Stąd nie widać gwiazd - Leszek Celer - ebook + książka

Stąd nie widać gwiazd ebook

Celer Leszek

5,0

Opis

Komisarz Krzysztof Wójcik nie jest bynajmniej wzorowym policjantem. Próbując dorobić do pensji, razem ze swoim szefem prowadzi podejrzane interesy z przedstawicielami półświatka, nieraz daleko wykraczając poza granice prawa. Miłośnik i stały bywalec knajp oraz nocnych klubów oferuje ich właścicielom „opiekę” w zamian za pieniądze i inne usługi. Wierzy, że nad wszystkim panuje, a dodatkowy dochód pozwoli mu spełnić marzenia o lepszym życiu.

Kiedy - nie całkiem przypadkowo - dowiaduje się o tajemniczym Zamku, miejscu uciech dla VIP-ów, staje się dla kogoś niewygodny. Nagle sprawy zaczynają się komplikować, a jemu samemu grunt pali się pod nogami…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Zanim otworzył furtkę, rzucił papierosa i rozdeptał na betonowym chodniku, po czym wepchnął go butem pod ogrodzenie. Furtka poddała się z cichym skrzypnięciem. Wszedł na kamienną ścieżkę oddzielającą dwa poletka krótkiej, przywiędłej trawy. Po kilku metrach zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi do szarego domu jednorodzinnego, który wyglądał jak pudełko z wyciętymi otworami na okna – żadnych ozdób, nawet najgłupszej architektonicznej fantazji. Zapukał do drzwi i odwrócił się do nich plecami. Skierował twarz ku niebu. Nisko zawieszone, ciemne chmury przesuwały się wolno z zachodu na wschód, grożąc zimnym, listopadowym deszczem.

Usłyszawszy za plecami chrobotanie, zrobił zwrot na pięcie i w szparze między drzwiami a framugą dostrzegł kobiecą twarz.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, panie Krzysztofie.

Kobieta uchyliła drzwi i wszedł do środka.

– Mąż jest w gabinecie. Zdejmie pan kurtkę?

– Nie. Ja tylko na chwilę.

– Czyli kawki się pan nie napije? A może herbatki? Dzień taki chłodny.

– Dziękuję, pani Aniu, ale nie mam zbyt dużo czasu.

– Nawet w niedzielę pan pracuje?

– Cóż począć? Wie pani, jak jest.

Znał drogę. Kobieta zajęła się czymś przy wejściu, a on poszedł w głąb ciemnego korytarza. Na jego końcu zatrzymał się i stuknął palcem w przeszklone drzwi. Przytłumiony głos zaprosił go do środka.

W wypełnionym rzeźbionymi meblami pokoju, za masywnym biurkiem siedział rozparty wygodnie w fotelu pięćdziesięcioletni mężczyzna. Wyciągnął rękę, poczekał, aż gość podejdzie, aby ją uścisnąć, i wskazał mu krzesło.

– Co słychać, Wójcik? – spytał, kiedy ten zajął swoje miejsce.

– Nic nowego, szefie.

– To raczej słabo, co?

– Dlaczego?

– Nie przemęczasz się ostatnio.

– Chyba pan żartuje.

– Ale masz jakieś moce przerobowe?

– Niewielkie. Czemu pan pyta? Jakaś nowa robota?

– Może.

Cały czas patrzyli sobie w oczy, w końcu Wójcik odpuścił i spojrzał w duże okno zasłonięte firankami. Może to z ich powodu w pokoju było tak ciemno, jakby ażurowe sploty stanowiły dla słabego dziennego światła prawie nieprzenikliwą przeszkodę.

– Przyniosłeś coś – bardziej stwierdził, niż spytał szef. Miał wyraźną nadwagę; spory brzuch zdawał się rozsadzać opinający go stary, podniszczony szlafrok – z rodzaju tych, z którymi nie sposób się rozstać – a rozpięty kołnierzyk białej koszuli oraz rozluźniony krawat przynosiły niewielką ulgę jego grubej, mocno zaróżowionej szyi.

Wójcik sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął grubą, szarą kopertę, którą wręczył nad biurkiem szefowi. Ten zważył ją w dłoni i odłożył na czarny blat.

– To miasto staje się coraz bogatsze – stwierdził.

– Przynajmniej niektórzy ludzie – przyznał Wójcik.

Szef wskazał stojącą przed nim kryształową szklankę z zakrywającym dno ciemnokarmelowym płynem.

– Napijesz się?

– Co to?

– Bourbon.

– Wolę wódkę… z colą.

– Coli nie mam.

– Nie szkodzi.

– W takim razie obsłuż się.

Wójcik podszedł do rustykalnego kredensu – wszystkie meble w tym pokoju były czarne – i otworzył drzwiczki z grubą taflą szlifowanego szkła. Po chwili wrócił na swoje miejsce, trzymając w dłoni szklankę wypełnioną do połowy przeźroczystą cieczą z zatopionymi w niej kostkami lodu. Wypił niewielki łyk. Koperta zniknęła.

– Co to za robota, jeśli wolno…? – spytał, przełknąwszy odrobinę czystej mocy.

Szef opróżnił swoją szklankę, zanim odpowiedział.

– Jak zwykle, bułka z masłem.

Wójcik skinął głową z udawanym zrozumieniem.

– Komuś zaginęła córka.

– Taa… Mam szukać nastolatki na gigancie?

– Ma sześć lat.

Wójcik uniósł prawą brew.

– Nie ma jej w domu od trzech dni – dopowiedział szef.

– Nie rozumiem. To oficjalne zgłoszenie?

– Nie. Przynajmniej na razie. To dziwna sprawa i możesz jej nie brać, chociaż… kasa jest całkiem niezła.

– Może jakieś szczegóły?

– Naleję sobie. – Szef z wyraźnym wysiłkiem wstał z obszernego, obitego skórą fotela i podszedł do barku. – Jedziemy dzisiaj do rodziny naszej synowej. Bez podkładu ani rusz.

Był sporo niższy od Wójcika, miał najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu. Wrócił po chwili z kolejnym drinkiem.

– Dziewczynkę ktoś odebrał z przedszkola – zaczął wyjaśniać, ponownie zapadając się w fotel. – Nie wiadomo kto, zapewne ktoś jej znany. W przedszkolu podobno niczego nie wiedzą. A kamery monitoringu zarejestrowały jedynie, jak wsiada do samochodu.

– Nie rozumiem. To małe dziecko, ot tak ją wypuścili? Nikogo nie zainteresowało, kto ją odbiera? Przecież to nie mógł być nikt obcy.

Szef wzruszył ramionami i przetarł dłonią przycięte tuż przy skórze włosy na głowie.

– Nic więcej nie wiem. Tyle mi przekazał jej ojciec przez telefon. Był bardzo zdenerwowany. Sam wiesz. Prosił o pomoc. Szczegóły poznasz, gdy się z nim spotkasz.

