Stasi i wilk - David Young - ebook + książka

Stasi i wilk ebook

David Young

4,0

Opis

Po tym, jak odmówiła pracy dla Stasi, Karin Müller została zesłana do nudnej papierkowej roboty. Jednak ani szefostwo Milicji, ani Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego o niej nie zapomniało. W Halle-Neustadt, pokazowym nowym mieście socjalistycznym, ginie porwane dziecko, a władze chcą po cichu wyjaśnić sprawę. Karin Müller zostaje wysłana, by ponownie prowadzić śledztwo pod ścisłym nadzorem Stasi. Próbując nagiąć granice tego, co praworządne, szybko okazuje się, że w labiryncie blokowisk z wielkiej płyty czają się liczne tajemnice, znikają kolejne dzieci, a sama bohaterka musi sobie radzić z naciskami z góry, pozbawionym poszlak śledztwem i bolesnymi wspomnieniami.

Rzucona na front sprawy zaginionych bliźniąt, przemierza bezimienne ulice zbudowanego z wielkiej płyty miasta, które, choć młode i pachnące jeszcze świeżym tynkiem, skrywa mroczne tajemnice z nieodległej przeszłości.

Stasi i wilk to opowieść o tym, jak trudno jest zapomnieć bolesną przeszłość, nawet w miejscach podporządkowanych świetlanej przyszłości, jaką zaprojektowały władze NRD swoim obywatelom. Karin Müller mierzy się nie tylko z trudnym śledztwem, ale i balansuje na granicy tego, co dozwolone. Jednocześnie w jej życiu osobistym zachodzą zmiany, których się nie spodziewała…

David Young urodził się w okolicach Hull. Porzucił studia przyrodnicze na Uniwersytecie Bristolskim i przeniósł się na studia humanistyczne. Żeby przeżyć, zajmował się czyszczeniem promowych toalet i kierował ciężarówką rozwożącą mięso. W końcu zajął się dziennikarstwem – pisał dla gazet lokalnych, później dla agencji informacyjnych w Londynie, wreszcie dla newsroomów międzynarodowych stacji radiowych i telewizyjnych. Zadebiutował powieścią Stasi i dziecko (Marginesy 2016), która spotkała się ze znakomitym przyjęciem i otrzymała wiele nominacji do ważnych nagród.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (13 ocen)
4
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część nie odstająca od poprzedniczki- przy czytaniu "syndrom jeszcze jednego rozdziału".I żal że reszta z serii nie została wydana w Polsce.
00

Popularność




Tytuł oryginału STASI WOLF
Przekład KATARZYNA SOSNOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych AGNIESZKA WRZOSEK
Zdjęcie na okładce © Agencja Fotograficzna Caro / Alamy Stock Photo
Łamanie | manufaktu-ar.com
Stasi Wolf Copyright © David Young 2017 Copyright © for the translation by Katarzyna Sosnowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-44-7
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Stephanie, Scarlett i Fergusa

Wstęp

Oto druga część mojej serii kryminalnych thrillerów o porucznik Karin Müller. Ich akcja rozgrywa się w komunistycznej Niemieckiej Republice Demokratycznej w połowie lat siedemdziesiątych XX wieku. Wydarzenia rozpoczynają się kilka miesięcy po zakończeniu sprawy opisanej w pierwszej powieści, Stasi i dziecko, ale – podobnie jak tamta – są samodzielną historią w obrębie serii i starałem się napisać ją tak, by czytelnicy, którzy nie zetknęli się z poprzednią książką, nie czuli, że cokolwiek tracą, i czerpali przyjemność z lektury.

Ci, którzy czytaliStasi i dziecko, znają już pewne informacje ze wstępu do tamtej powieści, więc przepraszam ich za powtórzenie.

Niemcy Wschodnie – kraj zwany oficjalnie Niemiecką Republiką Demokratyczną (NRD), po niemiecku Deutsche Demokratische Republik (DDR), był komunistycznym państwem utworzonym po zakończeniu II wojny światowej i zdominowanym przez Związek Radziecki. W bloku wschodnim mógł się pochwalić jednym z najwyższych poziomów życia i chociaż politycznie był marionetką Moskwy, codzienność jego mieszkańców pozytywnie różniła się od standardów radzieckich.

Moja główna bohaterka, Karin Müller, jest porucznikiem w państwowych organach policyjnych – Milicji Ludowej (Volkspolizei, Vopo) – chociaż jako detektyw w wydziale zabójstw pracuje dla jej wydziału kryminalnego (Kriminalpolizei, Kripo).

Ogromne wpływy w państwie miały tajne służby, czyli Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego, powszechnie znane jako Stasi.

Niektóre fakty dotyczące prawdziwych wydrzeń wykorzystanych w powieści zostały zmienione. Szczegóły podaję w nocie od autora na końcu książki.

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali Stasi i dziecko, zwłaszcza tym, którzy o tej książce pisali i ją recenzowali. To wspaniałe (i nieco obezwładniające), że od tak wielu osób otrzymałem za nią podziękowania. Chociaż nie napisałem książki dla podziękowań, cieszę się ze wszystkich listów i mejli.

Kontakt do mnie oraz więcej informacji znajdziecie na mojej stronie internetowej www.stasichild.com oraz na Twitterze @djy_writer.

Dziękuję, że mnie czytacie!

D.Y. (luty 2017)

Prolog

LIPIEC 1945

HALLE-BRUCKDORF, OKUPOWANE NIEMCY

Gdy przesuwasz ciało na skalnej półce, by zyskać trochę miejsca, czujesz pieczenie w nodze. Frau Sultemeier spadła na ciebie tej niekończącej się nocy. Podziemny tłok, przebywanie z innymi w ciasnocie opuszczonej kopalni, zapewnia nieco ciepła i być może odrobinę nieuzasadnionego poczucia bezpieczeństwa. Czujesz się niezbyt lojalna, gdy nieznacznie się poruszając, zdobywasz więcej przestrzeni. Szukasz miejsca w ciemności, bo tutaj słońce nigdy nie dociera, nawet za dnia. Nie odważysz się postawić nogi, bo wiesz, że buty znowu napełnią się zimną, brudną od węgla wodą, a ból stanie się nie do wytrzymania. Słyszysz ten szmer – wodę cieknącą ze wszystkich miejsc, wsączającą się w każde zadrapanie i każdą ranę. Nie widzisz jej, ale wiesz, że tam jest.

