Stokrotka i demony - Jan Paweł Krasnodębski - ebook

Stokrotka i demony ebook

Jan Paweł Krasnodębski

3,0

Opis

Kolejna książka Jana Pawła Krasnodębskiego jest kontynuacją wcześniejszej jego powieści pt. "Stokrotka". Tytułowa bohaterka pojawia się po kilkunastu latach jako terapeutka w ośrodku zwalczania uzależnień. Była narkomanka, a teraz psycholog, ma pod opieką grupę osób, które zmagają się ze swoją pokręconą psychiką i różnego typu nałogami. Każda z tych osób ma za sobą dramatyczne przeżycia i każda w inny sposób podchodzi do terapii. Gdy jedna z nich demaskuje dawne grzechy Stokrotki i kwestionuje jej wiarygodność jako terapeutki, demony przeszłości powracają. Uruchamia to ciąg zdarzeń, które burzą całe dotychczasowe życie bohaterki powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (98 ocen)
17
16
32
16
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

JA­DWI­GA KWIE­CIEŃ

Pro­jekt okład­ki

MA­REK J. PIW­KO

Zdję­cie na okład­ce

© RO­BERT SI­MON

Re­dak­cja tech­nicz­na

DA­MIAN WA­LA­SEK

Ko­rek­ta

WIO­LET­TA BA­GNIC­KA

Skład i ła­ma­nie

GRZE­GORZ BO­CIEK

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3 C

tel.: 32-348-31-33, 32348-31-35, fax: 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

© Co­py­ri­ght by wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

© Co­py­ri­ght by Jan Pa­weł Kra­sno­dęb­ski

ISBN 978-83-7835-075-0

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Gdzie­kol­wiek bę­dziesz, co­kol­wiek się sta­nie.

Będą miej­sca w książ­kach i miej­sca przy sto­le.

Kasz­tan, któ­ry kwit­nie lub owoc otwie­ra.

Będą drze­wa, uli­ce, ktoś na­gle za­wo­ła,

Ktoś do drzwi za­pu­ka i pa­mięć przy­nie­sie

Z kwia­tem, z go­dzi­ną, z ko­lo­rem.

Gdzie­kol­wiek bę­dziesz,

Co­kol­wiek się sta­nie…

– By­łam Sto­krot­ką i by­łam nar­ko­man­ką, chy­ba Pan Bóg spra­wił, że z tego wy­szłam, ale dla­cze­go wszyst­ko mi się te­raz tak przy­po­mi­na, jak­by…? – ci­cho po­wie­dzia­ła do sie­bie.

Mło­da ko­bie­ta sta­ła przed drzwia­mi re­ne­san­so­we­go pa­ła­cy­ku, pa­trzy­ła na su­che ga­łę­zie drzew. Sy­pał śnieg, za­ło­ży­ła kap­tur na gło­wę. Ten li­sto­pad za­czął się bar­dzo zi­mo­wo. Kil­ka­krot­nie już zdą­ży­ła wy­ha­sać się z Mar­kiem na san­kach, a Wie­siek zmie­nił opo­ny na zi­mo­we. Ma­rek był jej syn­kiem, a Wie­siek pa­nem mę­żem. Cze­ka­ła na swo­ją gru­pę, któ­ra mia­ła do­je­chać w tę pusz­czę au­to­ka­rem. Od lat wy­naj­mo­wa­no pa­ła­cyk na czas ty­go­dnio­wych tre­nin­gów.

Była nie­wy­spa­na i bo­la­ła ją gło­wa. Drę­czy­ły ją nie­do­bre my­śli, czy po­do­ła, jak so­bie po­ra­dzi…

Stan gor­sze­go sa­mo­po­czu­cia trwał już parę mie­się­cy. Nie wszyst­ko z Wieś­kiem ukła­da­ło się po jej my­śli, no­si­li w ser­cach ja­kąś za­drę. On go­nił za pie­niędz­mi i mia­ła mu to za z łe, jed­no­cze­śnie sama, czu­jąc się jak nie­do­bra żona, zdol­na była do róż­nych zło­śli­wo­ści. Czę­sto ogar­niał ją smu­tek, że ro­man­tycz­ne uczu­cie, któ­re po­łą­czy­ło ich sześć lat temu, roz­pry­sło się jak my­dla­na bań­ka…

Wa­ka­cje spę­dza­li w Gre­cji, a ona pra­gnę­ła Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej.

Daw­na przy­ja­ciół­ka, Mag­da, wró­ci­ła ze Sta­nów i otwo­rzy­ła sa­lo­ny uro­dy. Prze­sta­ło ich co­kol­wiek łą­czyć, na do­da­tek ta dziew­czy­na nisz­czy­ła się ol­brzy­mi­mi daw­ka­mi koki. Mia­ła wra­że­nie, że w roz­pę­dzo­nym i cha­otycz­nym mie­ście każ­dy nar­ko­ty­zu­je się na po­tę­gę albo uza­leż­nia od le­ków, od sek­su, kom­pu­te­rów, od pra­cy. Już kil­ka­na­ście lat miesz­ka­ła w sto­li­cy i czę­sto mia­ła wra­że­nie, że spo­ty­ka ja­kieś dziw­ne po­spiesz­ne stwo­ry, a nie lu­dzi. My­śla­ła o nie­wiel­kim dom­ku za mia­stem, ale Wie­siek twier­dził, że jesz­cze nie te­raz, jak­by ukła­dał so­bie har­mo­no­gram na naj­bliż­sze lata.

