by później znowu dolewać coś lub wylewać z niego jakieś inne substancje. Wymieszane w ten sposób składniki weszły ze sobą w reakcję chemiczną i w taki oto zupełnie przypadkowy sposób został stworzony materiał stanowiący główny składnik samoładującego się kondensatora. Zauważyłem przy tym, że zmiana proporcji składników zwiększa lub zmniejsza energochłonne właściwości nieznanej substancji.

Ostatecznie po upływie dwóch lat udało mi się zbudować zupełnie udany kondensator, chroniony grubą osłoną ceramiczną, który ukryłem w małym, zamykanym na zamek drewnianym pudle. Urządzenie, jak sprawdziłem, było bezpieczne dla człowieka. Prace nad budową tego kondensatora prowadziłem korzystając z pomocy różnych prywatnych zakładów i warsztatów, które wykonywały zlecone im części do projektowanych przeze mnie urządzeń. Konieczne doświadczenia i testy prowadziłem natomiast w wolnym od pracy czasie na terenie mojego gospodarstwa, w miejscu odosobnionym i dobrze ukrytym w małym lesie nad rzeką.

W kolejno prowadzonych eksperymentach sprawdziłem, że raz załadowanej energii elektrycznej starczało na bardzo długi okres, było to jednak napięcie rzędu kilku do kilkudziesięciu milionów wolt, przy dość wysokim, sterowanym ręcznie przez transformator natężeniu. Otwarcie kondensatora powodowało jednak tworzenie się pioruna kulistego o dużej mocy, który musiałem skierować do ziemi. Zastanawiałem się, czy ten kondensator będzie można zamienić na pewien rodzaj akumulatora i czy zgromadzoną w naczyniu energię będzie można wykorzystać do oświetlania i ogrzewania mojego domku? Niestety, mimo wielu doświadczeń i prób nie udało mi się wykorzystać budowanego urządzenia do tego celu. Napływająca znikąd do kondensatora energia co prawda magazynowała się w nim, lecz jej właściwości nie dawały możliwości stworzenia akumulatora pozwalającego na pobieranie jej w sposób ciągły i wykorzystanie do zasilania zwykłych urządzeń elektrycznych; także jej moc była zbyt duża. Zbudowałem kilka takich kondensatorów, starając się zachować wszystkie zaobserwowane warunki, i nadal prowadziłem eksperymenty, chcąc uczynić ten wynalazek przydatny do jakichś moich celów. Próbowałem także zasilać naczynie z sieci elektrycznej, ale nie dawało to spodziewanego efektu, po prostu nie tworzył się piorun kulisty. Nie wiem, na czym to polegało, może moc takiego źródła była zbyt mała albo substancja wypełniająca pojemnik nie reagowała właściwie z takim źródłem zasilania. Ostatecznie udało mi się zbudować urządzenie łączące w sobie cechy kondensatora i akumulatora i z tego powodu nazwałem je konlatorem.

Następnym moim zupełnie przypadkowym odkryciem było zaobserwowanie faktu, że małe naczynie o podwójnych, odpowiednio skonstruowanych ściankach, powleczonych nowo odkrytą substancją, znika w pewnych sprzyjających okolicznościach po doprowadzeniu do niego energii z konlatora, po to tylko, aby pojawić się w tym samym miejscu za kilka sekund. Mogło to oznaczać, że naładowane naczynie staje się na pewien czas niewidzialne lub że przemieszcza się w czasie albo znika w innej przestrzeni. To spostrzeżenie dało mi wiele do myślenia i z tego powodu postanowiłem tę sprawę dokładnie przeanalizować, wykonując dla tych celów całą masę nowych doświadczeń.

Orientowałem się, że istnieje kilka hipotez związanych z możliwościami cofnięcia się w czasie; niektóre z nich bazują na tzw. tunelach czasoprzestrzennych, gdyż zgodnie z teorią grawitacji Einsteina każdy obiekt posiadający masę lub energię powoduje zakrzywianie przestrzeni wokół siebie. Być może i w tym wypadku zachodziło podobne zjawisko.

Do określenia zjawiska podróży i przeniesienia w czasie używa się terminów naukowych. Pamiętam, jak wyczytałem w powieści Bohdana Korewickiego Przezocean czasu13, że „podróże w czasie są możliwe dzięki rozszczepieniu neutrina na negatrina i pozitrina. Przyspieszanie negatrinów wywołuje chronoregresję, czyli cofanie się w czasie, a przyspieszanie pozitrinów – chronoprogresję”. Jednak posługując się językiem prostym – podróżowaniem w czasie określa się przemieszczanie obiektu w czasie do przodu lub do tyłu, w sposób zbliżony do przemieszczania się w przestrzeni. W kręgach naukowych trwają podobno dyskusje na ten temat, lecz o ile mi wiadomo, nie udowodniono nigdy, iż podróż w czasie jest niemożliwa, pewne jednak było, że zbudowanie takiego urządzenia przekracza obecne możliwości techniczne. Przerzucając w Internecie strony wyszukiwarki, udało mi się dotrzeć do gazety Boston Globe14iopublikowanego w niej wywiadu z profesorem Ronaldem Malletem, fizykiem z University of Connecticut, który uważa, że jest w stanie zbudować wehikuł czasu. Z wywiadu wynikało, że chociaż teoretycznie, istniała jednak jakaś potencjalna możliwość zbudowania maszyny do przemieszczania się w czasie.

Na podstawie kolejnych doświadczeń, wykorzystując przy tym właściwości niezwykłej substancji, sporządziłem imitujący takie niezwykłe naczynie mały, kilkudziesięciocentymetrowej wysokości wielowarstwowy namiot z jedwabiu i z dobranego doświadczalnie materiału o specjalnych, sprawdzonych właściwościach, który powleczony z zewnątrz metalem był odporny na ścieranie i uszkodzenia mechaniczne. Kolejne płachty namiotu wewnętrznego nasycone zostały nową substancją, która była częściowo odmienna od tej używanej do budowy konlatora. Po stwardnieniu stanowiła ona wystarczająco grubą, metaliczną i elastyczną wewnętrzną powłokę. Przestrzeń pomiędzy kilkoma ściankami namiotu została wypełniona neutralnym gazem – helem, który był pod ciśnieniem wypuszczany specjalnym przewodem z butli. Gaz ten mógł być odzyskany poprzez pompowanie do dodatkowej komory powietrza przy pomocy pompy lub małego przenośnego kompresora zasilanego baterią, które wypychało hel z powrotem do butli.

Hel, stosowany przy wytopie i spawaniu niektórych rzadkich metali, okazał się niezbędny przy budowie wehikułu czasu jako gaz go ochraniający. Ze wszystkich gazów szlachetnych atmosfera ziemska gazu tego zawiera najwięcej i z tego powodu był on w miarę tani, gdyż cena jednego metra sześciennego nie przekraczała w owym czasie około siedemdziesięciu złotych.

Podczas działania aparatury wehikułu energia z konlatora, poprzez transformator i specjalny rozdzielacz, miała przepływać przewodami umocowanymi do izolowanych płacht namiotu, powleczonych odkrytą substancją. Tworzył się wtedy z małego pioruna kulistego magnetyczno-energetyczny bąbel, wypełniający wewnętrzne ściany namiotu. Zauważyłem przy tym, że przy pełnym dopływie energii, dostarczanej doświadczalnie w pierwszym okresie prób z sieci elektrycznej, wydzielało się wewnątrz namiotu zielonkawe światło, niewidziane na zewnątrz z powodu jego szczelnej pokrywy. Występowanie poświaty miało związek z zastosowaną powłoką ochroną wehikułu. Pobudzone polem elektrycznym gazy szlachetne świecą bowiem różnymi kolorami, w zależności od zastosowanego gazu. Tym samym obecność helu w powłoce ochronnej objawiała się żółtym czy też lekko zielonym światłem. Sprawdziłem doświadczalnie, że nie było ono szkodliwe dla istot żywych. Wewnętrzne ścianki namiotu, w tym także podłoga, były także izolowane przy pomocy specjalnie dobranej tkaniny, zapewniając tym samym bezpieczeństwo osobom i przedmiotom znajdującym się wewnątrz. W taki właśnie mozolny sposób powstawał specjalny pojazd czasoprzestrzenny, który poprzez tunel czasowy powinien umożliwić mi przerzucanie istot żywych oraz ładunku do innego wymiaru czasowego, a może też i do innego świata równoległego.