Sultemeier odchrząkuje, ale się nie budzi. Prawie chciałabyś, żeby jednak otworzyła oczy. Chcesz z kimś porozmawiać. Żeby ktoś ci powiedział, że wszystko będzie dobrze. Dagna by tak zrobiła. Młodsza siostra, która nigdy niczego się nie bała. Ani warkotu bombowców, ani wybuchów, ognia na niebie czy chmur kurzu i gruzu. Mówiła tylko: „Jesteśmy. Nadal żyjemy. Podziękuj za to i czekaj, aż się polepszy”. Ale Dagny tutaj nie ma. Poszła z innymi. Słyszała – wszystkie słyszałyśmy – historie, które opowiadano nam w Związku Niemieckich Dziewcząt. O tym, że żołnierze Armii Czerwonej są gorsi od zwierząt, że gwałcą i rozdzierają ciało kawałek po kawałku. Inne nie chciały się przekonać, czy to prawda, więc spróbowały dotrzeć do strefy amerykańskiej.

Sultemeier znowu chrząka. Obejmuje cię ramieniem, jakbyś była jej kochankiem. FrauSultemeier, ta żałosna stara sklepikara, która przed wojną wpuszczała do swojego sklepu najwyżej dwoje dzieci naraz. Bezbłędnie przyłapywała cię, gdy chciałaś przywłaszczyć sobie jednego cukierka, bo myślałaś, że patrzy w drugą stronę. Jak większość tych tutaj była za stara, by uciekać. A ty po prostu nie mogłaś pójść, bo ostatni nalot bombowy Brytyjczyków zakończył się dla ciebie zranieniem nogi. Musiałaś więc zejść tu z nimi. Do starej kopalni węgla brunatnego. Przeważnie wydzierano go prosto z ziemi wielkimi maszynami. Karmiono nim tę niekończącą się wojnę, która kiedyś wydawała się czymś tak chwalebnym. Potem stała się czymś brudnym, znienawidzonym, wysysającym wszystkie siły. Ale wy, Kinder des Krieges, dzieci tej wojny, już wcześniej dowiedziałyście się o istnieniu tej kopalni – nazywałyście ją jaskinią. Bawiłyście się tutaj przed wojną. Ty i twoja siostra Dagna wprawiałyście w osłupienie waszą Muttiprzynoszonym do domu brudem. „Czarne jak Murzynki” – śmiała się, klepiąc was po pupach, gdy biegłyście do wanny. Już jej nie ma, oczywiście. Umarła... Kiedy to było? Rok temu? Dwa lata? A ty nadal nie widziałaś żadnego czarnoskórego, chyba że w książkach. Zastanawiasz się, czy jakiegoś zobaczysz w rzeczywistości. Zastanawiasz się, czy uda ci się ujść stąd z życiem.

Najpierw widzisz światło latarek, potem słyszysz krzyki w obcym języku i chlupot wody tryskającej spod butów. Frau Sultemeier natychmiast się budzi, przyciska cię swoimi kościstymi rękami. Myślisz, że chce cię bronić. Masz taką nadzieję. Czujesz drżenie wywołane przez strach, przechodzi z jej ciała na twoje.

Światło latarki trafia cię prosto w twarz, przesuwając się szybko po szeregu babć, starych panien i wdów. Kobiety, które przeżyły za wiele wiosen. Za wiele zim. Wszystkie poza tobą. Ty widziałaś tylko trzynaście zim – to twoje czternaste lato.

– Frauen! Herkommen! – Słowiańska wymowa zniekształca niemieckie wyrazy, ale przekaz jest jasny. Kobiety mają wyjść.

Nagle Sultemeier, ta stara wiedźma, wypycha cię przed szereg. Uświadamiasz sobie, że trzymała cię tak mocno nie po to, by cię chronić. Chciała zapobiec twojej ucieczce.

– Tutaj, tutaj! – woła. Światło latarki zawraca w twoją stronę. – Weźcie tę dziewczynę. Jest młoda, ładna, popatrz tylko! – Podnosi twój podbródek, przytrzymuje ręce, którymi chcesz osłonić oczy przed światłem.

– Nie! – krzyczysz. – Nie, nie pójdę. Nie chcę! – Ale radziecki żołnierz już ciągnie cię do siebie. Widzisz jego twarz po raz pierwszy, w ostrym świetle latarki. Jego dzikie słowiańskie rysy. Zupełnie takie, jakie opisywał Führer. Na tej twarzy maluje się głód. Potrzeba. Jest głodny ciebie, potrzebuje właśnie ciebie.

Powtarza wezwanie, tym razem po rosyjsku: Prichoditie!

– Nie rozumiem – odpowiadasz. – Mam tylko trzynaście lat.

– Komm mit mir!

Chodź ze mną. Nie musi ci rozkazywać, po prostu ciągnie cię przez zalaną kopalnię, twoje niedożywione nastoletnie ciało prawie nic nie waży. Z każdym krokiem ból przeszywa twoją stopę. Słyszysz śmiech jego towarzyszy.

– Ładna dziewczynka – drażnią się. – Ładna dziewczynka.

Dopiero co zapadł zmrok, ale resztki światła na zewnątrz i tak cię oślepiają. Żołnierze. Żołnierze. Wszędzie. Śmieją się. Gwiżdżą. Przesyłają całusy. Próbujesz iść, ale ciągle się potykasz, a on trzyma cię mocno. Czujesz, że się zmoczyłaś.

Zabiera cię do budy. Do tej rozpadającej się, na wpół zardzewiałej metalowej budy, w której ty i Dagna bawiłyście się przed wojną, zanim rozpętało się to piekło. Odgrywałaś panią domu, a ona była twoją niegrzeczną córką, która psociła, by tylko dać ci pretekst do karcenia. Żołnierz wpycha cię do środka, rzuca na ziemię i kopniakiem zamyka za sobą drzwi.

– Ładna dziewczynka. – Naśladuje zwierzęcą aprobatę towarzyszy, gdy przez chwilę zatrzymuje na tobie wzrok. – Ładna dziewczynka.

Przesuwasz się do tyłu, na sam koniec budy, przez brud i gruz. Widzisz, jak odpina pasek, potem przechyla się w twoją stronę, a jego spodnie opadają na ziemię. Jest już na tobie. Zdziera z ciebie ubranie, przytrzymuje cię za ramiona, jego śmierdzący oddech napiera na twoją twarz w poszukiwaniu pocałunku.