Tę­sk­ni­ła za ta­kim dom­kiem, w ja­kim kie­dyś miesz­ka­ła u bab­ci…

U bab­ci… Tak, ale tam prze­cież wpa­dła w to ol­brzy­mie ba­gno i to­pi­ła się w nim przez rok… Ock­nę­ła się i na szczę­ście wy­gra­ła tę wal­kę, lecz ostat­nio czę­sto ła­pa­ły ją mę­czą­ce wspo­mnie­nia.

Mu­sia­ła miesz­kać w sto­li­cy, bo oj­ciec tu pra­co­wa ł w mi­ni­ster­stwie i tak za­ję­ty był wszech­obec­ną in­fra­struk­tu­rą, że za­pew­ne z tru­dem znaj­do­wał czas na swo­ją ko­chan­kę. Wi­dzia­ła tę jego blon­dy­nę z pier­sia­mi jak ba­lo­ny chy­ba trzy lata temu i czu­ła obrzy­dze­nie do swo­je­go ojca. Ma­rek na szczę­ście nie tę­sk­nił za dziad­kiem, a dzia­dek kon­takt z wnucz­kiem zo­sta­wiał so­bie na lata eme­ry­tal­ne. Kon­tak­ty Mar­ka z bab­cią też nie ukła­da­ły się naj­le­piej, chło­pak był in­dy­wi­du­ali­stą, a jej ko­cha­na ma­mu­sia każ­de­mu chcia­ła przy­chy­lić nie­ba w tak na­tręt­ny spo­sób, że moż­na było wy­obra­zić so­bie pie­kło lub czy­ściec. Zresz­tą mat­ka nie była w naj­lep­szej for­mie, od kie­dy stra­ci­ła swo­je­go uko­cha­ne­go, a na do­da­tek mu­sia­ła usu­nąć pierś… Ona była w gru­pie ry­zy­ka, lecz pa­nicz­nie bała się wszel­kich le­ka­rzy.

Mia­ła pra­wie trzy­dzie­ści lat… Na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia mie­li wy­ku­pio­ne bi­le­ty w Do­lo­mi­ty…

Ten okres, gdy wy­pro­wa­dza­li się z jej mia­sta, oka­zał się bar­dzo cięż­ki. Była świe­żo po od­tru­ciu i za­zna­cza­ła dni, od kie­dy jest na czy­sto. Przy­by­wa­ło tych dni, ale była na­praw­dę w kiep­skim sta­nie. Uda­ło jej się zna­leźć świet­ną psy­cho­loż­kę, Werę. Nie wie, czy da­ła­by so­bie radę, gdy­by nie kil­ku­let­ni kon­takt z nią. A nie mia­ła złu­dzeń, że wy­star­czy jed­na nie­win­na ta­blet­ka… Wery nie było już na tym pięk­nym świe­cie, zgi­nę­ła w ka­ta­stro­fie pry­wat­ne­go sa­mo­lo­tu zna­jo­mych… Ale była jej bar­dzo wdzięcz­na i nie­kie­dy ła­pa­ła się na tym, że roz­ma­wia z nią w my­ślach…

Uda­ło jej się zdać ma­tu­rę, do­sta­ła się na psy­cho­lo­gię. Była już sil­na. Jeź­dzi­ła na prze­róż­ne sta­że i tre­nin­gi, po­zna­ła ro­man­tycz­ne­go Wie­sia, któ­ry po­świę­cił się ban­ko­wo­ści i prze­stał być ro­man­tycz­ny, uro­dzi­ła du­że­go Ma­recz­ka, wy­kar­mi­ła go, na ile tyl­ko mo­gła, wró­ci­ła do sta­ży i sama zo­sta­ła tre­ner­ką.

Je­dy­nie Tom­ka, wspa­nia­łe­go bra­ta, bra­ko­wa­ło jej, je­śli cho­dzi o związ­ki ro­dzin­ne. Stu­dia ma­lar­stwa skoń­czył z wy­róż­nie­niem, wy­je­chał na sty­pen­dium do An­glii i tam już zo­stał. To strasz­ne, ale nie mie­li kon­tak­tu… Obie­cy­wa­ła so­bie, że od­naj­dzie go na ja­kiejś wy­sta­wie i przy­po­mni się… Kie­dyś prze­cież na­zwał ją Sto­krot­ką…

Bab­cia, u któ­rej przez rok miesz­ka­ła, i gdzie za­czę­ły się te złe rze­czy, umar­ła dwa lata temu… Czę­sto przy­po­mi­na­ła so­bie jej do­mek, jej uko­cha­ne­go psa No­bla, któ­re­go za­bi­ła, pa­nią Ankę od po­la­ka ze szko­ły i Piotr­ka, któ­ry pierw­szy po­czę­sto­wał ją ja­kąś tru­ci­zną… Wła­śnie z nim mia­ła się tu­taj spo­tkać, koń­czył staż w Kra­ko­wie i ten tre­ning był dla nie­go bar­dzo waż­ny. Ra­zem mie­li pro­wa­dzić gru­pę.

Prze­stra­szy­ła się, ktoś do­tknął jej ra­mie­nia.

– Zmar­z­niesz, Do­rot­ko ko­cha­na! – pani hra­bi­na Ma­ry­la, wła­ści­ciel­ka pa­ła­cy­ku, za­cią­ga­ła się dłu­gim, wą­skim pa­pie­ro­sem. – Zro­bię ci kawy, dro­gie dziec­ko!

– Dzię­ku­ję, pani Ma­ryl­ko cu­dow­na… Tak so­bie świat po­dzi­wiam.

– A taka smut­niut­ka je­steś!

– Gdzież tam! Do­brze jest!

– Za syn­kiem tę­sk­nisz?

– Do­brze jest, pani Ma­ryl­ko. Tu, u pani, to nie ma miej­sca na żad­ne smut­ki.