Okazało się jednak, że mimo iż używałem prądu o napięciu 375 woltów, dostarczana z sieci energia miała zbyt małą moc, aby stworzył się taki bąbel. Musiałem zatem użyć stworzonego przeze mnie konlatora o małej, lecz dostatecznej dużej mocy, zależnej od proporcjonalnego składu zawartej w nim substancji energetycznej. Po wielu niepowodzeniach udało mi się także zbudować specjalną aparaturę pomiaru czasu i dopływu energii do tworzącego się między ściankami obu namiotów, wewnętrznej i zewnętrznej, bąbla magnetyczno-energetycznego. Nie było to trudne, ponieważ raz rozpoczętego procesu rozładowania się pioruna kulistego nie można już było powstrzymać, można go było jednak spowolnić lub przyspieszyć, w zależności od zmagazynowanych zasobów energii w konlatorze. Aby osiągnąć sukces, musiałem składać zamówienia na projekty i wykonanie dla mnie wielu istotnych detali. Części te nie zawsze się sprawdzały w pracy projektowanych urządzeń, co powiększało koszty całego przedsięwzięcia, ponieważ musiałem zamawiać i wypróbowywać coraz to nowe. Podczas wielokrotnie przeprowadzanych eksperymentów udało mi się jednak pokonać te wszystkie trudności i ostatecznie zbudować namiotowy wehikuł, przemieszczający się w przestrzeni i w czasie. Okazało się też, że zaprojektowana aparatura doświadczalna, odpowiednio uregulowana i samoczynnie włączająca się na określony czas działania, pozwalała na przemieszczanie się obiektu w czasie kilkusekundowym zarówno do przodu, jak i wstecz. W każdym razie tak to wyglądało, gdy odczytywałem i porównywałem wskazania umieszczonego wewnątrz stopera i zegarka z innymi czasomierzami. Myszki w słoju umieszczone w mojej maszynie czasu nie odniosły żadnych obrażeń, a to oznaczało, że i ja mogłem nie obawiać się tej podróży.

Prace nad tymi wynalazkami trwały prawie pięć lat i kosztowały mnie dużo trudu, wyrzeczeń oraz pieniędzy. Ale ostatecznie udało mi się zbudować odpowiednią aparaturę, z wbudowanym w nią czasomierzem, regulującym przemieszczanie się wehikułu w tunelu czasowym. Całe to urządzenie, umieszczone w średniej wielkości drewnianej skrzyni, było zdublowane, co miało uchronić osobę podróżującą w czasie od niespodzianek. Skrzynia posiadała odpowiednie zabezpieczenia i kamuflaż chroniący wewnętrzne mechanizmy przed wścibskimi spojrzeniami ludzi.

Właściwy, większy wehikuł, mogący pomieścić kilka osób i spory ładunek, został przeze mnie skonstruowany w sposób umożliwiający przeskok tylko w jeden zaprogramowany czas; powrót do miejsca startu następował po przestawieniu biegunów w urządzeniu zasilającym aparaturę. W trakcie prowadzonych eksperymentów zaobserwowałem także, że istnieje coś w rodzaju czasu indywidualnego, co powodowało, że czas przebyty po przesunięciu się wstecz odejmował się lub dodawał po powrocie do teraźniejszości, co powodowało, że nie można się było znaleźć jednocześnie w tym samym miejscu i czasie.

Jak to całe odkrycie naukowo wytłumaczyć, nie miałem zielonego pojęcia. Nie zamierzałem tego dochodzić, ponieważ równałoby się to ujawnieniu tajemnicy, a tego nie chciałem. Jednak urządzenie działało, aparatura była sprawna, konlator sam się ładował, a wehikuł czekał na swoją pierwszą daleką i odkrywczą podróż w inną czasoprzestrzeń. Zastanawiałem się później wielokrotnie, czy mojego odkrycia nie ujawnić lub czy go nie opatentować. Za każdym razem dochodziłem jednak do tego samego wniosku, że jednak nie ujawnię i nie sprzedam mojego wynalazku, ponieważ miałem przeświadczenie, że ślad po nim zaginie, a ja na tym nie dość, że nie skorzystam, to mogę mieć tylko same kłopoty.

Jak już wspomniałem, wehikuł, którym zamierzałem dokonać przeskoku do innego czasu, był specjalnie skonstruowanym wielowarstwowym namiotem, skrojonym z metalicznego jedwabiu. Przy jego konstrukcji wykorzystałem doświadczenia prowadzone z małym namiotem wehikułem. Właściwa aparatura nie była duża i jak już wspomniałem, wykorzystywała moc uzyskiwaną ze skondensowanej energii konlatora, która pozwalała na wytworzenie się szczególnego procesu fizycznego. Był nim cykl następujących szybko po sobie wyładowań elektrycznych dużej mocy, pojawiających się przy rozładowywaniu się pioruna kulistego. Skonstruowane przeze mnie urządzenie kontrolowało i wzmacniało ten proces, powodując jego ciągłość, aż do czasu całkowitego rozładowania się konlatora, które trwało w tym wypadku siedemnaście minut, jak to już później podczas pierwszego przeskoku w czasie sprawdziłem. Energia elektryczna poprzez aparat była kierowana do sieci przewodów oplatających namiot-wehikuł, a nimi do substancji stanowiącej powłokę kolejnych ścianek wewnętrznych namiotu, które zostały powleczone nowo odkrytą substancją i przewodziły energię elektryczną, działając jak odpychające się magnesy o tych samych biegunach. Oczywiście, wewnętrzne i spodnie części namiotu były także specjalnie izolowane, z tym że dolna jego część była specjalnie wzmocniona, aby mogła udźwignąć stawiane tam przedmioty. Pomiędzy ściankami tego magnetycznego kokonu ochronnego tworzyło się właściwe pole energetyczne, chronione warstwą gazową helu. Rozchodząca się w ten sposób olbrzymia energia pozwalała na wytworzenie się na obrzeżach namiotu bąbla energetycznego o dużej mocy, który umożliwiał przerzucanie wehikułu wraz z zawartością w tunelu czasoprzestrzennym do zaprogramowanego czasu lub do innej przestrzeni wyznaczonej przez trwałe rozładowanie się konlatora.

Czy to było możliwe? Osoby, które utrzymywały, że widziały UFO, często relacjonowały to zdarzenie jako duże, świecące kule, o średnicy piętnastu–dwudziestu metrów. Kule te pojawiały się znikąd i w taki sam sposób znikały, tak jakby wypływały z innego czasu lub przestrzeni. Takie informacje można znaleźć we wspomnianych wcześniej książkach Ericha Von Dänikena oraz w publikacjach innych autorów. Więc może to się w taki właśnie sposób odbywało?

Energia powodująca transfer była skondensowana w konlatorze, który stanowił bardzo istotną cześć wehikułu. Sterowany przez aparaturę rozładowywał się w ciągu siedemnastu minut poza namiotem, jednak jego ponowne naładowanie było niezwykle łatwe i szybkie, polegało bowiem tylko na otworzeniu specjalnego otworu w skrzynce urządzenia, przez które substancja, która stanowiła zasadniczy składnik konlatora, sama już ściągała energię z atmosfery lub z ziemi. Pełne naładowanie sygnalizowało zapalenie się małej lampki umieszczonej na jego obudowie. Wtedy otwór przeznaczony do poboru energii zamykał się automatycznie i uszczelniał, uniemożliwiając tym samym niekontrolowane rozładowanie. Sam proces ładowania trwał, w zależności od warunków pogodowych, od trzydziestu do sześćdziesięciu pięciu minut, czyli był bardzo szybki.

Urządzenie to miało jednak i swoje wady, ponieważ konlator rozładowywał się już po kilkunastu minutach, a raz uruchomionego procesu kontrolowanego wyładowania nie można było zatrzymać, aż do ostatecznego zużycia się zasobów energii. Wynikało zatem z tego, że właśnie ten odcinek czasu, trwający od uruchomienia procesu aż do jego zakończenia, stanowi o przerzucie w inną przestrzeń lub czas. Ze względów bezpieczeństwa postanowiłem zabierać do wehikułu dwa takie konlatory, aby w razie wystąpienia kłopotów mieć możliwość w miarę szybkiego powrotu.

