Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna książka Jana Pawła Krasnodębskiego jest kontynuacją wcześniejszej jego powieści pt. "Stokrotka". Tytułowa bohaterka pojawia się po kilkunastu latach jako terapeutka w ośrodku zwalczania uzależnień. Była narkomanka, a teraz psycholog, ma pod opieką grupę osób, które zmagają się ze swoją pokręconą psychiką i różnego typu nałogami. Każda z tych osób ma za sobą dramatyczne przeżycia i każda w inny sposób podchodzi do terapii. Gdy jedna z nich demaskuje dawne grzechy Stokrotki i kwestionuje jej wiarygodność jako terapeutki, demony przeszłości powracają. Uruchamia to ciąg zdarzeń, które burzą całe dotychczasowe życie bohaterki powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
JADWIGA KWIECIEŃ
Projekt okładki
MAREK J. PIWKO
Zdjęcie na okładce
© ROBERT SIMON
Redakcja techniczna
DAMIAN WALASEK
Korekta
WIOLETTA BAGNICKA
Skład i łamanie
GRZEGORZ BOCIEK
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel.: 32-348-31-33, 32348-31-35, fax: 32-348-31-25
www.videograf.pl
© Copyright by wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012
© Copyright by Jan Paweł Krasnodębski
ISBN 978-83-7835-075-0
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie.
Będą miejsca w książkach i miejsca przy stole.
Kasztan, który kwitnie lub owoc otwiera.
Będą drzewa, ulice, ktoś nagle zawoła,
Ktoś do drzwi zapuka i pamięć przyniesie
Z kwiatem, z godziną, z kolorem.
Gdziekolwiek będziesz,
Cokolwiek się stanie…
– Byłam Stokrotką i byłam narkomanką, chyba Pan Bóg sprawił, że z tego wyszłam, ale dlaczego wszystko mi się teraz tak przypomina, jakby…? – cicho powiedziała do siebie.
Młoda kobieta stała przed drzwiami renesansowego pałacyku, patrzyła na suche gałęzie drzew. Sypał śnieg, założyła kaptur na głowę. Ten listopad zaczął się bardzo zimowo. Kilkakrotnie już zdążyła wyhasać się z Markiem na sankach, a Wiesiek zmienił opony na zimowe. Marek był jej synkiem, a Wiesiek panem mężem. Czekała na swoją grupę, która miała dojechać w tę puszczę autokarem. Od lat wynajmowano pałacyk na czas tygodniowych treningów.
Była niewyspana i bolała ją głowa. Dręczyły ją niedobre myśli, czy podoła, jak sobie poradzi…
Stan gorszego samopoczucia trwał już parę miesięcy. Nie wszystko z Wieśkiem układało się po jej myśli, nosili w sercach jakąś zadrę. On gonił za pieniędzmi i miała mu to za z łe, jednocześnie sama, czując się jak niedobra żona, zdolna była do różnych złośliwości. Często ogarniał ją smutek, że romantyczne uczucie, które połączyło ich sześć lat temu, rozprysło się jak mydlana bańka…
Wakacje spędzali w Grecji, a ona pragnęła Puszczy Białowieskiej.
Dawna przyjaciółka, Magda, wróciła ze Stanów i otworzyła salony urody. Przestało ich cokolwiek łączyć, na dodatek ta dziewczyna niszczyła się olbrzymimi dawkami koki. Miała wrażenie, że w rozpędzonym i chaotycznym mieście każdy narkotyzuje się na potęgę albo uzależnia od leków, od seksu, komputerów, od pracy. Już kilkanaście lat mieszkała w stolicy i często miała wrażenie, że spotyka jakieś dziwne pospieszne stwory, a nie ludzi. Myślała o niewielkim domku za miastem, ale Wiesiek twierdził, że jeszcze nie teraz, jakby układał sobie harmonogram na najbliższe lata.
Tęskniła za takim domkiem, w jakim kiedyś mieszkała u babci…
U babci… Tak, ale tam przecież wpadła w to olbrzymie bagno i topiła się w nim przez rok… Ocknęła się i na szczęście wygrała tę walkę, lecz ostatnio często łapały ją męczące wspomnienia.