– Może ośro­dek nar­ciar­ski tu otwo­rzę! – po­chy­li­ła się, ule­pi­ła śnie­go­wa kulę. – Brr! Ko­cham słoń­ce! Tyl­ko słoń­ce! O, chy­ba jadą twoi pod­opiecz­ni! Do­brze, że dzi­siaj, bo za­spy mogą się po­ro­bić.

– To po­pro­szę o tę kawę i we­zmę ją so­bie do po­ko­ju!

– Świet­nie! A ja tych ner­wicz­ków ulo­ku­ję! Je­śli cze­goś nie do­pil­no­wa­no, to zgła­szaj, Do­rot­ko!

– Wszyst­ko jest na me­dal, pani Ma­ryl­ko! Dzię­ki za kawę.

– Tyl­ko mi się nie smuć, dro­gie dziec­ko… Ty­dzień prze­le­ci jak z bi­cza strze­lił!

– Na ra­zie! – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na i z fi­li­żan­ką kawy po­szła scho­da­mi na górę.

Dzień pierw­szy

– Chcia­łam Was po­wi­tać na za­ję­ciach gru­py w Ośrod­ku Roz­wo­ju Oso­bo­wo­ści, czy­li ORO. Je­stem Do­ro­ta, spe­cja­li­zu­ję się w te­ra­pii Ge­stalt, a to Pio­trek, któ­ry pra­cu­je nad cia­łem. Ju­tro przy­je­dzie Sta­szek, star­szy tre­ner.

Dziew­czy­na mia­ła krót­kie ciem­no­blond wło­sy z ja­sny­mi pa­sem­ka­mi, na so­bie ob­ci­słe dżin­sy, luź­ny swe­ter. Opie­ra­ła się o pa­ra­pet. Obok stał bar­dzo wy­so­ki szczu­pły chło­pak z dłu­gi­mi, zwią­za­ny­mi z tyłu wło­sa­mi i lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem. Na­prze­ciw­ko, pod ścia­ną, sie­dzie­li na ma­te­ra­cach uczest­ni­cy tre­nin­gu.

– Bę­dzie­my ze sobą pra­wie ty­dzień, w so­bo­tę wy­je­dzie­cie do swo­ich do­mów. Chcę pod­kre­ślić, że pa­nu­je zwy­czaj mó­wie­nia so­bie po imie­niu i obo­wią­zu­je nas to, że nikt nie opu­ści gru­py przed za­koń­cze­niem za­jęć. Wszyst­ko, co się wy­da­rzy, to tyl­ko na­sza spra­wa i mu­si­my mieć do sie­bie za­ufa­nie. Je­śli ktoś za­ży­wa ja­kieś leki, ma je zo­sta­wić w de­po­zy­cie, chy­ba że spra­wa jest po­waż­niej­sza, wte­dy po tym spo­tka­niu pro­szę o zgło­sze­nie się do mnie.

Miesz­kam w po­ko­ju nu­mer trzy. Pio­trek w je­dyn­ce. Ko­mór­ki, lap­to­py i inne ga­dże­ty tak­że pro­szę po­zo­sta­wić. Jest bar­dzo waż­ne, aby przez ten czas być tyl­ko ze sobą, z gru­pą, bez żad­nych do­dat­ków. Wa­sze po­ko­je są nie­wiel­kie. Mają umy­wal­ki, a ła­zien­ki są na ko­ry­ta­rzu. Dla wie­lu z was ten czas może być trud­ny, lecz mu­si­cie wie­rzyć, że nie­raz im trud­niej, tym le­piej. Prze­ko­na­cie się o tym po kil­ku mie­sią­cach, gdy wszyst­kie wa­sze pro­ble­my lub spra­wy sta­ną się ja­śniej­sze, czy­tel­niej­sze. Pie­nią­dze, któ­re za­in­we­sto­wa­li­ście, to na ogół do­bra lo­ka­ta. Za­zwy­czaj jest tak, że wie­lu wra­ca do gru­py już za­awan­so­wa­nej. Jest okej, mamy li­sto­pad i pięk­ną zimę! – Do­ro­ta za­śmia­ła się i po­tar­ga­ła so­bie wło­sy. Spoj­rza­ła na swo­je­go to­wa­rzy­sza. – O szó­stej joga w sali na dole, po­tem me­dy­ta­cja i bieg trans­owy. O dzie­wią­tej śnia­da­nie. Kuch­nia jest we­ge­ta­riań­ska i pro­po­nu­ję, żeby mię­so­żer­ni wy­trzy­ma­li. War­to. O dzie­sią­tej trzy­dzie­ści – trzy­go­dzin­na se­sja, po­tem obiad. O szes­na­stej na­stęp­na se­sja, ko­la­cja, nie­kie­dy wie­czor­ne wy­kła­dy i lulu. W ostat­nim dniu do­dat­ko­wa se­sja noc­na. Pro­po­nu­ję ogra­ni­czać się w róż­nych używ­kach typu her­ba­ta, kawa, pa­pie­ro­sy. Tak to mniej wię­cej wy­glą­da. Są py­ta­nia?

Nikt się nie ode­zwał.

– Chcia­ła­bym, że­by­śmy tro­chę się po­zna­li. Pro­szę więc, by każ­dy po­wie­dział o so­bie parę słów. Za­cznij­my może od le­wej stro­ny, pro­szę!

– Je­stem Grze­gorz – po­wie­dział po­tęż­ny męż­czy­zna le­ni­wie le­żą­cy na ma­te­ra­cu. – Może być Grześ. Oko­li­ce War­sza­wy. Trzy­dzie­ści trzy lata, pro­wa­dzę kil­ka firm. Sa­mot­ny. Ko­cham psy – zer­k­nął na dziew­czy­nę obok.

