Spowiedź dziecięcia wieku. La Confession d’un enfant du siècle - Alfred de Musset - ebook

Spowiedź dziecięcia wieku. La Confession d’un enfant du siècle ebook

Alfred de Musset

0,0

Opis

Alfred de Musset. Spowiedź dziecięcia wieku. La Confession d’un enfant du siècle. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Spowiedź dziecięcia wieku (Confession d’un enfant du siècle, 1836) – francuska powieść romantyczna autorstwa Alfreda de Musseta, będąca swoistą kontynuacją preromantycznych powieści autobiograficznych w rodzaju Adolfa czy Obermanna. Główny bohater powieści Musseta, Oktaw, to człowiek nieprzystosowany, dręczony wewnętrznym niepokojem, który niszczy szczęście swoje i swojej ukochanej ciągłymi podejrzeniami i niezadowoleniem.Opowieść głównego bohatera Spowiedzi dziecięcia wieku przypomina dzieje miłości Musseta i George Sand, którzy nie byli dobraną parą. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Spowiedź_dziecięcia_wieku)

La Confession d'un enfant du siècle, publié en 1836, est l'unique roman dans l'œuvre de l'écrivain français Alfred de Musset. Il est avéré que le roman, écrit en prose, s'adresse à l'écrivain George Sand, avec qui Musset eut une liaison de 1833 à 1835. (http://fr.wikipedia.org/wiki/La_Confession_d%27un_enfant_du_siècle_(roman)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 818

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alfred de Musset

Spowiedź dziecięcia wieku La Confession d’un enfant du siècle

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożyłTadeusz Żeleński-Boy

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

SPOWIEDŹ DZIECIĘCIA WIEKU

_______

OD TŁUMACZA

Alfred de Musset, tak dobrze znany u nas z nazwiska i z legendy, a tak mało ze swoich dzieł, jest jednym z najbardziej uroczych pisarzy francuskich; artystą, który łączy przymioty galijskiego umysłu z rzadką w tej rasie wibracją liryzmu, czyniącą zeń harfę poezji. Ta „Spowiedź”, która najbardziej bezpośrednio pozwala zajrzeć w duszę poety, jest zarazem jednym z nader znamiennych dokumentów Romantyzmu. Jest ciekawa i przez to, iż dotyczy właśnie owego epizodu życia poety, koło którego oplata się jego legenda: miłości do George Sand. Epizodem tym zajmowano się do przesytu; jest to dosyć zrozumiałe. Miłość ta, która, jak górnolotnie mówi jeden z jej historiografów przykładem namiętnego uczucia łączącego dwoje genialnych twórców, dwoje pisarzy wielkiej, mimo iż bądź co bądź nierównej miary. Wycisnęła ona piętno zarówno na całym dalszym życiu, jak i na twórczości Musseta. Epoka, na którą przypada owa miłość, pełna fala Romantyzmu niosąca z sobą osobliwy styl tych przeżyć, rozgłos, jaki towarzyszył im współcześnie, artystyczna rama wreszcie, którą, jakby wiedziony instynktem, dramat ten obrał na swe urzeczywistnienie - wszystko to zapewnia „epizodowi weneckiemu” miejsce wyjątkowe.

Literatura osnuta dokoła tego wydarzenia jest ogromna, a rozpoczyna się równocześnie niemal z faktami. George Sand, „na ciepło” jeszcze, włożyła strzępy przeżyć weneckich w swoje Listy podróżnika, pisane jakoby do Musseta i drukowane (z jego wiedzą zresztą) w „Revue des deux Mondes”. Po zerwaniu Musset pisze Spowiedź dziecięcia wieku i Noce; w dwa lata po jego śmierci (Musset urodził się w 1810, umarł w 1857) George Sand wydaje powieść „Ona i on” malującą pod przejrzystą osłoną dzieje ich stosunku; na co brat Musseta Paweł, mściciel cierpień Alfreda i nienawidzący George Sand, odpowiedział inwektywą pt. „On i ona”. Wszczęła się przykra polemika, w której nawet sędziwa matka Musseta zabrała głos. Powstawały stronnictwa mussetystów i sandystów lżące bohaterów przeciwnego obozu. Nawet trzeciego aktora dramatu, lekarzynę włoskiego Pagello, wciągnięto do sporu: jeszcze w r. 1896, interwiewowali skrzętni biografowie patriarchę, który dożył dziewięćdziesiątki, o szczegóły tego chlubnego epizodu jego życia z r. 1834! Sam Pagello, w kilkanaście lat po wypadkach, spisał pamiętnik, kreśląc w sposób więcej barwny niż ścisły dzieje swoich przygód z George Sand i Mussetem. Rodzina Musseta sprzeciwiała się długo ogłoszeniu listów kochanków; krążyły w urywkach, w odpisach; wreszcie, w r. 1904, ogłoszono je drukiem w Brukseli, w całości: tj. o tyle o ile, niektóre bowiem zdania padły już wprzódy ofiarą nożyczek George Sand.

Jak można się domyślać, komentatorowie rzucili się na tę historię, widząc w niej łup obfity i ponętny. Napisano całe tomy; mimo to, nie mówiąc o uczuciach, nie wyświetlono nawet faktów w tym romantycznym epizodzie. Nadto jest załgany poezją. Literatura przeszła tędy w dwojakim kierunku: raz, stylizując już same przeżycia bohaterów na modłę literacką o zabarwieniu epoki; po wtóre, stylizując je tym bardziej, w chwili gdy przelewały się na papier. W rezultacie została garść ciekawych dokumentów, z których niektóre są klejnotami poezji, i każdy z badaczy układa z tych kamyczków swoją mozaikę, kształtując ją wedle własnych sympatii i poglądów.

Im bardziej wczytywać się w akta sprawy, tym bardziej wydaje się ona psychologicznie zawiłą i złożoną. Czyż nie jest zresztą zawiłą każda kontrowersja tego rodzaju? Pojęcia nasze o miłości, jak w ogóle o życiu, są konwencjonalne, ponieważ nim zaczniemy myśleć i patrzyć, już otrzymujemy je w gotowej postaci z literatury, z pierwszej czy z drugiej ręki. Literatura, niezdolna ogarnąć życia w jego bogactwie, upraszcza je, schematyzuje (przykładem choćby ta Spowiedź dziecięcia wieku w zestawieniu z wydarzeniami, z których się urodziła!). Wstydliwość, lenistwo, rutyna oddalają nas od szczerości. Jeden Rousseau w swoich Wyznaniach chciał być szczerym za wszelką cenę; cena okazała się diabelnie wysoka. Ileż obrzydliwości nam odsłonił, których mu potomność nie daruje! Ach, tak! Życie ujawnia się w gabinecie lekarza, przy konfesjonale (o tyle, o ile, bo i tam wciska się rutyna), przed kratkami sądowymi pod krzyżowym ogniem pytań brutalnych i ostrych jak nóż chirurga... Ale też biada człowiekowi, bodaj „najporządniejszemu”, który zahaczy się przypadkowo o straszliwą machinę sądową i narazi się na wywlekanie na światło tajemnic jego życia. Delikatne i bolesne problemy egzystencji w jakże szpetnym, trywialnym, komicznym nieraz występują świetle! A właśnie przedmiotem takiego śledztwa, prowadzonego przez „historię literatury”, stają się wielcy ludzie, wielcy artyści, typem swojej psychiki, swego życia, z konieczności tak bardzo oddaleni od dogmatów przeciętności. A wreszcie, gdzie jest „prawda”? Czy jest nią fakt, czy uczucie, czy jakieś X, które nie jest żadnym z nich?

Nie mam zbytniego zamiłowania do takich analiz; ograniczę się tedy do rzeczowego przypomnienia faktów tej znanej historii, ponieważ są one niezbędne jako komentarz do Spowiedzi dziecięcia wieku; książka ta, gdybyśmy jej nie brali jako fantazję na tle istotnych przeżyć poety, straciłaby wiele na prawdzie i kolorze. Zarazem wplotę w tok opowiadania nieco dokumentów, bardziej niż cokolwiek innego pozwalających czytelnikom pochwycić tonację, na którą były nastrojone dusze uczestników dramatu.

Zatem dwudziestodwuletni Musset, głośny już i rokujący najpiękniejszą przyszłość poeta, oraz dwudziestodziewięcioletnia Aurora Dudevant, separowana z mężem, matka dwojga dzieci, nie mniej głośna (pod pseudonimem literackim George Sand) autorka Indiany, Walentyny i drukującej się właśnie Lelii, spotkali się po raz pierwszy na obiedzie u redaktora „Revue des deux Mondes”, Buloza. Stało się to w czerwcu 1833, z końcem zaś sierpnia tegoż roku byli kochankami. Musset, smukły, nerwowy, pełen wdzięku i iskrzącej werwy z odcieniem dandyzmu, miał za sobą parę lat hulanki oraz światowych miłostek; George Sand, brunetka o typie Kreolki i ogromnych czarnych oczach, skupiona, małomówna, pochłonięta pracą, miała również przeszłość miłosną, a figurowały w niej dwa nazwiska literackie: Juliusz Sandeau (prototyp Balzakowskiego Stefana Lousteau; powieść Balzaka Muza z zaścianka zawiera niewątpliwie wiele rysów z pożycia tej pary) oraz oschły i niewdzięczny jako amant Prosper Merimee. Doświadczenia te zostawiły w jej sercu jedynie osad zawodu i goryczy. Nowy stosunek miłosny, zrazu podjęty przez obie strony z entuzjazmem, rychło począł się mącić; główną przyczyną był tu charakter Musseta, nierówny, szukający w miłości dramatycznych przeżyć, obdarzony potrzebą cierpienia i zadawania bólu. Brutalny sceptycyzm w stosunku do kobiet i do miłości, wybuchy zazdrości o przeszłość dawały przyczynę do ciągłych burz. Raz po raz zerwanie wisiało na włosku; ale, nazajutrz, Alfred wracał do stóp kochanki, skruszony, pełen tkliwości i żalu...