Musiała mieszkać w stolicy, bo ojciec tu pracowa ł w ministerstwie i tak zajęty był wszechobecną infrastrukturą, że zapewne z trudem znajdował czas na swoją kochankę. Widziała tę jego blondynę z piersiami jak balony chyba trzy lata temu i czuła obrzydzenie do swojego ojca. Marek na szczęście nie tęsknił za dziadkiem, a dziadek kontakt z wnuczkiem zostawiał sobie na lata emerytalne. Kontakty Marka z babcią też nie układały się najlepiej, chłopak był indywidualistą, a jej kochana mamusia każdemu chciała przychylić nieba w tak natrętny sposób, że można było wyobrazić sobie piekło lub czyściec. Zresztą matka nie była w najlepszej formie, od kiedy straciła swojego ukochanego, a na dodatek musiała usunąć pierś… Ona była w grupie ryzyka, lecz panicznie bała się wszelkich lekarzy.
Miała prawie trzydzieści lat… Na święta Bożego Narodzenia mieli wykupione bilety w Dolomity…
Ten okres, gdy wyprowadzali się z jej miasta, okazał się bardzo ciężki. Była świeżo po odtruciu i zaznaczała dni, od kiedy jest na czysto. Przybywało tych dni, ale była naprawdę w kiepskim stanie. Udało jej się znaleźć świetną psycholożkę, Werę. Nie wie, czy dałaby sobie radę, gdyby nie kilkuletni kontakt z nią. A nie miała złudzeń, że wystarczy jedna niewinna tabletka… Wery nie było już na tym pięknym świecie, zginęła w katastrofie prywatnego samolotu znajomych… Ale była jej bardzo wdzięczna i niekiedy łapała się na tym, że rozmawia z nią w myślach…
Udało jej się zdać maturę, dostała się na psychologię. Była już silna. Jeździła na przeróżne staże i treningi, poznała romantycznego Wiesia, który poświęcił się bankowości i przestał być romantyczny, urodziła dużego Mareczka, wykarmiła go, na ile tylko mogła, wróciła do staży i sama została trenerką.
Jedynie Tomka, wspaniałego brata, brakowało jej, jeśli chodzi o związki rodzinne. Studia malarstwa skończył z wyróżnieniem, wyjechał na stypendium do Anglii i tam już został. To straszne, ale nie mieli kontaktu… Obiecywała sobie, że odnajdzie go na jakiejś wystawie i przypomni się… Kiedyś przecież nazwał ją Stokrotką…
Babcia, u której przez rok mieszkała, i gdzie zaczęły się te złe rzeczy, umarła dwa lata temu… Często przypominała sobie jej domek, jej ukochanego psa Nobla, którego zabiła, panią Ankę od polaka ze szkoły i Piotrka, który pierwszy poczęstował ją jakąś trucizną… Właśnie z nim miała się tutaj spotkać, kończył staż w Krakowie i ten trening był dla niego bardzo ważny. Razem mieli prowadzić grupę.
Przestraszyła się, ktoś dotknął jej ramienia.
– Zmarzniesz, Dorotko kochana! – pani hrabina Maryla, właścicielka pałacyku, zaciągała się długim, wąskim papierosem. – Zrobię ci kawy, drogie dziecko!
– Dziękuję, pani Marylko cudowna… Tak sobie świat podziwiam.
– A taka smutniutka jesteś!
– Gdzież tam! Dobrze jest!
– Za synkiem tęsknisz?
– Dobrze jest, pani Marylko. Tu, u pani, to nie ma miejsca na żadne smutki.
– Może ośrodek narciarski tu otworzę! – pochyliła się, ulepiła śniegowa kulę. – Brr! Kocham słońce! Tylko słońce! O, chyba jadą twoi podopieczni! Dobrze, że dzisiaj, bo zaspy mogą się porobić.
– To poproszę o tę kawę i wezmę ją sobie do pokoju!