Ponownie sięgnął po szklankę, a Wójcik przyglądał mu się uważnie.

– Kto to jest? – spytał wreszcie.

Odstawiwszy bourbona, szef wyjął spod biurka szarą okładkę na dokumenty, tak cienką, jakby niczego w niej nie było. Położył ją na blacie i pchnął na drugą stronę. Wójcik wyjął z niej kartkę i przyjrzał się jej z uwagą.

– Przynajmniej wiesz, dlaczego nie zgłosił nam tego oficjalnie – stwierdził szef, widząc pytające spojrzenie swego gościa.

– Właściwie to nie wiem. Jaki mógł mieć powód, aby tego nie robić?

– Zapewne niejeden.

– To się stało trzy dni temu?

– Zgadza się.

– To przedszkole… jakieś prywatne?

– Tak.

– Nie rozumiem. Niczego więcej panu nie powiedział?

– Właściwie nie.

– Naprawdę została porwana?

– Tak.

– Kurwa, to mi wygląda na jakąś ściemę.

– Raczej nie.

– Może chodzi o szantaż?

– Zapewne.

– No nie wiem, ja bym tego nie brał.

– Płaci sześć tysięcy, plus koszty.

Wójcik wydął usta z podziwem.

– Sprawa jest pilna, sam rozumiesz, dlatego musisz zaraz się z nim spotkać.

– Gdzie go zastanę?

– W Casablance. To jego restauracja. Przesiaduje w niej w każdą niedzielę, od rana do zamknięcia.

Wójcik spojrzał na zegarek.

– Jeśli w firmie nie będziesz mógł się z czymś wyrobić, to daj znać.

– Jak zawsze.

Szef skinął głową lekko rozbawiony, chyba był już gotowy na wizytę rodzinną.

– I weź od niego zaliczkę. Dwadzieścia procent – dodał na koniec.

Wójcik dopił wódkę i pożegnał się ruchem ręki. Przed drzwiami wyjściowymi spotkał tę samą kobietę, która go wpuściła, zajętą czymś w sieni, jakby wciąż nie mogła doprowadzić jej do porządku. Z nią również się pożegnał, tylko z większą serdecznością niż z jej mężem i wyszedł na zimne, dżdżyste powietrze.

***

Lokal znajdował się w starym centrum miasta, niedaleko okazałej, pięknie odrestaurowanej synagogi, otoczonej szeregami starych kamienic ze stylowymi knajpami, uroczymi kawiarniami i maleńkimi hotelami. W jednej z tych kamienic, wciśniętej między swych bardziej okazałych sąsiadów, mieściła się Casablanca.

Wójcik zatrzymał się tuż przed restauracją. Mimo brzydkiej pogody drzwi stały otworem i wypływała przez nie przyjemnie neutralna muzyka. Zanim wszedł do środka, palcami wystrzelił w powietrze niedopałek papierosa.

Rozejrzał się po eleganckim, wręcz ekskluzywnym wnętrzu usianym czarno-białymi fotografiami z filmu, któremu lokal zawdzięczał swą nazwę. Szukał kogoś z obsługi. Szybko dostrzegł barmana krzątającego się po swoim królestwie i już miał do niego podejść, kiedy jego uwagę zwrócił mężczyzna siedzący samotnie przy stoliku w rogu sali. Miał śniadą karnację, ale trudno powiedzieć, czy był to efekt korzystania z solarium, czy dziedzictwo po przodkach. Na to drugie mogło wskazywać nazwisko mężczyzny, chociaż niewielu znało prawdę o jego pochodzeniu – nawet jeśli zwali go Cyganem. On sam zaś starał się wyglądać na człowieka stąd, na kogoś, kto nie ma nic wspólnego z koczowniczym plemieniem niekojarzącym się raczej z ekskluzywnym biznesem i wyszukanym smakiem. Mężczyzna miał na sobie obcisły sweter z niebieskiej bawełny, spod którego wystawał dyskretny złoty łańcuszek, a starannie przycięte i zaczesane do tyłu czarne włosy błyszczały od dużej ilości żelu. Rozparłszy się wygodnie na krześle, patrzył półprzytomnym wzrokiem gdzieś przed siebie, nie widząc zbliżającej się ku niemu postaci.

Wójcik zatrzymał się dwa kroki przed nim.

– Witam, panie Bala.

Mężczyzna uniósł głowę i, albo dlatego, że był bardzo pijany, albo z powodu głębokiego zamyślenia, minęło trochę czasu, zanim się odezwał.

– A, pan władza. My się chyba znamy, prawda? Pan komisarz… – Cygan podniósł palec wskazujący i zmrużył oczy, podejmując wysiłek przypomnienia sobie… czegokolwiek.

W tym czasie Wójcik dosiadł się do stolika, na którym stała prawie opróżniona butelka whisky i pusta szklanka.

– Jestem tu z powodu pana córki.

– Mojej córki?

– Prosił pan o pomoc.

– Prosiłem – machnął ręką. – To już nieaktualne.

– Nieaktualne?

– No.

– Znalazła się?

– Taa… znalazła. Oczywiście.

– Kiedy?

– Dzisiaj rano.

– Dzisiaj rano? Jak to się stało? Kto ją znalazł? Przyszła sama? Została odwieziona?

– O! Została odwieziona.

– Przez kogo? Kto ją odwiózł?

– Dużo pytań.

Wójcik patrzył na pijanego właściciela restauracji z rosnącą irytacją.

– Złożył pan zlecenie.

– Napije się pan? – zaproponował Bala i gestem ręki przywołał barmana, który zajmował się wycieraniem szkła.

– Nie. W jakim ona jest stanie?

Nie czekając, aż barman podejdzie, Cygan sięgnął po butelkę i wlał whisky do szklanki. Wypił duży łyk.

– Moja córeczka? W dobrym, bardzo dobrym.

– A pan zapija się ze szczęścia?

– No, jestem bardzo szczęśliwy! – Bala wyprostował się i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Do stolika podszedł barman.

– Słucham?

– Przynieś, Bartuś, drugą szklankę albo nalej panu komisarzowi, co sobie zażyczy.

Wójcik odmówił ruchem głowy i barman wrócił do polerownia szkła.

– W takim razie chyba nie ma o czym mówić.

– Chyba nie – potwierdził Bala.

– Pozostaje jeszcze jedna kwestia.

– Jaka? – Cygan rozparł się na krześle.

– Zaliczka.

– Zaliczka?

– Dwadzieścia procent.

– Ale wszystko jest w porządku, nie potrzebuję was… waszych usług.

– To tak nie działa.

Na twarzy Bali pojawił się grymas, jakby nagle rozbolał go brzuch. Zastygł w nim na chwilę.

– Ile to będzie? – spytał w końcu.