Spodziewając się w ucieczce od świata znaleźć uspokojenie, kochankowie udają się, z końcem r. 1833, do Włoch. Od Genui George Sand zaczęła niedomagać; przybywszy do Wenecji położyła się wśród objawów jakiejś febry. Musset, nerwowy, niecierpliwy, niezdolny do roli siostry miłosierdzia, ucieka od smutnego pokoju chorej, zaniedbuje ją, ugania po Wenecji, pije. (skłonność do pijaństwa, która miała później pochłonąć go zupełnie, datuje od młodych lat), słowem, na wszelki sposób „używa życia”. Sandyści notują, iż poeta przegrał na słowo 10 000 franków, na którą to sumę towarzyszka jego musiała znaleźć pokrycie, hipote-kując ją na przyszłych płodach swego pióra; mussetyści sprowadzają tę kwotę do skromniejszych rozmiarów 360 franków, na które kredyt Musseta w „Revue des deux Mondes” wystarczał w zupełności... Rys ten cytuję na dowód rozbieżności nawet w rzeczach tak ścisłych jak cyfry: cóż dopiero mówić o uczuciach! Podobno Musset oświadczył wręcz towarzyszce, że się pomylił i że jej nie kocha; przychodzi do gwałtownych scen, niemal do zerwania: mieszkają obok, ale drzwi łączące ich pokoje zostają zamknięte.

Wśród tego George Sand, która była niezmordowaną pracowniczką pióra (opowiadają, iż raz, skończywszy jednej nocy powieść przed upływem zwyczajnej ilości godzin pracy, natychmiast rozpoczęła drugą, czyniąc tylko tyle przerwy ile było potrzeba na zapakowanie rękopisu i położenie na nim adresu wydawcy), pisze bez wytchnienia, aby nastarczyć potrzebom wspólnego gospodarstwa. Z kolei Musset zapada: dostaje gorączki (tyfus?), która (może na tle alkoholicznym?) przybiera charakter maligny. Aurora, stłumiwszy urazy, pielęgnuje go z oddaniem macierzyństwa, które stanowi cechę jej charakteru. Pomaga jej w tym młody lekarz Pietro Pagello. Jakiej natury uczucia popychają Aurorę w ramiona Pagella, nie silę się wyjaśniać; dosyć, iż podjąwszy sama trudy pierwszych kroków, zostaje, podobno jeszcze przy łożu chorego Musseta, jego kochanką. Tak twierdzą uporczywie mussetyści; sandyści oddalają ten fakt jako nazbyt ,,potworny”; pozostawiam czytelnikom i czytelniczkom swobodę psychologizowania na ten temat. (Zaciekli mussetyści utrzymują nawet, opierając się na podejrzanym co prawda świadectwie Pawła de Musset, iż chory widział wręcz George Sand w objęciach Pagella, ale że później kochanka, przy pomocy lekarza wspólnika, wmówiła weń, że to była halucynacja, ba, nawet dała do zrozumienia, iż gdyby się upierał, byłoby to dowodem, że jest obłąkany, i pociągnęłoby odpowiednie następstwa!!...)

Spokojne i wolne od literackich subtelności uczucie Pagella nęci George Sand jako wypoczynek po szałach poety, którego znowuż zazdrość sprowadza do stop kochanki. Tutaj następuje okres, który w piątej części Spowiedzi dziecięcia wieku znajduje, jak się zdaje, wierne odbicie: miłość, przyjaźń, łzy, braterstwo dusz, troje serc zespolonych jednym węzłem, licytacja na heroizm, na poświęcenie, oto ton, jaki dla tych dwojga poetów wykarmionych na Nowej Heloizie, dających, w zupełnej izolacji od realnego życia, swobodny bieg fantazji, stał się chlebem powszednim. A Pagello też dostroił się do stylu i całując z rozczuleniem George Sand, prawił o „il nostro amore per Alfredo”... Nie obyło się przedtem bez burz, w których takie ewentualności jak zabójstwo, pojedynek, samobójstwo były na porządku dziennym: w końcu jednak rzeczy wzięły taki obrót: Musset odkrywa wzajemną miłość Aurory i Pa-gella, wydobywa z Włocha wyznanie i czyni ze swego szczęścia ofiarę na ołtarzu przyjaźni; ustępuje dobrowolnie, kojarząc ręce kochającej się pary. Wszyscy troje wylewają łzy radości i entuzjazmu, po czym Musset, wyściskany przez kochankę i przez Pagella, z którym wymienili zaklęcia dozgonnej przyjaźni (czyż młody lekarz nie ocalił poecie życia? a teraz czyż nie wraca mu go po raz drugi, dając szczęście ubóstwianej przez Alfreda kobiecie?), zostawia towarzyszkę jej nowej miłości i sam wyjeżdża do Paryża.

Tak przedstawiały się poecie te sprawy już po rozstaniu i poniekąd w epoce, gdy pisał Spowiedź dziecięcia wieku. Później, kiedy - w części pod wpływem „życzliwych” języków - ochłonął z egzaltacji, jad podejrzeń wmieszał się w czyste wspomnienie. Jeśli Aurora była kochanką Pagella już wcześniej, jeśli całe jej postępowanie było grą i miało na celu łagodne pozbycie się Alfreda, jeśli on, w porywie wzniosłości, pobłogosławił miłość dwojga osób, które się dawno bez tego błogosławieństwa obeszły, w takim razie, w istocie, poeta odegrał w swoich oczach dość komiczną rolę... Daleki zresztą jestem od ironizowania sytuacji, które życie spłaszcza swoją stopą, ale które wynikły ze szlachetnej chęci wzniesienia się ponad płaskość życia.

Na razie jesteśmy na szczytach egzaltacji. Musset, z drogi do Paryża, pisze do dawnej kochanki gorące i tkliwe listy; ona odpowiada mu macierzyńską serdecznością. Przytoczę urywek tej korespondencji, którą George Sand odczytywała wspólnie z oddanym Pagellem.

Musset pisze z Genui:

„...Ujrzałem się w lustrze, poznałem to samo dziecko. Cóżeś ty uczyniła, biedactwo moje drogie? I to był człowiek, któregoś chciała kochać! Miałaś dziesięć lat cierpienia w sercu, miałaś od dziesięciu lat nieugaszone pragnienie szczęścia, i to była trzcina, na której chciałaś się oprzeć! Ty, ty kochałaś mnie! Mój biedny George, dreszcz mię przechodzi na tę myśl! Byłaś przy mnie tak nieszczęśliwa! W jakież straszliwe klęski omal cię nie wtrąciłem! Długo będę widział, George mój, tę twarz pobladłą od czuwania, która przez ośmnaście nocy pochylała się nad mym wezgłowiem, długo będę cię widział w tej nieszczęsnej izdebce, gdzie popłynęło tyle łez. Biedna George, biedne drogie dziecko! Omyliłaś się; uważałaś się za mą kochankę, a byłaś jedynie moją matką. Niebo stworzyło nas dla siebie wzajem; dusze nasze, w swej wyniosłej sferze, poznały się niby ptaki w górach; pomknęły jedna ku drugiej; ale uścisk był za mocny. Popełnialiśmy kazirodztwo.

Tak, moja jedyna przyjaciółko, byłem dla ciebie istnym katem, przynajmniej pod koniec. Zadałem ci wiele cierpień, ale Bogu chwała, nie zrobiłem najgorszego, co mogłem. Och, dziecko moje, żyjesz, jesteś młoda, przechadzasz się pod najpiękniejszym niebem, wsparta na ramieniu człowieka, którego serce jest godne ciebie. Zacny młodzieniec! Powiedz mu, że go kocham i że nie mogę powściągnąć łez, myśląc o nim... ”

Ona podejmuje ten ton. Napawając się spokojną miłością Pagella, pracując przy tym po siedem, osiem, czasem trzynaście godzin na dobę, czuje jeszcze w sercu nadmiar tkliwości, która teraz, wyzwolona wyjazdem poety z drażliwej komplikacji, płynie swobodnie za odjeżdżającym:

„...Czy byłam twoją kochanką, czy matką, mniejsza: czy zrodziłam w tobie miłość, czy przyjaźń, czy byłam z tobą szczęśliwa, czy nie, wszystko to nie zmienia nic w obecnym stanie mej duszy. Wiem, że cię kocham, to wszystko. Czuwać nad tobą, chronić cię od przeciwności, dostarczać ci przyjemności i rozrywek, oto potrzeba, oto żal, jakich doświadczałam od czasu, jak cię straciłam. Czemu to zadanie tak słodkie, które byłabym spełniała z taką radością, stało się stopniowo tak gorzkie, a potem wręcz niemożliwe? Co za fatalność zmieniała w truciznę lekarstwa, które ci podawałam? Czemu ja, która wysączyłabym wszystką krew, aby ci dać jedną noc spokoju i wytchnienia, stałam się dla ciebie męczarnią, plagą, upiorem? Kiedy te straszne wspomnienia nawiedzą mnie (a czyż jest godzina, w której by mnie poniechały?), czuję się bliska szaleństwa. Oblewam poduszkę łzami, słyszę głos twój wołający mnie w ciszy nocnej. Któż mnie zawoła teraz? Kto będzie potrzebował mego czuwania? Dla kogo zużyję siłę, którą zgromadziłam dla ciebie, a która teraz obraca się przeciw mnie? O dziecko! dziecko! Jak ja potrzebuję twojej tkliwości i twego przebaczenia!”

W innym liście:

„...Pagello jest prawdziwy anioł i wart być szczęśliwym... Spędzam z nim najsłodsze chwile w dniu, rozmawiając o tobie. Ten człowiek jest taki tkliwy, taki dobry! Tak dobrze rozumie mój smutek, szanuje go tak święcie...”

I znowuż:

„Twoje wspomnienie jest świętą relikwią, imię twoje jest uroczystym słowem, które wymawiam wieczór w ciszy lagun, a odpowiada na nie wzruszony głos słowem słodkim, prostym i zwięzłym, które wydaje mi się wówczas tak piękne: Io l'amo - Kocham go.”

Urywki z listów Musseta:

„...Pomyśl, ja mam tylko ciebie: wszystkiemu przeczyłem, wszystkiemu bluźniłem, wątpię we wszystko, wyjąwszy w ciebie. Czy wiesz, czemu kocham tylko ciebie?... Nie łudzę się co do żadnej z twoich wad; nie kłamiesz, oto czemu cię kocham. Przypominam sobie dobrze ową noc... Ale, powiedz, gdyby nawet wszystkie podejrzenia były prawdą, i w czym mnie oszukiwałaś? Czy mówiłaś, że mnie kochasz? Czy nie uprzedziłaś mnie? Czy miałem jakie prawo? O, dziecię ukochane, wówczas, gdyś mnie kochała, czyś mnie oszukała kiedy? Czyż mogłem ci uczynić najlżejszą wymówkę przez tych siedem miesięcy, które widywałem cię dzień po dniu? I gdzież jest człowiek tak nikczemny, aby winić o przewrotność kobietę, która ceni go na tyle, aby go uprzedzić, że godzina jego nadeszła? Kłamstwo, oto czym się brzydzę i co mnie czyni najpodejrzliwszym z ludzi, może najnieszczęśliwszym. Ale ty jesteś równie szczera jak szlachetna i dumna. Oto czemu wierzę w ciebie i będę cię bronił przeciw całemu światu, do ostatniego tchu.