I się poddajesz. Po prostu opadasz na plecy i pozwalasz mu robić, co chce. Cokolwiek mu przyjdzie na myśl.

Zaraz po tym, jak skończył, chce zaczynać od początku. Wtedy otwierają się drzwi i wchodzi kolejny żołnierz. Patrzy na ciebie z tym samym głodem w oczach. Przez mgłę bólu, przez wstyd i smród nieumytego mężczyzny uświadamiasz sobie, że to, co ci powiedzieli w Związku Niemieckich Dziewcząt, było prawdą.

Führer mówił prawdę.

Żołnierze Armii Czerwonej rzeczywiście są gorsi niż zwierzęta.

1

LIPIEC 1975

BERLIN

Porucznik Karin Müller nie odrywała wzroku od pryszczatego młodzieńca siedzącego naprzeciwko niej w pokoju przesłuchań przy Keibelstrasse. Odpowiadał jej spojrzeniem spod przetłuszczonych, długich do ramion czarnych włosów. Spojrzenie było tak bezczelne, że wręcz obawiała się, co się stanie z chłopakiem w trakcie jego pobytu w areszcie śledczym Milicji Ludowej.

Dotychczas się nie odzywała. Teraz pociągnęła nosem i spojrzała w notatki.

– Nazywasz się Stefan Lautenberg, masz dziewiętnaście lat, zameldowany w stolicy, na Fischerinsel, mieszkanie numer trzy tysiące dziewiętnaście, blok numer czterysta trzydzieści jeden. Zgadza się?

– Wiesz, że tak.

– Grasz na gitarze w zespole pop o nazwie... – Znowu zerknęła do notatek. – Hell Twister. Zgadza się?

Młodzieniec tylko westchnął, jakby z rezygnacją.

– Zgadza się? – powtórzyła milicjantka.

– Jesteśmy zespołem rockowym – powiedział z naciskiem na ostatnie słowo.

– Hmmm. – Müller odnotowała to sprostowanie.

Nie chodziło jej o to, by oddać sprawiedliwość chłopakowi, chociaż czuła do niego sympatię. Miała wrażenie, że nie powinno go tu być, nie powinna go przesłuchiwać, uważała, że nie zgłosiła się do pracy tego rodzaju. Była detektywem zajmującym się zabójstwami. Pierwszą kobietą, która stanęła na czele takiego zespołu w całej Republice Demokratycznej. Dobrze się tam spisywała – przynajmniej we własnym mniemaniu – a teraz przenieśli ją tutaj, gdzie musiała wykonywać te okropne zadania zwykłego milicjanta. Westchnęła, zablokowała długopis i odłożyła go na stół.

– Słuchaj, Stefan, możesz mi to ułatwić albo utrudnić. Jeśli przyznasz się do zarzutów, dostaniesz ostrzeżenie i cię zwolnimy. I możesz wrócić do gry z tymi... – Znowu zerknęła do notatek. Zapamiętała nazwę grupy, ale nie chciała dać mu satysfakcji i się z tym zdradzić. – Z tymi Hell Twister. W każdej chwili. Albo mi to utrudnisz, odegrasz cwaniaczka. Wtedy zamkniemy cię w celi na tak długo, jak nam się spodoba. Wszelkie nadzieje na studia, na porządną pracę, cóż... to już będzie dla ciebie historia.

– Porządna praca, towarzyszko porucznik? – prychnął Lautenberg. Dwa ostatnie słowa wymówił z sarkazmem. – W tym gównianym kraiku? – Pokręcił głową i się uśmiechnął.

Müller znowu westchnęła, przebiegła ręką po brudnych blond włosach, ciężkich i wilgotnych od atakującego zewsząd upału.

– Dobrze, niech będzie, jak chcesz. W niedzielę piętnastego czerwca towarzyszka Gerda Hutmacher doniosła, że Stefan Lautenberg hałasował w rodzinnym mieszkaniu: puszczał muzykę przez wzmacniacz. Gdy zwróciła mu uwagę, odpowiedział jej antysocjalistycznym żartem o tym, jak towarzysz Honecker zgubił zegarek pod łóżkiem. Zgadza się?

Młodzieniec zakaszlał. Pochylił się w stronę Müller i wytrzymał jej spojrzenie.

– Zgadza się co do joty, towarzyszko porucznik. Niestety, zgubił zegarek i pomyślał, że mu go ukradli. Poprosił więc ministra bezpieczeństwa państwowego, by przeprowadził śledztwo.

Müller położyła łokcie na stole i oparła podbródek na splecionych dłoniach. Nie chciała, by Lautenberg powtórzył jej ten żart, ale najwidoczniej do tego zmierzał.

– O ile dobrze pamiętam – kontynuował młodzieniec – towarzysz Honecker w końcu znajduje zegarek i dzwoni do ministra, by odwołać śledztwo. – Umilkł na chwilę i spojrzał twardo na Müller. – Może wy dokończycie?

Milicjantka znowu westchnęła, zmęczona tym wszystkim.

– Dobrze, więc ja to zrobię. Minister odpowiedział: „Obawiam się, że już za późno. Aresztowaliśmy dziesięć osób i wszystkie się przyznały”. – Lautenberg zakołysał się na krześle ze śmiechu.

Müller wstała. Już słyszała ten dowcip, nie śmieszył jej i na dzisiaj miała dość Stefana Lautenberga. Jak również swojej pracy.

– Straż! – krzyknęła w stronę korytarza. – Zabierzcie tego tutaj do celi.

Weszło dwóch mundurowych, jeden zakuł chłopaka w kajdanki. Lautenberg spojrzał na Müller z pogardą, gdy go wyprowadzali. Potem odwrócił się i splunął jej pod nogi.

Postanowiła przejść te parę kilometrów do swojego mieszkania przy Schönhauser Allee. Wolała to od podróży metrem lub tramwajem. Upał, który tak jej doskwierał w głównej siedzibie milicji przy Keibelstrasse, zelżał dzięki wieczornemu wiatrowi. Mimo to nie mogła otrząsnąć się z poczucia samotności i wyobcowania. W Wydziale Kryminalnym Dzielnicy Mitte, którego biura mieściły się pod wiaduktem stacji Marx-Engels-Platz, tworzyła z Wernerem Tilsnerem niewielki zespół. Zdarzyło im się pójść do łóżka, ale przede wszystkim byli przyjaciółmi. Teraz on zniknął z pola widzenia – ciągle leżał w szpitalu, po tym jak został niemal śmiertelnie postrzelony, i nie wiadomo było, kiedy wróci do służby, jeśli w ogóle. Na Keibelstrasse pracowało wielu milicjantów, ale Müller nie znała ich wystarczająco dobrze, by móc nazwać te relacje bliskimi, może z wyjątkiem technika kryminalnego Jonasa Schmidta. W tym roku pracowała z nim nad sprawą dziewczyny, której ciało znaleziono na cmentarzu.

