Sto dni bez słońca - Wit Szostak - ebook + książka

Sto dni bez słońca ebook

Wit Szostak

3,9

Opis

Wit Szostak

Sto dni bez słońca

To miała być zwyczajna wymiana uniwersytecka.

Lesław Srebroń trafia na Finnegany, by spędzić semestr jako wykładowca na tamtejszej uczelni. Wyspy, skryte za horyzontem, nie figurują nawet na mapach, ale dla tak ambitnego badacza to tylko kolejna inspiracja. Nie ma wątpliwości, że uda mu się wcielić w życie projekt ocalenia cywilizacji Zachodu. Nie może być inaczej, skoro za drogowskaz ma prozę wielkiego polskiego fantasty, Filipa Włócznika.

Na miejscu nie wszystko jednak wygląda tak, jak się początkowo wydaje. Gdzie przebiega granica między fikcją a rzeczywistością? Czy prawda, jaką poznajemy o nas samych, jest wiedzą obiektywną, czy tylko kolejną kreacją?

Najnowsza powieść Wita Szostaka to zjadliwa akademicka satyra, w której dostaje się zarówno pracownikom naukowym, systemowi kształcenia, jak i polskiej fantastyce (oraz zwyczajom seksualnym dzikich). Ale to także pasjonująca historia o współczesnym Don Kichocie, który nie potrafi zrezygnować ze złudzeń.

Sto dni bez słońca” to powieść szalenie zabawna, strasznie smutna i niebezpiecznie inteligentna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (53 oceny)
16
22
10
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaGracey

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, acz główny bohater straszliwie mi działał na nerwy czasami, co oczywiście było zamierzone, chciało się walnąć go po pysku, żeby się wreszcie obudził...
00
ane_bla_de_a

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo słowa. Pozostawia niedosyt.
00
espequer

Z braku laku…

Trochę nudna i bez klimatu
00

Popularność




Sto dni bez słońca

Wit Szostak

Warszawa 2014
Wit Szostak Sto dni bez słońca ISBN: 978-83-64384-12-7 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] COPYRIGHT © 2014 by Wit Szostak COPYRIGHT © 2014 by Powergraph COPYRIGHT © 2014 for the cover by Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Michał Cetnarowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

O Fin­ne­ga­nach

Fin­ne­gany wyra­stają samot­nie na Atlan­tyku niczym nie­chciane, porzu­cone dzieci Hebry­dów. Irland­czycy z hrab­stwa Done­gal mówią o nich „poza hory­zon­tem”. Na Fin­ne­ga­nach jest tylko jeden uni­wer­sy­tet, choć nie­któ­rzy uwa­żają, że nawet ten jest nie­po­trzebny.

Archi­pe­lag sied­miu wysp znaj­duje się ponad sto kilo­me­trów na pół­nocny zachód od wybrzeży Irlan­dii; na każ­dej leży rybacka wio­ska, cza­sem ruiny budowli mega­li­tycz­nych; tylko jedno mia­steczko z praw­dzi­wego zda­rze­nia: wybrzeża chło­stane falami, wzgó­rza poro­śnięte zie­loną trawą, owce.

O trans­por­cie mor­skim

Doje­chać tam trudno. Naj­pierw samo­lo­tem do Bel­fa­stu, potem auto­bu­sem do Derry, następ­nie auto­sto­pem do nie­wiel­kiego Mean Laragh, skąd odpły­wają promy na Tory Island. Dalej kutrem rybac­kim albo stat­kiem pasa­żer­skim, który kur­suje tylko raz na tydzień. Tego wła­śnie nie wie­dzia­łem i spę­dzi­łem w West Town kilka smut­nych dni, gdyż na doda­tek wszyst­kie kutry były w morzu. Wresz­cie przy­pły­nął sta­tek i po kilku godzi­nach zna­la­złem się u celu. Już w Bel­fa­ście zasta­na­wia­łem się, czy dobrze zro­bi­łem. Mogłem wpraw­dzie wybrać krót­szą i mniej męczącą drogę, ale zosta­łem wpro­wa­dzony w błąd przez infor­ma­cję tury­styczną.