...Wiesz, co mnie zachwyciło w twoim liście? Sposób, w jaki mówisz o Pagellu, o jego dbałości o ciebie, o twoim przywiązaniu, szczerość, z jaką pozwalasz czytać mi w swym sercu... Wierzaj, kobieta tak mówiąca o nowym kochanku temu, którego rzuca i który kocha ją jeszcze, daje mu najwyższy dowód szacunku, jaki mężczyzna może otrzymać od kobiety.”

O, Janie Jakubie, zaiste, twoje ziarno nie padło na opokę!

„...Powiedz Pagellowi, że dziękuję mu za to, że cię kocha i czuwa nad tobą. Czyż to nie jest najpocieszniejsza rzecz w świecie to uczucie? Kocham tego chłopca prawie talk jak ty: wytłumacz to, jak umiesz. Jest przyczyną, iż straciłem cały skarb mego życia, a kocham go, jak gdyby mi go dał. Nie chciałbym was widzieć razem, a szczęśliwy jestem myśląc, że jesteście razem. Och, mój aniele, mój aniele, bądź szczęśliwa, wówczas i ja będę szczęśliwy...”

Pagello nie pozostaje nieczuły na te wylewy. Oto urywek z jego listu:

„Drogi Alfredzie, nie pisaliśmy jeszcze do siebie, może dlatego, że żaden z nas nie chciał być pierwszy. Ale to w niczym nie uszczupla wzajemnego przywiązania, które zawsze nas będzie spajało węzłem tak wzniosłym, a niezrozumiałym dla świata...”

Mimo tej harmonii trojga dusz George Sand odczuwa niekiedy w objęciach Pagella tęsknotę za burzliwą miłością poety, która tak szczelnie umiała wypełnić jej życie:

„...Przywykłam do entuzjazmu i brakuje mi go niekiedy... Tutaj nie jestem panią Sand; poczciwy Pietro nie czytał Lelii i nie sądzę, aby z niej coś zrozumiał. Pierwszy raz w życiu kocham bez namiętności.

Otóż ja potrzebuję cierpieć dla kogoś; potrzebuję zużyć ten nadmiar energii i czucia, jaki jest we mnie. Potrzebuję dać pokarm tej macierzyńskiej troskliwości, która przywykła czuwać nad cierpiącą i znużoną istotą. Och! czemuż nie mogę żyć między wami dwoma, czemu nie mogę dawać wam szczęścia nie należąc do żadnego z was.”

Tu zaczyna się nowy akt romantycznej tragikomedii. George Sand wraca do Paryża i z osobliwym, jak na tak rozumną kobietę, brakiem orientacji, wlecze za sobą Pagella. Jedną z pobudek podróży Pagella, jest chęć „uściskania Alfreda”, który również gorąco go do tego zachęca. Od pierwszego dnia . fikcja tej wzniosłej „trójcy”, wyrojona w egzotycznych warunkach w Wenecji, staje się niemożliwą: życie spłaszcza ją i wykrzywia. Nicość biednego Włocha, który na tle lagunów odniósł triumf nad poetą, ujawnia się w sceptycznej atmosferze Paryża zbyt jaskrawo. Pagello, nie czując gruntu pod nogami, robi się drażliwy, zazdrosny: nie wie, co z sobą począć w tym artystycznym światku, w którym kochanka jego odnalazła się jak w swoim żywiole: George Sand wymyka mu się, Musset jest uprzejmy, ale sztywny; w dodatku Włoch jest kuso z pieniędzmi, mieszka osobno w nędznym hoteliku... Aby zabić czas i spożytkować tę niewczesną podróż, Pagello uczęszcza do szpitali paryskich.

Spotkanie Musseta z George Sand rozpaliło na nowo w sercu poety wszystkie ognie. Postanawia uciec, opuścić kraj na zawsze; jakoż w istocie wyjeżdża do Badenu, ale jedynie po to, aby stamtąd pisywać coraz płomienniej:

„...Nigdy żaden człowiek nie kochał tak, jak ja cię kocham. Tonę, pławię się w miłości; nie wiem już, czy żyję, czy jem, czy chodzę, czy oddycham, czy mówię: wiem, że kocham. Ach, jeśli miałaś przez całe życie niewygasłe pragnienie szczęścia, jeśli to jest szczęście być kochaną, jeśli kiedy prosiłaś o nie Boga, och ty, moje życie, moje dobro, moja ubóstwiana, spójrz na słońce, na kwiaty, na zieloność, na świat! Jesteś kochaną, powiedz to sobie, tak jak Bóg może być kochany przez swoich lewitów, wyznawców, męczenników. Umieram z miłości, miłości bez końca, bez nazwy, szalonej, rozpaczliwej, zatraconej; kocham cię, uwielbiam, ubóstwiam aż do ostatniego tchu! Nie, nie wyleczę się. Nie, nie będę próbował żyć; i wolę to; umrzeć kochając cię, to więcej warte niż żyć. Dużo dbam o to, co ludzie powiedzą! Powiedzą, że masz innego kochanka. Wiem o tym, płacę to życiem. Ale kocham, kocham, kocham! Niech mi zabronią kochać!

...Powiedz mi, że mi dajesz swoje wargi, swoje zęby, włosy, wszystko, tę głowę, która była moją, i że mnie tulisz do siebie, ty, mnie! O Boże, o Boże, kiedy myślę o tym, gardło mi się ściska, w oczach mi się ćmi, kolana uginają się pode mną. Och! straszne jest umierać, straszne jest kochać w ten sposób. Cóż za pragnienie. George mój, cóż za pragnienie ciebie! Umieram. Żegnaj!”

Jak można się domyślić, Musset nie umiera, ale wraca do Paryża. Aurora, którą wszystko popycha w objęcia Alfreda, upiera się, przez konsekwencję, w marzeniu o związku trojga

dusz, wyzwolonych od zmysłów. Ale już i Pagello zbuntował się przeciw tej mistycznej trójcy:

„...On, który wszystko rozumiał w Wenecji, z chwilą gdy stąpił nogą we Francji nie rozumie już nic, i jest w rozpaczy. Wszystko we mnie rani go i drażni. Mamż powiedzieć? Jedzie, już może pojechał w tej chwili, a ja go nie zatrzymam, ponieważ jestem obrażona do głębi duszy tym, co mi pisze, i ponieważ, czuję to dobrze, nie ma w nim już wiary, tym samym więc nie ma i miłości.

Wielkie kobiece słowo: wierzysz swoim oczom raczej niż mnie, zatem już mnie nie kochasz!

„...Rozwiał się tedy piękny poemat naszej świętej przyjaźni i tego idealnego związku, jaki się wytworzył między nami trojgiem, wówczas kiedy zeń wydarłeś w Wenecji wyznanie, że mnie kocha, i kiedy ci poprzysiągł, że mnie uczyni szczęśliwą... Wszystko było tedy jedynie bajką? Tak, tylko majakiem, i ja jedna, ja głupia jak dziecko, brnęłam z ufnością i z wiarą! I ty chcesz, abym po przebudzeniu, kiedy widzę, że jeden mnie pragnie, a drugi mnie rzuca i znieważa, abym wierzyła w szczytną miłość!...”

„Fatalność”, jak mówi libretto Pięknej Heleny, zrobiła swoje. George skłoniła się w ramiona Alfreda, nim jeszcze Pagello opuścił Paryż. Oto jak, w swoim dzienniku, Włoch kreśli chwilę rozstania:

„ Pożegnanie nasze było nieme; uścisnąłem jej rękę, nie mogąc patrzeć na nią. Była widocznie pomieszana; nie wiem, czy cierpiała; była zakłopotana mą obecnością. Nużył ją ten Włoch, który swoim prostym rozsądkiem podcinał niezrozumiałą wzniosłość, w jaką miała zwyczaj spowijać przesyty swoich miłostek...”

Ostatni rozdział romansu przynosi moment równie nieoczekiwany, jak wzruszający. Można się domyślić, iż pożycie złączonych na nowo kochanków dalekie było od harmonii. Ten sam Musset, już poprzednio do szaleństwa zazdrosny o przeszłość, do której nie miał prawa, czyż mógł zapomnieć o tym, co tak świeżo przeorało jego życie, zbrukało jego miłość? Od pierwszej chwili szarpanie, piekło, plwanie w oczy wszystkich faktów, odartych już z idealnej frazeologii... Raz po raz poeta grozi zamordowaniem kochanki; to znów ucieka, rzuca ją, zamyka się w domu. Egzaltacja udziela się i jej; ta spokojna, zrównoważona kobieta rywalizuje z kochankiem w szaleństwach miłości. Jest tu zarazem coś z gry, w której każda strona pokłada swą ambicję w tym, aby mieć ostatnie słowo. Dodajmy, iż cały Paryż przyglądał się z zaciekawieniem temu turniejowi, którego przebieg znany był publiczności. Po którymś zerwaniu Aurora, nie mogąc wedrzeć się do Alfreda, ucina swoje wspaniałe włosy i posyła mu je. Ale tym razem, mimo romantyzmu gestów, to miłość, prawdziwa miłość, która sięgnęła do samych trzewiów kobiety. Daleko jesteśmy od surogatu macierzyństwa, który przeważał w pierwszym okresie stosunku. Znamy karty Dziennika George Sand: „Słynne listy zakonnicy portugalskiej są letnie i spokojne w porównaniu do tych stronic, które można zaliczyć między najpłomienniejsze, jakie kiedykolwiek miłość wydarła kobiecie”, pisze o tym Dzienniku inna kobieta... (Mme Arvéde Barine: „Alfred de Musset”). Przytoczę parę ustępów:

„Kocham cię całą duszą, a ty, ty nie masz dla mnie nawet przyjaźni. Pisałam do ciebie dziś wieczór; nie odpowiedziałeś. Powiedziano mi, że wyszedłeś i nie wstąpiłeś do mnie ani na pięć minut. Wróciłeś tedy bardzo późno i gdzież byłeś, Boże ty mój? Ach, wszystko skończone, nie kochasz mnie już wcale. Stałabym ci się wstrętna i nienawistna, gdybym została tutaj... Daruj, żeś przeze mnie cierpiał: jesteś pomszczony: nie ma na świecie istoty nieszczęśliwszej ode mnie...