– Tysiąc dwieście.

Znowu ten sam grymas.

– Okay. To żadna forsa. Należy się wam, moim pieskom. Ja dbam o swoje pieski, bo pieski dbają o mnie.

Wójcik przybliżył się do właściciela restauracji, tak aby ten mógł go lepiej słyszeć.

– Nie przeginaj, Cygan – wycedził. – Ja wiem, kim jesteś. Nawet ten lokal nie wysuszy gówna, które wylewa ci się nogawkami. Równie dobrze to ja mogę zająć się twoimi interesami i na wiele lat załatwić ci mniej wykwintne żarcie, niż serwują twoi kucharze. Stul pysk i płać.

Cygan poczerwieniał na twarzy, jakby miały mu zaraz popękać wszystkie naczynia krwionośne od wybuchu niekontrolowanej złości. Chciał rzucić się na tego człowieka, który nie czuł przed nim respektu. Ale się powstrzymał. Mięśnie mu zwiotczały i wzrok złagodniał. Na wciąż przekrwionej twarzy pojawił się nawet ślad uśmiechu. Dłonią wyznaczył granicę między sobą a siedzącym obok mężczyzną.

– W porządku, panie komisarzu. Nie miałem nic złego… Zaraz barman przyniesie.

– Nie rób cyrku – rozkazał Wójcik. – Wyślij go na zaplecze po dwie duże finlandie i osobiście daj mi kasę.

Kiedy Bala z wysiłkiem wstawał z krzesła i chwiejnym krokiem szedł do baru, policjant rozejrzał się wokół, szczególną uwagę poświęcając sufitowi, po czym również się podniósł i zrobił kilka kroków, zatrzymując się pod ścianą z wzorzystą tapetą. Znowu uniósł głowę. Spojrzał w lewo, w prawo i na wprost. Czekał.

Cygan szybko znalazł go wzrokiem i podszedł, trzymając coś w garści.

– Proszę. Tysiąc dwieście.

Po przeliczeniu pieniędzy Wójcik schował je do wewnętrznej kieszeni kurtki i bez słowa podszedł do baru. Poczekał chwilę na barmana, a kiedy ten wrócił z zaplecza, wziął od niego obie butelki wódki i z dużą siłą rzucił jedną z nich w witrynę za barem. Rozległ się zwielokrotniony brzęk tłuczonego szkła: luster, półek, butelek i szklanek. Barman krzyknął i omal nie upadł, cofając się przed połyskującym, ostrym deszczem. Bala zaś, który na chwilę osłupiał, nagle zaczął wykrzykiwać wszelkie znane mu przekleństwa, wymachując rękoma z bezsilnej złości. Na przestrzeni może dwóch metrów wszystko było ochlapane wódką i whisky oraz drobinami szkła, a wokół unosił się mocny zapach alkoholu.

Wójcik wyszedł, nic sobie nie robiąc z gróźb rzucanych pod jego adresem, trzymając w lewej ręce butelkę wódki Finlandia, zero siedem litra.

***

Przed sobą miał wielką dziurę, dziurę czasową, z którą musiał sobie poradzić. Do momentu otwarcia Coconut, czyli głównego powodu, dla którego ten dzień w ogóle się dla niego rozpoczął, miał jeszcze wiele godzin, wiele pustych, nudnych godzin.

Zaparkował blisko Rynku i rozpoczął rundkę po pubach z nadzieją, że uda mu się w którymś zahaczyć. Większość była jeszcze nieczynna, ale znalazł kilka otwartych. Zatrzymywał się w kolejnych na chwilę, na jedno, dwa piwa, aż w końcu poczuł głód, więc wśród drobnych kropel deszczu udał się do miejsca, gdzie mógł się porządnie najeść.

Steak house Piramida świecił pustkami. Przy brązowych stołach, na brązowych krzesłach, w otoczeniu brązowych ścian siedziało zaledwie kilka osób, w tym małżeństwo z dwójką dzieci w wieku przedszkolnym. Wójcik powiesił kurtkę na ściennym haczyku i zamówił grillowaną polędwicę z pieczonymi ziemniakami oraz piwo, które popijał, czekając na posiłek.

Przy drugiej szklance usłyszał sygnał swego telefonu. Wyjął z kieszeni komórkę i, trochę się ociągając, dotknął ikonki odbioru.

– Tak, szefie?

– Co to było z Balą?

– A co?

– Dzwonił do mnie. Podobno zdemolowałeś mu lokal.

– Dałem mu krótką lekcję szacunku.

– O co poszło?

– Nic takiego. Jego córka… chyba się znalazła.

– Słyszałem. Dziwne.

– No właśnie.

– Zapłacił?

– Jasne.

– Ile?

– Tysiąc dwieście.

– Dobre i to, przynajmniej się zwróciło.

Wójcik nie odpowiedział.

– W takim razie trzymaj się ciepło.

– Na razie – odparł, położył telefon na stole i podniósł szklankę z piwem. Pił je przez chwilę, a kiedy skończył, podniósł się i poszedł do toalety.

Zaraz po jego powrocie kelnerka przyniosła zamówione danie. Przyjrzał się z uwagą posiłkowi, rozwinął serwetkę, w którą były zawinięte sztućce i zaczął jeść.

Popiwszy ostatni kęs resztką piwa, poczuł się pełny. Zamówił kawę i wyszedł zapalić. Pogoda się pogorszyła, z granatowego nieba padał ciężki deszcz. Powoli włączały się uliczne latarnie. Wójcik miał na sobie grubą bluzę z polaru, ale i tak przenikał go przejmujący chłód. Skrzyżował ręce na piersi i dopalił papierosa, który delikatnie skwierczał od przemoczonej bibułki. Wszedł do środka.

Kawa już na niego czekała. Pił bez pośpiechu, smakując gorycz. Obserwował siedzącą kilka stołów dalej rodzinę: dzieci trochę dokazywały, wyraźnie nie mogąc usiedzieć na miejscu, a rodzice starali się utrzymać je w ryzach. Było ciepło i przyjemnie. Kelnerka plotkowała z kucharzem. Leniwa muzyka wsączała się w uszy, a restauracyjne brązy traciły dla niego szczegółowość materii.

„Proszę pana” zabrzmiało w pustce i ciemności. Otworzył oczy. Rodzina siedziała na swoich miejscach, dwóch innych klientów jadło posiłek w milczeniu – to nie mogło trwać długo. Nikt nie zwrócił na niego uwagi oprócz kelnerki, która stała obok stolika w firmowym fartuszku.

– Czy podać coś jeszcze? – Łagodność jej głosu wynikała z wyrozumiałości, z jaką na niego patrzyła.

– Nie – odparł trochę spłoszony. – Proszę o rachunek.

Kelnerka uśmiechnęła się z tą uroczą szczodrobliwością młodziutkiej kobiety i odeszła.