– Świetnie! A ja tych nerwiczków ulokuję! Jeśli czegoś nie dopilnowano, to zgłaszaj, Dorotko!
– Wszystko jest na medal, pani Marylko! Dzięki za kawę.
– Tylko mi się nie smuć, drogie dziecko… Tydzień przeleci jak z bicza strzelił!
– Na razie! – powiedziała dziewczyna i z filiżanką kawy poszła schodami na górę.
– Chciałam Was powitać na zajęciach grupy w Ośrodku Rozwoju Osobowości, czyli ORO. Jestem Dorota, specjalizuję się w terapii Gestalt, a to Piotrek, który pracuje nad ciałem. Jutro przyjedzie Staszek, starszy trener.
Dziewczyna miała krótkie ciemnoblond włosy z jasnymi pasemkami, na sobie obcisłe dżinsy, luźny sweter. Opierała się o parapet. Obok stał bardzo wysoki szczupły chłopak z długimi, związanymi z tyłu włosami i lekceważącym spojrzeniem. Naprzeciwko, pod ścianą, siedzieli na materacach uczestnicy treningu.
– Będziemy ze sobą prawie tydzień, w sobotę wyjedziecie do swoich domów. Chcę podkreślić, że panuje zwyczaj mówienia sobie po imieniu i obowiązuje nas to, że nikt nie opuści grupy przed zakończeniem zajęć. Wszystko, co się wydarzy, to tylko nasza sprawa i musimy mieć do siebie zaufanie. Jeśli ktoś zażywa jakieś leki, ma je zostawić w depozycie, chyba że sprawa jest poważniejsza, wtedy po tym spotkaniu proszę o zgłoszenie się do mnie.
Mieszkam w pokoju numer trzy. Piotrek w jedynce. Komórki, laptopy i inne gadżety także proszę pozostawić. Jest bardzo ważne, aby przez ten czas być tylko ze sobą, z grupą, bez żadnych dodatków. Wasze pokoje są niewielkie. Mają umywalki, a łazienki są na korytarzu. Dla wielu z was ten czas może być trudny, lecz musicie wierzyć, że nieraz im trudniej, tym lepiej. Przekonacie się o tym po kilku miesiącach, gdy wszystkie wasze problemy lub sprawy staną się jaśniejsze, czytelniejsze. Pieniądze, które zainwestowaliście, to na ogół dobra lokata. Zazwyczaj jest tak, że wielu wraca do grupy już zaawansowanej. Jest okej, mamy listopad i piękną zimę! – Dorota zaśmiała się i potargała sobie włosy. Spojrzała na swojego towarzysza. – O szóstej joga w sali na dole, potem medytacja i bieg transowy. O dziewiątej śniadanie. Kuchnia jest wegetariańska i proponuję, żeby mięsożerni wytrzymali. Warto. O dziesiątej trzydzieści – trzygodzinna sesja, potem obiad. O szesnastej następna sesja, kolacja, niekiedy wieczorne wykłady i lulu. W ostatnim dniu dodatkowa sesja nocna. Proponuję ograniczać się w różnych używkach typu herbata, kawa, papierosy. Tak to mniej więcej wygląda. Są pytania?
Nikt się nie odezwał.
– Chciałabym, żebyśmy trochę się poznali. Proszę więc, by każdy powiedział o sobie parę słów. Zacznijmy może od lewej strony, proszę!
– Jestem Grzegorz – powiedział potężny mężczyzna leniwie leżący na materacu. – Może być Grześ. Okolice Warszawy. Trzydzieści trzy lata, prowadzę kilka firm. Samotny. Kocham psy – zerknął na dziewczynę obok.
– Aneta, Warszawa. Dwadzieścia sześć lat. Jestem modystką – dziewczyna patrzyła na podłogę.
– Boję się mężczyzn, a dziewczyny też niezbyt mi odpowiadają. Chciałabym przypatrzeć się tutaj swojemu erotyzmowi, to męczące… – zarumieniła się.
– Dziękuję ci – powiedziała Dorota.