– Ane­ta, War­sza­wa. Dwa­dzie­ścia sześć lat. Je­stem mo­dyst­ką – dziew­czy­na pa­trzy­ła na pod­ło­gę.

– Boję się męż­czyzn, a dziew­czy­ny też nie­zbyt mi od­po­wia­da­ją. Chcia­ła­bym przy­pa­trzeć się tu­taj swo­je­mu ero­ty­zmo­wi, to mę­czą­ce… – za­ru­mie­ni­ła się.

– Dzię­ku­ję ci – po­wie­dzia­ła Do­ro­ta.

– Ju­rek! – ener­gicz­nie ode­zwał się krót­ko ostrzy­żo­ny męż­czy­zna z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem. – Trzy­dzie­ści osiem, były nar­ko­man, czy­sty od dzie­się­ciu lat. Kie­row­ca raj­do­wy. Przy­je­cha­łem z Ostro­łę­ki.

– Ja je­stem Mi­chał. Mo­że­cie mó­wić Śliw­ka, tak mnie wszy­scy na­zy­wa­ją. Wolę być Śliw­ką. Miesz­kam na Ślą­sku. Piję, ale po­tra­fię to kon­tro­lo­wać. Przy­pa­tru­ję się temu. Czter­dzie­cha plus. Przy­je­cha­łem, żeby zo­ba­czyć, jak to jest. Coś no­we­go. „Zło­dziej po­zo­sta­wił w okien­ku – błysz­czą­cy księ­życ”. To z Wiel­kie­go Głup­ca, oświe­co­ne­go Ry­oka­na.

– Je­stem Da­ria, trzy­dzie­ści dwa, psy­cho­log, bez­ro­bot­na. Wpa­ko­wa­łam się w leki. Xa­nax. Miesz­kam w Szcze­ci­nie.

– To­mek, psy­chia­tra. Mogę do cie­bie mó­wić: mi­strzu!? – spoj­rzał na Piotr­ka.

– Je­śli so­bie za­słu­żysz! – od­parł Piotr.

– Nie cier­pię ta­kich dry­bla­sów! Po­gu­bi­łeś zęby po dro­dze.

– Wyj­mij pie­cząt­kę, dok­tor­ku – od­pa­lił Pio­trek. – Prze­pisz so­bie ja­kiś hor­mon.

– Ci­sza! – wark­nę­ła Do­ro­ta. – Przyj­dzie czas na ta­kie po­ga­węd­ki. Skąd przy­je­cha­łeś?

– Sto­li­ca, ja­śnie pani!

– Wku­rzasz mnie, To­mek! – po­wie­dział chło­pak sie­dzą­cy obok. – Ja je­stem Ja­siu. Z uli­cy. Pi­szę wier­sze. Nie wiem, ile mam lat. Zda­rza się, że czysz­czę ko­mi­ny albo bio­rę inne pra­ce na wy­so­ko­ściach. Miesz­kam na wsi w ku­jaw­sko-po­mor­skim.

– Wik­tor – po­wie­dział lek­ko szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna. – Mam czter­dzie­ści pięć lat. Boję się. Od ja­kie­goś cza­su. Boję się wszyst­kie­go… – opu­ścił gło­wę. – War­sza­wa… – wy­szep­tał.

– Jo­an­na. Przy­je­cha­łam z Ber­li­na. Dwa­dzie­ścia osiem lat – szczu­pła blon­dyn­ka od­rzu­ci­ła do tyłu ja­sne wło­sy. – Pro­ble­my z od­ży­wia­niem. Z za­wo­du praw­nik. Kie­dyś mo­del­ka.

– Je­stem Ewa. Na ra­zie tyle… Aha, koło War­sza­wy – ode­zwa­ła się mło­dziut­ka dziew­czy­na.

– Okej – po­wie­dzia­ła Do­ro­ta. – Mam dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, po­dob­nie jak Pio­trek. Miesz­kam w War­sza­wie. Dziec­ko, mąż. Daw­no temu nar­ko­ty­ki. Po­tem psy­cho­lo­gia, sta­że, spe­cja­li­za­cja, i lu­bię swo­ją pra­cę. Zaj­rzyj do mnie z tym xa­nak­sem, Da­ria.

– Ja Kra­ków. Sa­mot­ny z wy­bo­ru. No, to do łó­że­czek, dzie­cia­ki – po­wie­dział Pio­trek. – Ju­tro bę­dzie cięż­ki dzień.

– Tak jest, mi­strzu! – pod­niósł się To­mek. Był ni­ski i de­li­kat­ny w ru­chach.

Resz­ta gru­py gra­mo­li­ła się z ma­te­ra­cy.

– Chcia­łem do­dać, że joga, me­dy­ta­cja, bie­gi nie są obo­wiąz­ko­we. Ale my­ślę, że war­to – po­wie­dział Pio­trek. – Do­bra­noc wszyst­kim! – ener­gicz­nym kro­kiem wy­szedł z sali.

***

– Wiesz, Pio­trek… – Do­ro­ta opar­ła się o ra­mię wy­so­kie­go chło­pa­ka. Ten roz­wią­zał wło­sy z tyłu gło­wy i cze­sał je wiel­ką szczot­ką. – Ale je­steś mu­sku­lar­ny! Boli mnie gło­wa, masz coś na gło­wę?

– Mam amol. Po­sma­ru­ję ci skro­nie. Tyl­ko upo­ram się z tymi koł­tu­na­mi. Dziw­ne, że wi­dzi­my się do­pie­ro dru­gi raz. Od tam­te­go cza­su. Je­steś tro­chę inna niż ostat­nio, Sto­krot­ko! Cho­ciaż wte­dy pra­wie nie roz­ma­wia­li­śmy – się­gnął po bu­te­lecz­kę, wy­lał tro­chę pły­nu na dło­nie i de­li­kat­nie sma­ro­wał jej czo­ło, skro­nie… Sie­dzia­ła na jego ko­la­nach.