Ampelmann, berliński ludzik z sygnalizatorów świetlnych, rozbłysnął zielonym światłem na Prenzlauer Allee. Przyspieszyła kroku. Po drodze zastanawiała się, czy jej niegdyś tak obiecująca kariera zawodowa właśnie się skończyła. Wszystko dlatego, że odmówiła podpułkownikowi Klausowi Jägerowi. Nie chciała wstąpić do Stasi, pracować z nim w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego. Powinna była wiedzieć, że tego rodzaju propozycji się nie odrzuca.

Gdy dotarła do drzwi wejściowych swojej kamienicy, wykrzywiła twarz w uśmiechu. Samochód, który obserwował ją od tygodni, wreszcie zniknął. Prawie jakby już się nie liczyła. A drzwi do mieszkania Frau Ostermann były zamknięte na głucho. Nawet ona zmęczyła się wściubianiem nosa w sprawy Müller.

Porucznik przekręciła klucz w zamku i weszła do mieszkania. Kiedyś było to gniazdko, które dzieliła z mężem Gottfriedem. Już byłym mężem. Jako wrogowi państwowemu, podejrzanemu o działalność antyrewolucyjną, pozwolono mu wyjechać na Zachód, gdzie z pewnością czekała go wspaniała kariera w zawodzie nauczycielskim. Zastanawiała się, ile czasu minie, nim władze każą jej się przenieść do mniejszego mieszkania. Była w końcu samotną rozwódką. Być może nawet będzie to milicyjny hotel pracowniczy. Przeszedł ją dreszcz. Nie mogła znieść tej myśli. Zapachniało jej powrotem do szkoły milicyjnej. Nie chciała sobie przypominać tego okresu.

Poszła prosto do sypialni, zrzuciła buty i położywszy się na łóżku, zaczęła się wpatrywać w stiuki na suficie. Musiała wziąć się w garść. Podjąć decyzję. Albo zostać w milicji i spróbować znowu pchnąć do przodu swoją karierę, albo się wycofać. W grę wchodziła tylko jedna z tych opcji. Nie da rady spędzić kolejnych dni na wyciąganiu zeznań z kretynów w rodzaju Lautenberga, którzy popełnili drobne wykroczenia przeciwko porządkowi państwowemu. Wyczerpywało ją to bardziej niż śledztwo w sprawie morderstwa.

Wzięła głęboki wdech. Miała za sobą jeden z tych dni, gdy po powrocie z pracy wylewasz żale mężowi, żonie czy rodzinie, wypuszczając parę, wyrzucając z siebie frustracje. Tyle że Gottfrieda już nie było, i to ona częściowo się do tego przyczyniła. Po raz pierwszy od dawna pomyślała o swojej rodzinie. Nie chodziło o to, że u krewnych znalazłaby jakieś wsparcie. Mieszkali setki kilometrów na południe od Berlina, w Oberhofie, i skoro nie miała ochoty odwiedzić ich w Boże Narodzenie, tym bardziej nie pojedzie tam teraz.

Przebiegła w myślach to, co wydarzyło się w górach Harzu w decydujących dniach jej ostatniego wielkiego śledztwa. Przypomniała sobie, jak próbowała odgrywać bohaterkę i wpadła wraz z Tilsnerem w pułapkę, w której on prawie stracił życie. Poszli bez wsparcia. Teraz Werner Tilsner leżał w szpitalu Charité, nie mógł mówić, nie mógł chodzić, rzadko odzyskiwał przytomność.

Wstała z łóżka. Weźmie prysznic i pójdzie go odwiedzić. To przypomni jej, że niektórzy mają gorzej niż ona. Znacznie gorzej.

2

Jeszcze nim otworzyła drzwi do sali Tilsnera, przez szybę dostrzegła, że jego stan się poprawił. Siedział w łóżku i czytał. Zazwyczaj jej czarujący zastępca nie sięgał po książki. Gdy weszła do sali, jej zdziwienie szybko się ulotniło. Tilsner błyskawicznie schował książkę pod kołdrą, starając się nie zaplątać w przewody kroplówek. Jednak Müller udało się dostrzec okładkę – to była powieść erotyczna. „A więc nic się nie zmienił” – pomyślała.

– Ka-rin – wycharczał, bo nadal miał trudności z artykulacją, choć od postrzelenia minęły cztery miesiące.

Milicjantka usiadła przy łóżku i wzięła go za rękę, uważając, by nie dotknąć podłączonej do niej rurki.

– Cieszę się, że masz się znacznie lepiej, Werner. I że czytasz, jak widzę.

Przekornie sięgnęła po ukrytą książkę, ale Tilsner przycisnął pościel i skrzywił się z bólu.

– Tak, znacz-nie le-piej. – Skinął głową. – Czy-tam. – Zerknął na nią z lekkim zawstydzeniem.

– Chciałabym powiedzieć ci to samo – westchnęła. – Ale w pracy jest okropnie, wolałabym leżeć w łóżku i czytać.

Nie mogła przecież obarczać Tilsnera swoimi problemami. Tylko że brakowało jej codziennych rozmów z dawnym zastępcą.

– Jak le-ci w... – wycharczane zdanie zostało przerwane. Dostrzegła wysiłek na twarzy kolegi. Jego mocna szczęka dopiero dostosowywała się do mówienia po długiej przerwie. – ...w biu-rze.

Twarz Müller przez chwilę wyrażała skupienie, gdy milicjantka starała się zrozumieć pytanie. Wreszcie zaskoczyła.

Zrobiła niewyraźną minę.