...Gdyby uwiesić się u dzwonka i dzwonić, póki mi nie otworzy? Gdyby się położyć pod progiem, aż będzie przechodził. Gdyby się rzucić - nie do jego stóp, to byłoby szaleństwo, to by znaczyło błagać go, a wszak z pewnością robi dla mnie, co może, okrucieństwem jest nękać go i żądać niepodobieństwa - ale gdybym mu się rzuciła na szyję, w ramiona, gdybym powiedziała: Kochasz mnie jeszcze, cierpisz, rumienisz się, że kochasz, ale nadto litujesz się, aby nie kochać. Widzisz wszak, że cię kocham, że mogę kochać tylko ciebie. Uściskaj mnie, nie mów nic, nie spierajmy się; powiedz mi parę słodkich słów, popieść mnie, skoro podobam ci się jeszcze mimo uciętych włosów, mimo dwóch bruzd, jakie wyżłobiły się od owego dnia na mej twarzy. Więc dobrze! Kiedy uczujesz, że twoja tkliwość się kończy i niechęć wraca, odpędź mnie, znęcaj się nade mną, ale niech to nie będzie nigdy z tym. okropnym słowem: ostatni raz! Będę cierpieć, ile zechcesz, ale pozwól ma. czasem, choćby raz na tydzień, zajść do ciebie po łzę, po pocałunek, który by mi wrócił życie i dodał siły.

...Och! on źle czyni, nieprawdaż? Mój Boże, źle czyni, że mnie rzuca teraz, kiedy moja dusza oczyściła się i kiedy pierwszy raz zawładnęła we mnie surowa wola... Ta miłość mogłaby mnie zawieść na koniec świata. Ale nikt jej nie chce; płomień zgaśnie niby daremne całopalenie. Nikt mnie nie chce!... Och! nie można kochać dwóch mężczyzn naraz. Mnie się to zdarzyło. Zdarzyło się, ale nie zdarzy się więcej.

Czyż ja nie pokutuję za moje szaleństwa i błędy? Czyż lekcje nie idą na pożytek kobietom takim jak ja? Czyż nie mam trzydziestu lat? Czy nie jestem w pełni sił? Tak, wielki Boże, czuję to, mogę być jeszcze radością i dumą mężczyzny, jeśli ten mężczyzna zechce mi pomóc. Potrzebuję krzepkiego ramienia, aby mnie wspierało, serca wolnego od próżności, aby mnie przygarnęło i zachowało. Gdybym była znalazła takiego człowieka, nie byłabym, gdzie jestem. Ale tacy ludzie to są sękate dęby, szorstkość ich kory odpycha. A ty, poeto, piękny kwiecie, ach, chciałam pić twoją rosę. Upoiła mnie, zatruła i w godzinie gniewu sięgnęłam po inną truciznę, która mnie dobiła. Byłeś zbyt słodki i subtelny, drogi mój zapachu, abyś mógł nie ulotnić się, ilekroć wargi moje cię wdychały. Urocze krzewy Indyj i Chin gną się na wątłej łodydze i chylą się przy lada wietrze. Nie z nich ciosa się belki, aby budować dom!...

...Och, te listy, których już nie mam, które tak całowałam, tak zlewałam łzami, tak cisnęłam do nagiego serca, kiedy tamten (Pagello) nie widział!

...Tak, to nawrót twojej miłości w Wenecji stał się przyczyną mej rozpaczy i zbrodni. Czy mogłam ci wyznać? Nie byłbyś już ścierpiał mej opieki, umarłbyś z wściekłości poddając się jej. I cóż byś począł beze mnie, biedny umierający gołębiu? Och, Boże! ani razu nie mogłam pomyśleć o tym, co wycierpiałeś przez tę chorobę i przeze mnie, aby pierś moja nie łamała się łkaniem. Oszukiwałam cię, byłam między dwoma mężczyznami, z których jeden mówił: «Wróć do mnie, naprawię wszystkie winy, będą cię kochał, umrę bez ciebie!»Drugi zaś szeptał mi w drugie ucho:«Strzeż się, jesteś moją, nie ma już powrotu. Kłam, Bóg tak chce, Bóg ci odpuści». Ach, biedna kobieto, biedna kobieto, wówczas to trzeba było umrzeć.

...O moje błękitne oczy, nie patrzycie już na mnie! Ty piękna głowo, już nie ujrzę, jak się pochylasz nade mną i przesłaniasz słodkim omdleniem. Moje ty ciałko, tak gibkie i ciepłe, nie położysz się już na mnie, jak Elizeusz na martwym dziecięciu, aby mnie ożywić. Nie dotkniesz mi już ręki, jak Jezus córki Jaira, mówiąc: „Dzieweczko, wstań.” Żegnajcie, włoski blond, żegnajcie, białe ramionka, żegnaj wszystko, com kochała, wszystko, co było moje. Będę ściskała teraz, w płomienne noce, sosny i skały leśne krzycząc twoje imię, kiedy zaś wymarzę sobie rozkosz, padnę zemdlona na wilgotną ziemię.

...Jakież żary wszczepiłyście w szpik moich kości, wy duchy pomsty bożej? Cóż uczyniłam aniołom niebios, iż zstępują na mnie, tchnąc we mnie, za karę, miłość lwicy? Czemu krew moja zmieniła się w ogień i czemu w chwili gdy mam umrzeć, poznałam uściski gorętsze niż uściski ludzi? Jakiż szał cię ogarnął, ty, który wpychasz mnie nogą do trumny, gdy usta twoje sycą się miąższem mego ciała? Chcesz tedy, bym się zabiła? Bronisz mi tego, ale cóż stanie się ze mną z dala od ciebie, jeśli ten płomień będzie mnie nadal trawił? Skoro nie mija jedna noc, abym nie krzyczała za tobą i nie tarzała się na łóżku, cóż pocznę, skoro stracę cię na zawsze? Czy wyschnę i zblednę jak zakonnica pożerana żądzą? Czy oszaleję i będę budzić mieszkańców domu swym wyciem? Och, ty chcesz, abym się zabiła!”

George Sand pierwsza ocknęła się z transu. Może dopomógł jej w tym imperatyw talentu. Twórczość Musseta żyła jak salamandra w ogniu namiętności; regularna praca, wysiłek obce były muzie poety. Natomiast dzieło życia George Sand miało popłynąć, jak rzeka, szerokim, spokojnym łożyskiem. Musiała się wyzwolić. Potajemnie, dnia 9 marca 1835, ucieka do No-hant (nazwa kawałka ziemi, który posiadała), przechodzi atak wątroby, wraca do zdrowia i -opamiętywa się. Krzepka jej natura, utrzymywana w równowadze pracą, przychodzi do siebie i niebawem wyciąga ręce do nowych uczuć; życie Musseta natomiast, tak człowieka, jak artysty, wlecze się od tej pory śmiertelnie podcięte.

Kiedy Musset, wyjechawszy, z końcem 1833, ostentacyjnie z Paryża z George Sand, wrócił po kilku miesiącach sam, miasto zawrzało od plotek. Na wszystkie strony komentowano przygodę wenecką, i to w duchu niekorzystnym dla przyjaciółki poety. Musset, po rycersku, kruszy za nią kopie, gdzie może; wówczas to rodzi się w nim myśl spisania dziejów ich dwojga. Koncepcja przyszłej książki układa się w głowie poety zgodnie ze stanem egzaltacji, w jakim opuścił Wenecję. Dzieli się tym planem z przyjaciółką:

„Zabieram się do napisania powieści. Mam ochotę skreślić naszą historię: zdaje mi się, że to by mnie uleczyło i skrzepiło mi serce. Chciałbym ci zbudować ołtarz, chociażby ze swoich kości; ale zaczekam na twoje wyraźne pozwolenie.

...Co do mnie, nie umrę, póki nie napiszę mojej książki o sobie i o tobie (zwłaszcza o tobie); nie, moja piękna, moja święta oblubienico, nie spoczniesz w chłodnej ziemi, nim ta ziemia nie dowie się, kogo nosiła. Nie, nie, przysięgam na mą młodość i mój geniusz, na twoim grobie zejdą jedynie lilie bez zmazy. Tymi oto rękami wzniosę nagrobek z marmuru czystszego niż posągi naszych jednodniowych chwał. Potomność będzie powtarzać nasze imiona, jak imiona owych nieśmiertelnych kochanków, którzy we dwoje mają już tylko jedno miano, jak Romeo i Julia, jak Heloiza i Abelard... Będzie to małżeństwo świętsze od tych, które kojarzą księża: niezniszczalne i czyste małżeństwo ducha.”

Książka ta to była Spowiedź dziecięcia wieku; w niej to postanowił wznieść kochance pomnik wobec potomności. Był to okres, w którym wszystkie występki widział po swojej stronie; on był zbrodniarzem, ona aniołem dobroci, czystości, poświęcenia. Odmalował ją pod postacią Brygidy Pierson, zacierając zresztą podobieństwo rysów i wydarzeń; on sam, jako Oktaw, wyspowiadał się z własnych przewin i słabości. Pagello przedzierzgnął się również we wzór cnoty: w kryształowego Smitha. Ta chęć oddania prawdy, przy równoczesnym przekształceniu jej rysów, nie zawsze wychodzi książce na korzyść; obok kart tętniących życiem, znajdują się inne, blade; czasem opowiadanie łamie się w niekonsekwencjach lub banalności wyrojonych szczegółów. Tak np. końcowy epizod z filiżanką herbaty, noszący wyraźne cechy autentyczności i zrozumiały pod gorącym niebem Włoch, tutaj, w stosunku anielskiej Brigidy do limfatycznego Smitha, „detonuje” wręcz komicznie. I sama Brygida gubi się nam w ciągu opowiadania: trudno nam rozpoznać początkową miłosierniczkę z części trzeciej, w klasycznej miłośnicy części dalszych. Rola „czarnego charakteru”, Merkansona, ujęta niezaradnie i w gruncie dość zbyteczna, razi swym „wolterianizmem”, z którym Mussetowi tak bardzo jest nie do twarzy!