– Jak mi do­brze – po­wie­dzia­ła.

– Wy­glą­dasz mi na roz­huś­ta­ną – po­wie­dział. – Bie­rzesz coś?

– Nie. Ale drę­czą mnie de­mo­ny. Wszyst­ko mi się przy­po­mi­na, tak wy­ra­zi­ście. Nie mogę sy­piać. Wte­dy jest naj­go­rzej. Sy­pię się.

– Tak, to nie­raz wra­ca. Ale nie po to wal­czy­li­śmy o cer­ty­fi­ka­ty, by to wszyst­ko te­raz spie­przyć. Mo­żesz spać ze mną, je­śli bo­isz się być sama.

– Wszyst­ko mi się tak przy­po­mi­na… – po­wtó­rzy­ła – A prze­cież wal­czy­łam z tym na tre­nin­gach.

– Czę­sto los nas spraw­dza, Do­ro­to. Nie moż­na się wte­dy pod­dać.

– Wiem…

– Po­ma­gasz lu­dziom. To naj­waż­niej­sze.

– Ale boję się, że na przy­kład roz­be­czę się jak mała dziew­czyn­ka przy ja­kiejś waż­nej pra­cy – wtu­li­ła się w nie­go. – Ten okres to ja­kaś ma­ka­bra…

– Mąż? Dziec­ko?

– Mąż jest in­te­lek­tu­al­nym dur­niem, a chło­pa­ka ko­cham bar­dzo, ale też boję się tej mi­ło­ści. Jak­by była nie­szcze­ra.

– Ro­zu­miem – gła­dził ją po kar­ku. – Do­pa­dła cię do­ro­słość. Nie dla każ­de­go to jest ła­twe, je­śli kie­dyś były pro­ble­my. I za­wsze by­łaś taka nad­wraż­li­wa. Po­win­naś je­chać na ostry week­en­do­wy ma­ra­ton, może do mnie, do Kra­ko­wa.

– Spo­tka­li­śmy się jak dwa maki w szcze­rym polu.

– Nie­zu­peł­nie maki i nie­ko­niecz­nie szcze­re pole… – po­wie­dział. – Pa­mię­tasz, jak opo­wia­da­łem wam, to­bie i Ar­ko­wi, czy jak mu tam było, o Biesz­cza­dach? Po­je­cha­łem i zna­la­złem ja­kąś wy­spę. Bez gro­sza by­łem. Ży­wi­łem się ko­rze­nia­mi, go­to­wa­łem so­bie po­krzy­wy. Chy­ba nie było ła­two, ale żad­nych tru­cizn nie bra­łem. Co­dzien­nie czu­łem się moc­niej­szy. Zimą za­trud­ni­łem się u ja­kie­goś wie­śnia­ka, rą­ba­łem drze­wo, sprzą­ta­łem, tyl­ko za parę kro­mek chle­ba, mle­ko i małe wyro. Po­tem mo­głem wró­cić. Od tam­te­go cza­su nie ob­cią­łem wło­sów, Sto­krot­ko.

– Nie mów tak do mnie! – przy­lgnę­ła jesz­cze bar­dziej do tego In­dia­ni­na i po­czu­ła jego na­prę­żo­ny czło­nek.

– A może le­piej, Do­ro­ta, gdy­byś po­by­ła Sto­krot­ką, a nie ucie­ka­ła od niej, je­śli mę­czą cię de­mo­ny – po­ca­ło­wał ją. – Ży­cie ta­kie po­je­ba­ne, kil­ka­na­ście lat to jak opa­da­ją­ce li­ście. Cze­goś nie wy­pra­co­wa­łaś w so­bie do koń­ca.

– Ty, dur­niu! – od­sko­czy­ła od nie­go. – Gdy­bym cię tu nie spo­tka­ła, nie chwy­ci­ło­by mnie to.

– Do­pa­dło­by cię w in­nej sy­tu­acji, mała.

– Nic się nie dzie­je. Tyl­ko te kosz­ma­ry…

– Po­wiedz o nich.

– Ech, ja­kaś po­wtór­ka, ta­kie to na­tręt­ne… Pies, za­strze­lo­ny Arek. Chło­pak, któ­ry przy mnie umie­rał… Dla­cze­go?

– Mi­nie. Idź już so­bie – po­pchnął ją lek­ko. – Je­steś tre­ner­ką, mu­sisz po­ma­gać lu­dziom, Wejdź w to naj­głę­biej. Nie bądź dmu­chaw­cem. Idź, dziew­czy­na na cie­bie cze­ka. Ta od xa­nak­su.

– Dzię­ki, dry­bla­sie! – zgar­bi­ła się.

– Drzwi nie za­my­kam, mo­żesz wró­cić…

– Ja­sne! – wy­bie­gła na ko­ry­tarz.

***

– Chy­ba go­dzi­nę na pa­nią cze­ka­łam – usły­sza­ła, otwie­ra­jąc drzwi do swo­je­go po­ko­ju.

– Da­ria! Prze­pra­szam cię, tyle spraw.

– Ro­zu­miem. Mogę wejść?

– Pro­szę. Sia­daj gdzieś.

– Mó­wi­łam pani…

– Tu­taj zwra­ca­my się do sie­bie po imie­niu, pa­mię­taj! Masz pro­ble­my z xa­nak­sem.

– Wła­śnie.

– Je­steś po psy­cho­lo­gii, do­brze pa­mię­tam?

– Tak. Na­wet by­łam na dok­to­ranc­kich, ale zo­sta­wi­łam to.

– I co te­raz ro­bisz?