O wyspie

St. Bren­dan Col­lege mie­ści się w daw­nym klasz­to­rze bene­dyk­tyń­skim, który w XIII stu­le­ciu wyrósł na gru­zach wcze­śniej­szego kom­pleksu irosz­koc­kiego. Uni­wer­sy­tet zało­żył w XVIII wieku nie­stru­dzony biskup Ber­ke­ley, kiedy upadł jego pro­jekt szkoły na Kara­ibach. Repu­blika Irlan­dii utrzy­muje kil­ku­na­stu uczo­nych, na wyspę wysyła się sty­pen­dy­stów i dok­to­ran­tów; lokal­nych stu­den­tów jest nie­wielu.

New­port to nie­wielka osada. W zatoce port rybacki, wokół niego domki na nabrzeżu i kilka nik­ną­cych szybko bocz­nych uli­czek. Jedna tylko, Main Street, pro­wa­dzi na wzgó­rze, gdzie wzno­szą się zabu­do­wa­nia uni­wer­sy­tec­kie. Wzdłuż niej przy­cup­nęły w dwóch sze­re­gach jed­no­pię­trowe domki, gdzie gościnne wdowy wynaj­mują wykła­dow­com pokoje. Ja tra­fi­łem na kor­pu­lentną panią Magee. Na par­te­rze mie­ścił się nie­wielki sklep z lokal­nym twe­edem, w któ­rym pra­wie ni­gdy nie widzia­łem klien­tów, w głębi pokoje pani Magee, a na pię­trze, już pod sko­sami nie­wy­so­kiego dachu, mój pokoik i mikro­sko­pijna łazienka.

O przy­czy­nie przy­jazdu

To miał być dla mnie cały świat na dłu­gie mie­siące seme­stru zimo­wego. Byłem prze­ko­nany, że padłem ofiarą jakiejś biu­ro­kra­tycz­nej pomyłki w fun­da­cji, która przy­zna­wała sty­pen­dia w ramach pro­gramu „Teachers Mobi­lity”, umoż­li­wia­jące wykła­dow­com z kra­jów Unii Euro­pej­skiej tym­cza­sową zmianę natu­ral­nego śro­do­wi­ska aka­de­mic­kiego. We wnio­sku trzeba było zgło­sić dokładny syla­bus wykła­dów i miej­sce pla­no­wa­nego wyjazdu. Ja zazna­czy­łem Oxford, jako drugą moż­li­wość poda­jąc ewen­tu­al­nie Cam­bridge. Zapewne ktoś musiał zawie­ru­szyć gdzieś te suge­stie i otrzy­ma­łem decy­zję o skie­ro­wa­niu mnie do St. Bren­dan Col­lege w New­port.

Wyznaję, że nie wie­dzia­łem wcze­śniej o ist­nie­niu tego uni­wer­sy­tetu, mia­steczka, a nawet archi­pe­lagu Fin­ne­gan Islands. Nie ma go w moim atla­sie, mil­czy o nim Wiki­pe­dia. Ale mimo to jest. Tam wła­śnie spę­dzi­łem cały semestr, wal­cząc z melan­cho­lią, pożą­da­niem i nie­mocą twór­czą. I nawet jeśli to wszystko nie­wielu czy­tel­ni­kom wyda się inte­re­su­jące, wła­śnie o tym chcę opo­wie­dzieć.

O pani Magee

Salo­nik pani Magee wycho­dził na nie­wielki ogró­dek, oto­czony, jak wszystko w New­port, sza­rym kamien­nym mur­kiem. Pośrodku sta­ran­nie utrzy­ma­nego traw­nika rosła kar­ło­wata palma, jeden z nie­wielu na Fin­ne­ga­nach dowo­dów na łagodne dzia­ła­nie Golf­sztromu. Jak wynika z moich nota­tek – które sta­ra­łem się pro­wa­dzić codzien­nie, narzu­ca­jąc sobie miłą dla umy­słu rutynę – przez sto dwa­dzie­ścia dni mojego pobytu na wyspie tylko pięt­na­ście z nich minęło bez desz­czu. Wszystko wokół było wil­gotne, a świ­sty mor­skich wia­trów towa­rzy­szyły mi przez cały czas.