– Nie pracuję już przy Marx-Engels-Platz. Przenieśli mnie na Keibelstrasse. Ktoś inny przejął mój zespół. – W jej głosie zabrzmiał żal, a w oczach Tilsnera dostrzegła współczucie. – Odwalam teraz nudną robotę, którą mógłby się zająć każdy mundurowy. Odsunęli mnie, Werner. – Nachyliła się do jego ucha. – Tylko dlatego, że nie przyjęłam propozycji twojego kumpla Jägera. To chyba nie była najmądrzejsza decyzja w moim życiu.

Tilsner uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń.

– Jest-eś... na to... za... do-bra.

Znów musiała się skupić, by zrozumieć, co starał się z takim wysiłkiem powiedzieć. Gdy już do niej dotarło znaczenie słów, skrzywiła się.

– Nie szermuj komplementami. To do ciebie niepodobne.

Odwrócili głowy, gdy zaskrzypiały podwójne drzwi do sali. Tilsner miał kolejnego gościa. Był nim pułkownik Reiniger z Milicji Ludowej, który wypromował Müller, chronił ją podczas poprzedniego śledztwa, kiedy musiała działać wbrew regułom, a teraz przypieczętował jej przeniesienie na Keibelstrasse. Müller nie ucieszyła się na jego widok, ale on zdawał się być w wyśmienitym nastroju.

– Cieszę się, że już się podnosicie, towarzyszu podporuczniku – powiedział do Tilsnera i przysunął sobie krzesło po drugiej stronie łóżka. Guziki rozporka omal nie odpadły pod naciskiem ogromnego brzucha. Müller obserwowała zwykły rytuał strzepywania niewidocznych pyłków z epoletów, co miało przyciągnąć uwagę do gwiazdek określających rangę pułkownika. Podczas gdy Reiniger patrzył na swoje ramiona, Tilsner zamarkował wstawanie, choć nie pozwalały mu na to rurki. „Ten sam łobuzerski Tilsner. Naprawdę wraca do siebie” – pomyślała Müller. Reiniger podniósł wzrok w tym samym momencie, w którym Tilsner wrócił do pozycji półleżącej.

– Jeśli tak dalej pójdzie – powiedział pułkownik – zaraz będziesz prowadził kolejne śledztwo.

– Tyl-ko... z... Ka-rin! – skrzywił się Tilsner.

Müller nie wiedziała, czy grymas na twarzy kolegi pojawił się z bólu czy z powodu trudności, jaką sprawiło mu podkreślenie tej kwestii.

Reiniger się zachmurzył i spojrzał pytająco na milicjantkę.

– Co on mówi, Karin? Rozumiesz to?

– Wydaje mi się, że powiedział „tylko z Karin”, towarzyszu pułkowniku.

Na twarz Reinigera wpełzł rumieniec.

– Tak, no cóż. Na razie to nie jest możliwe. Obawiam się, że to nie ja decyduję. – Patrzył na nią przez chwilę. – Właściwie cieszę się, że cię tu spotkałem. Musimy porozmawiać.

Tilsner chciał się wtrącić, ale zanim cokolwiek wykrztusił, Reiniger wstał i oczami wskazał Müller drzwi. Nie chciał rozmawiać w obecności jej zastępcy.

Poczłapał do wyjścia niczym pingwin, lekko pochylony do przodu. Zawsze sprawiał wrażenie, że cokolwiek zamierza, jest to ważniejsze niż wszystkie inne sprawy.

Przed wyjściem Müller wymieniła znaczące spojrzenie z Tilsnerem.

Reiniger przywołał Müller ręką, wskazując rząd siedzeń na szpitalnym korytarzu. Usiadł i odezwał się ściszonym głosem:

– Domyślałem się, że cię tu znajdę. Byłem na Keibelstrasse i powiedzieli mi, że na dziś skończyłaś. – Müller wiedziała, że przełożony ją ostrzega, ale było jej już wszystko jedno. – Mamy problem, Karin. I ty możesz nam pomóc. To byłby sposób, by przywrócić cię do pracy w wydziale kryminalnym. Zakładam, że tego chcesz?

Müller nagle nabrała podejrzeń. Z jakichś powodów zostawiono ją samej sobie na zesłaniu przy Keibelstrasse. W co próbuje ją teraz wciągnąć pułkownik?

Mimo wątpliwości powoli skinęła głową.

– Na czym polega ten problem, towarzyszu pułkowniku?

– W okolicach Lipska mają trudną sprawę. Okręg Halle, Halle-Neustadt, ściślej mówiąc. Słyszałaś o nim?

– Oczywiście. – Nigdy tam nie była, ale kojarzyła to miejsce z programów telewizyjnych i gazet. W pewnym sensie była to duma Republiki Demokratycznej. Prawie sto tysięcy obywateli miało wkrótce przenieść się do nowego miasta obok Halle. Sto tysięcy obywateli we własnych mieszkaniach. Szeregi niebotycznych bloków z Plattenbauten, wielkiej płyty, a pomiędzy nimi lokale usługowe dla ludności, wszystko w najlepszym gatunku. Socjalistyczny sen na jawie. Komunistyczny Wschód pokazujący, że robi te rzeczy lepiej niż skorumpowany kapitalistyczny Zachód.

– Musieliśmy to zatuszować – powiedział Reiniger, rozglądając się po korytarzu, by sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. – Zaginęła dwójka niemowląt. Bliźnięta. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego włączyło się w sprawę, przejęło nad nią kontrolę.

W tym momencie Müller poczuła, że coś w niej tąpnęło. Nie chciała znowu prowadzić śledztwa, w którym byłaby na każde zawołanie Stasi, chociaż bardzo tęskniła za porzuceniem codziennej harówki na Keibelstrasse.

– Chcą, żeby pomogła im milicjantka. Kobieta. Wspomniano o tobie. To szansa, by wrócić do obiegu, Karin. Jesteś dobra. Wiem, że ty też to wiesz. Ta sprawa z Jägerem... Cóż, to był nieszczęśliwy zbieg okoliczności. To dobry znak, że znów się o tobie mówi.

– Tyle że ja stałam się dziewczyną ze stolicy, towarzyszu pułkowniku. Berlin to moje miasto. Mój dom. Chyba nie chcę pracować gdzie indziej. Może lepiej zostawić to miejscowym detektywom, niż sprowadzać kogoś z zewnątrz?

Reiniger powoli wciągnął powietrze, przez co mundur na jego brzuchu napiął się jeszcze bardziej.