Do pierwszej eksperymentalnej wyprawy w czasie długo się przygotowywałem. Miotały mną też rozterki duchowe, ponieważ taka podróż mogła się skończyć dla mnie tragicznie. W pierwszej kolejności przewertowałem mapy i książki geologiczne odnoszące się do terenów polskich. Uzupełniłem także wiadomości z historii. Musiałem przecież wiedzieć, gdzie mogę wylądować i co mnie czeka. Mimo wszystko obawiałem się, że zamiast cofnięcia się w czasie mogę trafić do innego równoległego czasu lub czasoprzestrzeni. Istnienie takich światów alternatywnych opisała w swojej książce Skrzyżowanie światów Andre Norton. Autorka wymyśliła zróżnicowanie poziomów życia – dla niej podróże w czasie nie ograniczały się do przeniesienia w przód lub wstecz, ale także odbywały się w poprzek. Podróże tego rodzaju umożliwiała platforma czasu, która przenosiła na swoim pokładzie podróżników na inny poziom czasowy.

Gdyby się mimo wszystko okazało, że światy takie istnieją, to wtedy cała moja wiedza historyczna, przyrodnicza i geograficzna byłaby nieprzydatna. Wyglądałoby to bowiem tak, jakbym wylądował na innej planecie i nie było wcale pewne, że atmosfera tego nowego świata będzie nadawała się do oddychania, a nowe środowisko będzie przyjazne dla istot mojego rodzaju. Starałem się wyobrazić sobie takie sytuacje i odpowiedzieć sobie na pytanie, jak powinienem w nich postąpić. Po dłuższych rozważaniach wyimaginowanych możliwości odsunąłem na bok niewesołe myśli. Mimo wszystko czułem podświadomie, że wehikuł przeniesie mnie przez tunel czasoprzestrzenny w świat Europy nie wcześniejszy niż z okresu trzeciorzędu. Bynajmniej tak to wyglądało z moich wyliczeń. Nie wiem, która to będzie epoka, wcześniejsza czy późniejsza, ale powinienem być odpowiednio przygotowany na taką sytuację. Potrzebne mi zatem będą dogłębne informacje o epokach tego okresu geologicznego, w celu przybliżenia sobie obrazu tych terenów oraz występującej flory i fauny. Aby zrealizować swoje zamierzenie, zmuszony byłem do odwiedzenia wielu czytelni naukowych oraz ślęczenia przy komputerze i przeszukiwania Internetu. Ostatecznie, po dłuższych poszukiwaniach, przygotowałem sobie specjalne zestawienie okresów transgresji i regresji morza na obecnych ziemiach polskich w kenozoiku, co przedstawiłem w sporządzonej dla moich celów tabeli stratygraficznej. Pojawił się przy tym pewien kłopot, ponieważ w przeglądanych wydawnictwach i materiałach naukowych zarówno nazewnictwo, jak chronologia er, okresów, epok i pięter geologicznych opisywane były odmiennie.

Wpływ na budowę geologiczną i urozmaicenie krajobrazu Polski wywarło zetknięcie się na jej terytorium trzech głównych struktur tektonicznych Europy: prekambryjskiej platformy wschodnioeuropejskiej, młodej platformy paleozoicznej Europy Zachodniej i Środkowej oraz strefy fałdowań alpejskich Europy Południowej.

Publikacje geologiczne, z których korzystałem, dowodziły, że w eocenie i oligocenie niemal cały nasz kraj był zalany morzem, z którego wynurzały się szczyty Karpat oraz wyżyny. Należy jednak pamiętać, że morze zalewało tereny obecnej Polski aż od czasów prekambru. Prawdopodobnie też jakieś 23 miliony lat temu utworzył się już w Sudetach wulkaniczny stożek Góry Św. Anny. W starszych epokach trzeciorzędu, prawdopodobnie w górnym oligocenie i częściowo już w dolnym miocenie, na obszarze obecnych Karpat utworzyło się rozległe zapadlisko tektoniczne związane z basenem morskim Paratetydy.

Gdyby nanieść kontury tego morza z zamierzchłych epok na dzisiejsze mapy, to zajmowałoby ono obszar rozpościerający się pomiędzy dzisiejszymi miastami: Krapkowicami, Gliwicami, Krakowem i Przemyślem. W epoce górnego miocenu, zwanego tortonem, wody niniejszego morza w swoim największym zasięgu rozlały się jeszcze płytko na południowo-zachodniej części Płyty Lubelskiej, osiągając mniej więcej linię Lublin–Chełm, aby w kolejnej epoce wycofać się ku wschodowi. Ostatecznie morze to rozpadło się na szereg izolowanych akwenów o różnym stopniu zasolenia i zmiennych warunkach fizykochemicznych. W czasach obecnych morfologiczne odzwierciedlenie tego zapadliska stanowi obszar Kotliny Sandomierskiej.

Okres:

czwartorzęd (Antropozoik)

Epoka:

holocen – trwający do dziś

plejstocen od 1,806 do 0,011 mln – ląd

Okres:

trzeciorzęd

Epoka:

neogen (trzeciorzęd górny)

piętra:

– pliocen górny (Piacent, Gelas), do 2 mln lat – ląd

– pliocen dolny (Zankl), do 3,6 mln lat – ląd

– miocen górny (Torton, Messyn), do 5,3 mln lat – morze/ląd?

– miocen środkowy(Lang, Serrawal), do 11,5 mln lat – morze/ląd

– miocen dolny Akwitan, Burdygał, do 16 mln lat – morze/ląd

Epoka:

paleogen (trzeciorzęd dolny)

piętra:

– oligocen dolny (Rupel); górny(Szat), do 28 mln lat – morze/ląd

– eocen dolny (Iprez), środkowy (Lutet, Barton); górny (Priabon), do 37 mln lat – morze/ląd

– paleocen dolny (Dan), górny (Zeland, Tanet), od 65 do 56 mln lat – morze/ląd

Era:

Kenozoiczna

Okres: od 65 mln lat do obecnej epoki

Era:

Mezozoiczna

Epoka: kreda górna, od 99,6 do 65 mln lat – morze

Źródło:

http://pgi.gov.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1561&Itemid=597

http://pl.wikipedia.org/wiki/Tabela_stratygraficzna

Tak przedstawiała się sytuacja na południu Polski, jednak okres ustępowania morza na obszarze Polski środkowej rozciągnął się w czasie i trwał od górnego miocenu, aż po dolny pliocen. Prawdopodobnie ustąpiło ono całkowicie z Wyżyny Krakowskiej dopiero w epoce czwartorzędu, czyli mniej więcej około miliona lat temu. W środkowym pliocenie w okresie tzw. fazy rodańskiej orogenezy15 alpejskiej, wskutek ruchów tektonicznych obejmujących cały obszar Polski, wypiętrzeniu uległy południowe i północne jej krańce w obecnych granicach, a pomiędzy nimi powstało rozległe obniżenie, znane także jako Depresja Środkowej Polski. Ruchy wznoszące tego piętra geologicznego miały decydujący wpływ na utworzenie w ogólnych zarysach krajobrazu dzisiejszej Płyty Lubelskiej, jak również i masywu Tatr. Tatry zostały wtedy wydźwignięte do ponad 2500 metrów nad poziom morza, Beskidy do ponad 1000 metrów, wyniesieniu uległy także Sudety i wyżyny środkowopolskie, natomiast obniżeniu uległy w tym okresie obszary obejmujące obecne Podhale i Doły Jasielsko-Sanockie.

W omawianych epokach nie istniała jeszcze depresja Bałtyku, a na terenach, które teraz to morze zajmuje, w jego południowej części rozpościerał się rozległy ląd, lekko nachylony ku południu, w kierunku obniżeń obejmujących strefę środkowej i północnej Polski. Ówczesna rzeźba terenu spowodowała zmianę kierunku rzek, których wody spływały wtedy zgodnie ze spadkiem terenu z północy na południe, czyli odwrotnie niż obecnie. Z tego właśnie powodu w centralnej części dzisiejszej Polski utworzył się w pliocenie rozległy zbiornik wodny o charakterze zastoiska, do którego spływały wody zarówno z południa, jak i z północy, między innymi z obszaru Skandynawii i dzisiejszej Estonii. To olbrzymie rozlewisko nazwano Depresją Centralną, z Niecką Wielkopolską i Niecką Mazowiecką. Na północy ta depresja sięgała prawie do 54. stopnia szerokości geograficznej północnej, a zawierała się pomiędzy 15. a 23. stopniem długości geograficznej wschodniej. Od południa ograniczały ją Sudety, a oddzielał od wału metakarpackiego, wcinający się prawie do 53. stopnia szerokości geograficznej północnej, wał kujawsko-pomorski.