Pani Magee zapra­szała mnie popo­łu­dniami do swego salo­niku, gdzie sia­da­li­śmy przed komin­kiem i popi­ja­li­śmy her­batę. Mało mówiła, potrze­bo­wała tylko czy­jejś obec­no­ści. Wiem, że przede mną miesz­kało u niej wielu wykła­dow­ców, po jed­nym zna­la­złem nawet jakieś drobne przed­mioty w szu­fla­dzie biurka. Kiedy pani Magee odzy­wała się wresz­cie, wspo­mi­nała swego męża, który był ryba­kiem. Mówiła, że zgi­nął przed pół­wie­czem u wybrzeży Gren­lan­dii, pod­czas polo­wa­nia na wiel­kiego kasza­lota. Ponoć w grzbiet wie­lo­ryba wbite były har­puny sprzed dwu­stu lat. Tak w każ­dym razie mówili pani Magee ci, co prze­żyli.

Moja gospo­dyni miała bez mała osiem­dzie­siąt lat, choć zacho­wała spraw­ność aż do końca. Z rzadka skar­żyła się na cokol­wiek. Codzien­nie rano cho­dziła na zakupy z weł­nianą torbą prze­wie­szoną przez ramię, wspie­ra­jąc się na drew­nia­nej lasce. Z jej kuchni naj­czę­ściej docho­dził zapach ryb, podob­nie jak z więk­szo­ści kuchni New­port. Poza darami oce­anu można też było u niej dostać bara­ninę; pomię­dzy suro­wymi ska­łami na wszyst­kich Fin­ne­ga­nach wypa­sano owce.

Po dwóch pró­bach korzy­sta­nia z kuchni pani Magee zaczą­łem się sto­ło­wać w poło­żo­nym nie­da­leko pubie, gdzie z rado­ścią wsze­dłem w mono­to­nię irish stew i fish and chips. Polu­bi­łem to pro­ste jedze­nie, popi­jane guin­nes­sem. Toby McGraw goto­wał dobrze, choć nie­wy­myśl­nie. Chciał­bym powie­dzieć, że Fin­ne­gany słyną ze zna­ko­mi­tej bara­niny, ale te wyspy z niczego nie słyną; choć bara­nina jest tu wyborna.

O prze­mia­nie ducho­wej

Kiedy pierw­szego dnia po przy­by­ciu obsze­dłem całą wyspę, posmut­nia­łem. Wyglą­dała jak wię­zie­nie, a ja poczu­łem się jak Napo­leon na Świę­tej Hele­nie. Za wzgó­rzem, na któ­rym stał gmach uni­wer­sy­tetu, znaj­do­wało się urwi­sko, o które roz­bi­jały się fale. Byłem odcięty od świata. Ale nie trwa­łem długo w tym przy­gnę­bie­niu. Nie należę do ludzi, któ­rzy łatwo popa­dają w depre­sję, na ogół sta­ram się dostrzec w swo­ich prze­ży­ciach pozy­tywną stronę. Nie zawsze jest to łatwe, ale drogą wytrwa­łego tre­ningu udo­sko­na­li­łem tę posia­daną od dziecka umie­jęt­ność.

Posta­no­wi­łem, że odosob­nie­nie dobrze mi zrobi, usu­nię­cie się z zawrot­nego pędu współ­cze­snego świata pozwoli prze­my­śleć wła­sne życie i zoba­czyć, co w nim jest istot­nego. Poczu­łem się jak pustel­nik, który dobro­wol­nie oddala się od ludz­kich sku­pisk, by w samot­no­ści prze­mie­rzać roz­le­głe prze­strze­nie wła­snej duszy, szu­ka­jąc spo­koju i Boga. Ja nie wie­rzy­łem w Boga, ale plany wędró­wek po licz­nych i nie­zna­nych mi zauł­kach mego boga­tego wnę­trza bar­dzo mnie eks­cy­to­wały. Liczy­łem, że wrócę z Fin­ne­ga­nów mądrzej­szy i doj­rzal­szy; nie pomy­li­łem się i tak też się stało.