Wójcik stanął przed wejściem do Piramidy i zapalił papierosa. Pośród kropli deszczu pojawiło się coś białego. Śnieg. Włożył dłonie do kieszeni kurtki. Wciąż miał przed sobą czterogodzinną dziurę, ale tym razem zupełnie nie miał pomysłu, jak ją wypełnić. Wrócił do samochodu.

Usiadł za kierownicą i przetarł ręką twarz. Dotknął włosów, tak samo mokrych jak jego ubranie. Był pijany – za bardzo, aby prowadzić, ale może właśnie dlatego, nic sobie z tego nie robiąc, włączył silnik i ruszył w kierunku swego mieszkania. Na szczęście ulice były niemal puste w to niedzielne, wilgotne i przenikliwie zimne popołudnie.

***

W Coconut zjawił się godzinę po otwarciu. Taksówkarz wysadził go kilkanaście metrów od klubu. Wójcik pokonał je szybko, by jak najkrócej mieć kontakt z lejącą się z czarnego nieba gęstą breją. Zatrzymał się pod zapalonym błękitnym neonem i pobieżnie otrzepał z kleistego śniegu.

Zaraz po otwarciu drzwi dał się słyszeć dobiegający z podziemi jednostajny, basowy rytm. Wszedł na kręte, wąskie schody prowadzące pośród pomalowanych na niebiesko, brudnych ścian do piwnicy; była ona niczym zapowiedź uciech, jakie czekają na grzeszników w piekle. Głównego wejścia pilnowali dwaj potężni, ubrani na czarno cerberzy; jeden siedział na krześle, strzegąc szatni, drugi stał pod łukowym, ceglanym sklepieniem. Wyglądali jak bracia. Patrzyli na nowo przybyłych zimnym, beznamiętnym wzrokiem bez cienia uśmiechu, chyba że rozpoznali kogoś zaprzyjaźnionego z klubem, z jego obsługą czy właścicielami.

– Cześć, panowie – rzucił im Wójcik, kiedy znalazł się na dole.

Ochroniarze unieśli nieznacznie lewe ręce na przywitanie i uśmiechnęli się, ale tak jakoś nieszczerze. Policjant zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Podał im kurtkę i wszedł do środka.

Błękity, turkus i granat oraz nieco czerwieni, pomarańcz i czerń – te kolory dominowały w tętniących muzyką klubową wnętrzach. Fotele, kanapy i ściany wyściełane przypominającymi plusz tkaninami, szklane blaty stolików, okrągłe podesty połączone pojedynczymi stalowymi rurami z krzyżowym, ceglanym sklepieniem, bardziej pasującym do kaplicy niż przybytku grzechu – wszystkie te szczegóły wydobywało z półmroku punktowe światło pojedynczych lub ustawionych w szeregi lamp.

O tej porze w klubie nie było wielu klientów. Dwóch mężczyzn, starających się upić jak najmniejszym kosztem, nie spuszczało wzroku ze zgrabnej tancerki bez przekonania wijącej się wokół błyszczącej rury w zdecydowanie za małych na nią i niewiele zasłaniających ciuszkach. Kilka jej koleżanek z długimi nogami założonymi jedna na drugą siedziało przy barze na wysokich hokerach. Wpatrywały się w nowego gościa z taką samą uwagą, jak trzech rosłych mężczyzn zajmujących bardziej ustronny fragment sali.

Wójcik rozsiadł się na półokrągłej kanapie, rozkładając ręce na jej oparciu z miną człowieka, który osiągnął cel. Jedna z siedzących przy barze dziewczyn zsunęła się z wysokiego stołka i podeszła do niego leniwym krokiem.

– Można? – spytała i nie czekając na pozwolenie, usiadła obok.

Wójcik ocenił ją wzrokiem.

– Przynieś mi drinka.

– Drinka?

– Wódkę z colą.

– Oczywiście. A dla mnie?

– Weź sobie, co chcesz. Byle nie wodę z dropsem.

Uśmiech nie znikał z jej ładnej buzi. Podniosła się i tym samym, leniwym krokiem odeszła. Muzyka dudniła, faceci patrzyli, a tancerka wciąż prezentowała swe akrobatyczne umiejętności, chociaż chyba nie to w niej podziwiali.

Na stoliku pojawiła się wysoka szklanka z burym płynem i zatopionymi w nim kostkami lodu.

– Dziękuję ci, kochanie. – Nachylił się i podniósł drinka. Odwrócił się do dziewczyny i dotknął swoją szklanką jej szklanki. – Na zdrowie.

– Na zdrowie. Zimno dzisiaj, prawda? – starała się zagaić rozmowę.

Popatrzył na nią i mrugnął okiem.

– Jesteś tu pierwszy raz? – kontynuowała.

– Nie, skarbie.

Kiwnęła swoją ładną główką.

– Ja tak.

– Nie przejmuj się, jakoś to będzie.

– No… fajnie tutaj, prawda?

Uśmiechnął się najładniej, jak potrafił.

– Jest Marika?

– Kto?

– Twoja starsza siostra. Przynajmniej stażem.

– Nie wiem, czy jest ktoś taki.

– To się dowiedz.

– Ale…

– No już. – Klepnął jej nagie udo.

Nie wróciła. Zamiast niej pojawił się mężczyzna w przylegającej do muskularnego ciała, bordowej koszuli. Podwinięte na raz rękawy odsłaniały drogi zegarek z wielkim cyferblatem, a na drugiej ręce ciężką, złotą bransoletę. Wyżelowane włosy sterczały niczym centymetrowej wysokości ściernisko. Usiadł na fotelu obok.

– Witam.

– Cześć, Paluch.

– Dziewczyna się nie podoba?

– Ładna jest. Nowy zaciąg?

– Duża rotacja. Przysłać nową?

– Marika.

– Poszła sobie.

– Poszła?

– No tak, znudziła się, znalazła coś lepszego, a może wyszła za mąż… nie wiem. Nie ma jej.

– Nie wiesz? A tak ją lubiłem. Trudno będzie ją zastąpić.

Paluch odwrócił się, przywołał podobnie do siebie ubranego mężczyznę, a potem coś mu szepnął do ucha. Mężczyzna odszedł i Paluch przybrał swobodną pozę.

– Podobno Cygan zamknął dzisiaj restaurację – zauważył, wpatrując się w Wójcika, który skierował na niego znudzone spojrzenie.

– A dlaczego ma mnie to obchodzić?

– Tak sobie pomyślałem… mówią, że odwiedziła go policja, a on ze złości zdemolował bar czy coś?

– Może być. A może zrobił to z radości, że mu się dziecko odnalazło?

Paluch odwrócił wzrok.

– Wiesz coś o tym? – spytał Wójcik.

– Nie, a co?

– Tak sobie pomyślałem, że to dziwne, że mała dziewczynka znika na kilka dni, a kiedy nagle się znajduje, wszystko jest cacy. Nic się nie stało.