Depresja Centralna stanowiła pozostałość po jeszcze wcześniejszym morzu, które pozostawiło po sobie ślady w postaci olbrzymich rozlewisk i mokradeł. Skąd wiadomo, że były tam takie rozlewiska. Otóż istnienia takich olbrzymich i głębokich jezior z epoki pliocenu rozlewających swe wody na znacznej części obecnej Niziny Wielkopolsko-Kujawskiej o powierzchni przekraczającej obszar jednej czwartej obecnego Bałtyku (czyli około 100 tys. km2) dowodzą pozostawione przez nie ślady w postaci tak zwanych iłów poznańskich o miąższości pokładów dochodzącej nieraz do 60, a nawet i do 120 metrów.

Gdyby udało się spojrzeć na te skupiska wód z lotu ptaka, to okazałoby się, że przypominały z wyglądu dwa duże, połączone ze sobą na północy kleksy. Spływały do tych jezior liczne rzeki, a małe nachylenie terenu powodowało, że ich wody toczyły się leniwie w swoich korytach. Rzeki te znosiły ogromne masy piaszczystego materiału, a razem z nim pnie, gałęzie i liście drzew porastających w ówczesnej epoce bujnie brzegi jezior oraz inne szczątki roślinne, a także zwierzęce. Tych roślinnych szczątków było tak dużo, ponieważ w tamtych epokach panował klimat o wiele cieplejszy niż obecnie, co szczególnie sprzyjało bujnemu rozrostowi roślinności. W nizinnym terenie, wzdłuż biegu rzek i w innych podmokłych miejscach tworzyły się rozległe moczarzyska i trzęsawiska zarastające torfem, na które z biegiem czasu wody naniosły masy piasku. Należy przy tym pamiętać, że to były inne rzeki niż obecnie nam znane, ponieważ nie jest znany bieg dolin rzecznych z tej epoki. W tym czasie nie istniała także nasza rzeka Wisła ani jej przełom przez wyżyny środkowopolskie. W taki właśnie sposób kształtowała się rzeźba środkowej Polski.

W pliocenie następuje już jednak stopniowe ochłodzenie klimatu, które zakończy się w przyszłości następującymi po sobie zlodowaceniami, zanikiem egzotycznych gatunków flory i fauny. Znikną laury, cynamony i woskownice, a pojawią się drzewa takie jak świerk, jodła i sosna, a także bukszpan, liguster, cis i jałowiec sawiny. Mimo postępującego ochłodzenia we wcześniejszej epoce pliocenu na terenach Europy Środkowej panował jeszcze klimat na tyle ciepły, że można go było porównywać z obecnie panującym klimatem śródziemnomorskim i tym z północnej części Afryki.

W pewnych epokach miopliocenu na rozległych terenach Europy rozprzestrzenił się step, na którym tylko obszary rozciągające się wzdłuż rzek były pokryte zaroślami i lasami. Informacje o takim, a nie o innym obrazie tamtejszych krajobrazów pochodzą z prac prowadzonych przez specjalistów nauk geologicznych i innych. Hipotezę, że tak właśnie było, poświadczały pozostałości zwierzęce znajdowane podczas prowadzonych prac odkrywczych, związanych z określonymi epokami geologicznymi. Najczęściej znajdowano szczątki zwierzęce i inne pozostałości mieszkańców stepów, chociażby takich jak norniki i ślepce, natomiast w miejscach dawnych lasów i zarośli odkrywano ślady polatuch i wiewiórek, a także myszy, jeleni i jenotów oraz niedźwiedzi. Nie były w tym czasie spotykane wilki, które są gatunkiem stosunkowo młodym, na co wskazują ich pierwsze szczątki znalezione dopiero w pokładach późno-plejstoceńskich. Można było natomiast spotkać zwierzęta z rodziny psów, gdyż ich pierwsze szczątki datują się na dolny pliocen. Wydaje się także, że rzeki tej podepoki obfitowały w ryby oraz żółwie wodne, a także beznogie jaszczurki.

A więc być może to tak powinna wyglądać mapa ówczesnych terenów Polski. Rysował się zatem przede mną interesujący obraz przeszłości, do którego miałem możliwość dotarcia. Ja jednak miałem inny problem do rozstrzygnięcia: rozważałem mianowicie, jak daleko w czasie powinienem się cofnąć swoim wehikułem, chcąc uniknąć wylądowania w morzu, jeziorze lub w bagnie. Byłem zdania, że powinien to być okres nie wcześniejszy niż dwa–cztery lub sześć–siedem milionów lat temu, ale zupełnie nie wiedziałem, jak daleko w przeszłość otworzy się tunel czasowy mojego wehikułu. Nie miałem bowiem pełnej możliwości sterowania czasem. Wehikuł zatrzymywał się wtedy, kiedy następował koniec dopływu energii z konlatora, a jej dopływu oraz wyładowania nie można było powstrzymać. Gdyby ten czas rozładowania się urządzenia był sztucznie sterowany, to z powodu niedoskonałości aparatury nigdy nie byłoby wiadome, czy tunel czasoprzestrzenny zamknie się lub otworzy w tym samym czasie i miejscu, do którego się zdążało.

W trakcie dalszych przygotowań do transferu zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt turystyczny: plecak, namiot, śpiwór, naczynia kuchenne, szpadel, siekierę, noże (w tym maczetę), piły i inne narzędzia, a przede wszystkim broń palną. No przecież jakąś strzelbę musiałem zabrać ze sobą, nie wyobrażałem sobie bowiem, jak mógłbym strzałą z łuku zabić lub odstraszyć jakiegoś trzeciorzędowego drapieżnika. Broń taka nie była trudna do zdobycia, musiała jednak pochodzić sprzed roku 1850, na co zezwalały obowiązujące w tym względzie przepisy prawa polskiego. Przeglądając odpowiednie czasopisma, strony internetowe oraz odwiedzając sklepy oferujące starodawną broń palną, mogłem się coś niecoś zorientować w wyborze odpowiedniego sprzętu. Okazało się także, że gładkolufowe i jednolufowe strzelby śrutowe oraz dwulufowe tzw. dubeltówki są zazwyczaj sprzedawane w kalibrze 1216, co w przeliczeniu na nomenklaturę wojskową daje kaliber broni równy 18,2 milimetra. Mimo wszystko była to jednak broń strzelająca dużymi pociskami.

Dlaczego zainteresowałem się taką bronią palną, a nie inną? Po pierwsze, broń taką mogłem kupić legalnie, bez pozwolenia. Po drugie, choć wydawać by się mogło, że broń, która już dawno wyszła z użycia, w porównaniu ze współczesnymi karabinami jest mało skuteczna i niecelna, nie było to jednak zgodne z prawdą. Donośność karabinów i strzelb kapiszonowych sięgała do około dwóch kilometrów, co dla mnie było w zupełności zadowalające. Na przykład używane w przeszłości karabiny kapiszonowe Witwortha pozwalały na oddanie celnych strzałów na odległość tysiąca jardów (924 metry), a na dystansie pięciuset jardów skupienie ognia dla tego karabinu wyniosło trzydzieści centymetrów.

Ostatecznie broń palną (była to kapiszonowa myśliwska strzelba dubeltowa z orzechowym łożem, wyprodukowana we Francji lub Belgii około 1850 roku) nabyłem przez Internet, natomiast dwie maczety kupiłem w sklepie z białą bronią. Oba te nabytki doprowadziłem do stanu używalności: maczety naostrzyłem, strzelbę oczyściłem i wszystko odpowiednio naoliwiłem. Amunicję do kapiszonówki stanowiły ołowiane kule o dużym kalibrze, z wgłębieniem z jednej strony, które wytopiłem sobie w domu z kupionej dużej sztaby ołowiu. Udało mi się także zdobyć czarny proch niezbędny do ładowania strzelby oraz wiele pudełek kapiszonów, natomiast papierowe przybitki sporządziłem sobie sam z makulatury. Musiałem używać prochu czarnego jako ładunku miotającego, ponieważ nowe rodzaje prochu miały większą siłę rozprężania, a tym samym mogłyby okazać się zabójcze dla tej starej broni i rozerwać jej lufę lub zamek.