Wiele spraw zro­zu­mia­łem i prze­my­śla­łem, prze­war­to­ścio­wa­łem też sporo daw­nych sądów i pozby­łem się wielu fał­szy­wych mnie­mań. Z rado­ścią zrzu­ca­łem resztki daw­nego sie­bie niczym wylinkę, otrzą­sa­jąc się z nagro­ma­dzo­nych warstw ducho­wego brudu. Przede wszyst­kim zaś poświę­ci­łem się pracy, nie mogąc już szu­kać wymó­wek w codzien­nym zago­nie­niu.

O pracy

Do moich obo­wiąz­ków nale­żało prze­pro­wa­dze­nie czte­rech godzin zajęć tygo­dniowo, przy­go­to­wa­nie ich, a także pozo­sta­wa­nie do dys­po­zy­cji stu­den­tów przez dwie godziny w tygo­dniu. Raz na tydzień dzie­kan O’Grady zwo­ły­wał zebra­nie wszyst­kich wykła­dow­ców. Pod­czas niego roz­ma­wia­li­śmy o spra­wach nauko­wych i orga­ni­za­cyj­nych. Kolejni zapro­szeni wykła­dowcy pre­zen­to­wali spo­łecz­no­ści uczo­nych swoje pro­jekty badaw­cze, po czym szli­śmy na obiad do wspa­nia­łej ryb­nej restau­ra­cji, którą pro­wa­dzono w hotelu Bren­dan’s Toe przy samym por­cie.

Lubi­łem te popo­łu­dniowe godziny, kiedy sie­dzie­li­śmy po posiłku w fote­lach obszer­nego lobby, pali­li­śmy fajki i roz­ma­wia­li­śmy o wyso­kiej kul­tu­rze. Czu­łem, że tu, na zapo­mnia­nych nawet przez mete­oro­lo­gów rubie­żach, bije serce świata Zachodu. I gdyby ktoś zaj­rzał przez zapa­ro­wane okna hotelu do jego wnę­trza, z pew­no­ścią potwier­dziłby moje słowa. Męż­czyźni ubrani w twe­edowe mary­narki, poważne dys­ku­sje i ta nie­skrę­po­wana post­mo­der­ni­zmem szczera miłość do lite­ra­tury i sztuki. Może byli­śmy naiwni, może byli­śmy ana­chro­niczni. Ale w tamte popo­łu­dnia to nie miało żad­nego zna­cze­nia. Czu­li­śmy się straż­ni­kami upa­da­ją­cego impe­rium, spad­ko­bier­cami wciąż żywej tra­dy­cji.

Jak widać, wszyst­kie moje zaję­cia prze­wi­dziane kon­trak­tem mogły mi wypeł­nić co naj­wy­żej jeden dzień. Resztę czasu mia­łem dla sie­bie i posta­no­wi­łem usiąść do mono­gra­fii, któ­rej pro­jekt koła­tał się po mojej gło­wie od kilku lat. Zgła­sza­jąc się do pro­gramu wymiany mię­dzy­uczel­nia­nej, zapro­po­no­wa­łem cykl wykła­dów poświę­cony Fili­powi Włócz­ni­kowi, wybit­nemu pol­skiemu pisa­rzowi fan­ta­stycz­nemu. Twór­czość tego feto­wa­nego w kraju i nie­stety nie­zna­nego poza jego gra­ni­cami pro­za­ika zasłu­gi­wała na rze­telne opra­co­wa­nie. Jego zma­ga­nia z demo­nami wyobraźni doma­gały się dogłęb­nego zba­da­nia. Roz­pi­sana na kil­ka­na­ście wykła­dów pro­ble­ma­tyka zaczęła mi się z cza­sem roz­ra­stać i kolejne puste dni na Fin­ne­ga­nach zaowo­co­wały wykry­sta­li­zo­wa­niem się goto­wego planu mono­gra­fii. Zabra­łem ze sobą oczy­wi­ście wszyst­kie dzieła Włócz­nika, w kom­pu­te­rze mia­łem recen­zje jego powie­ści i nie­liczne poświę­cone mu w Pol­sce szer­sze omó­wie­nia (z czego więk­szość sta­no­wiły moje wła­sne arty­kuły).