– Jurek! – energicznie odezwał się krótko ostrzyżony mężczyzna z kilkudniowym zarostem. – Trzydzieści osiem, były narkoman, czysty od dziesięciu lat. Kierowca rajdowy. Przyjechałem z Ostrołęki.
– Ja jestem Michał. Możecie mówić Śliwka, tak mnie wszyscy nazywają. Wolę być Śliwką. Mieszkam na Śląsku. Piję, ale potrafię to kontrolować. Przypatruję się temu. Czterdziecha plus. Przyjechałem, żeby zobaczyć, jak to jest. Coś nowego. „Złodziej pozostawił w okienku – błyszczący księżyc”. To z Wielkiego Głupca, oświeconego Ryokana.
– Jestem Daria, trzydzieści dwa, psycholog, bezrobotna. Wpakowałam się w leki. Xanax. Mieszkam w Szczecinie.
– Tomek, psychiatra. Mogę do ciebie mówić: mistrzu!? – spojrzał na Piotrka.
– Jeśli sobie zasłużysz! – odparł Piotr.
– Nie cierpię takich dryblasów! Pogubiłeś zęby po drodze.
– Wyjmij pieczątkę, doktorku – odpalił Piotrek. – Przepisz sobie jakiś hormon.
– Cisza! – warknęła Dorota. – Przyjdzie czas na takie pogawędki. Skąd przyjechałeś?
– Stolica, jaśnie pani!
– Wkurzasz mnie, Tomek! – powiedział chłopak siedzący obok. – Ja jestem Jasiu. Z ulicy. Piszę wiersze. Nie wiem, ile mam lat. Zdarza się, że czyszczę kominy albo biorę inne prace na wysokościach. Mieszkam na wsi w kujawsko-pomorskim.
– Wiktor – powiedział lekko szpakowaty mężczyzna. – Mam czterdzieści pięć lat. Boję się. Od jakiegoś czasu. Boję się wszystkiego… – opuścił głowę. – Warszawa… – wyszeptał.
– Joanna. Przyjechałam z Berlina. Dwadzieścia osiem lat – szczupła blondynka odrzuciła do tyłu jasne włosy. – Problemy z odżywianiem. Z zawodu prawnik. Kiedyś modelka.
– Jestem Ewa. Na razie tyle… Aha, koło Warszawy – odezwała się młodziutka dziewczyna.
– Okej – powiedziała Dorota. – Mam dwadzieścia dziewięć lat, podobnie jak Piotrek. Mieszkam w Warszawie. Dziecko, mąż. Dawno temu narkotyki. Potem psychologia, staże, specjalizacja, i lubię swoją pracę. Zajrzyj do mnie z tym xanaksem, Daria.
– Ja Kraków. Samotny z wyboru. No, to do łóżeczek, dzieciaki – powiedział Piotrek. – Jutro będzie ciężki dzień.
– Tak jest, mistrzu! – podniósł się Tomek. Był niski i delikatny w ruchach.
Reszta grupy gramoliła się z materacy.
– Chciałem dodać, że joga, medytacja, biegi nie są obowiązkowe. Ale myślę, że warto – powiedział Piotrek. – Dobranoc wszystkim! – energicznym krokiem wyszedł z sali.
***
– Wiesz, Piotrek… – Dorota oparła się o ramię wysokiego chłopaka. Ten rozwiązał włosy z tyłu głowy i czesał je wielką szczotką. – Ale jesteś muskularny! Boli mnie głowa, masz coś na głowę?
– Mam amol. Posmaruję ci skronie. Tylko uporam się z tymi kołtunami. Dziwne, że widzimy się dopiero drugi raz. Od tamtego czasu. Jesteś trochę inna niż ostatnio, Stokrotko! Chociaż wtedy prawie nie rozmawialiśmy – sięgnął po buteleczkę, wylał trochę płynu na dłonie i delikatnie smarował jej czoło, skronie… Siedziała na jego kolanach.
– Jak mi dobrze – powiedziała.