Tak więc nie byłem już bezbronny, a do przygotowywanego ekwipunku dołączyłem lornetkę, kilka małych nożyków, z których można było zrobić ostrza do włóczni, oraz kompas. Ponadto kupiłem spinning oraz wędkę z zestawem żyłek i haczyków, a także spławików. Do wyposażenia dołączyłem kilka zapalniczek, wiele pudełek zapałek, zamkniętych szczelnie w pudełku plastikowym, oraz lupę, która mogła służyć mi także do rozniecania ognia. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się również w krzesiwo, które zupełnie przypadkowo odkryłem w sklepie sportowym. Nie zapomniałem także o odzieży, zabrałem ponadto kalosze, buty traperskie, tenisówki, klapki, a także apteczkę z zestawem bandaży, opasek i leków. W piwnicy bloku na Ursynowie odszukałem stary ponton z wiosłami, który po zapakowaniu przeobraził się w niewielkie pudło. Zabrałem też przybory toaletowe oraz niezbędne książki z zakresu botaniki i życia roślin.

Postępowanie moje miało na celu zgromadzenie niezbędnych materiałów umożliwiających mi przeżycie – przecież nie byłem całkowicie pewny, czy uda mi się z tej wyprawy powrócić. Świadom tego, sporządziłem nawet testament, który pozostawiłem u notariusza z odpowiednimi zaleceniami.

Tak wyekwipowany zarówno od strony teoretycznej (mapa czasowa), jak realnej (ekwipunek) poddałem weryfikacji miejsca, w którym powinienem wypróbować mój wehikuł czasu. Po przeprowadzeniu wielu wizji lokalnych w różnych znanych mi miejscach uznałem, że najlepszym „polem startowym” dla niego będzie znany mi z dzieciństwa las w Cegłowie.

Las ten porastał Wysoczyznę Siedlecką i ciągnął się prawie nieprzerwanie wzdłuż linii kolejowej Mińsk Mazowiecki – Siedlce. Wędrując w latach dzieciństwa po tym lesie, dość często napotykałem enklawy drzew liczące grubo więcej niż sto lat, czasami nawet udało mi się napotkać drzewa dwustuletnie. Najczęściej były to sosny, dęby i modrzewie, ale można tu było spotkać także dorodne świerki i jodły. Z innych drzew rosły tu graby i leszczyny, a w najniższej warstwie lasu panoszył się widłak i różne odmiany mchu. Rosły tu także w enklawach piękne wysokie paprocie. Specjalnie wydzieloną część tych lasów przeznaczono na rezerwat „Jedlina”, gdzie teren około trzynastu hektarów zarastał zwarty las jodłowy, taki sam jak w Puszczy Jodłowej w Górach Świętokrzyskich. Mając na uwadze niezwykłe piękno tych terenów oraz w celu ochrony walorów przyrodniczych tych obszarów po roku 2000 około trzech piątych obszaru gminy Cegłów włączono w obszar Mazowieckiego Krajobrazu Chronionego. Z opowiadań dziadków wiedziałem, że wcześniej Cegłów nosił inną nazwę – Czebrowo, a wieś stanowiła własność kościoła augustianów w Warszawie, oddaną im przez książąt mazowieckich jako uposażenie. Miejscowość ta po nadaniu w roku 1621 praw miejskich przez króla Zygmunta III Wazę uzyskała status miasta. Niestety, utraciła go w roku 1869, w wyniku decyzji administracji carskiej, jako karę za pomoc udzielaną powstańcom 1863 roku.

Pamiętam z lat dzieciństwa, że widziałem taki powstańczy cmentarz na polach mieszkańców osady zwanej wcześniej Mienią pod Cisiem, przyłączonej po drugiej wojnie światowej do Cegłowa. Wcześniej była to leśna polana z drewnianym krzyżem strzegącym tego miejsca, otoczona potężnymi sosnami, które w latach późniejszych wycięto, tak samo zresztą jak stare, kilkusetletnie dęby i inne wiekowe drzewa, którymi była obsadzona wiejska droga. Cmentarz został zapomniany, krzyż się rozpadł ze starości, a sama osada także ucierpiała, bowiem została ona w czerwcu 1943 roku spacyfikowana i spalona przez Niemców za pomoc udzielaną Żydom. Gdzieś obok tego miejsca wypływał mały strumyczek zwany Czarną Wodą, później zostało z jego źródła tylko stale podmokłe miejsce. Podczas oczyszczania starej studni, pamiętającej dawne czasy, wykopanej przy zabudowaniach znajdujących się na wysokości tego cmentarza, znaleziono broń powstańczą, wrzuconą do niej w obawie przed nadciągającym znienacka oddziałem kozackim.

Wybrałem teren Wysoczyzny także z tego powodu, ponieważ wydawało mi się, że na wzniesieniu miałem mniejsze prawdopodobieństwo trafienia po transferze na rozlewisko lub jezioro, poza tym znałem dobrze ten las i miałem pewność, że znajdę dobre, nieuczęszczane przez ludzi miejsce przerzutowe. Zdawałem sobie jednak sprawę, że lodowiec, który nasunął się w czwartorzędzie na ziemie obecnej Polski, pokrył jej teren grubymi pokładami piachu i żwiru, a tym samym zmienił całkowicie wcześniejsze ukształtowanie tych terenów. Las, który porastał wybrany teren, przecinało wiele leśnych dróg, w tym dwie asfaltowe. Jedna z nich łączyła Cegłów z Rososzą, druga Posiadały z Cegłowem. Drogi te przecinał leśny dukt wiodący ze stacji PKP Mienia aż do miejscowości Mrozy.

Po rozwiązaniu najważniejszych spraw technicznych i po wstępnie dokonanym rozpoznaniu przewidywanego terenu, na którym przyjdzie mi się znaleźć po transferze, musiałem teraz znaleźć czas na moją podróż. W tym też celu wystąpiłem o urlop wypoczynkowy w pracy i szczęśliwie otrzymałem go w zaplanowanym przeze mnie terminie. W trakcie trwających przygotowań do eksperymentalnej podróży powiadomiłem moją byłą żonę oraz syna, że wyjeżdżam na dłużej. W przeddzień wyjazdu spakowałem swoje rzeczy i z pełnym plecakiem pojechałem do Halinowa na moją farmę. Już wcześniej przewiozłem tam wiele przydatnych dla mnie rzeczy, tak że mój ekwipunek powinien być wystarczający. Na farmie przygotowałem się do dalszej podróży, to znaczy jeszcze raz sprawdziłem i spakowałem namiot-wehikuł i kufer z zakamuflowaną aparaturą, przygotowałem do podróży wyposażenie, następnie po zamknięciu domku i ogrodzenia całość bagażu, dzięki uczynności sąsiada, który użyczył mi swojego samochodu, przewiozłem na stację PKP w Halinowie. Było tych rzeczy sporo i musiałem udzielać wymijających odpowiedzi, po co mi to wszystko i gdzie się właściwie wybieram. Sąsiad pomógł mi się wyładować i przenieść bagaż na peron, a później czekał na mnie, aż wykupiłem bilet w kasie. Gdy stanąłem wreszcie na peronie, było już bardzo późno, dużymi krokami nadciągała noc. Czekałem na peronie około dwudziestu minut, a gdy wreszcie nadjechał mój pociąg – załadowałem się z bagażem do pierwszego wagonu, po to, aby widział mnie maszynista i pozwolił mi spokojnie wsiąść. Uporałem się ze wszystkim i spocony zająłem miejsce na ławce. Za chwilę pociąg ruszył, a ja uspokojony już i szczęśliwy, że pomyślnie zabrałem się z moimi rzeczami, oddałem się chwilowej drzemce.