I tak, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, pomysł – który miał być tylko pre­tek­stem do wyrwa­nia się na kilka mie­sięcy z dusz­nego śro­do­wi­ska macie­rzy­stego wydziału – stał się przy­godą, która wypeł­niła mi krót­kie dni i dłu­gie noce w New­port. Do późna sie­dzia­łem przy biurku i stu­ka­jąc w kla­wia­turę lap­topa, wni­ka­łem coraz głę­biej w wymy­ślone światy Filipa Włócz­nika. Nie muszę doda­wać, że kil­ka­krot­nie zmie­nia­łem swój pogląd na jego twór­czość, a pogłę­biony namysł nad tek­stami źró­dło­wymi wywró­cił nie tylko moje wcze­śniej­sze inter­pre­ta­cje, ale też całą kra­jową recep­cję pisa­rza. Cie­szy­łem się jak każdy huma­ni­sta na tę małą i nie­winną rewo­lu­cję, którą roz­pę­tam publi­ka­cją mojej skrom­nej mono­gra­fii. Dni mijały szybko, a macki melan­cho­lii trzy­mały się z dala od mej izdebki na pod­da­szu.

O wdo­wich ple­cach

Mam świa­do­mość, że powyż­sze aka­pity pozwo­liły uważ­nemu czy­tel­ni­kowi zorien­to­wać się, z kim ma do czy­nie­nia. Ten lapi­darny wstęp nie­na­chal­nie szki­cuje syl­wetkę mło­dego i uta­len­to­wa­nego huma­ni­sty, obda­rzo­nego żywą inte­li­gen­cją, tak­tem i poczu­ciem este­tyki; roz­ko­cha­nego w tra­dy­cji i wie­rzą­cego w dawne war­to­ści; skrom­nego, choć prze­cież świa­do­mego swej war­to­ści i kieł­ku­ją­cej wiel­ko­ści. Jeśli czy­tel­nik zaczął wyobra­żać sobie taką wła­śnie postać, to śpie­szę zapew­nić go, że to wszystko prawda.

Dla­tego też z nie­ja­kimi opo­rami muszę wpro­wa­dzić w tę opo­wieść obcą nutę, mając świa­do­mość, że może ona zafał­szo­wać wio­dący temat muzyczny. Otóż już w pierw­szych dniach mego pobytu na Fin­ne­ga­nach gospo­dyni, dobra pani Magee, zwró­ciła się do mnie z nie­winną na pozór pro­po­zy­cją. Kiedy, korzy­sta­jąc z jej uprzej­mo­ści, parzy­łem sobie her­batę w kuchni, bez­sze­lest­nie zaszła mnie od tyłu i zagad­nęła o zdro­wie. Wpraw­nie popro­wa­dzi­łem kon­wer­sa­cję, nawią­zu­jąc do bie­żą­cych warun­ków pogo­do­wych, lokal­nego kli­matu i wpływu tych czyn­ni­ków na kon­dy­cję psy­cho­fi­zyczną czło­wieka. Słu­chała mnie z uwagą, przy­zwy­cza­jona do prze­by­wa­nia w towa­rzy­stwie osób grun­tow­nie wykształ­co­nych i potra­fiąca czer­pać z ich wie­dzy. Ja mówi­łem, ona słu­chała, wpa­trzona. Zato­czy­łem reto­ryczne koło i powró­ci­łem bły­sko­tli­wie do jej pyta­nia:

— A jak tam zdro­wie?

Wtedy pani Magee wes­tchnęła i zaczęła uskar­żać się na chro­niczne bóle ple­ców. Jak wszy­scy pro­ści ludzie, nie­przy­zwy­cza­jeni do traf­nego nazy­wa­nia wła­snych prze­żyć, ta wdowa po wie­lo­ryb­niku poma­gała sobie gestami i mimiką, wska­zu­jąc bolące miej­sca i pró­bu­jąc gry­ma­sami oddać cha­rak­ter bólu. Kiwa­łem głową ze zro­zu­mie­niem, oczy­wi­ście powstrzy­mu­jąc zło­śliwe komen­ta­rze pod adre­sem jej środ­ków wyrazu.