– A stało się?

– No właśnie. Może jednak coś słyszałeś?

– Nie. Dawno straciłem go z oczu.

– Ale, że zamknął knajpę, to z miejsca się zwiedziałeś?

Paluch już miał odpowiedzieć, ale do stolika podszedł mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał, z nieco onieśmieloną, ale słodko uśmiechniętą dziewczyną w klubowym stroju. Wójcik błyskawicznie ocenił jej urodę i niemal cmoknął z wrażenia.

– To Cynthia – przedstawił dziewczynę Paluch.

Wójcik wstał i podał jej dłoń.

– Bardzo mi miło, Krzysztof. Proszę, usiądź… Cynthio.

Spoczęła obok, była tak blisko, że niemal czuł bijące od niej ciepło.

– Napijesz się czegoś?

– Jasne – odpowiedziała z pewnością siebie.

Wójcik odwrócił się do Palucha.

– Dla mnie jeszcze raz wódkę z colą, jeśli pozwolisz, a dla pani… Czego sobie życzysz, kochanie?

– Poproszę mojito.

– Mojito. Mógłbyś? – Mówiąc to, uśmiechnął się do Palucha. Ten odwrócił się i przywołał kelnerkę. – Tylko nie jakieś wymieszane soczki. Sprawdzę.

Paluch powiedział coś cicho do dziewczyny i wstał.

– Zostawię państwa, obowiązki.

– Jasne. Dziękuję, przyjacielu.

Z trudnością mógł oderwać wzrok od jej bardzo długich i niezwykle zgrabnych nóg, od bioder osłoniętych skrawkiem niebieskiej tkaniny ze złotym połyskiem, która przylegała do ciała tak mocno, że gdyby nie kolor, łatwo można by pomylić ją z pomalowaną skórą, od kształtnych piersi naturalnie wypełniających króciutkie bolerko, stanowiące komplet z szortami, i twarzy o pełnych, jakby wyrzeźbionych przez greckich mistrzów ustach, i oczach… Patrząc jej w oczy, zorientował się, że dziewczyna śledzi wzrokiem jego spojrzenia.

– A więc jesteś nowa? – spytał.

– A chcesz, żebym była „nowa”?

– Prawdę powiedziawszy, mam to w dupie.

– To ja też.

Objął dłonią jej dłoń.

– Już się w tobie zakochałem.

Wypił sporo wódki, ona tylko kilka lekkich drinków. Rozmawiali ze sobą o byle czym, niekiedy komentując tańczące na rurach kobiety i obstawionych panienkami gości, których zdążyło się już sporo pojawić. A kiedy ich uwagę zwróciła para znikająca w korytarzyku prowadzącym w jakieś ukryte, tajemnicze miejsca, dziewczyna nachyliła się do jego ucha i szepnęła:

– Mam dla ciebie zatańczyć?

Jej propozycja i gorący oddech były tak kuszące, że zgodził się natychmiast. Wstała pierwsza, a widząc, że Wójcik ma pewne trudności z podniesieniem się z miejsca, podała mu rękę. Skorzystał z pomocy i po chwili szli razem do tajemnego miejsca, wzajemnie się obejmując.

W pogrążonym w półmroku pokoiku panował trudny do zniesienia zaduch, potęgowany przez kwiatowy zapach odświeżacza powietrza, ale Wójcikowi to nie przeszkadzało. Cynthii chyba też, bo kiedy tylko pchnęła go delikatnie na miękkie siedzisko, od razu zaczęła tańczyć.

Wyginała się, głaskała, wypinała i robiła wszystko, aby wpółleżący mężczyzna nie był w stanie nawet na moment oderwać od niej wzroku. Nachylała się nad nim, przesuwała piersi tuż przed jego twarzą i składała błyskawiczne pocałunki na końcówce jego nosa; dotykała pośladkami jego krocza, aby po chwili wyprostować się w wężowym pląsie. I tak powtarzała swój taneczny repertuar, aż przy kolejnym masowaniu pupą jego bioder wskazała mu ręką szereg haftek spinających na plecach bolerko. Zaczął je odpinać z niezgrabnym podnieceniem, a kiedy uporał się z ostatnią, dziewczyna wstała, podtrzymując jedną ręką materiał na piersiach, odwróciła się i zaczęła kołysać, uważnie obserwując jego sięgające zenitu pożądanie. Bolerko opadło, a on aż jęknął z zachwytu, ale Cynthia wciąż zakrywała piersi ręką. Nadal się wiła, a Wójcik rzucał w jej stronę łagodne ponaglenia. W końcu dała się namówić i opuściła rękę. Był już mocno wstawiony i może dlatego prawie się rozpłakał, widząc najpiękniejsze piersi, jakie – tak mu się wydało – widział życiu.

Złapał ją za rękę i pociągnął do siebie.

– Chcę cię. Teraz. Już.

– Nie możemy.

– Nic mnie to nie obchodzi.

– Nie, nie tutaj.

– A gdzie?

– Chodźmy do ciebie.

***

Zachwiał się mocno podczas wspinaczki do swego mieszkania, co groziło upadkiem ze schodów, więc go podtrzymała, chociaż sama ledwo utrzymywała równowagę na wysokich obcasach. Zachichotali. Z pewnymi problemami otworzył drzwi do mieszkania, a potem zamknął je z trzaskiem. Była późna noc.

Ledwo dziewczyna zdjęła płaszcz, a już zaczął się do niej dobierać.

– Poczekaj. Może najpierw wezmę prysznic.

– Nie! – zaprotestował. – Chodź, nie chcę czekać nawet sekundy.

– Ale…

Przywarł do niej, szukając jej ust.

– Naprawdę… – Starała się coś powiedzieć, walcząc z jego natarczywością i opanowującym ją śmiechem.

– Poczekaj. Proszę.

– Nie. – Podniósł ją i zaniósł do sypialni, gdzie rzucił na łóżko. – Rozbieraj się.

Kiedy była już naga, położył się obok, a ona zrozumiała bez słów, co się teraz powinno stać. Wiedziała, że chce, aby się nim zajęła.

A więc się zajęła – czule i ze znawstwem, którego mógł się spodziewać, choć nie był pewny. W taksówce powiedziała mu, że ma niecałe dwadzieścia lat… A może jednak więcej, może go oszukiwała? Zresztą nie tylko jego. Zapewne wszystkich wodziła za nos. Spojrzał na nią, przerywając obserwację sufitu, a ona patrzyła na niego, uśmiechając się lubieżnie, z satysfakcją, piekielną satysfakcją.

– Ty diablico – wyszeptał, jakby nie chciał zagłuszać ich oddechów.