Pierwsza wyprawa w czasie

Była niedziela 14 maja 2000 roku i kończył się właśnie wiosenny, ciepły i bezdeszczowy dzień, gdy późnym wieczorem przyjechałem pociągiem podmiejskim do stacji PKP Mienia. Stacja ta została zbudowana prawie w szczerym polu, tylko gdzieś na krawędzi lasu, wzdłuż żwirowej drogi prowadzącej do niego, stało kilka zabudowań. Wcześniej było tu jakieś przedsiębiorstwo betoniarskie, obecnie nieczynne. Po wyładowaniu przy pomocy jakiegoś uczynnego pasażera bagażu, który składał się z czterech dużych plecaków oraz sporej torby, poczekałem spokojnie na odjazd pociągu. Jak zobaczyłem, na tej stacji poza mną nikt więcej nie wysiadł. Stałem przez jakiś czas na peronie, wdychając nocne powietrze, następnie ruszyłem etapami drogą w las, przenosząc moje mienie wahadłowym sposobem traperów kanadyjskich, z miejsca na miejsce. Z tego powodu pokonywałem krótkie odcinki drogi, bo musiałem po kilka razy wracać po zostawiony bagaż, ale za to zawsze miałem go na oku. Co prawda nic mu tu nie groziło, gdyż w wyniku zwiększających się coraz bardziej ciemności istniało małe prawdopodobieństwo, że kogoś na swojej drodze w tym małym skupisku zabudowań spotkam. W chwilę później dotarłem ze swoimi rzeczami do uśpionego lasu, ale droga na wybrane przeze mnie wcześniej miejsce transferu potrwała chyba więcej niż godzinę. Nie przeszkadzało mi to jednak wcale, ponieważ już dużo wcześniej, w trakcie przygotowywania się do podróży, zaplanowałem sobie, że eksperyment związany z przeskokiem w inny czas rozpocznę z samego rana. Z jednej strony byłem bowiem przekonany, jako że nie był to czas grzybowy, że o tak rannej porze nikogo w lesie nie spotkam, z drugiej, ze względu na moje późniejsze bezpieczeństwo, wolałem dokonać przeskoku rankiem niż w nocy. Nie chciałbym się przecież znaleźć w innym świecie otoczony ciemnościami, od tego mogło zależeć moje życie. Zresztą nie byłem całkowicie przekonany, że trafię w ten sam dobowy czas.

W lesie było już zupełnie ciemno, gdy dotarłem na wybrane miejsce. Zszedłem teraz z drogi i z ulgą złożyłem wokół siebie pod dużym drzewem przyniesiony bagaż, a później bardzo zmęczony usiadłem na mchu i rozejrzałem się dookoła. Uspokojony panującą ciszą, wyjąłem z torby kanapki i butelkę z wodą i jadłem teraz spokojnie późną kolację, rozmyślając o czekającym mnie przedsięwzięciu. Nie obawiałem się leśnych zwierząt w tym miejscu, w lesie było ciepło i spokojnie, nawet wiatr nie szeleścił w listowiu, tak więc w ciszy i w kompletnych ciemnościach przeczekałem te kilka godzin do świtu, wpół śpiąc, wpół czuwając. Była druga trzydzieści nad ranem, gdy ocknąłem się z sennego letargu i postanowiłem rozpocząć działanie. Tym bardziej że już zbliżał się świt i w lesie zaczęło się lekko rozjaśniać. Zerwałem się z miejsca, trochę pochodziłem po drodze i pogimnastykowałem się, rozglądając się przy tym uważnie wokoło. Rozbudzony już całkowicie rześkim porannym powietrzem, wybrałem wreszcie właściwe miejsce do rozstawienia namiotu. Stanowiła je mała ustronna polanka, która znajdowała się niedaleko szerokiego leśnego duktu, prowadzącego w stronę pól uprawnych mieszkańców osady Cegłów.

Było już na tyle widno, że nie miałem kłopotów z rozstawieniem w wybranym miejscu namiotu-wehikułu. Przestrzenie pomiędzy kilkoma jego ściankami wypełniłem helem z butli, przez co namiot zesztywniał i przybrał właściwe proporcje. Musiałem się teraz spieszyć, ponieważ hel był lżejszy od powietrza i pusty namiot uniósł się lekko w górę. Szybko umieściłem w nim całą aparaturę, co go dostatecznie obciążyło, a w dalszej kolejności odpowiednio podłączyłem do ścianek namiotu przewody aparatury, zamieniając go tym samym w wehikuł czasu. Następnym moim posunięciem było zaprogramowanie zegara włączającego urządzenie startowe, umożliwiającego powrót maszyny czasu do miejsca startu po trzydziestu minutach od chwili „wylądowania” w innym czasie lub przestrzeni. Ze względów bezpieczeństwa nie mogłem sobie pozwolić na oczekiwanie na ponowne naładowanie się konlatora, które też jakiś czas trwało, toteż do zasilania pola energetycznego powracającego do mnie wehikułu przewidziany był w tym wypadku dodatkowy konlator, którego podłączenie do aparatury odpowiednio zaprogramowałem. Później wyjąłem z torby słoik z dwoma białymi myszkami i postawiłem go na środku namiotu – muszę przecież wiedzieć, czy przeżyję tę wyprawę.

Wpatrywałem się teraz wnikliwie w urządzenia wehikułu, szukając jakiegoś niedociągnięcia lub usterki, a gdy niczego niepokojącego nie dostrzegłem, uruchomiłem starter czasowy na dziesięć minut i zamknąłem szczelnie namiot. Oddaliłem się teraz na bezpieczną odległość i zza dużego drzewa obserwowałem, co nastąpi. Namiot-wehikuł stał sobie spokojnie, lecz po upływie zaprogramowanego czasu powietrze wokół niego zaczęło drżeć i po chwili jego obraz rozmazał się i zniknął tak nagle, jakby nigdy nic nie znajdowało się w tym miejscu. Nawet trawa, na której stał, nie wygniotła się bardziej, niż powinna i nie uległa wypaleniu. Tak więc pierwsza faza eksperymentu rozpoczęła się pomyślnie, teraz przyszło mi tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.

Mogłem co prawda wcześniej dokonać wypróbowania mojego wehikułu w tym miejscu, jednak nie byłem przygotowany do podróży w czasie. Chciałem przecież zaraz po udanym eksperymencie sprawdzić osobiście działanie maszyny, bagaż musiałem jednak wziąć ze sobą, ponieważ w razie niemożności powrotu nie chciałem zostać po transferze pozbawiony podstawowych środków do życia w nowej rzeczywistości. Wcześniej jednak zaplanowałem sobie, że jeśli wehikuł nie wróci lub wróci w stanie uszkodzonym, to zaniosę cały przygotowany ekwipunek do mojego kuzyna w Cegłowie.

Siedziałem zatem cierpliwie, wpatrując się w miejsce, w którym namiot powinien pojawić się z powrotem. Minęła cała godzina i zacząłem się coraz bardziej niepokoić, gdy nagle powietrze w oznaczonym przeze mnie miejscu zaczęło drżeć i falować i po chwili w obserwowanej przestrzeni zmaterializował się mój wehikuł. Odetchnąłem z ulgą, wpatrując się z niedowierzaniem w namiot maszyny czasu, który jak bumerang powrócił do miejsca startu. A więc wszystko jest w porządku, nie przemieścił się ani trochę z miejsca, w którym go postawiłem, a to znaczyło, że trafił w odległym czasie na stałe podłoże. Tylko czy myszki przeżyły tę podróż? Przezornie odczekałem dłuższy moment, zanim podszedłem do namiotu. Obejrzałem teraz dokładnie jego powłokę, sprawdzając wszystkie spoiny. Jak się przekonałem, namiot był lekko ciepły, lecz nic nie wskazywało na to, by był uszkodzony. Ostrożnie, z lekką obawą, otworzyłem jego płócienno-metaliczną klapę, oczekując, że coś ze środka mimo wszystko wyskoczy. Nic się jednak nie stało, wnętrze było lekko nagrzane, ale myszki w słoiku poruszały się, a całość wewnętrznej konstrukcji wehikułu, jak i aparatura wydawały się nienaruszone.

Poczułem teraz ogromną radość, eksperyment przebiegał tak, jak go sobie zaplanowałem. Wszystko było w należytym porządku, namiot był suchy i nieuszkodzony, wnioskowałem więc niedorzecznie, że miejsce docelowe było także suche i wolne od przeszkód, tym bardziej że namiot się nie przemieścił, aparatura też zdała egzamin na piątkę. Uruchomiłem zatem ładowanie konlatorów, a gdy po więcej niż pół godzinie oczekiwania wszedłem do namiotu i sprawdziłem ich stan, wskaźniki wskazywały maksimum mocy, a otwory zasilające były już automatycznie zamknięte.

Zbliżała się zatem decydująca dla mnie chwila i musiałem teraz podjąć ostateczną decyzję. Powrót wehikułu potwierdzał, że miejsce, do którego dotarł, było w miarę bezpieczne. Zastanawiałem się, czy dla sprawdzenia, czy dotrę za drugim razem w to samo miejsce i czas, nie należałoby przesunąć nieco wehikułu – przecież po pierwszym transferze musiał pozostać jakiś ślad na podłożu, co dałoby się sprawdzić. Doszedłem jednak do wniosku, że przesuwając wehikuł, mógłbym narazić się na niebezpieczeństwo, w przypadku gdybym na przykład trafił na grube drzewo lub inną przeszkodę.