— Czy mogę mieć do pana nie­wielką prośbę? — zapy­tała na koniec.

— Zro­bię wszystko co w mojej mocy — odpar­łem odru­chowo, kie­ro­wany wła­snym dobrym wycho­wa­niem.

— Mógłby mi pan nasma­ro­wać plecy? To przy­nosi ulgę.

Po chwili sie­dzie­li­śmy na sofie, a pani Magee zachwa­lała sku­tecz­ność lokal­nego spe­cy­fiku, pach­ną­cej wodo­ro­stami maści. I wtedy nie­ocze­ki­wa­nie miało miej­sce pewne zda­rze­nie, które bez odpo­wied­niego komen­ta­rza mogłoby zostać przez czy­tel­nika nie­wła­ści­wie zro­zu­miane. Otóż moja gospo­dyni bez uprze­dze­nia jed­nym ruchem ścią­gnęła swe­ter i bluzkę, obna­ża­jąc się do pasa.

— Przed panem jak przed dok­to­rem, nie ma się czego wsty­dzić — powie­działa, przy­su­wa­jąc się do mnie.

Nie muszę doda­wać, jak nie­zręcz­nie się poczu­łem. Oto sie­dzia­łem sam na sam z pół­nagą fin­ne­gań­ską sta­ruszką, wdową po wie­lo­ryb­niku, wokół pach­niało wodo­ro­stami, a ja, zakło­po­tany, patrzy­łem na jej pomarsz­czone ciało. Z natury jestem opa­no­wany i nie­wiele rze­czy potrafi wypro­wa­dzić mnie z rów­no­wagi, wtedy jed­nak – nieco skon­fun­do­wany – zaczą­łem wyja­śniać róż­nicę pomię­dzy dok­to­rem medy­cyny (MD) a dok­to­rem filo­zo­fii (PhD), któ­rym w isto­cie byłem.

— Pro­szę wcie­rać — zaor­dy­no­wała moja gospo­dyni i usia­dła tyłem do mnie.

Drżą­cymi dłońmi zaczą­łem nakła­dać tłu­stą maść na jej plecy, a pani Magee mru­czała z zado­wo­le­nia i wygi­nała grzbiet, z rado­ścią pod­da­jąc się temu wymu­szo­nemu pod­stę­pem masa­żowi. Nie muszę wyja­śniać, że ta dwu­znaczna sytu­acja nie miała dla mnie ero­tycz­nego cha­rak­teru, sta­ra­łem się jed­nak wywią­zać ze swej roli sumien­nie. Płyn­nymi ruchami wcie­ra­łem tajem­ni­czą sub­stan­cję w pomarsz­czoną skórę, nie omi­ja­jąc regio­nów, które napa­wały mnie pew­nym nie­po­ko­jem. Zaci­sną­łem zęby i nio­słem pomoc sta­rej kobie­cie.

Nie wiem, ile to wszystko trwało, ale nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że za długo. Po pew­nym cza­sie, kiedy moje palce zmę­czyły się na tyle, że musia­łem prze­stać, pani Magee odwró­ciła się do mnie, nakryła twe­edo­wym ple­dem i wylew­nie podzię­ko­wała.

— Nawet pan nie wie, jaka jestem wdzięczna, tak trudno jest sta­rej, samot­nej kobie­cie. Nie­wielu jest goto­wych przy­nieść jej ulgę w cier­pie­niu, te chwile wiele dla mnie zna­czą.

Sie­działa przede mną, owi­nięta kocem, ale na­dal pół­naga, swo­bodna, uśmiech­nięta, roz­luź­niona. Wcho­dząc jej w słowo, zwięźle wytłu­ma­czy­łem, jak ważne bada­nia pro­wa­dzę nad twór­czo­ścią Filipa Włócz­nika, jak bli­sko jestem epo­ko­wego odkry­cia, jak bar­dzo potrze­buję sku­pie­nia i jak cenię sobie spo­kój, który zapew­nia mi jako gospo­dyni. Mówiąc to, wsta­łem i zaczą­łem się wyco­fy­wać w stronę scho­dów. Wresz­cie, bez­pieczny już, poże­gna­łem się i czmych­ną­łem.