– Wyglądasz mi na rozhuśtaną – powiedział. – Bierzesz coś?
– Nie. Ale dręczą mnie demony. Wszystko mi się przypomina, tak wyraziście. Nie mogę sypiać. Wtedy jest najgorzej. Sypię się.
– Tak, to nieraz wraca. Ale nie po to walczyliśmy o certyfikaty, by to wszystko teraz spieprzyć. Możesz spać ze mną, jeśli boisz się być sama.
– Wszystko mi się tak przypomina… – powtórzyła – A przecież walczyłam z tym na treningach.
– Często los nas sprawdza, Doroto. Nie można się wtedy poddać.
– Wiem…
– Pomagasz ludziom. To najważniejsze.
– Ale boję się, że na przykład rozbeczę się jak mała dziewczynka przy jakiejś ważnej pracy – wtuliła się w niego. – Ten okres to jakaś makabra…
– Mąż? Dziecko?
– Mąż jest intelektualnym durniem, a chłopaka kocham bardzo, ale też boję się tej miłości. Jakby była nieszczera.
– Rozumiem – gładził ją po karku. – Dopadła cię dorosłość. Nie dla każdego to jest łatwe, jeśli kiedyś były problemy. I zawsze byłaś taka nadwrażliwa. Powinnaś jechać na ostry weekendowy maraton, może do mnie, do Krakowa.
– Spotkaliśmy się jak dwa maki w szczerym polu.
– Niezupełnie maki i niekoniecznie szczere pole… – powiedział. – Pamiętasz, jak opowiadałem wam, tobie i Arkowi, czy jak mu tam było, o Bieszczadach? Pojechałem i znalazłem jakąś wyspę. Bez grosza byłem. Żywiłem się korzeniami, gotowałem sobie pokrzywy. Chyba nie było łatwo, ale żadnych trucizn nie brałem. Codziennie czułem się mocniejszy. Zimą zatrudniłem się u jakiegoś wieśniaka, rąbałem drzewo, sprzątałem, tylko za parę kromek chleba, mleko i małe wyro. Potem mogłem wrócić. Od tamtego czasu nie obciąłem włosów, Stokrotko.
– Nie mów tak do mnie! – przylgnęła jeszcze bardziej do tego Indianina i poczuła jego naprężony członek.
– A może lepiej, Dorota, gdybyś pobyła Stokrotką, a nie uciekała od niej, jeśli męczą cię demony – pocałował ją. – Życie takie pojebane, kilkanaście lat to jak opadające liście. Czegoś nie wypracowałaś w sobie do końca.
– Ty, durniu! – odskoczyła od niego. – Gdybym cię tu nie spotkała, nie chwyciłoby mnie to.
– Dopadłoby cię w innej sytuacji, mała.
– Nic się nie dzieje. Tylko te koszmary…
– Powiedz o nich.
– Ech, jakaś powtórka, takie to natrętne… Pies, zastrzelony Arek. Chłopak, który przy mnie umierał… Dlaczego?
– Minie. Idź już sobie – popchnął ją lekko. – Jesteś trenerką, musisz pomagać ludziom, Wejdź w to najgłębiej. Nie bądź dmuchawcem. Idź, dziewczyna na ciebie czeka. Ta od xanaksu.
– Dzięki, dryblasie! – zgarbiła się.
– Drzwi nie zamykam, możesz wrócić…
– Jasne! – wybiegła na korytarz.
***
– Chyba godzinę na panią czekałam – usłyszała, otwierając drzwi do swojego pokoju.
– Daria! Przepraszam cię, tyle spraw.
– Rozumiem. Mogę wejść?
– Proszę. Siadaj gdzieś.
– Mówiłam pani…
– Tutaj zwracamy się do siebie po imieniu, pamiętaj! Masz problemy z xanaksem.
– Właśnie.
– Jesteś po psychologii, dobrze pamiętam?
– Tak. Nawet byłam na doktoranckich, ale zostawiłam to.
– I co teraz robisz?
– Żyję z mężczyzną, jest bogaty… I głupi.