– Żyję z męż­czy­zną, jest bo­ga­ty… I głu­pi.

– Ro­zu­miem…

– I mam go w du­pie.

– Kie­dy za­czę­ła się ta przy­go­da z xa­nak­sem?

– Już spo­ro lat temu. Po­tem była prze­rwa, po­tem zno­wu. Od dwóch lat na okrą­gło.

– Jesz­cze coś bie­rzesz z po­dob­nych środ­ków?

– Nie. Ja­koś uko­cha­łam ten xa­nax.

– Ile tego bie­rzesz?

– Róż­nie. Dzi­siaj je­stem zmę­czo­na, je­cha­łam ze Szcze­ci­na sa­mo­cho­dem…

– Więc to dzia­ła jako do­ping?

– Głów­nie tak. Na pew­no tak. By­wam z part­ne­rem na róż­nych przy­ję­ciach…

– Ro­zu­miem. Bo­isz się.

– Boję się, Do­ro­ta. Jak­bym nie pa­so­wa­ła do tej rze­czy­wi­sto­ści. Na noc bio­rę wię­cej, by spać.

– Tak.

– Chcia­łam o tym nie mó­wić, spró­bo­wać tu­taj ogra­ni­czać, ro­zu­miesz, ale by­łam bar­dzo na­pię­ta na tej sali…

– Do­brze, że po­wie­dzia­łaś. Bar­dzo do­brze, to taki krok do przo­du, Da­ria.

– Ro­bię same cha­otycz­ne kro­ki… Jak masz na imię, za­po­mnia­łam… prze­pra­szam…

– Do­ro­ta.

– Tak. Więc to są cha­otycz­ne kro­ki, Do­ro­ta.

– Ile tego bie­rzesz?

– Oko­ło sze­ściu, sied­miu, dzi­siaj chy­ba wię­cej…

– Dzien­nie!?

– Tak, dzien­nie.

– Jed­no­mi­li­gra­mo­we?

– Nie, dwój­ki.

– Czy­li oko­ło dwu­na­stu, pięt­na­stu mi­li­gra­mów dzien­nie! To bar­dzo dużo!

– Wiem. To jest tak, jak­bym piła, wiesz? Po­dob­nie.

– Wiem.

– Piła sama, nikt nie musi wie­dzieć. Nie ro­bię za­dy­my, nie za­ta­czam się.

– Ro­zu­miem. Twój chło­pak czy męż­czy­zna wie?

– Nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia. Ka­zał­by mi się le­czyć. Raz by­łam na de­tok­sie czy od­tru­ciu. To było pie­kło.

– Tak. Dłu­go po­tem nie bra­łaś?

– Mie­siąc, dwa. Cięż­ko mi było.

– A gdy­bym te­raz wy­sła­ła cię na od­tru­cie?

– Nie. Wolę wy­je­chać stąd i nie za­wra­cać gło­wy.

– Jak to wi­dzisz da­lej?

– Chcę re­du­ko­wać. Po to przy­je­cha­łam. To na­krę­ca de­pre­sję i w su­mie już je­stem ta­kim au­to­ma­tem.

– Wła­śnie.

– Po­my­śla­łam, że zo­sta­wię u cie­bie cały swój za­pas i bę­dziesz mi wy­dzie­lać. Te moje oszu­kań­cze pi­guł­ki-mo­tyl­ki – wy­ję­ła zza blu­zy wo­re­czek ze szkla­ny­mi opa­ko­wa­nia­mi.

– Jaką mam gwa­ran­cję, Da­ria, że nie masz do­dat­ko­wych opa­ko­wań u sie­bie w po­ko­ju, pod po­dusz­ka­mi, w ką­tach…

– Mu­sisz mi uwie­rzyć – dziew­czy­na prze­tar­ła spo­co­ne czo­ło. – Oczy­wi­ście już mnie kor­ci, by wziąć. Ty de­cy­du­jesz. Mogę wy­je­chać.

– Już je­steś w gru­pie.

– Pa­lisz pa­pie­ro­sy, Do­ro­ta?

– Bar­dzo rzad­ko.

– To jest taki au­to­ma­tyzm, ro­zu­miesz? Za­miast pa­pie­ro­sa przy ka­wie, przy roz­mo­wie… Każ­da sy­tu­acja to pa­pie­ros.

– Prze­cho­dzi­łam coś po­dob­ne­go, do­brze cię ro­zu­miem. Tyl­ko, na Boga, nie wiem, co z tobą zro­bić. Po­win­no się ogra­ni­czać jed­ną ta­blet­kę co trzy dni… Przy ta­kiej daw­ce po­ło­wę ta­blet­ki.

– Wiem.

– Po­tra­fisz dać mi sło­wo, że na­praw­dę spró­bu­jesz? Że ten po­byt bę­dzie po­cząt­kiem od­rzu­ce­nia tego na za­wsze.

– Tak, chcę spró­bo­wać. Wiem, że już to jest śle­pa ulicz­ka, nie chcia­ła­bym się za­gu­bić zu­peł­nie.

– Po­win­nam to skon­sul­to­wać z Piotr­kiem i in­ny­mi tre­ne­ra­mi.

– Nie rób tego! Wiem, że mnie wy­rzu­cą!

– A je­śli do­sta­niesz pa­dacz­ki przy od­sta­wia­niu tak ra­dy­kal­nym?

– My­ślę, że je­stem jed­nak sil­na. Że będę czu­ła się moc­niej­sza, praw­dziw­sza, nie słab­sza, głu­pia i zauto­ma­ty­zo­wa­na.

– To ile bra­ła­byś na po­czą­tek?

– Czte­ry. Wiem… Tak, czte­ry… Będę so­bie dzie­lić. Spró­bu­ję wejść w gru­pę, dzia­łać, nie bać się. Ju­tro trzy, po­ju­trze dwie.