– Powiem prosto z mostu. Jeśli nie chcesz na zawsze zostać porucznikiem, czasami musisz się na coś zgodzić. Na robotę, która nie do końca ci odpowiada, na wyjazdy tam, gdzie niekoniecznie masz ochotę przebywać. To dla ciebie szansa. Tyle że tutaj nie możesz już źle ocenić sytuacji. Będziesz pilnowana – nie tylko, jak się pewnie domyślasz, przez Milicję Ludową.

– Czy mogę się zastanowić?

– Tak, ale krótko. Nic nie mów Tilsnerowi.

Pułkownik podniósł się i zaczekał na Müller przy przeszklonych drzwiach do sali Tilsnera. Pokazał oczami rekonwalescenta, który znów potajemnie sięgnął po swoją książkę.

– Nie chcę, żeby napalił się na prowadzenie z tobą tej sprawy, bo gotów za wcześnie wypisać się ze szpitala. Widzisz, że już mu lepiej, rany praktycznie się zagoiły. Ale jeszcze nie jest w formie umożliwiającej powrót do pracy. Stracił tak wiele krwi w krótkim czasie, że spowodowało to mały udar – tak mówią lekarze. Z czasem pewnie zupełnie z tego wyjdzie. Mamy oczywiście nadzieję, że nastąpi to w miarę szybko. Ale teraz musi na nowo nauczyć się mówić. Potrzebna mu fizjoterapia... może nawet psychoterapia... Zanim zdecydujemy, czy może już wracać, minie co najmniej kilka miesięcy.

Müller tylko skinęła głową. Przez moment oboje stali bez słowa, przestępując z nogi na nogę. Reiniger wydawał się na coś czekać.

– Zastanowiłaś się?

– Miałam na myśli, że dam odpowiedź jutro, gdy sobie to przemyślę – odparła zaskoczona.

– Nie mamy na to czasu – westchnął Reiniger. – Obiecałem dać odpowiedź Halle jeszcze dzisiaj. – Spojrzał na zegarek i znowu na Müller. – Właściwie mam już do nich zadzwonić.

Milicjantka zaśmiała się krótko i pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Muszę ci powiedzieć jeszcze jedno, Karin. To pomoże ci podjąć decyzję. Śledztwo nie dotyczy tylko zaginięcia. Jedno z niemowląt zostało znalezione. Martwe. I nie z przyczyn naturalnych. Mamy odnaleźć mordercę. Jeśli się zgodzisz, dostaniesz nowego zastępcę – też człowieka z zewnątrz. Najważniejsze, że znowu będziesz szefować własnemu zespołowi w sprawie o zabójstwo.

Reiniger przyglądał jej się uważnie. Miał w ręku wszystkie atuty i wiedział, że ta sprawa ją skusi. Że tego chciała. Oboje wiedzieli, że tego chciała. Wrócić do pracy, którą kochała.

– No dobrze, zgadzam się – powiedziała z westchnieniem. – I tak wiedzieliście, że się zgodzę. Powiecie mi coś więcej o sprawie?

Reiniger lekko się uśmiechnął. Müller domyśliła się, że ma to, po co przyszedł.

– Wiesz wszystko, co musisz wiedzieć. Nie ma sensu, bym mącił ci w głowie. Na miejscu wprowadzą cię w szczegóły.

Zmarszczyła brwi. Śledztwo, o którego szczegółach jej szef nie chciał mówić – wyglądało na coś potencjalnie problematycznego. A konieczność sprowadzenia kogoś z Berlina była wysoce podejrzana. Jednak w jej obecnej sytuacji nawet problematyczne i podejrzane sprawy były lepsze niż nuda biurowego życia na Keibelstrasse.

Müller i Reiniger pożegnali się z Tilsnerem, nic mu nie mówiąc o pilnej sprawie, która skróciła ich wizytę, i ruszyli szpitalnym korytarzem w stronę wyjścia. Po drodze milicjantka natknęła się na znajomego. Doktora Wollenburga poznała niedawno, podczas wyjątkowo przerażającej autopsji. Uśmiechnęli się do siebie, i chociaż żadne z nich się nie zatrzymało, Müller nie oparła się pokusie, by się za nim obejrzeć. W tej samej chwili Wollenburg zrobił to samo i ich spojrzenia ponownie się spotkały. Odłączył się od grupy lekarzy i pielęgniarek, z którą szedł, i podbiegł do milicjantów.

– Macie chwilę, towarzyszko? – zagadnął.

Müller spojrzała na przełożonego.

– Jedna minuta – zgodził się Reiniger. – Nie dłużej. Poczekam przy wyjściu.

– O co chodzi? – spytała, gdy Reiniger odszedł. – Nie mam teraz czasu.

– No więc... – Na policzki lekarza wystąpiły rumieńce.

„Jest uroczy, gdy się czerwieni” – pomyślała.

– Tak się zastanawiałem... hmm, widzę, że nie nosicie już obrączki, towarzyszko porucznik.

Ta uwaga ją zaskoczyła. Karin poczuła jednak również ukłucie ekscytacji... i wstydu. Spojrzała na swój palec serdeczny, a potem pytająco na Wollenburga.

– No więc... to trochę... hmmm, jakby dziwne, wydaje mi się – ciągnął lekarz, jąkając się. – Tak sobie myślałem, że może pójdziemy razem na kawę albo do teatru, albo...

Müller uśmiechnęła się lekko. Był całkiem słodki. Położyła mu rękę na ramieniu.

– Z radością. Niestety, przenoszą mnie na jakiś czas do Halle-Neustadt. Nie wiem, kiedy wrócę.

Wollenburg szeroko się uśmiechnął.

– Halle-Neustadt, mówicie. Hmmm. No więc... to nie jest przeszkoda.

– Dlaczego? Was też tam nagle zesłali?

– Zdarzają się dziwniejsze rzeczy. – Odwrócił się w stronę czekających na niego kolegów. – Muszę już iść, ale się odezwę. Myślę, że niedługo. Będę mógł was znaleźć w komendzie w Halle-Neustadt, prawda?

Müller uśmiechnęła się i bez słowa ruszyła w kierunku, w którym oddalił się Reiniger.

3

NASTĘPNEGO DNIA

Reiniger wyraził zgodę, by Müller zabrała ze sobą technika kryminalnego z Berlina i wzięła nieoznakowanego wartburga z zasobów wydziału kryminalnego – podobnego do tego, którym jeździli z Tilsnerem w czasach pracy przy Marx-Engels-Platz. Technik Jonas Schmidt wielokrotnie wybawił ją z opresji, kiedy prowadzili poprzednie śledztwo, nie wspominając o tym, że uratował od śmierci przynajmniej jedną młodą dziewczynę. Müller cieszyła się, że znowu ma go przy sobie.