– Ciii… – usłyszał w odpowiedzi i kiedy znowu skupiła się na swym zajęciu, przez moment patrzył na jej włosy, zakrywające mu podbrzusze. Wreszcie jej przerwał, powiedział: „Dość” i czule rozkazał zmianę pozycji. Wspięła się na niego i niedługo było po wszystkim.

***

Wstał z łóżka i poszedł do kuchni. Zatrzymał się w progu, patrząc z zainteresowaniem, jak ubrana w jego bardzo obszerny, ledwo zakrywający pośladki podkoszulek Cynthia kończy myć naczynia, a potem wyciera kuchenny blat w miejscach, na które on nigdy nie zwracał uwagi. W końcu go zobaczyła. Zamarła w pozie dziecka przyłapanego na wykradaniu słodyczy, z tym że zamiast słoika czy torebki, trzymała w ręku ścierkę.

– Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać.

Uśmiechnął się.

– Skoro tak mówisz.

– Chyba przesadziłam.

– Nie, skąd. To nawet przyjemne.

– Co?

– Patrzeć na kobiece porządki.

Podszedł do niej i objął od tyłu, a ona przykryła jego dłonie swymi: jedną na piersi, drugą na wzgórku łonowym. Chciał zejść niżej i głębiej, ale mu nie pozwalała.

– Nie. Nie teraz.

– Dlaczego? W tej koszulce wyglądasz obłędnie.

– Nie zdejmę jej.

– Prowokatorka.

– Nie, po prostu…

– Co?

– Nieładnie pachniesz.

– Właśnie chciałem wziąć prysznic, ale zobaczyłem ciebie i…

– Nie dzisiaj.

– Wczoraj się nie spisałem, więc teraz ci to wynagrodzę.

– Nie przejmuj się, byłeś pijany i nieźle napalony.

– Teraz też jestem. – Jeszcze mocniej do niej przywarł.

– Nie. Proszę.

Przez cały czas starała się oderwać od siebie jego dłonie. W końcu przestał ją obejmować i odsunął się.

– Nie na tym polega ten układ – stwierdził z ledwo skrywaną złością.

Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

– Wiem, ale nie dzisiaj. Bardzo cię proszę.

– Stało się coś?

– Nie… nic.

– No więc… wytłumacz mi.

– Kiedy nie potrafię. Nie teraz.

Stali tak chwilę, aż w końcu zrezygnował.

– Jak chcesz. Idę wziąć prysznic.

Po wyjściu z łazienki zastał ją ubraną, stojącą przy otwartej lodówce.

– Chciałam zrobić na śniadanie jajecznicę, ale nie ma jajek – popatrzyła na niego z udawanym smutkiem.

– Raczej nie ma.

– Nie wiem, czy mamy czas, ale jak chcesz, to pójdę kupić.

– Nie musisz, chyba że jesteś głodna.

– Coś bym zjadła. Możesz poczekać?

– Nigdzie mi się nie spieszy. To gotować też potrafisz?

– Jajecznicę i… no, jajecznicę na pewno. – Powiedziawszy to, wybuchnęła krótkim śmiechem.

– Zaraz dam ci pieniądze. Sklep jest naprzeciwko.

– Już się zbieram. I może kupię herbatę? Jej też nie masz.

– Kup, co chcesz, najwyżej się zmarnuje.

***

Siedzieli w dużym pokoju przy stole. On sporadycznie stukał widelcem o talerz, ona pałaszowała dużą porcję usmażonych jajek, którą powiększył swoim kosztem. Przez większość czasu milczeli. Kilka razy na nią zerknął, zauważając, jak po niemal każdym kęsie poprawia sobie długie włosy, nieuczesane, ale niedawno umyte, takie surowe, młodzieńcze: gęste i błyszczące. Zrezygnował z herbaty dla szklaneczki wódki z colą.

Po śniadaniu posprzątała i pozmywała, a on chłonął każdą chwilę, jakby był na urlopie, jakby wakacje zawitały do jego mieszkania.

– To co, kończymy? – spytała, odłożywszy ostatni widelec na ociekacz.

Odwiózł ją swoim samochodem, ale nie odprowadzał do mieszkania, które dzieliła razem z kilkoma koleżankami. Na pożegnanie rzucił jej: „Do zobaczenia”, a ona z dziwną nieśmiałością pocałowała go w policzek.

Od teraz mógł jej wybaczyć chyba wszystko.

***

Jego punkt przegrupowań, pokój z biurkiem i stalową szafą, mieścił się w Komendzie Miejskiej Policji. Po wejściu do niezbyt wysokiego budynku o kremowych ścianach minął dyżurującego aspiranta, wymienił z nim kilka zdań, spytał, czy nikt go nie szukał, po czym wszedł wolno po schodach na drugie piętro. Zamknął drzwi na klucz i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Spojrzał na sterty papierów. Jedna z nich składała się z kilku teczek. To były sprawy bieżące, którymi powinien się zająć. Wziął pierwszą z góry i otworzył. Czytając zgromadzone w niej dokumenty, powoli odsuwał się z fotelem od biurka, a kiedy był już w odpowiedniej odległości, oparł nogi na blacie. Po chwili dał o sobie znać brak snu i teczka wraz z ręką opadła na równomiernie poruszającą się klatkę piersiową.

2

Przebudził się nagle z krótkiej drzemki i starając się jednocześnie wyostrzyć wzrok, zlustrował pokój w poszukiwaniu jakiegoś niebezpieczeństwa, czegoś, co usprawiedliwiałoby wściekle kołaczące się w jego klatce piersiowej serce. Wszystko było na swoim miejscu, świat nie zniknął ani nie zmienił swojego wyglądu. Żadnego podejrzanego przedmiotu czy osoby. Zupełna cisza.

Zdjął zdrętwiałe nogi z biurka i poczekał, aż krew ponownie zacznie w nich krążyć. Wtedy wstał i podszedł do okna. Uchylił je, wpuszczając do dusznego pokoju świeże, zimne powietrze. Wziął głęboki oddech i stał w bezruchu, patrząc na wybrukowaną ulicę i betonowe, mokre od deszczu chodniki, po których przemykali pojedynczy przechodnie.

Zamknąwszy okno, wyjął z kieszeni spodni blister z aspiryną i wycisnął na dłoń dwie tabletki. Wrócił do biurka, na którym stała butelka z wodą. Popił leki, a potem otworzył drzwi szafy. W środku, oprócz wielu pozbawionych znaczenia drobiazgów, teczek i skoroszytów, stało również pół litra wódki i kilka szklanek. Tylko to go interesowało. Nalał sobie trochę i od razu wypił. Zamknąwszy szafę, rozsiadł się na krześle, po czym splótł dłonie z tyłu głowy i trwał tak przez jakiś czas w zupełnym bezruchu. Z odprężającego letargu wyrwała go wibracja telefonu na biurku. Jego natarczywość była nie na miejscu, ale mimo niechęci podniósł go, sprawdził, kto dopomina się rozmowy i odebrał.