Liczy­łem wów­czas, że podobna sytu­acja ni­gdy się nie powtó­rzy. Muszę jed­nak teraz przy­znać, że gdyby rze­czy­wi­ście tak się stało, a zda­rze­nie owo prze­szło do histo­rii mego pobytu na Fin­ne­ga­nach na pra­wach epi­zodu, uznał­bym wów­czas za wska­zane w ogóle pomi­nąć je mil­cze­niem. By­naj­mniej nie dla­tego, że to wspo­mnie­nie zawsty­dza mnie w jakim­kol­wiek stop­niu lub sta­wia w nie­ko­rzyst­nym świe­tle, lecz z powodu jego nie­waż­no­ści dla całej opo­wie­ści. Wytrawny gawę­dziarz musi umieć rezy­gno­wać ze szcze­gó­łów, które nic nie wno­szą, aby nie nudzić i umie­jęt­nie budo­wać napię­cie. I nie wąt­pię, że uważny czy­tel­nik zdą­żył już zauwa­żyć te cechy w mojej histo­rii. Dzielę się tu tylko spra­wami istot­nymi i zapew­niam, że zwię­dłe piersi pani Magee do nich nie należą.

Liczy­łem więc na epi­zo­dyczny cha­rak­ter tego zda­rze­nia, jed­nak sprawy przy­brały nieco inny obrót.

O twe­edo­wej czapce

Wspo­mnia­łem, że na par­te­rze znaj­do­wał się sklep z twe­edem. Nie była to jed­nak infor­ma­cja ści­sła, gdyż jego witryna znaj­do­wała się obok domku, w któ­rym miesz­kała pani Magee. Żeby nie kom­pli­ko­wać czy­tel­ni­kowi topo­gra­fii, który to zabieg czę­sto utrud­nia lek­turę, posta­no­wi­łem sto­pić te dwa budynki w jeden. Jed­nak po pew­nym namy­śle uzna­łem, że moja opo­wieść musi być praw­dziwa. W fik­cji lite­rac­kiej nie ma zna­cze­nia, gdzie znaj­do­wał się skle­pik pana How­lina, ale ta opo­wieść ma być histo­rią mojego życia, moich dłu­gich czte­rech mie­sięcy spę­dzo­nych na Fin­ne­ga­nach. I choćby taka dro­bia­zgo­wość oka­zała się dla nar­ra­cji nie­po­ręczna, a dla czy­tel­nika iry­tu­jąca, muszę jed­nak roz­dzie­lić te dwa budynki. Ina­czej nie mogę.

Idąc od portu, mniej wię­cej w poło­wie Main Street, naj­pierw mija się dom pani Magee, opa­trzony nume­rem dwu­dzie­stym, a następ­nie (pod dwu­dziestką dwójką) pro­wa­dzi swój skle­pik pan How­lin. Nie znam się na tkac­twie i kra­wiec­twie, ale zapew­niono mnie, że pocho­dząca z tych wysp wełna należy do naj­bar­dziej cenio­nych na świe­cie. Naj­zna­ko­mit­sze marki kupują przę­dzę na Hebry­dach Zewnętrz­nych. Ta z Fin­ne­ga­nów jest mniej popu­larna, ale rów­nie dosko­nała. Pan How­lin kupuje mate­riały od trzech miej­sco­wych tka­czy, sam z synem szyje gar­ni­tury i kasz­kiety.

Do tegoż skle­piku i zakładu kra­wiec­kiego w jed­nym skie­ro­wa­łem swoje kroki dru­giego dnia po przy­by­ciu. Nie byłem jakoś szcze­gól­nie zain­te­re­so­wany twe­edem, ale w New­port nie znaj­dziemy wielu rze­czy do zoba­cze­nia. Naci­sną­łem klamkę i wsze­dłem w cia­sny świat zie­lo­nych mary­na­rek i brą­zo­wych kami­ze­lek. Na pół­kach po lewej stro­nie leżały bele mate­riału, a po pra­wej, na wie­sza­kach, wisiały gotowe ubra­nia. Pomię­dzy tym wszyst­kim pozna­łem ją.