Jednakże, biorąc tę książkę pod kątem „pomnika” dla kochanki, znajdziemy na tym pomniku i poważniejsze pęknięcia. Poznanie Oktawa z Brygidą Pierson poprzedzone jest inną przygodą miłosną bohatera; przygodą, w której ten, oddawszy z ufnością swe młodzieńcze serce, spotyka się z czarną zdradą. Otóż, komentatorowie omawiający Spowiedź dziecięcia wieku nie dość może, moim zdaniem, zwrócili uwagę na to, ile ta pierwsza część zawiera realnych szczegółów, wiążąc postać tej pierwszej kobiety z George Sand. Idealną Brygidę wyposażył poeta w rysy raczej konwencjonalne; ta jasnowłosa osóbka, pieszcząca się z kózką i wędrująca po okolicy szukając chorych do pielęgnowania, niewiele ma wspólnego z autorką Lelii: tamtej natomiast pierwszej, złemu duchowi swego życia, dał poeta niewątpliwie prawdziwe rysy kochanki: ten „kark, gładki i pachnący, na którym splatają się dwa lśniące czarne warkocze” - to ona; ta piosenka włoska, którą zwykła była nucić, to, jestem pewien, piosenka wyjęta z własnych ust George Sand. Mam uczucie, że cały epizod z obróceniem głowy i słowami: „Czy to ty?”, oraz brutalny wybuch Oktawa; że owa mocna scena, w której Oktaw grozi kochance nożem, a może i sama scena z początku trzeciego rozdziału, to również echa przeżyć weneckich!... To, że równocześnie wplątują się tu i wspomnienia innych młodzieńczych doświadczeń poety, to w niczym rzeczy nie zmienia.

Tak więc, świadomie czy nieświadomie, Musset prowadzi w tej książce podwójną grę; bije, na pamiątkę swej męki, medal o podwójnej fizjognomii, równocześnie apoteozuje swą kochankę i piętnuje ją dotkliwie. I czyż właśnie ta dwoistość nie jest bardzo ludzka? Czyż nie wyraża wiernie nastrojów poety, który to plwał na swoją miłość, to włóczył się przed nią na kolanach, kalając się za to świętokradztwo? I, nie zapominajmy, im bardziej poeta oddala się od tego wspomnienia, tym bardziej w duszy jego rysuje się obraz kochanki nie jako słodkiej Brygidy, ale jako owego czarnookiego demona z pierwszej części Spowiedzi.

Szczytowym punktem tego stanu ducha jest Noc październikowa (pisana w 1837), w której - nim poeta wypowie ostateczne słowo przebaczenia - smaga hańbą wspomnienie kochanki.

Honte a toi qui la premiere

M'as appris la trahison,

Et dhorreur et da colere

M'as fait perdre la raison!

Honte a toi, femme a l'oeil sombre,

Dont les funestes amours

Ont enseveli dans l'ombre

Mon printemps et mes beaux jours!

(„Hańba tobie, która pierwsza nauczyłaś mnie co to zdrada, i przyprawiłaś o szaleństwo ze zgrozy i gniewu! Hańba tobie, kobieto o posępnym oku, której złowrogie miłostki pogrzebały w mrokach wiosnę mego życia i moje piękne dni!”)

Czyż Oktaw de T***, bohater Spowiedzi dziecięcia wieku, inaczej mówiłby o swej czarnowłosej zmiennicy?

Starałem się tu przedstawić najciekawsze dokumenty tego zawiłego procesu dwojga serc, nie pozwalając sobie na wyrażanie osobistych zapatrywań. Muszę wszakże zaznaczyć, iż, im więcej wczytywałem się w akta, tym bardziej sympatie moje przechylały się na stronę George Sand. Jest w tej pełnej, dojrzałej kobiecie akcent ludzkiej dobroci, szczerości, więcej budzący zaufania niż zaczyniona romantyzmem egzaltacja młodocianego jej partnera. A jeżeli zechcemy uważać, iż ta właśnie ludzkość i dobroć, czasem wykraczająca w swoich przejawach poza ramy wzorków obyczajowych, zapędziła ją w drażliwe życiowe sytuacje, nie zapominajmy, że życie uczuciowe dwojga (a tym bardziej trojga) ludzi nigdy nie jest przeznaczone do publicznych roztrząsań, że zatem cała niedelikatność jest po naszej stronie.

Jako utwór literacki Spowiedź dziecięcia wieku jest istotnie - jak mało która książka -dzieckiem swej epoki. To Romantyzm dziewięćdziesiątej próby; orgia liryzmu, przelewająca się poza brzegi quasi-powieściowej ramy. Maurycy Donnay, w prelekcjach swoich o Musse-cie, dowcipnie nazwał tę powieść roman a „je ” continu. Możemy tu studiować geologiczne warstwy Romantyzmu: Spowiedź ta wiedzie się w prostej drodze z Wyznań Jana Jakuba („...ja, który zawsze, mimo wszystko, choćbym nawet popełnił zbrodnie, powtarzałbym sobie, że serce moje jest niewinne...” etc.); ale drogę tę skrzyżował już Chateaubriand ze swoim przepychem języka, pompą obrazowania i swoim dumnym znudzeniem. A porównajmy współczesną tej powieści Pannę de Maupin Gautiera (1834), a będziemy mieli - przy całej różnicy temperamentów - dwie odmiany lirycznego weltschmerzu, i nieraz, ach! lirycznej biegunki słów... Nawet owe arcyromantyczne braki gustu, jakie nieraz nam przychodzi zanotować przy lekturze tej książki, jakże są stylowe! Np. część pierwsza: po dytyrambie drugiego rozdziału i jego pysznym skrócie katastrofy napoleońskiej - rozdział trzeci: spódniczka, serweta, upuszczony widelec... A ta ciągła mieszanina rozlewności religijnej i erotycznej; ten „grób ojca”, ten „Bóg”, któremu, jak w powieściach George Sand, każe się spełniać osobliwe funkcje: ta „dobroczynność”, jakże pocieszna dla nas, dzisiejszych ludzi, przeoranych demokracją, socjalizmem, syndykalizmem... ta „dobroczynność” niby jedwabna sakiewka ze złotymi pomponikami, z której rozdawało się z wdziękiem miedziaki, odbierając w zamian potok błogosławieństw!

Ale wśród tych stronic o nierównej wartości niecierpliwiących nieraz swą pretensjonalnością, „dandyzmem” (gdybyśmy nie wiedzieli, że Oktaw de T*** to sam autor, byłby on jako bohater powieści nie do zniesienia, gdyż Musset zaniedbał mu dać jakiekolwiek rysy stanowiące rękojmię, iż próżniactwo, jakie przez cały czas uprawia, jest płodnym próżniactwem poety, a nie jałowym próżniactwem wałkonia), swoim arealizmem, ileż znajdziemy takich, które stanowią perły prozy francuskiej, owej prozy rodzącej się jedynie pod piórem poety! I wiele rzeczy może być w tej książce fałszywych, ale zawsze zostanie prawdziwą, szczerą jedna: to serce, szalone serce, które w obłędzie swym chciało, aby każde jego bicie było biciem miłości, ten rozpalony mózg, który chciał, aby każda jego myśl była myślą o miłości. I w całej literaturze francuskiej, w której miłość kobiety odgrywa tak przemożną rolę, nikt może tak zupełnie nie oddał jej wszystkich włókien swej twórczości, jak ten poeta, który w jednym ze swych klejnocików scenicznych (Nie trzeba się zarzekać - Il ne faut jamais jurer de rien) powiada:

„...Powiedz mi - jeśli istniała kiedy chwila w której wszystko stworzono - na mocy jakiej siły zaczęły się poruszać te światy, które nie zatrzymują się nigdy?... Przez wiekuistą miłość. Ręka, która je zawiesiła w przestworzu, wypisała tylko jedno słowo niezatartymi głoskami. Żyją, bo dążą do siebie; te słońca rozpadłyby się w pył, gdyby jedno z nich przestało kochać... Tak, całe życie jest w tym - od Oceanu, który wzdyma się pod bladymi pocałunkami Diany, aż do chrząszczyka, który zazdrośnie usypia w ukochanym kwiecie. Spytaj lasów i kamieni, co by rzekły, gdyby umiały mówić. Mają miłość w sercu i nie umieją jej wyrazić. Kocham cię, oto co wiem, droga moja, oto co powie ci ten kwiat, on, który wybiera w łonie ziemi soki mające mu służyć za pokarm; który usuwa i odtrąca nieczyste składniki zdolne skazić jego krasę! On wie, że trzeba, aby był piękny w blasku dnia i aby umarł w swojej szacie ślubnej w obliczu słońca, które go stworzyło...”

Jakoż w tej inwazji problemów miłosnych, jaka zalała literaturę romantyczną i poroman-tyczną wszystkich krajów, nie najmniejszą z pewnością odpowiedzialność ponosi ów złotowłosy cherubinek, Fantazjo-Musset, o którym można by powiedzieć jak Słowacki mówi o swoim bohaterze:

...dziwnie ten Fantazjusz żyje,

Z babami się jak na pałasze bije...

Tadeusz Żeleński (Boy)

Kraków, w czerwcu 1920

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Aby napisać historię swego życia, trzeba przede wszystkim żyć; nie moją własną też historię piszę.

Dotknięty, w młodym wieku jeszcze, okropną chorobą moralną, opowiadam, co mi się zdarzyło w ciągu trzech lat. Gdybym tylko sam jeden był chory, milczałbym: ale ponieważ wielu prócz mnie cierpi na tę chorobę, piszę dla nich. Nie wiem nawet, czy zwrócą uwagę na me słowa, ale gdyby nawet miały się spotkać z zupełną obojętnością i tak zyskałbym tyle, iż lepiej uleczyłbym sam siebie. Jak lis ujęty w pułapkę, odgryzam przyciętą w paści nogę.

Rozdział II

Za wojen Cesarstwa, gdy mężowie i bracia byli w Niemczech, niespokojne matki wydały na świat pokolenie płomienne, blade, nerwowe. Poczęte między dwiema bitwami, wychowane w szkole wśród warczenia bębnów, dzieci spoglądały po sobie wzajem chmurnie, próbując wątłych mięśni. Od czasu do czasu zjawiali się zakrwawieni ojcowie, podnosili je do piersi szamerowanych złotem, stawiali je na ziemi i siadali z powrotem na koń.

Jeden człowiek żył wówczas w Europie; reszta starała się napełnić płuca powietrzem, które on wydychał. Co roku Francja składała temu człowiekowi w darze trzysta tysięcy młodych ludzi; był to haracz płacony Cezarowi. Gdyby nie miał tej trzody, nie mógłby biec za swą fortuną. Była to eskorta, której potrzebował, aby przebyć świat i paść w końcu w kotlince bezludnej wyspy, w cieniu płaczącej wierzby.