Zdawała sobie sprawę, że powinna częściej wyjeżdżać na południe kraju, do swojej rodziny w Lesie Turyńskim. Jednak ciągle tego unikała, zasłaniając się natłokiem pracy w wydziale kryminalnym. Nawet w najgorszym momencie, po rozstaniu z Gottfriedem, nie zwierzała się matce, bratu czy młodszej siostrze. Wiedziała, że teraz, gdy przeniesie się do Halle-Neustadt, trudniej będzie jej odkładać tę wizytę. Właściwie dlaczego tak bardzo nie chciała ich odwiedzić? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Miała poczucie, że jej dom znajdował się teraz w Berlinie i że w jakiś sposób nigdy do końca nie należała do górskiej wioski Oberhof, a raczej do własnej rodziny.

Przez lata zdarzały się w jej życiu momenty tęsknoty za matczyną opieką, jakiej doświadczali niektórzy jej przyjaciele. Za ciepłą, ekspansywną miłością matki, zawijającej dziecko w miękki ręcznik, utulającej do snu przy wtórze kołysanki. Müller widziała, jak jej matka robiła to z Sarą – młodszą córką – ale sama tego nie doświadczyła. Czy była po prostu zazdrosna, że Sarę, beniaminka rodziny, traktowano lepiej? Czy chodziło raczej o to, że nigdy nie dogadywała się z matką i nigdy się nie dogada? Jej wspomnienia pełne były kłótni, nie oznak miłości. To spojrzenie, gdy zapytała, co się stało z jej małym przyjacielem Johannesem i jego rodziną. Zatarta nieco w pamięci wizyta miłej kobiety, która z jakiegoś powodu chciała zobaczyć się właśnie z nią, Karin, a która doprowadziła jej matkę do wściekłości. Pomimo tego wszystkiego Müller wiedziała, że w pewnym momencie – niezależnie od wydarzeń związanych ze śledztwem – będzie musiała pojechać dalej na południe, do rodzinnego domu.

Wjeżdżali na przedmieścia Halle. Schmidt oderwał jedną rękę od kierownicy i znowu potarł czoło. Robił to często podczas tej podróży. Pod pachą jego białej koszuli widniały plamy potu, otoczone szpecącymi liniami osadu. Zastanawiała się, czy Schmidt kiedykolwiek odczuwał takie samo odłączenie od swojej rodziny. Chociaż kolegowali się nie tylko w ramach pracy, jako wyższa stopniem nie powinna zadawać mu tak osobistych pytań. Podkopałoby to jej autorytet. Poza tym Schmidt w tej chwili bardziej przejmował się upałem.

– Nawet przy otwartym oknie siedzenie w tej puszce nie jest fajne – poskarżył się. – Nie mogę się doczekać, kiedy dojedziemy.

Müller uśmiechnęła się lekko i porzuciła myśli o rodzinie, bo przypomniał jej się luksusowy mercedes, którym pojechali z Tilsnerem do Berlina Zachodniego kilka miesięcy temu, jeszcze zimą. Czy samochód był wyposażony w najnowsze urządzenia klimatyzacyjne, jakie pokazywano w zachodnich programach motoryzacyjnych? Oglądała je z Gottfriedem, chociaż jako funkcjonariusz Milicji Ludowej nie powinna. Cóż, Gottfried był teraz na swoim ukochanym Zachodzie, więc może wypróbować te luksusowe samochody, jeśli tylko pozwoli mu na to nauczycielska pensja. „Jeśli kogokolwiek poza bogatymi przedsiębiorcami na nie stać” – pomyślała. Tutaj ludzie mogą mieć trabanta; jeśli komuś się poszczęści, dostanie wartburga, a jeśli jest naprawdę wielkim szczęściarzem – skodę albo ładę, oczywiście odczekawszy ładnych parę lat. Te najbardziej luksusowe samochody dostępne w Republice Demokratycznej nie miały klimatyzacji, przynajmniej Müller o tym nie słyszała. Nigdy też żadnym z nich nie jechała.

Zbliżali się już do centrum Halle. Dla milicjantki to miasto niczym specjalnym się nie wyróżniało, chociaż wiedziała, że miało swoją historię: urodził się tutaj kompozytor Georg Händel. Obecnie było znane głównie z ważnego dla rozwoju gospodarczego Republiki Demokratycznej przemysłu chemicznego. O jego intensywności świadczyła mgła unosząca się nad miastem, a także gryzący ostry zapach, który błyskawicznie osiadał w gardle, kłując niczym igła.

– Jesteśmy na miejscu. – Schmidt wskazał widok rozciągający się przed nimi.

Müller podniosła rękę, by ochronić oczy przed nisko wiszącym zachodzącym słońcem i otaczającą je różową poświatą. Wyglądało to, jakby mu salutowała. Jechali wiaduktem dwupasmowej trasy, droga wydawała się unosić w powietrzu. Wielkie modernistyczne latarnie uliczne, wysokie niczym bloki mieszkalne, rzucały już pomarańczowe światło. Poniżej, na drugim brzegu Soławy, rosły następne wysokościowce. Socjalistyczne miasto przyszłości. Prostokątne kształty budynków nakreślone w różowawym zmierzchu przypominały sceny z filmu science fiction. Inny świat, gdzieś w kosmosie.

– Imponujące – rzuciła Müller. – Byłeś tu już kiedyś?

– Nie, ale mam krewnych w Dreźnie. Obok zbudowali Hoyerswerdę, kolejne nowe miasto. Bardzo podobne. Każdy chce tam dostać mieszkanie. Mają własne łazienki, własne toalety. Przy nich nawet niektóre zachodnie mieszkania wyglądają biednie.

Ostro przyhamował, by uniknąć zderzenia z ciężarówką jadącą przed nimi. Müller aż oparła się o deskę rozdzielczą. Mapa, którą Schmidt trzymał na kolanach, spadła na podłogę.

– Mam cię poprowadzić?

– Nie ma potrzeby, towarzyszko porucznik. Chyba wiem, gdzie jesteśmy.

– Może chociaż będę odczytywać nazwy ulic?

– To byłoby trudne. Jesteśmy na ulicy o nazwie Magistrala.