– Ju­tro i po­ju­trze też czte­ry, po­po­ju­trze trzy i pół.

– Wi­dzę szan­sę, Do­ro­ta. Nie oszu­ku­ję.

– Wy­dzie­lać ci te prosz­ki, czy da­wać jed­no­ra­zo­wo?

– Wie­czo­rem. Obie­ca­łam so­bie, że wy­jeż­dża­jąc będę na jed­nej.

– Nie bądź za upar­ta.

– Tak so­bie obie­ca­łam. W in­nym przy­pad­ku to moje ży­cie już nie mia­ło­by sen­su.

– Pój­dę na to, cho­ciaż to dia­bel­ski układ. Zgła­szaj mi wszel­kie sen­sa­cje, na­praw­dę z tym nie ma żar­tów.

– I to bę­dzie spra­wa mię­dzy nami?

– Tak, tyl­ko mię­dzy nami. Ale mu­sisz być ab­so­lut­nie szcze­ra. Je­śli masz wię­cej tego świń­stwa, to przy­nieś.

– Przy­nio­słam wszyst­ko, Do­ro­ta! Jezu, chy­ba kost­kę skrę­ci­łam… Po­za­bi­jać się moż­na w tych bu­tach… – schy­li­ła się.

– Jest w to­bie taki ognik… ognik praw­dy, nie wiem… Zo­ba­czy­my. Za­sta­nów się jesz­cze raz nad ilo­ścią.

– Czte­ry.

– Te­raz ci dać?

– Tak. A ju­tro wie­czo­rem trzy albo jak zde­cy­du­jesz.

– W po­rząd­ku, Da­ria. Po­lu­bi­łam cię. Wy­bierz so­bie czte­ry ta­blet­ki i pro­po­nu­ję, że­byś dzie­li­ła je na po­łów­ki, a po­łów­ki na ko­lej­ne po­łów­ki.

– Tak wła­śnie zro­bię. Dzię­ku­ję ci, Do­ro­ta. Być może ra­tu­jesz mi ży­cie…

– Po­dziel to jesz­cze dziś.

– Tak zro­bię.

– I chodź na jogę, me­dy­ta­cję, bie­gaj dużo…

– Wiem. Mu­szę zwy­cię­żyć to po­przez cia­ło.

– Wła­śnie. A z nogą w po­rząd­ku?

– Tak, ja­kiś skurcz… Może uda mi się ju­tro tego pierw­sze­go pa­pie­ro­sa za­pa­lić po śnia­da­niu.

– Idź już! Po­wo­dze­nia, dziew­czy­no!

– Ko­cham cię, Do­ro­ta. Jak tyl­ko cię uj­rza­łam… To da mi do­dat­ko­wą siłę…

– Idź już, idź, szyb­ko!

***

– Kto jest?! Za­bi­ję! – Pio­trek ze­rwał się na rów­ne nogi.

– To ja, Do­ro­ta. Prze­pra­szam. Nie mogę spać.

– To pa­kuj się do mnie.

– Dzię­ki.

– Aleś ty zim­na! Ju­tro przy­nio­sę dru­gie łóż­ko, sza­fę wy­sta­wię na ko­ry­tarz.

– Pio­trek…

– Ani sło­wa! Przy­tul się i śpij. Je­steś bez­piecz­na, bez­piecz­na, bez­piecz­na…

***

Grze­gorz nie mógł za­snąć i prze­kli­nał twar­dą, wą­ską ka­nap­kę.

– Po jaką cho­le­rę tu przy­je­cha­łem? – po­my­ślał. – Same żół­to­dzio­by.

Mimo za­ka­zu pa­le­nia w po­ko­jach pa­lił jed­ne­go za dru­gim. Wy­sy­pał pa­pie­ro­sy i z pacz­ki po marl­bo­ro zro­bił so­bie po­piel­nicz­kę. Uchy­lił okno, po­ko­ik był na­praw­dę nie­wiel­ki. Miał ocho­tę coś zro­bić, iść na noc­ny śnież­ny spa­cer, ale czuł się tak bez­na­dziej­nie, że nie mógł wy­ko­nać ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. Gło­wę upo­rczy­wie wy­peł­nia­ły mu przy­po­mnie­nia z po­przed­nie­go dnia i dzi­siej­sze­go po­ran­ka i po­łu­dnia… Nie miał ko­mór­ki, by z kimś po­roz­ma­wiać. Zdał so­bie spra­wę, że nie wszyst­ko jed­nak za­ła­twił do koń­ca. Nie miał kom­pu­te­ra, by wy­dać od­po­wied­nie dys­po­zy­cje. Wpa­ko­wał się na ten tre­ning jak szcze­niak.

I ogar­niał go lęk. Co­raz więk­szy strach. Po­now­nie się­gał po pa­pie­ro­sa.

A prze­cież szy­ko­wał się do tego wy­jaz­du i był za­do­wo­lo­ny, gdy otrzy­mał wia­do­mość o ter­mi­nie. Od wcze­sne­go rana krzą­tał się, prze­le­wał pie­nią­dze z kil­ku kont na jed­no, po­tem za­dzwo­nił do Ben­ka z proś­bą, żeby prze­jął wszyst­kie spra­wy fir­my. A być może te­raz Be­nek te­le­fo­nu­je bez­sku­tecz­nie do nie­go, chcąc się do­wie­dzieć, czy żyje, czy też. Nie wszyst­ko jed­nak opra­co­wał i wy­ko­nał per­fek­cyj­nie. Ależ był głu­pi! – pod­niósł się i oparł gło­wę o ścia­nę. Mo­gli go zlo­ka­li­zo­wać bez naj­mniej­sze­go tru­du. Ocie­rał zim­ny pot z czo­ła. Nu­me­ry sa­mo­cho­du, na­wet ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne… Wpa­dał w pu­łap­kę. Na pew­no na one­cie pi­sa­no o tym wy­pad­ku. Być może po­ciąg wy­ko­le­ił się od ude­rze­nia w jego po­tęż­ne­go dżi­pa. Być może po­za­bi­jał lu­dzi… Mógł znik­nąć w inny, sku­tecz­niej­szy spo­sób.