Nigdy nie spędzono tylu bezsennych nocy co za czasu tego człowieka; nigdy nie widziano takiego tłumu zrozpaczonych matek wyglądających z szańców miasta; nigdy nie było takiej ciszy dokoła tych, którzy mówili o śmierci. A mimo to nigdy nie było tyle radości, tyle życia, tyle fanfar wojennych we wszystkich sercach. Nigdy nie wschodziło na niebie czystsze słońce niż to, które osuszało wszystką krew. Powiadano, że Bóg zsyła je dla tego człowieka i nazwano je jego „słońcem spod Austerlitz”. Ale to on stwarzał je swymi wciąż grzmiącymi armatami, po których zostawały chmury jedynie nazajutrz po bitwie.

Tym to powietrzem oddychały wówczas dzieci: atmosferą owego nieba bez plamki, gdzie błyszczało tyle chwały, gdzie lśniło się tyle stali. Wiedziały, że są przeznaczone na hekatom-by, ale wierzyły w to, że Murata nie imają się szable, cesarz zaś przeszedł most, gdzie świstało tyle kul, iż nie wiedziano wręcz, czy on może umrzeć. A gdyby nawet umrzeć, i cóż? Śmierć była wówczas tak piękna, wielka, tak wspaniała w swej dymiącej purpurze! Tak bardzo podobna była do nadziei, kosiła tak zielone kłosie, że stała się jakby czymś młodym i że przestano wierzyć w starość. Wszystkie kolebki Francji stały się puklerzami, wszystkie trumny również: w istocie, nie było już starców; były same trupy albo półbogi.

Tymczasem nieśmiertelny cesarz znalazł się jednego dnia na pagórku patrząc, jak siedem narodów wyrzyna się wzajem; gdy jeszcze nie wiedział, czy będzie panem świata, czy tylko jego połowy, Azrael przeszedł mu drogę, musnął go końcem skrzydła i pchnął w Ocean. Na odgłos jego upadku konające mocarstwa podniosły się na łożach boleści; wysuwając haczykowate łapy, królewskie pająki rozdrapały Europę i z purpury Cezara uczyniły sobie strój Arlekina.

Tak jak podróżnik, póki jest w drodze, spieszy dniem i nocą po deszczu i słońcu, ledwie świadom bezsenności i niebezpieczeństw; ale skoro znajdzie się wśród rodziny i siądzie przy kominku, odczuwa bezgraniczne znużenie i z trudem może się dowlec do łóżka; tak Francja, owdowiała po Cezarze, uczuła nagle swą ranę. Popadła w niemoc i zasnęła tak głębokim snem, iż sędziwi jej królowie, uważając ją za umarłą, spowili ją w biały całun. Stara osiwiała armia wróciła do domu wyczerpana znużeniem; ogniska opustoszałych zamków zapłonęły smutnym blaskiem.

Wówczas ci woje cesarscy, którzy tyle się nagonili i namordowali, uścisnęli wychudłe żony i wspomnieli dawną miłość; przejrzeli się w strumieniu płynącym przez rodzinne łąki i spostrzegli, iż są tak starzy, tak zużyci, iż przypomnieli sobie o synach, aby mieć kogoś, kto by im zamknął powieki. Spytali o nich: chłopcy wyszli z murów kolegium i nie widząc już szabel ani pancerzy, piechurów ani jeźdźców, spytali znowuż oni, gdzie są ojcowie. Odpowiedziano im, że wojna skończona, Cezar nie żyje, i że portrety Wellingtona i Bluchera wiszą w przedpokojach konsulatów i ambasad z podpisem: Salvatoribus mundi.

W chmurnej zadumie siadła młodzież na ruinach świata. Wszystkie te dzieci, to były krople palącej krwi, którą spłynęła ziemia; urodziły się w łonie wojny, dla wojny. Marzyły piętnaście lat o śniegach Moskwy i słońcu piramid. Chłopcy ci nie opuścili rodzinnego miasta, ale powiedziano im, że każdą rogatką tego miasta idzie się do którejś ze stolic Europy. Mieli w głowie cały świat; spoglądali na ziemię, niebo, na ulice i drogi; wszystko było puste, jedynie dzwony parafialnego kościoła odzywały się w dali.

Blade widma, okryte czarnymi szatami, przechodziły wolno przez sioła; inne pukały do drzwi domostw i skoro im otwarto, dobywały z kieszeni wielkie, zużyte do szczętu pergaminy, mocą których wypędzały mieszkańców. Ze wszech stron przybywali ludzie jeszcze drżący od strachu, jaki ich chwycił przy ucieczce, dwadzieścia lat temu. Wszyscy dopominali się czegoś, kłócili się i krzyczeli; dziw, iż jedna śmierć mogła ściągnąć tyle kruków!

Król Francji zasiadł na tronie, zaglądając to tu, to tam, czy nie dojrzy jakiej pszczoły w swych dywanach. Jedni podsuwali mu kapelusz, rzucał weń pieniądze; drudzy ukazywali mu krucyfiks, całował go; inni krzyczeli mu jeno w ucho wielkie brzmiące nazwiska, tym odpowiadał, aby przeszli do wielkiej komnaty, że tam jest dźwięczne echo; inni wreszcie pokazywali mu, jak skrzętnie zatarli pszczoły na starych płaszczach, i tym dawał nową odzież.

Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc ciągle, iż cień Cezara wyląduje w Cannes i zdmuchnie te upiory, ale cisza trwała ciągle, na niebie zaś widniał jeno odblask bladych lilii. Kiedy chłopcy mówili o sławie, powiadano im: „Zostańcie księżmi”; kiedy mówili o ambicji: „Zostańcie księżmi”; o nadziei, miłości, sile, życiu: „Zostańcie księżmi!”

Tymczasem wstąpił na krasomówczą trybunę człowiek, który trzymał w dłoni pakt między królem a narodem; zaczął od oświadczenia, iż sława to ładna rzecz i rycerska ambicja również, ale że istnieje rzecz ładniejsza, a nazywa się wolność.

Dzieci podniosły głowę i przypomniały sobie dziadków, którzy też mówili o wolności. Przypomniały sobie, iż widywały w jakimś zakątku rodzicielskiego domu tajemnicze biusty z marmuru z długimi włosami i rzymskim napisem; przypomniały sobie, jak wieczorem, wśród gawędy przy kominku, babki kiwały głowami i mówiły o strumieniu krwi o wiele jeszcze straszliwszym niż za cesarza. Było dla nich w tym słowie „wolność” coś, co przyprawiało ich o bicie serca, coś niby odległe i straszne wspomnienia, i jak jeszcze odleglejsza droga nadzieja.

Zadrżeli słysząc to słowo, ale wracając do domu, ujrzeli trzy zakratowane wozy ciągnące do Clamart: byli to trzej młodzi ludzie, którzy wymówili zbyt głośno słowo „wolność”.

Osobliwy uśmiech przemknął im po wargach na ten smutny widok, ale inni mówcy jęli obliczać głośno z trybuny, co kosztuje ambicja, oraz mówić, że sława jest to rzecz bardzo droga; ukazali okropność wojny i nazwali hekatomby jatkami. Mówili tyle i tak długo, iż wszystkie złudzenia ludzkie opadały dokoła nich, liść po liściu, niby z drzew w jesieni, słuchacze zaś przeciągali ręką po czole, jak człowiek, który się budzi z gorączki.

Jedni mówili: „Przyczyną upadku cesarza było to, że lud go już nie chciał”; drudzy: „Lud chciał króla, nie wolności, nie rozumu, nie religii, nie konstytucji angielskiej, nie absolutyzmu”; ostatni dodał: „Nie, niczego zgoła, tylko spoczynku.”

Między trzy żywioły dzieliło się tedy życie, które nastręczało się wówczas młodym ludziom: za nimi przeszłość, na zawsze zniweczona, szamocząca się jeszcze na własnych gruzach, wraz z wszystkimi wykopaliskami absolutyzmu; przed nimi świt olbrzymiego widnokręgu, brzaski przyszłości; i, między tymi dwoma światami... coś podobnego do Oceanu, który dzieli stary ląd od młodej Ameryki, coś dziwnie niepewnego i mglistego, rozkołysane morze pełne szczątków, przerzynane od czasu do czasu jakimś białym, odległym żaglem lub okrętem zionącym ciężkimi kłębami pary; słowem obecny wiek, który dzieli przeszłość od przyszłości, który nie jest jednym ani drugim, a podobny jest do obu, w którym, stawiając krok, nie wiadomo nigdy, czy się depce nasienie, czy zgliszcza.

Oto w jakim chaosie trzeba było wówczas wybierać; oto co się otwierało dzieciom pełnym siły i męstwa, synom Cesarstwa a wnukom Rewolucji.

Przeszłości już nie chcieli, wiary bowiem nie da się wmówić; przyszłość kochali, ale cóż! jak Pygmalion Galateę: była dla nich niby kochanką z marmuru, czekali, aby się ożywiła, aby krew ubarwiła jej żyły.

Zostawała im tedy teraźniejszość, duch czasu, anioł zmierzchu będącego ni to dniem, ni nocą, siedział na worku z wapnem pełnym kości, zatulony w płaszcz samolubstwa, drżący od straszliwego zimna. Lęk śmierci powiał nam w duszę na widok tego upiora, półmumii półfe-tusa; zbliżyli się doń tak jak podróżny, któremu pokazują w Strasburgu córkę starego hrabiego de Sarvenden zabalsamowaną w stroju narzeczonej: ten dziecięcy szkielet przyprawia o dreszcz, na wątłych bowiem i sinych rączkach błyszczy pierścień oblubienicy, głowa zaś rozpada się w proch w girlandzie pomarańczowego kwiatu.

Podobnie jak za zbliżeniem się burzy przebiega lasy straszliwy wiatr, od którego drżą wszystkie drzewa, po czym następuje głęboka cisza; tak Napoleon, przechodząc przez świat, wstrząsnął wszystkim: królowie uczuli, jak chwieją się ich korony, i podnosząc rękę ku głowie, zmacali jedynie włosy jeżące się ze strachu. Papież przebył trzysta mil, aby go pobłogosławić w imię Boże i włożyć mu diadem; ale Napoleon wziął mu go z rąk. Tak wszystko zadrżało w posępnym lesie starej Europy; po czym zaległa cisza.