Zjeżdżali właśnie z wiaduktu nad rzeką – a raczej rzekami, gdyż wydawało się, że są dwie – ale dwupasmowa trasa biegła dalej, pomiędzy blokami z wielkiej płyty.

– Wystarczy zapamiętać tylko tę jedną nazwę ulicy – dodał Schmidt.

– Dlaczego?

– Bo inne ich nie mają. Tutaj ulice nie mają nazw.

W tymczasowej siedzibie lokalnego wydziału zabójstw – znajdującej się nad strażą pożarną – nie spotkali żadnego milicjanta. Twarz Müller wyrażała frustrację. Nadal nie znaleziono zaginionej dziewczynki. Czy ktoś nie powinien tu pełnić nocnego dyżuru? A jakiś kapitan czekać na jej przybycie, by wprowadzić ją w sprawę? – zastanawiała się. Trzeba doprowadzić ich do porządku. Przynajmniej na recepcji ktoś był – młoda kobieta dała im kopertę z adresem mieszkania, w którym mieli się zatrzymać, i kluczami.

Przydzielono im lokal w Kompleksie Mieszkaniowym VI, na zachodnim skraju nowego miasta, które, jak wyjaśnił Schmidt, podzielono na osiem kompleksów mieszkaniowych, każdy składający się z kilku bloków, także ponumerowanych. Zapamiętując kilkucyfrowe „kody”, zawierające numery mieszkania, bloku i okolicy, można było trafić pod wskazany adres. Ale Schmidt szybko zwrócił uwagę na pewną niekonsekwencję tego systemu: gdy dojechali na swoje osiedle, zdali sobie sprawę, że każdy tamtejszy blok oznaczono liczbą powyżej 900, a nie 600, czego mogli się spodziewać po kompleksie mieszkaniowym oznaczonym numerem VI. Sami mieszkali w bloku numer 953.

Schmidt prowadził samochód po bezimiennej ulicy otaczającej ich kompleks mieszkaniowy, a Müller odliczała kolejne numery, zdeterminowana, by to nowe miasto i ten zmierzch wśród jego anonimowych ulic i prawie identycznych domów jej nie pokonały. Bloki tworzyły nieprzerwany łuk, każdy budynek przechodził w następny. Wydawało się, że tylko nieliczne budynki w tym mieście stały w linii prostej. Betonowy mur od czasu do czasu przerywało przejście dla pieszych, wpuszczając resztki światła w zapadającej nocy.

– Nie widzę naszego numeru – poskarżył się Schmidt.

Müller też go nie widziała. Dostrzegła za to zaparkowaną na poboczu ładę. W środku siedział kierowca, jakby coś obserwował albo na coś czekał. Müller wydało się to dziwne. Gdy go mijali, odwrócił się i spojrzał prosto na nią. Jego oczy błysnęły na moment w zachodzącym słońcu. Lekko zadrżała, ale może to tylko przez pot, który wychłodził jej ciało? Poczuła się, jakby ktoś właśnie zmierzył ją spojrzeniem – tak jak przyłapany na otwartej przestrzeni lis patrzy na człowieka.

– Co chcesz zrobić? Zatrzymamy się i zapytamy?

Rozejrzała się. Na ulicy nie było żywej duszy. Przypomniała sobie o kierowcy łady. Odwróciła się, spodziewając się, że ujrzy samochód zaparkowany na poboczu. Ale go tam nie było. Teraz zdawał się jechać za nimi. Jeśli tak, nie był to zwykły zbieg okoliczności. Karin podejrzewała, dla kogo pracuje kierowca.

4

NASTĘPNEGO DNIA

Gdy nazajutrz tuż po ósmej rano dwójka milicjantów z Berlina dotarła do tymczasowej siedziby zespołu do spraw zabójstw nad komendą straży pożarnej, wrzało tam jak w ulu. Być może lokalni stróże prawa nie wierzyli w nocne nadgodziny, za to do pracy zabierali się od rana. Zespół do spraw zabójstw opierał się teraz na pracownikach spoza Halle-Neustadt: Müller i Schmidcie ze stolicy oraz kolejnym podporuczniku, przydzielonym jako zastępca w miejsce Tilsnera. Müller jeszcze nie wiedziała, kim on – lub ona – jest. Tymczasem wspierał ją miejscowy zespół umundurowanych milicjantów.

Od razu odniosła wrażenie, że miejscowi niechętnie zrzekną się prowadzenia sprawy; nie mają ochoty nawet się nią podzielić. Kilku oficerów wpatrywało się w sterty papierów i zdjęć, jakby nie dostrzegli przybycia nowej szefowej. Wiedziała, że będzie musiała zdobyć sobie ich uznanie i objąć dowodzenie, inaczej milicjanci postarają się ją zdominować. Być może nie podobało im się, że szefem będzie teraz kobieta, jednak ta decyzja została podjęta na wyższym szczeblu. Muszą się z tym po prostu pogodzić.

Rzuciła teczkę na stół i odchrząknęła.

– Kapitanie Eschler, mogę prosić na słówko?

Ten oficer miał według Reinigera wprowadzić ją w sprawę. Rozpoznała go po czterech złotych rombach na srebrnych naramiennikach. Uśmiechnęła się do niego.

Eschler nie odwzajemnił uśmiechu. Bez słowa podszedł do wychodzącego na główną ulicę okna, przy którym stała Müller. Patrzył jakby ukradkiem, rysy twarzy miał raczej ostre, prawie wyrażały złośliwość. Może zwyczajnie chciał okazać niechęć.

– W czym mogę pomóc, towarzyszko porucznik? – spytał.

Z każdej sylaby przebijał wysiłek, z jakim podporządkowywał się nowej szefowej. Jako kapitan był wyższy rangą, tyle że tutaj kryminalni górowali nad mundurowymi i Eschler zdawał sobie z tego sprawę.

– Proszę wprowadzić mnie we wszystkie szczegóły. Trochę już się orientuję, ale chcę wiedzieć, na jakim etapie śledztwa jesteście, nad czym obecnie pracujecie i jak najwięcej o rodzinie, o którą chodzi.

– Oczywiście – zgodził się Eschler. – Znaleźliśmy wam małe biuro, towarzyszko.

Być może jej się wydawało, ale odniosła wrażenie, że Eschler podkreślił słowo „małe”, jakby chciał wskazać jej miejsce.

– Pokażę wam – dodał – i przyniosę akta.