– Cześć, Marcin.

– Musimy się spotkać – usłyszał zamiast przywitania.

– Czemu tak nagle? Stało się coś?

– Stało.

– Co?

– Nie przez telefon.

– Co proponujesz?

– Możesz za pół godziny w Czarnym Kocie?

Spojrzał na zegarek, była trzynasta dziesięć.

– Mogę.

– To bardzo ważne. Na razie.

Odłożył telefon i ziewnął, przeciągając się jednocześnie na krześle.

***

Pub Czarny Kot mieścił się w jednej z uliczek w sąsiedztwie Rynku. Jego wnętrze utrzymane było w ciemnych barwach, które zdawały się częściowo pochłaniać światło. Jedynym zdecydowanie jasnym punktem był bar. Marcin siedział twarzą do wejścia. Wskazał Wójcikowi miejsce przed sobą, ale ten usiadł po jego lewej ręce, przy ścianie.

– O co chodzi? – spytał.

– Wykopują mnie.

– Jak to „wykopują”? O czym ty mówisz?

– Wyrzucają mnie z wydziału.

– Z jakiego powodu?

– Tak po prostu. Zresztą nie tylko mnie. Pozbywają się wszystkich.

– Co to znaczy wszystkich? Sekretarki też?

– Sekretarki też.

– To chyba niemożliwe?

– To się dzieje, bracie.

– Od kiedy? Nie słyszałem żadnych plotek, a to przecież…

– Od dzisiaj. Mają tempo, kurwa. Przyjechały jakieś szychy ze stolicy. Rano razem z tymi z województwa zrobili megaodprawę i poinformowali nas, że możemy pisać wnioski o pozostanie w nowym wydziale albo o przeniesienie… albo czeka nas emerytura.

– Ja pierdolę.

– No.

Do stolika podszedł barman. Wójcik zamówił to samo, co jego kolega.

– Nie wierzę. – Do Wójcika zaczęła docierać powaga tej informacji. – To jest, kurwa, nieprawdopodobne.

– A jednak – potwierdził Marcin i sięgnął po szklankę z piwem.

– Dlaczego?

– A jak myślisz? Nowa miotła w centrali, nowe porządki, walka o wizerunek. Widocznie zmiana rzecznika prasowego to za mało. Od teraz policja ma być wzorem sprawności i uczciwości… Tak powiedzieli. – Marcin zaśmiał się lekko sarkastycznie.

Na chwilę obydwaj zamilkli. W tym czasie do stolika podszedł barman i postawił przed Wójcikiem szklankę z piwem oraz setkę wódki.

– Mam kredyty, bracie – zaczął mówić przybitym głosem Marcin, kiedy barman odszedł. – Już teraz jest mi trudno je spłacać, a co będzie, jak wyląduję w jakichś zakamarkach komendy. Będę musiał się zwolnić. Wezmę te swoje pięćdziesiąt procent emerytury, póki ją mam, i poszukam jakiejś innej roboty. Pewnie w ochronie, tam chyba lepiej płacą. – Znowu się zaśmiał.

Wójcik patrzył przed siebie.

– Ty też może pomyśl o nowej pracy – poradził Marcin.

– Niby dlaczego?

– Ciekawe, jak sobie dacie radę, ty i Zieliński, z tymi waszymi interesami, jak mnie zabraknie?

– No dobrze, ale skąd wiesz, że cię nie przyjmą z powrotem?

– Do wewnętrznego? Mnie? Przecież mnie pierwszemu powiedzieli, że nie mam po co startować o ponowne przyjęcie do tego ich zdrowego organizmu. Jestem wirusem, bakterią… ty też, przyjacielu. Razem zapracowaliśmy na taką reputację.

Marcin sięgnął po wódkę, wypił jednym haustem i wychyliwszy się w kierunku barmana, gestem ręki zamówił następną.

– Tak, bracie, tak. Skończył się nasz mały raj.

– Przestań się, kurwa, mazać – wysyczał Wójcik.

– Kiedy ja się nie mażę. Stwierdzam tylko fakt. Gówno przestało wisieć, teraz utonie.

Wójcikowi zostało jeszcze pół szklanki piwa, ale go nie dopił. Nakazał Marcinowi zachować spokój, po czym, nie zważając na jego z lekka bełkotliwe skargi, wyszedł z pubu, wcześniej płacąc za siebie barmanowi.

Wyjął telefon i wybrał jakiś numer. Stanął obok nieczynnej w okresie zimowym szklanej fontanny i czekał, aż ktoś odbierze.

– Tak – usłyszał w słuchawce.

– Cześć, szefie. Przed chwilą widziałem się z Piaskiem.

– No. Co u niego?

– Jest załamany. – Wójcik ruszył przed siebie.

– Ma prawo.

– Trochę się porobiło.

– Trochę tak.

– Od kiedy wiesz, szefie?

– Jakieś słuchy chodziły, ale bez konkretów. Tak to już jest przy zmianie ekipy, a co dopiero przy takiej. Musimy poczekać i przekonać się, w którym kierunku to się rozwinie.

– A jak się nam wezmą do dupy?

– Nie sądzę. Nawet jeśli… Nie robiliśmy nic strasznego. Może trochę wykorzystywaliśmy pogranicze, ale kto tego nie robi.

– Pogranicze?

– Miejsce między nami a bandziorami, to jest pogranicze.

– Kurwa, oni mogą tak na to nie patrzeć.

– Spokojnie, Krzychu. Spokojnie. Spotkamy się jutro i pogadamy. Może już będzie trochę więcej wieści? Sytuacja jest dynamiczna.

– Gdzie szef proponuje?

– Jutro się zdzwonimy. Tymczasem spokój.

– Okay.

Wójcik schował telefon. Stał przed jakimś sklepem, wpatrując się w jego witrynę, w ledwo widoczne odbicie trzydziestosześcioletniego mężczyzny, niepewnego swojej przyszłości. Spojrzał na zegarek. Znowu stanął przed problemem reszty dnia i czasu dzielącego go od wizyty w Coconut.

***

Zobaczył ją od razu po wejściu do sali klubu. Tańczyła na głównym podeście, a przed nią, nieco zadzierając głowy do góry, siedziało kilku wyglądających na starych bywalców mężczyzn, lekko znudzonych, bo i Cynthia nie dawała im dodatkowych powodów do ekscytacji. Nie przykładała się do swego zajęcia. Było to widać na pierwszy rzut oka. Poruszała się leniwie z obojętnością profesjonalistki, która wykona, co do niej należy, ale nic poza tym.