– Rozumiem…
– I mam go w dupie.
– Kiedy zaczęła się ta przygoda z xanaksem?
– Już sporo lat temu. Potem była przerwa, potem znowu. Od dwóch lat na okrągło.
– Jeszcze coś bierzesz z podobnych środków?
– Nie. Jakoś ukochałam ten xanax.
– Ile tego bierzesz?
– Różnie. Dzisiaj jestem zmęczona, jechałam ze Szczecina samochodem…
– Więc to działa jako doping?
– Głównie tak. Na pewno tak. Bywam z partnerem na różnych przyjęciach…
– Rozumiem. Boisz się.
– Boję się, Dorota. Jakbym nie pasowała do tej rzeczywistości. Na noc biorę więcej, by spać.
– Tak.
– Chciałam o tym nie mówić, spróbować tutaj ograniczać, rozumiesz, ale byłam bardzo napięta na tej sali…
– Dobrze, że powiedziałaś. Bardzo dobrze, to taki krok do przodu, Daria.
– Robię same chaotyczne kroki… Jak masz na imię, zapomniałam… przepraszam…
– Dorota.
– Tak. Więc to są chaotyczne kroki, Dorota.
– Ile tego bierzesz?
– Około sześciu, siedmiu, dzisiaj chyba więcej…
– Dziennie!?
– Tak, dziennie.
– Jednomiligramowe?
– Nie, dwójki.
– Czyli około dwunastu, piętnastu miligramów dziennie! To bardzo dużo!
– Wiem. To jest tak, jakbym piła, wiesz? Podobnie.
– Wiem.
– Piła sama, nikt nie musi wiedzieć. Nie robię zadymy, nie zataczam się.
– Rozumiem. Twój chłopak czy mężczyzna wie?
– Nie ma zielonego pojęcia. Kazałby mi się leczyć. Raz byłam na detoksie czy odtruciu. To było piekło.
– Tak. Długo potem nie brałaś?
– Miesiąc, dwa. Ciężko mi było.
– A gdybym teraz wysłała cię na odtrucie?
– Nie. Wolę wyjechać stąd i nie zawracać głowy.
– Jak to widzisz dalej?
– Chcę redukować. Po to przyjechałam. To nakręca depresję i w sumie już jestem takim automatem.
– Właśnie.
– Pomyślałam, że zostawię u ciebie cały swój zapas i będziesz mi wydzielać. Te moje oszukańcze pigułki-motylki – wyjęła zza bluzy woreczek ze szklanymi opakowaniami.
– Jaką mam gwarancję, Daria, że nie masz dodatkowych opakowań u siebie w pokoju, pod poduszkami, w kątach…
– Musisz mi uwierzyć – dziewczyna przetarła spocone czoło. – Oczywiście już mnie korci, by wziąć. Ty decydujesz. Mogę wyjechać.
– Już jesteś w grupie.
– Palisz papierosy, Dorota?
– Bardzo rzadko.
– To jest taki automatyzm, rozumiesz? Zamiast papierosa przy kawie, przy rozmowie… Każda sytuacja to papieros.
– Przechodziłam coś podobnego, dobrze cię rozumiem. Tylko, na Boga, nie wiem, co z tobą zrobić. Powinno się ograniczać jedną tabletkę co trzy dni… Przy takiej dawce połowę tabletki.
– Wiem.
– Potrafisz dać mi słowo, że naprawdę spróbujesz? Że ten pobyt będzie początkiem odrzucenia tego na zawsze.
– Tak, chcę spróbować. Wiem, że już to jest ślepa uliczka, nie chciałabym się zagubić zupełnie.
– Powinnam to skonsultować z Piotrkiem i innymi trenerami.
– Nie rób tego! Wiem, że mnie wyrzucą!
– A jeśli dostaniesz padaczki przy odstawianiu tak radykalnym?
– Myślę, że jestem jednak silna. Że będę czuła się mocniejsza, prawdziwsza, nie słabsza, głupia i zautomatyzowana.
– To ile brałabyś na początek?