Powiadają, iż gdy kto spotka wściekłego psa, jeśli ma odwagę iść z wolna, nie odwracając się, regularnym krokiem, pies podąża jeno jakiś czas za śmiałkiem warcząc; skoro natomiast

uczynić gest przerażenia, jeden szybszy ruch, pies rzuca się na człowieka i pożera go; skoro bowiem raz ukąsi, nie ma już sposobu mu się wymknąć.

Otóż, w historii Europy, zdarzało się często, iż panujący uczynił ten gest lęku i że lud go pożarł; ale zdarzało się to jednemu, nie wszystkim równocześnie; to znaczy znikał król, ale nie majestat królewski. Wobec Napoleona majestat królewski uczynił ów śmiertelny gest, i nie tylko majestat, ale religia, ale szlachectwo, ale wszelka boska i ludzka władza.

Ze śmiercią Napoleona boskie i ludzkie władze zmartwychwstały faktycznie, ale wiara w nie przestała istnieć. Jest straszliwe niebezpieczeństwo w świadomości tego, co możliwe, duch bowiem wciąż idzie dalej. Inna rzecz powiedzieć sobie: „To mogłoby być”, a powiedzieć: „To było”; oto pierwsze ukąszenie psa.

Napoleon despota był ostatnim błyskiem lampy despotyzmu: zniweczył i sparodiował królów jak Wolter Pismo Święte. Po nim rozległ się straszliwy hałas: to głaz św. Heleny runął na stary świat. Natychmiast pojawiła się na niebie lodowata gwiazda rozsądku, a promienie jej, podobne promieniom chłodnej bogini nocy, lejąc światło bez ciepła, spowiły świat sinym całunem.

Widywano dotąd ludzi, którzy nienawidzili szlachty, grzmieli przeciw księżom, spiskowali przeciw królom. Nakrzyczano się dość przeciw nadużyciom i przywilejom; ale nowością było patrzeć, jak lud się z nich śmieje. Kiedy przechodził szlachcic albo ksiądz, albo monarcha, ten i ów chłop, który bywał na wojnie, potrząsał głową i mówił: „He he! widywaliśmy tego kompana, inną miał minę wówczas!” A kiedy im było mówić o tronie i ołtarzu, odpowiadali: „Toć to cztery tarcice drzewa, składaliśmy je i rozkładali.” A kiedy im mówiono: „Ludu, ocknąłeś się z błędów i zaślepienia, wezwałeś z powrotem swych królów i kapłanów”, odpowiadali: „To nie my, to te tam gaduły”. A kiedy im mówiono: „Ludu, zapomnij przeszłości, uprawiaj rolę i słuchaj”, prężyli się na siedzisku i słychać było głuchy szczęk. To zardzewiała i wyszczerbiona szabla poruszyła się w kącie izby. Za czym dodawano natychmiast: „Zostańcie bodaj w spokoju, skoro wam nie czynią krzywdy, starajcie się nie czynić krzywdy drugim.” Niestety! poprzestawali na tym.

Ale młodzież nie poprzestawała. Faktem jest, że istnieją w człowieku dwie tajemne potęgi, które walczą z sobą na śmierć: jedna, jasnowidząca i zimna, chwyta się rzeczywistości, oblicza ją, waży i sądzi przeszłość; druga łaknie przyszłości i pręży się ku nieznanemu. Kiedy namiętność ponosi człowieka, rozsądek podąża za nim płacząc i ostrzega o niebezpieczeństwie; ale skoro człowiek zatrzyma się na głos rozsądku, skoro sobie powie: „To prawda, jestem szalony; gdzieżem ja pędził?”, namiętność krzyczy doń: „A ja mamż umrzeć?”

Uczucie niewysłowionej mdłości zaczęło tedy kisnąć we wszystkich młodych sercach. Skazani przez panów świata na bezwład, wydani na łup wszelakich bakałarzy, na pastwę bezczynności i nudy, młodzi patrzyli, jak umykają im spienione fale, przeciw którym prężyli ramiona. Wszyscy ci namaszczeni oliwą gladiatorzy czuli w głębi ducha nieznośną czczość. Bogatsi pławili się w hulance, średniacy obierali jakiś zawód biorąc z rezygnacją biret lub szpadę, najbiedniejsi rzucali się w entuzjazm na zimno, w wielkie słowa, w okropne morze energii bez celu. Ponieważ słabość ludzka szuka gromady i ponieważ człowiek jest z natury trzodą, weszła w grę polityka. Młodzież biegła się bić na stopniach Izby, biegła na widowisko, gdzie Talma za pomocą peruki robił się podobny do Cezara, tłoczyła się na pogrzebie posła z lewicy. Ale wśród członków dwu przeciwnych stronnictw nie było ani jednego, który by wracając do domu nie czuł gorzko pustki istnienia i nędzy swoich rąk.

Gdy życie zewnętrzne było tak mizerne i blade, wewnętrzne życie społeczeństwa stawało się posępne i milczące; w obyczajach panowała najsurowsza obłuda; angielski styl, skojarzony z dewocją, wygnał nawet wesołość. Może to Opatrzność przygotowywała już nowe drogi; może anioł zwiastun przyszłych społeczeństw siał już w sercu kobiet nasiona ludzkiej niepodległości, o którą kiedyś się upomną. Ale faktem jest, iż nagle - rzecz niesłychana! - we wszystkich salonach paryskich mężczyźni skupili się po jednej stronie, a kobiety po drugiej; i

tak, jedne ubrane biało jak młode oblubienice, drudzy czarno jak sieroty, zaczęli się wzajem mierzyć oczyma.

Nie łudźmy się: ten czarny strój, jaki noszą mężczyźni w naszej epoce, jest straszliwym symbolem; aby dojść do niego, musiały zbroje opaść sztuka po sztuce, a hafty kwiat po kwiecie. To rozum ludzki obalił wszystkie złudzenia, ale sam nosi po nich żałobę, iżby go pocieszano.

Życie studentów i artystów, owo życie tak swobodne, tak ładne, tak pełne młodości, również odczuło tę powszechną zmianę. Mężczyźni, oddalając się od kobiet, szepnęli słowo, które rani śmiertelnie: wzgarda. Rzucili się w wino i ladacznice. Studenci i artyści uczynili toż samo; miłość doznała podobnego losu co sława i religia; okazała się przestarzałym złudzeniem. Zapełniły się domy rozpusty: gryzetka, owa klasa tak marzycielska, tak romantyczna, o sercu tak tkliwym i słodkim, więdła wzgardzona za sklepową ladą. Była biedna, nie kochano jej już; zapragnęła sukien i kapeluszy, sprzedała się. O nędzo! młody człowiek, który powinien był ją kochać, którego ona byłaby kochała, ten, który prowadził ją niegdyś w lasy Verr-ieres i Romainville, aby tańczyć na trawie i wieczerzać w cieniu, który zachodził gwarzyć z nią wieczór pod lampą, w sklepie, w długie zimowe wieczory, który dzielił z nią kawałek chleba zwilżony potem swego czoła i swoją szczytną i ubogą miłość, ten sam, ten sam człowiek, rzuciwszy ją, odnajdywał ją, w jakąś noc orgii, na dnie lupanaru, bladą, z podkrążonymi oczyma, zgubioną na zawsze, z głodem na wargach i plugastwem w sercu.

Otóż w owym czasie dwaj poeci, najwięksi geniusze wieku po Napoleonie, poświęcili swoje życie temu, aby skupić wszystkie pierwiastki niepokoju i bólu rozproszone po świecie. Goethe, patriarcha nowej literatury, odmalowawszy w Werterze namiętność wiodącą do samobójstwa, nakreślił w swoim Fauście najposępniejszą postać ludzką, jaka kiedykolwiek wcieliła w siebie zło i niedolę. Pisma jego zaczynały wówczas przenikać z Niemiec do Francji. Z głębi swej pracowni, otoczony obrazami i posągami, bogaty, szczęśliwy i spokojny, patrzał z ojcowskim uśmiechem, jak ku nam idzie jego dzieło ciemności. Byron odpowiedział mu krzykiem bólu, od którego zadrżała Grecja, i zawiesił Manfreda nad przepaściami, jak gdyby nicość była słowem ohydnej zagadki, w którą się spowijał.

Przebaczcie mi, o wielcy poeci, którzy jesteście obecnie garstką popiołów i spoczywacie w ziemi! Przebaczcie! Wy jesteście półbogi, a ja jestem jeno dzieckiem, które cierpi. Ale pisząc te słowa, niepodobna mi was nie przekląć. Czemuście nie opiewali zapachu kwiatów, głosów natury, miłości, winnej latorośli i słońca, lazuru i piękności. Bez wątpienia znaliście życie i bez wątpienia znaliście cierpienie, i świat walił się dokoła was, i płakaliście na jego ruinach, i rozpaczaliście; kochanki was zdradziły i przyjaciele spotwarzyli, i ziomkowie nie pojęli, i mieliście pustkę w sercu, śmierć w oczach, i byliście olbrzymami bólu. Ale powiedz mi ty, szlachetny Goethe, czy nie znalazł się już żaden głos pociechy w uroczystym szumie starych niemieckich lasów? Dla ciebie poezja była siostrą wiedzy: czyż we dwie nie mogły w nieśmiertelnej przyrodzie znaleźć zbawczego zioła dla serca swego ulubieńca? Ty, któryś był panteistą, antycznym poetą Grecji, kochankiem świętych kształtów, czy nie mogłeś wlać nieco miodu w te piękne wazy, któreś umiał sporządzać, ty, któremu wystarczyłoby uśmiechnąć się i pozwolić, aby pszczoły siadły ci na wargach? A ty, Byronie, czy tam, w pobliżu Rawenny, w pomarańczowych gajach Italii, pod pięknym weneckim niebem, blisko twego ukochanego Adriatyku, czy nie miałeś swojej lubej? O Boże, ja, który mówię do ciebie i którym jest jeno wątłym dzieckiem, poznałem może męki, których ty nie wycierpiałeś, a mimo to wierzę w nadzieję, mimo to błogosławię Bogu.

Gdy angielski i niemiecki duch przesiąknął tak w nasze głowy, nastał niby martwy i milczący wstręt do życia, a potem straszliwe konwulsje. Formułować bowiem idee, znaczy zmieniać saletrę w proch, homerycki zaś mózg wielkiego Goethego wyssał, niby alambik, wszystek sok z zakazanego owocu. Ci, którzy go nie czytali wówczas, zachowywali się jakoby obojętnie. Biedne istoty! Wybuch porwał ich jak ziarna pyłu w otchłań powszechnego wątpienia.