Stanął niemal na środku klubu. Zobaczywszy go, Cynthia uśmiechnęła się i po chwili, jakby wstąpił w nią jakiś diablik, zaczęła zachowywać się zupełnie inaczej. Jej ruchy stały się szybsze, bardziej dopasowane do rytmu muzyki, a ciało wykazywało się nadzwyczajną giętkością, taką, jaką zapamiętał z prywatnego pokazu, a może nawet większą, gdyż teraz mogła skorzystać ze sprzymierzeńca w postaci stalowej rury. I pokaz tańca, z pozbawionego emocji eksponowania walorów okrytego czerwoną bielizną ciała, przekształcił się w elektryzujący spektakl erotyczny, pełen rozpalających wyobraźnię podtekstów. Mężczyźni z miejsca dostrzegli zmianę i poruszyli się w swoich fotelach. Niektórzy, przekrzykując muzykę, rzucali w jej kierunku niewybredne uwagi, które miały być jednocześnie zachętą do pójścia na całość; inni z wrażenia otwierali usta w niemym zachwycie. A ona, kiedy tylko mogła, zerkała na Wójcika i uśmiechała się tak jak wczoraj, co jeszcze bardziej rozjuszało widownię.

Wójcik od czasu do czasu odrywał wzrok od dziewczyny, patrząc z wrogą niechęcią na podnieconych samców, ale kiedy powracał ku niej, jego spojrzenie łagodniało i stawał się obojętny na otoczenie. Przecież to zachwycające stworzenie tańczyło teraz tylko dla niego.

Po skończonym pokazie Cynthia zniknęła na zapleczu, a Wójcik usiadł na jednej z miękkich sof. Zobaczył Palucha oraz jego dwóch kumpli i pozdrowił ich, ale tylko Paluch odpowiedział mu chłodnym skinieniem głowy. Kiedy podeszła kelnerka w butach na wysokich, przeźroczystych koturnach, zamówił drinka.

Właśnie zamoczył usta w alkoholu, gdy poruszyła się zasłaniająca wejście na zaplecze błękitna zasłona i wyszła zza niej Cynthia. Ale inna Cynthia niż ta, którą widział przed chwilą. Teraz była wściekle ruda, a dużą część jej twarzy zasłaniały okulary przeciwsłoneczne.

– Co to za włosy? – spytał, kiedy usiadła tuż przy nim.

– Nie podobają ci się?

Przyjrzał im się uważniej. Nie tylko kolor miały inny, były również inaczej ścięte – tuż nad szyją z podwijającymi się nieco końcówkami – poza tym trochę nienaturalnie błyszczały.

– Bo ja wiem. Nie potrzebujesz ich.

– Skąd wiesz, czego potrzebuję?

Ponownie spojrzał na nią przenikliwie.

– Właściwie dla mnie możesz być nawet łysa i tak będziesz piękna.

Uśmiechnęła się.

– Dziękuję.

– To było coś – przyznał z uznaniem.

– Co?

– Twój taniec. Tamtym musiały nieźle stanąć. – Wójcik wskazał głową na niedawnych widzów.

Roześmiała się.

– Żebyś wiedział, co im się robi, gdy się o nich ocieram.

– Tego nie chcę wiedzieć.

– Powiem ci. – Cynthia zaczęła się z nim droczyć.

– Nie. – Odwrócił głowę.

– Kiedy to nawet przyjemne.

– Nie dla mnie.

– No dobrze. Zamówisz mi coś?

Nie siedzieli długo. Opuścili klub po godzinie i pojechali taksówką do jego mieszkania.

***

Wsparł się na rękach i patrzył, jak pod wpływem ruchu jego bioder wygina się i szarpie, jakby jednocześnie chciała się go pozbyć i przyciągnąć do siebie, aby z nią był, w niej pozostał, utrzymując ten wypełniony energią, pełen napięcia stan oczekiwania na zbliżające się spełnienie. Co chwilę otwierała oczy i uśmiechała się, aby znowu zamknąć powieki, uciekając w siebie.

Raz spojrzał na nią z niepewnością, jakby zastanawiał się, czy nie udaje, bo wie, że tak będzie lepiej, że wtedy uniknie większości tych krępujących pytań, kiedy będzie po wszystkim. Szybko jednak poddał się jej wpływowi, zapominając o wątpliwościach, i z zapamiętaniem kontynuował swą wędrówkę w tę i z powrotem, napierając na coraz głębsze zakamarki jej ciała.

Położył się na niej, a wtedy objęła go ramionami, mocniej rozwarła uda i kiedy ich oddechy zaczęły przyśpieszać, a z otwartych ust ulatywały coraz głośniejsze westchnienia, zaczęła go gryźć w ramię, całować i znowu szarpać delikatnie zębami. Aż w końcu się spełniło – już wcześniej pozwoliła mu pozostać w sobie do końca.

Leżeli obok siebie mokrzy i zmęczeni, milczący. Ona wsparła głowę na jego wyciągniętym ramieniu i to ona pierwsza się odezwała.

– Jak było?

– Nie musisz pytać.

– Powiedz. Lubię tego słuchać.

– Cudownie.

– Tylko cudownie?

– Nie przejmuj się.

Uszczypnęła go w bok, a on syknął.

– Drań.

– Chcesz powiedzieć, że tobie się bardziej podobało?

– Może.

– No to mamy jeszcze wiele do nadrobienia.

Znowu milczeli przez chwilę wpatrzeni w sufit.

– Powiedz mi, jak masz naprawdę na imię? – spytał Wójcik.

– A po co ci to wiedzieć?

– Bo chcę. Ta Cynthia jest trochę burdelowa.

Uniosła się na ramieniu i spojrzała na niego z urażoną miną.

– Dziękuję bardzo – powiedziała.

– Nie mów, że ci się podoba?

– Podoba.

– Skoro tak, to cofam ten burdel.

– Dzięki.

Wróciła do swojej poprzedniej pozycji.

– No więc? – ponaglał ją.

– Powiem, jeśli i ty mi na coś odpowiesz.

– Na co?

– Musisz potwierdzić.

– Okay.

– Magda.

– Magdalena… Bardzo ładne imię.

– Może być.

– Nie lubisz go?

– Nie o to chodzi. Za bardzo kojarzy mi się z innym życiem.

– Było aż tak złe?

– Było bardzo przyjemne, nie miało jednak perspektyw.

– Czyli?

– Za dużo chciałbyś wiedzieć od razu. Teraz moja kolej. Byłeś żonaty?

– Byłem.

– Odeszła od ciebie?

– To widać?

– Strzelałam.

– Powiedziała, że nie nadaję się do małżeństwa i chyba miała rację.

– Głupia cipa.

– Nie mów tak, ona naprawdę wiedziała, co mówi.

– Nie wydaje mi się. Miłość nie zna wymówek.

Przekręcił nieco głowę i spojrzał na jej profil.

– Zaskakujesz mnie. Nie spodziewałem się po tobie takiej naiwności.

– Może taka jestem?

Znowu patrzył w górę.

– To dla ciebie problem? – spytała.

– Skądże znowu.

***