Odczekałem dodatkowe pół godziny, dając sobie czas, ot tak na wszelki wypadek, na wystudzenie namiotu-wehikułu i ochłonięcie z doznanych wrażeń. Po tym czasie wniosłem do niego i ułożyłem całe zabrane wyposażenie, a gdy wszystko było już upakowane na miejscu, sam wszedłem do wnętrza. Zasunąłem i zamknąłem teraz dokładnie klapy namiotu, ale nagle w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że o czymś ważnym zapomniałem. No tak, muszę przecież dokonać pomiaru czasu. Wyszperałem ze złożonego w namiocie ekwipunku szpadel, wyszedłem z nim na zewnątrz, po czym zakopałem w ziemi w ustronnym i oznakowanym dyskretnie miejscu elektryczny zegarek zamknięty w metalowym pudełku. W tej chwili wskazywał godzinę 4.30 oraz dzień 15 maja 2000 roku, a zatem za dwanaście minut o godzinie 4.42 powinien nastąpić świt. Uspokojony powróciłem do wehikułu.

W wejściu rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na otaczający mnie świat i… zasunąłem suwak namiotu, a następnie umocowałem na wejściu szczelną kotarę napompowaną helem. Po wykonaniu tych czynności przygotowałem wewnątrz urządzenie do startu, to znaczy nastawiłem zegar, a później kolejno ustawiałem suwaki na odpowiednich pozycjach, koniecznych do uruchomienia aparatury. Gdy wszystko było już gotowe, z biciem serca włączyłem i nastawiłem starter. Chwila wyczekiwania dłużyła mi się bardzo i aż się przestraszyłem, gdy usłyszałem wreszcie trzask startera, po czym zielone światło objęło w jednej chwili w swoje posiadanie wnętrze wehikułu. Zauważyłem przy tym także, że cały namiot jeszcze bardziej zesztywniał. No tak, przecież ja z moim bagażem znalazłem się wewnątrz bąbla magnetycznego, który naładowany energią przepychał się wraz z zawartością przez tunel czasoprzestrzenny do zaprogramowanego czasu. Tak właśnie działał zbudowany przeze mnie wehikuł.

W czasie samego transferu, w otaczającej mnie zielonkawej poświacie, słabo słyszałem i źle widziałem. Jednak, jak się przekonałem, nic mi nie groziło i nie czułem innych ubocznych objawów poza doznanymi, poza tym myszki przeżyły pierwszą wyprawę. Przemieszczanie się bąbla energetycznego w tunelu czasowym trwało, jak sprawdziłem później na zegarze aparatury, tylko – lub aż – siedemnaście minut, po tym czasie zielonkawe światło przyblakło, zgasło, a aparatura samoczynnie wyłączyła się, sygnalizując ten fakt głośnym pstryknięciem. Nastąpiło całkowite rozładowanie się konlatora i moja podróż w czasie dobiegła końca.

Byłem w tym miejscu czasoprzestrzeni, które zaprogramowałem na zegarze wehikułu, należało tylko zadać sobie pytanie – gdzie teraz jestem, w jakim miejscu i w jakim czasie, a może w jakim świecie równoległym? Powoli wyjąłem broń z pokrowca i naładowałem ją. Wcześniej tego nie robiłem, ponieważ nie wiedziałem, jakie mogą zajść reakcje przy przeskoku i czy broń sama nie wypali. Żeby załadować taką strzelbę, należało wsypać do luf odmierzone porcje prochu, następnie wsunąć w nie zwitki papieru oraz ołowiane kule i ubić to wszystko długim prętem tzw. pobojczykiem. Ale to nie wszystko, trzeba jeszcze było założyć kapiszony na kominki i naciągnąć kurki. Po każdym wystrzeleniu broni wszystkie te wyżej wymienione czynności należało powtórzyć. Dodatkowo przygotowałem mały aparat tlenowy, ponieważ nie byłem pewny, w jakiej atmosferze przyszło mi się znaleźć.

Z wahaniem i obawą rozsunąłem teraz wewnętrzną kotarę, chroniącą wnętrze wehikułu, i przytknąłem oko do małego metalowego wizjera, zainstalowanego w zewnętrznej płachcie namiotu, starając się zobaczyć, gdzie się właściwie znalazłem.

Na zewnątrz było bardzo jasno, a przed moim okiem rozpościerał się rozległy obszar zieleni przeplatanej wszystkim barwami tęczy, co sprawiało wrażenie, jakby wehikuł wylądował na łące porośniętej bujną, zieloną trawą i różnokolorowymi kwiatami. Teraz już bez obawy rozsunąłem wejście do namiotu i rozchyliłem tkaninę. Poczułem podmuch wdzierającego się do wnętrza powietrza, który przyniósł mi zapachy tego nowego świata. Tak, to prawda, wzrok mnie nie zawiódł, a zmysł węchu poświadczał, że znajdowałem się na przepięknej, ukwieconej, soczyście zielonej łące, której trawy i rosnące wśród niej kwiaty pokryte były rosą i pajęczynami. Powietrze wpływające do wnętrza było świeże i dało się nim swobodnie oddychać, odstawiłem zatem trzymany w ręku aparat tlenowy. Z nabitą kapiszonówką w jednej, a z maczetą w drugiej ręce wydostałem się wreszcie z wehikułu. Oddaliłem się od niego na kilka kroków, zawiesiłem maczetę u pasa i rozejrzałem się z ciekawością dookoła.

Widok, który się przede mną roztaczał, oczarował mnie zupełnie, po prostu zapierał dech w piersiach. Z tego powodu stałem przez dłuższy czas nieruchomo, rozkoszując się pięknem i przedziwną harmonią tego niezwykłego świata. Przeogromna łąka schodziła na zachodzie wprost do rozległego jeziora, odległego od wehikułu o kilkadziesiąt metrów, a wokół tej trawiastej przestrzeni, którą można było nazwać wielką polaną, o rozmiarach jakichś stu osiemdziesięciu na trzysta pięćdziesiąt metrów, rozpościerały się z trzech stron ściany odwiecznej puszczy. Że była ona prastara, widać było na pierwszy rzut oka, o jej wieku świadczył bowiem ogrom rosnących na skraju polany drzew. Nad lasem wysoko w górze jaskrawo świeciło ogromne, żółte i gorące słońce, a od strony puszczy dobiegały głośne ptasie trele, na które to odgłosy dopiero teraz zwróciłem uwagę.

Rozglądałem się bacznie dookoła, jednak nie zauważyłem na polanie większych zwierząt, być może przybycie mojego wehikułu je wypłoszyło, a może żerowały nocą. Chociaż raczej nie, gdy się dobrze wpatrzyłem w dal, na wschodnim krańcu polany ujrzałem nieliczne stadko zwierząt wielkości naszej sarny. Odległość od nich była jednak zbyt duża, promienie zawieszonego nad lasem słońca świeciły mi prosto w oczy i ograniczały widoczność, a trawy rosły zbyt wysoko, abym mógł z całą pewnością stwierdzić, co to są za stworzenia.

Zaintrygowało mnie jednak coś innego, kiedy wpatrywałem się w ogromne słońce. Z cegłowskiego lasu startowałem przed godziną piątą rano, w tym świecie musiało być jednak już daleko później, a to po prostu znaczyło, że po przeskoku nie trafiłem w ten sam czas dobowego obrotu Ziemi, chociaż wydawało mi się, że pora roku jest ta sama. Jednak w tej sytuacji będę musiał ustalić to wszystko bardziej szczegółowo.