– Cztery. Wiem… Tak, cztery… Będę sobie dzielić. Spróbuję wejść w grupę, działać, nie bać się. Jutro trzy, pojutrze dwie.
– Jutro i pojutrze też cztery, popojutrze trzy i pół.
– Widzę szansę, Dorota. Nie oszukuję.
– Wydzielać ci te proszki, czy dawać jednorazowo?
– Wieczorem. Obiecałam sobie, że wyjeżdżając będę na jednej.
– Nie bądź za uparta.
– Tak sobie obiecałam. W innym przypadku to moje życie już nie miałoby sensu.
– Pójdę na to, chociaż to diabelski układ. Zgłaszaj mi wszelkie sensacje, naprawdę z tym nie ma żartów.
– I to będzie sprawa między nami?
– Tak, tylko między nami. Ale musisz być absolutnie szczera. Jeśli masz więcej tego świństwa, to przynieś.
– Przyniosłam wszystko, Dorota! Jezu, chyba kostkę skręciłam… Pozabijać się można w tych butach… – schyliła się.
– Jest w tobie taki ognik… ognik prawdy, nie wiem… Zobaczymy. Zastanów się jeszcze raz nad ilością.
– Cztery.
– Teraz ci dać?
– Tak. A jutro wieczorem trzy albo jak zdecydujesz.
– W porządku, Daria. Polubiłam cię. Wybierz sobie cztery tabletki i proponuję, żebyś dzieliła je na połówki, a połówki na kolejne połówki.
– Tak właśnie zrobię. Dziękuję ci, Dorota. Być może ratujesz mi życie…
– Podziel to jeszcze dziś.
– Tak zrobię.
– I chodź na jogę, medytację, biegaj dużo…
– Wiem. Muszę zwyciężyć to poprzez ciało.
– Właśnie. A z nogą w porządku?
– Tak, jakiś skurcz… Może uda mi się jutro tego pierwszego papierosa zapalić po śniadaniu.
– Idź już! Powodzenia, dziewczyno!
– Kocham cię, Dorota. Jak tylko cię ujrzałam… To da mi dodatkową siłę…
– Idź już, idź, szybko!
***
– Kto jest?! Zabiję! – Piotrek zerwał się na równe nogi.
– To ja, Dorota. Przepraszam. Nie mogę spać.
– To pakuj się do mnie.
– Dzięki.
– Aleś ty zimna! Jutro przyniosę drugie łóżko, szafę wystawię na korytarz.
– Piotrek…
– Ani słowa! Przytul się i śpij. Jesteś bezpieczna, bezpieczna, bezpieczna…
***
Grzegorz nie mógł zasnąć i przeklinał twardą, wąską kanapkę.
– Po jaką cholerę tu przyjechałem? – pomyślał. – Same żółtodzioby.
Mimo zakazu palenia w pokojach palił jednego za drugim. Wysypał papierosy i z paczki po marlboro zrobił sobie popielniczkę. Uchylił okno, pokoik był naprawdę niewielki. Miał ochotę coś zrobić, iść na nocny śnieżny spacer, ale czuł się tak beznadziejnie, że nie mógł wykonać jakiegokolwiek ruchu. Głowę uporczywie wypełniały mu przypomnienia z poprzedniego dnia i dzisiejszego poranka i południa… Nie miał komórki, by z kimś porozmawiać. Zdał sobie sprawę, że nie wszystko jednak załatwił do końca. Nie miał komputera, by wydać odpowiednie dyspozycje. Wpakował się na ten trening jak szczeniak.
I ogarniał go lęk. Coraz większy strach. Ponownie sięgał po papierosa.