— Myśli pan, że dobrze leży? — zapy­tał nagle kobiecy głos. Jego wła­ści­cielka wynu­rzyła się po chwili spo­mię­dzy twe­edów.

Miała na sobie czapkę, którą zna­łem z fil­mów o Sher­locku Hol­me­sie – z dwoma dasz­kami i wią­za­nymi na szczy­cie nausz­ni­kami. Spoj­rza­łem na nią i onie­mia­łem. Spod daszka patrzyły na mnie uważ­nie ciemne oczy, a przez lewy poli­czek bie­gła ohydna bli­zna, która przy­ku­wała wzrok. Sta­ra­łem się nie patrzeć, ale nie potra­fi­łem. Bli­zna zaczy­nała się u nasady nosa i nie­rów­nym zyg­za­kiem szła aż do kości żuchwy, szpe­cąc całą twarz.

— Może być? — powtó­rzyła dziew­czyna.

— Zna­ko­mi­cie, zna­ko­mi­cie — wydu­ka­łem, uda­jąc, że patrzę na nakry­cie głowy.

— Pro­szę nie kła­mać.

— Nie kła­mię! — zapew­ni­łem ener­gicz­nie.

— Jadranka Vido­vić — powie­działa nie­ocze­ki­wa­nie, wycią­ga­jąc dłoń.

Przed­sta­wi­łem się i wyszli­śmy ze sklepu. Czapka wylą­do­wała z powro­tem na półce.

O Jadrance

Jadranka Vido­vić była jedną z dwóch kobiet wykła­da­ją­cych w St. Bren­dan. Druga to Irlandka o nie­moż­li­wym do wymó­wie­nia gaelic­kim imie­niu Sadhbh. Jadranka pocho­dziła z Chor­wa­cji, choć od lat miesz­kała w Niem­czech. W St. Bren­dan pro­wa­dziła cykl wykła­dów poświę­co­nych moty­wowi wino­ro­śli we współ­cze­snej pro­zie Bał­ka­nów. Jej zaję­cia cie­szyły się wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, czego skry­cie zazdro­ści­łem, gdyż na mój kurs uczęsz­czało zale­d­wie pięć osób. Póź­niej wie­lo­krot­nie dała się poznać jako osoba bystra i inte­li­gentna. Potra­fiła opo­wia­dać o swoim pro­jek­cie z taką pasją, że mogłem jej słu­chać godzi­nami.

O pocho­dze­nie bli­zny, rzecz jasna, nie pyta­łem, gdyż podej­rze­wa­łem, że skrywa się za nią jakaś ponura histo­ria wojenna, o któ­rej dok­tor Vido­vić nie chce opo­wia­dać. W rela­cjach z kobie­tami zawsze zresztą sta­ra­łem się kie­ro­wać tak­tem i deli­kat­no­ścią, na ile oczy­wi­ście było to moż­liwe.

Znam się na ludziach, od razu zauwa­żam rze­czy, które dla wielu innych pozo­stają nie­wi­doczne. Ta prze­ni­kli­wość uchro­niła mnie wie­lo­krot­nie przed poważ­nymi błę­dami i nie­po­ro­zu­mie­niami, które tak czę­sto towa­rzy­szą naszym rela­cjom mię­dzy­ludz­kim. Tak było i tym razem. Uda­łem więc owego dnia, że nie zauwa­żam żad­nej skazy na jej twa­rzy, i spa­ce­rem ruszy­li­śmy w stronę portu. Posta­no­wi­łem przy naj­bliż­szej oka­zji kupić czapkę, którą Jadranka mie­rzyła u pana How­lina, i poda­ro­wać ją jej w pre­zen­cie. Drobny upo­mi­nek, który mógł ucie­szyć tę oszpe­coną i zapewne wielce nie­szczę­śliwą kobietę.