Łąka, na której stałem, żyła swoim życiem. Nad trawami unosiły się licznie owady, wśród przelatujących tu i ówdzie motyli udało mi się, ku swojemu zdziwieniu, rozpoznać i takie, które były podobne do znanych mi rusałek, sfinksów i bielinków. Wokół dało się słyszeć nieustające brzęczenie o różnorakiej tonacji i natężeniu – w ten sposób dawały o sobie znać rozliczne, pobudzone ciepłem słonecznych promieni owady. Kierując wzrok ku źródłom dźwięku, odkrywałem pszczoły, trzmiele, osy i szerszenie, najgłośniej jednak dawały o sobie znać żuki i muchy, nieco cichsze były inne owady. Natomiast w niższym piętrze traw żerowały chyba tysiące koników polnych i szarańczaków – pryskały one pod moimi stopami całymi niezliczonymi hordami. Za tym całym owadzim światem uganiały się tu i ówdzie ptaki. Wszystko to wyglądało na jakąś rajską sielankę: zwierzęta, owady, nieprzebyta puszcza, ale czy to są jedyni mieszkańcy tego świata? A może żyją tu także jakieś istoty myślące? Tknięty tą myślą, obrzuciłem wzrokiem okolicę, szukając jakichkolwiek śladów bytności istot inteligentnych. Ku mojej radości, było ich brak, żadnych budowli i budynków, nigdzie w powietrzu nie unosiły się dymy, puszcza nie wyglądała na zagospodarowaną, jezioro także, poza tym nie słyszało się żadnych odgłosów działalności takich istot, jak na przykład warkotu silników, w powietrzu nie unosił się także żaden powietrzny statek.

Odetchnąłem z ulgą – ten świat wyglądał na bezludny, a widziane owady wydawały mi się znajome, co troszkę upewniało mnie w przekonaniu, że nie mógł to być świat równoległy do mojego. Żeby się jednak ostatecznie o tym przekonać, musiałem spotkać jakieś większe zwierzę. Odszedłem trochę dalej od namiotu, ciesząc się przy tym, że tak przyjemnie było maszerować wśród kolorowych kwiatów przez dziewiczą łąkę, rozkoszując się pachnącym ziołami powietrzem. Wędrując tak nieopodal wehikułu, dostrzegłem także inne mniejsze zwierzątka – były to chyba myszy, a może norniki lub ryjówki. Prawdopodobnie dwukrotnie dały o sobie znać szczekuszki17 lub jakieś inne małe ssaki bardzo do nich podobne. Tak, ten teren był niezwykle malowniczy, lecz ja nie mogłem się w tej chwili zachwycać krajobrazem i obserwować mieszkańców tego świata, gdyż miałem co innego na głowie.

Po dokonaniu wstępnego rekonesansu powróciłem wolnym krokiem do mojego wehikułu i obejrzałem go teraz staranie. Ku mojej dużej uldze, nie ujrzałem żadnych śladów uszkodzeń tkaniny, aparatura też wyglądała na sprawną. Nie zwijałem jeszcze namiotu-wehikułu, ponieważ musiałem w jakiś sposób zaznaczyć miejsce „lądowania” w tym czasie i świecie. W tym celu odszukałem w bagażu siekierę, zawiesiłem karabin na ramieniu i udałem się do lasu, który był oddalony od miejsca wylądowania o około dziewięćdziesiąt metrów. Gdy już dotarłem do jego ściany, przekonałem się naocznie, że pierwsze wrażenie mnie nie myliło: to nie był las, lecz prastara, majestatyczna puszcza, na którą składały się olbrzymie dęby i kasztanowce, klony i graby, jesiony, sosny czy też sośnice. Rosnące wokoło mnie drzewa były tak ogromne, że tworzyły jakby galerię, a patrząc w mroczną i odległą leśną dal, dostrzec można było wśród majestatycznych kolumnowych pni inne, mniejsze, i tak w nieskończoność, aż ta drzewiasta różnorodność zlewała się w jedną całość i zatracała się gdzieś w przepastnej głębi pralasu. Puszcza nie była niezamieszkana, żyła swoim wewnętrznym życiem, docierały bowiem do mnie odgłosy trzepotu licznych skrzydeł, nawoływania się ptaków, stąpania i porykiwania jakichś zwierząt, szum liści i skrzypienie potężnych pni kołysanych lekkimi podmuchami wiatru, a czasami chrobot ocierających się o siebie konarów. Idąc teraz skrajem puszczy w stronę jeziora, mijałem rosnące nielicznie niezwykle grube świerki i jodły lub ukryte w cieniu leśnych olbrzymów orzeszniki18, bursztynowce19, jakieś wrzosowate i inne nierozpoznane jeszcze przeze mnie rośliny.

W czasie tego spaceru udało mi się zobaczyć sporo jej małych mieszkańców, poczynając od łasic, koszatek, ropuch i żab, a na jaszczurkach i buszujących w leśnych trawach ptakach skończywszy. Wydawało mi się także, że gdzieś w leśnej głębi przemykały się cienie jakichś większych zwierząt. Patrząc tak w dal, ledwo uniknąłem spotkania z ogromną żmiją, a gdy wreszcie dotarłem do brzegów jeziora porośniętego w tym miejscu trzciną, w wodzie przy brzegu ujrzałem dużego węża, który okazał się być zaskrońcem, o czym świadczyła żółta plama na jego płaskiej głowie.

W miejscu, do którego doszedłem, brzeg jeziora porastało sporo cienkich i wysokich drzewek, toteż wyciąłem jedno z nich i wyciosałem cztery paliki. Po przyniesieniu w pobliże namiotu zaostrzyłem ich końce i wbiłem je głęboko w ziemię na czterech jego rogach, w ten sposób oznaczając miejsce do powrotu. Gdy już wykonałem tę pracę, zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na rozbicie obozowiska. Po namyśle wybrałem widziane poprzednio dość sympatyczne miejsce nad brzegiem jeziora, wolne od trzcin, gdzie mogłem przenieść cały mój bagaż i wydostać z plecaka ponton. Skierowałem się teraz w tamtą stronę, chcąc je odnaleźć. Nie było to trudne i gdy stanąłem wreszcie w tym miejscu na brzegu jeziora, mój wzrok sięgnął dalej i odkryłem całą chmarę różnorodnego ptactwa pływającego na jego powierzchni. Ku swojej radości, rozpoznałem wśród nich kaczki i gęsi, jakieś kurki wodne, prawdopodobnie łyski, perkozy i łabędzie, wśród nich żerowały także inne, nieznane mi ptaki. Przestworza nad wodami jeziora zapełniały z kolei szybujące rybitwy i jakieś inne wodne ptactwo, zaś nad lekko pomarszczoną taflą jeziora unosiły się licznie ważki.

W wodzie przy brzegu śmigały całe roje żerujących przy dnie małych rybek, czasami trochę dalej błysnęła srebrem jakaś większa. Widoczność była dobra – w miejscu, w które się wpatrywałem, woda była krystalicznie czysta, przejrzysta i niegłęboka, a dno pokryte piaskiem i małymi kamykami oraz w niektórych miejscach wodną roślinnością. To wszystko budziło przyjemne dla oka skojarzenia i zachęcało do kąpieli. Ukucnąłem i zanurzyłem ręce w jeziorze, przemyłem wolnym ruchem twarz, następnie, już w innym miejscu, nabrałem wody w mały składany kubeczek, który przezornie zabrałem ze sobą. Woda okazała się wyśmienita w smaku, była cudownie chłodna i pachniała jeziorem. Stojąc na brzegu, jeszcze raz rozejrzałem się dokładniej wokoło. Wodna przestrzeń rozciągała się bez przeszkód i gdzieś tam w nasłonecznionym i niezmierzonym bezkresie błękit wód jeziora zdawał się zlewać z błękitem nieba, natomiast po mojej prawej stronie majaczyło coś w oddali w lekkiej bagiennej mgiełce, która coś przede mną skrywała. Utkwiłem wzrok w rysującym się w oddali nieokreślonym kształcie i doszedłem do wniosku, że mogła to być wyspa albo jakieś odgałęzienie stałego lądu.

Przyłożyłem do oczu lornetkę, zawieszoną na szyi i sprawdziłem teraz moje przypuszczenia. W odległości jakichś sześciuset–ośmiuset metrów wyrastała z jeziora sporej wielkości wyspa, która po dostaniu się na nią mogła użyczyć mi gościny. Z miejsca, w którym stałem, wyglądała tak, jakby była zrośnięta ze stałym lądem, ale to było tylko złudzenie, gdyż w rzeczywistości od lądu oddzielał ją szeroki pas wody skrytej na powierzchni mglistym całunem, co widać było wyraźnie w szkłach lornetki. W sytuacji, kiedy nie wiedziałem, w jaką erę geologiczną lub świat równoległy przerzucił mnie wehikuł, przebywanie na skraju tajemniczej puszczy nie było zbyt bezpieczne. Nie widziałem jeszcze co prawda dużych zwierząt, ale pewne było, że one w tym świecie także istnieją.