A przecież szykował się do tego wyjazdu i był zadowolony, gdy otrzymał wiadomość o terminie. Od wczesnego rana krzątał się, przelewał pieniądze z kilku kont na jedno, potem zadzwonił do Benka z prośbą, żeby przejął wszystkie sprawy firmy. A być może teraz Benek telefonuje bezskutecznie do niego, chcąc się dowiedzieć, czy żyje, czy też. Nie wszystko jednak opracował i wykonał perfekcyjnie. Ależ był głupi! – podniósł się i oparł głowę o ścianę. Mogli go zlokalizować bez najmniejszego trudu. Ocierał zimny pot z czoła. Numery samochodu, nawet tablice rejestracyjne… Wpadał w pułapkę. Na pewno na onecie pisano o tym wypadku. Być może pociąg wykoleił się od uderzenia w jego potężnego dżipa. Być może pozabijał ludzi… Mógł zniknąć w inny, skuteczniejszy sposób.
Bawił się ze swoim psem, obronnym bulterierem, założył specjalną rękawicę na prawą rękę, aż do ramienia, i kazał psu atakować go. Norbi bez trudu i jak błyskawica skakał mu do gardła i szarpał jego rękę. – Odejdź! – mówił i pies cierpliwie czekał pod ścianą, a on w nagrodę rzucał mu kawał wołowiny.
– Atak! – psisko ponownie wzbijało się w górę, zaciskając zęby na kauczukowym ochraniaczu.
W ich zabawie nastąpiła przerwa, gdy zadzwoniła Jola. Powiedział, że to koniec, że wyjeżdża. Płakała. A on był okrutny. Wyzywał ją. Mówił, że nic go nie obchodzi jakiś bachor, którego nosi w brzuchu…
Potem spakował się szybko, poupychał wszystko w małej walizeczce. Część dokumentów wepchnął w tylną kieszeń spodni, dokumenty dotyczące samochodu i firmy miał w kieszeni kurtki, którą założył. Drugą, sportową kurtkę przerzucił przez walizkę. Posprawdzał mieszkanie, pozamykał okna. Głaskał psa. Wziął smycz, Norbi był szczęśliwy, machał kikutem ogona i skakał wokół jego nóg. Trzymał psa krótko na smyczy, dokładnie zamknął mieszkanie, zjeżdżał windą. Pies szerokim strumieniem obsikiwał pobliski krzak. Otworzył auto, psisko wskoczyło na tylne siedzenie. Jechał przed siebie.
Dokładnie wiedział o tym szlabanie i przejeżdżającym pociągu ekspresowym. Zbadał to wielokrotnie. Ten pociąg nigdy nie miał najmniejszego nawet opóźnienia, a o tej porze podmiejskie uliczki były puste.
Stał przed szlabanem w śnieżnej zadymce i czekał. Głaskał psa, który sprytnie przeskoczył na przednie siedzenie.
– Dobry Norbi, dobry Norbi! – mówił.
Zapaliły się czerwone światełka przed torami i z charakterystycznym pikaniem opadały szlabany, światła pulsowały, rzucaj ąc dziwną poświatę na śnieg. Pociąg powinien przelatywać równo za dwie minuty. – Dobre psisko! – mówił. Wysiadł błyskawicznie, kurtkę wrzucił do auta, walizkę postawił na poboczu. Lekko uniósł szlabany. Słyszał zbliżający się łoskot pędzącego ekspresu. Pies zaczął kręcić się niespokojnie, jakby nie rozumiał zaistniałej sytuacji. Ruszył ostro, wbijając się w bariery, które podniosły się do góry. Gwałtownie zahamował. Stał na torach. – Leżeć – krzyknął do psa. – Łap! – rzucił mu wełnianą czapeczkę. Wyskoczył z auta, przeszedł pod szlabanem, założył drugą kurtkę, zapiął szczelnie, ruszył uliczką przed siebie. Otwierał drzwiczki małego samochodu, gdy usłyszał potworny huk. Jecha ł w stronę centrum miasteczka. Tam zostawił samochodzik i wsiadł do taksówki. Kazał się zawieźć do miasta pod Pałac Kultury, gdzie oczekiwał autobus mający dowieźć go na trening.
Wsta ł, szerzej otworzył okno, zrobił kilka pompek, przetarł ręcznikiem twarz i ponownie ułożył się na niewygodnej, wąskiej kanapce. Wydało mu się, że obok leży jego pies Norbi, wtulił się w niego…
***