Ba­wił się ze swo­im psem, obron­nym bul­te­rie­rem, za­ło­żył spe­cjal­ną rę­ka­wi­cę na pra­wą rękę, aż do ra­mie­nia, i ka­zał psu ata­ko­wać go. Nor­bi bez tru­du i jak bły­ska­wi­ca ska­kał mu do gar­dła i szar­pał jego rękę. – Odejdź! – mó­wił i pies cier­pli­wie cze­kał pod ścia­ną, a on w na­gro­dę rzu­cał mu ka­wał wo­ło­wi­ny.

– Atak! – psi­sko po­now­nie wzbi­ja­ło się w górę, za­ci­ska­jąc zęby na kau­czu­ko­wym ochra­nia­czu.

W ich za­ba­wie na­stą­pi­ła prze­rwa, gdy za­dzwo­ni­ła Jola. Po­wie­dział, że to ko­niec, że wy­jeż­dża. Pła­ka­ła. A on był okrut­ny. Wy­zy­wał ją. Mó­wił, że nic go nie ob­cho­dzi ja­kiś ba­chor, któ­re­go nosi w brzu­chu…

Po­tem spa­ko­wał się szyb­ko, po­upy­chał wszyst­ko w ma­łej wa­li­zecz­ce. Część do­ku­men­tów we­pchnął w tyl­ną kie­szeń spodni, do­ku­men­ty do­ty­czą­ce sa­mo­cho­du i fir­my miał w kie­sze­ni kurt­ki, któ­rą za­ło­żył. Dru­gą, spor­to­wą kurt­kę prze­rzu­cił przez wa­liz­kę. Po­spraw­dzał miesz­ka­nie, po­za­my­kał okna. Gła­skał psa. Wziął smycz, Nor­bi był szczę­śli­wy, ma­chał ki­ku­tem ogo­na i ska­kał wo­kół jego nóg. Trzy­mał psa krót­ko na smy­czy, do­kład­nie za­mknął miesz­ka­nie, zjeż­dżał win­dą. Pies sze­ro­kim stru­mie­niem ob­si­ki­wał po­bli­ski krzak. Otwo­rzył auto, psi­sko wsko­czy­ło na tyl­ne sie­dze­nie. Je­chał przed sie­bie.

Do­kład­nie wie­dział o tym szla­ba­nie i prze­jeż­dża­ją­cym po­cią­gu eks­pre­so­wym. Zba­dał to wie­lo­krot­nie. Ten po­ciąg nig­dy nie miał naj­mniej­sze­go na­wet opóź­nie­nia, a o tej po­rze pod­miej­skie ulicz­ki były pu­ste.

Stał przed szla­ba­nem w śnież­nej za­dym­ce i cze­kał. Gła­skał psa, któ­ry spryt­nie prze­sko­czył na przed­nie sie­dze­nie.

– Do­bry Nor­bi, do­bry Nor­bi! – mó­wił.

Za­pa­li­ły się czer­wo­ne świa­teł­ka przed to­ra­mi i z cha­rak­te­ry­stycz­nym pi­ka­niem opa­da­ły szla­ba­ny, świa­tła pul­so­wa­ły, rzu­caj ąc dziw­ną po­świa­tę na śnieg. Po­ciąg po­wi­nien prze­la­ty­wać rów­no za dwie mi­nu­ty. – Do­bre psi­sko! – mó­wił. Wy­siadł bły­ska­wicz­nie, kurt­kę wrzu­cił do auta, wa­liz­kę po­sta­wił na po­bo­czu. Lek­ko uniósł szla­ba­ny. Sły­szał zbli­ża­ją­cy się ło­skot pę­dzą­ce­go eks­pre­su. Pies za­czął krę­cić się nie­spo­koj­nie, jak­by nie ro­zu­miał za­ist­nia­łej sy­tu­acji. Ru­szył ostro, wbi­ja­jąc się w ba­rie­ry, któ­re pod­nio­sły się do góry. Gwał­tow­nie za­ha­mo­wał. Stał na to­rach. – Le­żeć – krzyk­nął do psa. – Łap! – rzu­cił mu weł­nia­ną cza­pecz­kę. Wy­sko­czył z auta, prze­szedł pod szla­ba­nem, za­ło­żył dru­gą kurt­kę, za­piął szczel­nie, ru­szył ulicz­ką przed sie­bie. Otwie­rał drzwicz­ki ma­łe­go sa­mo­cho­du, gdy usły­szał po­twor­ny huk. Je­cha ł w stro­nę cen­trum mia­stecz­ka. Tam zo­sta­wił sa­mo­cho­dzik i wsiadł do tak­sów­ki. Ka­zał się za­wieźć do mia­sta pod Pa­łac Kul­tu­ry, gdzie ocze­ki­wał au­to­bus ma­ją­cy do­wieźć go na tre­ning.

Wsta ł, sze­rzej otwo­rzył okno, zro­bił kil­ka pom­pek, prze­tarł ręcz­ni­kiem twarz i po­now­nie uło­żył się na nie­wy­god­nej, wą­skiej ka­nap­ce. Wy­da­ło mu się, że obok leży jego pies Nor­bi, wtu­lił się w nie­go…

***