Było to jak gdyby zaprzeczenie wszystkiego na niebie i ziemi; zaprzeczenie, które można nazwać rozczarowaniem lub, jeśli kto chce, zrozpaczeniem: ludzkość pogrążona w letargu zdała się martwą tym, którzy macali jej puls. Jak ów żołnierz, którego zapytano niegdyś: „W co wierzysz?”, i który pierwszy odpowiedział: „W siebie”; tak samo młodzież francuska, słysząc to pytanie, pierwsza odpowiadała:„W nic.”

Odtąd wytworzyły się dwa obozy: z jednej strony, umysły gorące, bolesne, dusze rozlewne i łaknące nieskończoności, pochyliły głowę płacząc; spowiły się w chorobliwe marzenia: wątłe trzciny na oceanie goryczy. Z drugiej, ludzie z krwi i ciała stali nieugięci w sferze ziemskiego używania i nie znali innej troski prócz liczenia pieniędzy. Był to jakby jeden szloch i jeden wybuch śmiechu; jeden idący z duszy, drugi z ciała.

Oto co mówiła dusza:

„Biada! biada! Religia znika, chmury niebieskie opadają w dżdżu; ani nam się już spodziewać, ani czekać; zbrakło nam dwóch kawałków czarnego drzewa złożonych na krzyż, do których moglibyśmy wyciągać ręce. Gwiazda przyszłości zaledwie wschodzi; nie może się wyłonić z widnokręgu; tkwi spowita w chmury i niby słońce w zimie tarcza jej jawi się obwiedziona czerwoną obwódką, którą zachowała od roku 93. Nie ma już miłości, nie ma sławy. Jakaż gęsta noc na ziemi! A kiedy przyjdzie dzień, nas już nie będzie.”

Oto co mówiło ciało:

„Człowiek żyje po to, aby używać swoich zmysłów; posiada mniej albo więcej kawałków żółtego lub białego metalu, dzięki czemu ma prawo do mniejszego lub większego szacunku. Jeść, pić i spać - to znaczy żyć. Co się tyczy węzłów, jakie istnieją między ludźmi, przyjaźń zasadza się ma pożyczaniu pieniędzy; ale rzadko kto posiada przyjaciela, którego by kochał na tyle. Krewieństwo służy do dziedziczenia: miłość jest zabawą ciała; jedynym użyciem ducha jest próżność.”

Podobne azjatyckiej dżumie idącej z oparów Gangesu, okropne zwątpienie stąpało wielkimi krokami po ziemi. Już Chateaubriand, książę poezji, otulając straszliwe bożyszcze swym płaszczem pielgrzymim, umieścił je na marmurowym ołtarzu wśród woni świętych kadzielnic. Już, pełne bezużytecznej obecnie siły, dzieci wieku prężyły bezczynne ręce i piły zatruty napój z jałowego puchara. Wszystko rozpadało się w proch, szakale wyszły już z ziemi. Trupia i cuchnąca literatura, która posiadała tylko formę, ale formę ohydną, zaczęła polewać zgniłą krwią wszystkie monstra przyrody.

Któż odważy się kiedy opowiedzieć, co się działo wówczas w szkołach! Dojrzali mężczyźni wątpili o wszystkim; młodzi przeczyli wszystkiemu. Poeci opiewali rozpacz; młodzieńcy wychodzili ze szkół z pogodnym czołem, z twarzą świeżą i rumianą, i z przekleństwem na ustach. Zresztą charakter francuski z natury wesoły i otwarty przeważył, mimo iż mózgi nasiąkły angielskim i niemieckim duchem, ale serca zbyt lekkie, by walczyć i cierpieć, więdły niby podcięte kwiaty. Tak więc zimno i bez wstrząśnień pierwiastek śmierci zstąpił z głowy do trzewiów. Zamiast entuzjazmu złego mieliśmy jedynie obojętność na dobre; zamiast rozpaczy nieczułość. Piętnastoletni chłopcy, siedząc niedbale pod kwitnącym drzewem, toczyli dla zabicia czasu rozmowy, od których zadrżałyby ze zgrozy sztywne gaiki Wersalu. Komunia Chrystusowa, hostia, ów wieczny symbol niebiańskiej miłości, służyła do pieczętowania listów; dzieci wypluwały chleb boży.

Szczęśliwi, którzy uniknęli tej epoki! Szczęśliwi, którzy przeszli nad przepaścią, spoglądając w niebo! Byli tacy z pewnością, i ci użalą się nas.

Prawdą jest, na nieszczęście, iż w bluźnierstwie mieści się wielki upust sił, który przynosi ulgę wezbranemu sercu. Gdy ateusz, dobywając zegarka, dawał Bogu kwadrans czasu na powalenie go piorunem, nie ulega wątpliwości, iż gotował sobie kwadrans wściekłej i okrutnej rozkoszy. Był to paroksyzm rozpaczy, niewymowny apel do wszystkich władz niebieskich; biedne, nędzne stworzenie wijące się pod miażdżącą stopą; wielki krzyk bólu. I kto wie? W oczach tego, który widzi wszystko, była to może modlitwa.

Młodzi zużywali zatem bezczynną siłę w upajaniu się rozpaczą. Drwić ze sławy, religii, miłości, ze wszystkiego to wielka pociecha dla tych, którzy nie wiedzą, co począć; drwią w ten sposób z samych siebie i rozgrzeszają się szyderstwem. Miło jest uważać się za nieszczęśliwego, gdy się jest tylko pustym i znudzonym. Rozpusta wreszcie, ta najbliższa konkluzja pierwiastków śmierci, jest straszliwym narzędziem, gdy chodzi o szarpanie nerwów!

Tak więc, bogaci mówili sobie: „Prawdą jest tylko bogactwo, wszystko inne to majak; używajmy i mrzyjmy.” Średniacy mówili: „Prawdą tylko zapomnienie, wszystko inne to majak; zapominajmy i mrzyjmy.” Biedni zaś mówili: „Prawdą jedynie nieszczęście, wszystko inne to majak; bluźnijmy i mrzyjmy.”

Zbyt czarny obraz? Przesadzony? Jak wam się zdaje? Czy jestem mizantropem? Pozwólcie mi jedną uwagę.

Czytając dzieje upadku Cesarstwa Rzymskiego, niepodobna nie spostrzec szkód, jakie chrześcijanie, tak cudowni na pustyni, zadali państwu, z chwilą gdy doszli do władzy. „Kiedy myślę - powiada Monteskiusz - o głębokim nieuctwie, w jakim grecki kler zanurzył ludzi świeckich, mimo woli nasuwa mi się porównanie z owymi Scytami z Herodota, którzy wy-kłuwali oczy niewolnikom, iżby nic nie mogło ich rozproszyć i oderwać od ubijania mleka. Żadna sprawa państwowa, pokój, wojna, rozejm, układy, małżeństwa, nic nie działo się inaczej niż za pośrednictwem mnichów. Nie uwierzyłby nikt, ile złego stąd wynikło.”

Monteskiusz mógłby dodać: Chrystianizm zgubił cesarzów, ale zbawił ludy. Otworzył barbarzyńcom pałace Konstantynopola, ale otworzył chaty Chrystusowym aniołom pocieszycielom. Właśnie tu chodziło o mocarzy świata! Cóż nas obchodzą ostatnie rzężenia skażonego do szpiku cesarstwa, posępne galwaniczne skurcze wstrząsające jeszcze szkielet tyranii na grobie Heliogabala i Karakalli! Było w istocie co zachowywać, tę mumię Rzymu zabalsamowaną w olejkach Nerona, spowitą w całun Tyberiusza! Chodziło, panowie politycy, o to, aby iść między biednych i zwiastować im pokój; chodziło o to, aby pozwolić robakom i kretom toczyć pomniki hańby, ale wraz wydobyć z łona mumii dziewicę piękną jak matka Odkupiciela, nadzieję, przyjaciółkę uciśnionych.

Oto co uczynił chrystianizm; a obecnie, od tylu lat, co zrobili ci, którzy go zniweczyli? Widzieli, iż biedny dawał się gnieść bogatemu, słaby silnemu, dzięki temu, iż powiadali sobie: „Bogaci i silni będą mnie gnietli na ziemi, ale kiedy zechcą wejść do raju, ja znajdę się u bramy i oskarżę ich przed trybunałem Boga.” I tak, niestety! znosili wszystko cierpliwie.

Wrogowie Chrystusa rzekli tedy biedakowi: „Znosisz wszystko cierpliwie aż do dnia sprawiedliwości: nie ma sprawiedliwości; czekasz żywota wiecznego, aby się domagać pomsty: nie ma żywota wiecznego; gromadzisz łzy swoje i swej rodziny, krzyk dzieci i szlochanie żony, aby je zanieść do stóp Boga w godzinie śmierci: nie ma Boga.”

Wówczas jasnym jest, iż biedny przestał ronić łzy, kazał żonie, by zmilkła, dzieciom, by poszły za nim, i podniósł się z ziemi z bawolą siłą. Bogaczowi rzekł: „Ty, któryś mnie pocieszał, skłamałeś.” Tego właśnie pragnęli wrogowie Chrystusa. Może sądzili, iż dają w ten sposób szczęście ludziom, wysyłając nędzarza na zdobycz wolności.

Ale jeśli biedny, zrozumiawszy wreszcie jasno, iż księża go oszukują, bogacze okradają, iż wszyscy mają równe prawa, że wszystkie dobra są z tego świata i że nędza jego jest hańbą; jeśli biedny, zaufawszy jeno w swe ramiona, rzecze sobie pewnego dnia: „Wojna bogaczom! Dla mnie używanie na tym świecie, skoro innego nie ma! Dla mnie ziemia, skoro niebo jest puste! Dla mnie i dla wszystkich, skoro wszyscy są równi!” O wzniośli filozofowie, którzyście go przywiedli do tego punktu, co mu powiecie, jeśli będzie zwyciężony?

Bez wątpienia jesteście filantropami, bez wątpienia macie rację na przyszłość i przyjdzie dzień, w którym będziecie zbierać błogosławieństwa, ale dziś jeszcze, zaiste, nie sposób błogosławić was. Gdy niegdyś ciemiężca mówił: „Moją jest ziemia!” - „Moim niebo!” - odpowiadał ciemiężony. Obecnie cóż odpowie?

Cała choroba obecnego wieku pochodzi z dwóch przyczyn: lud, który przebył rok 93 i 1814, nosi w sercu dwie rany. Wszystko, co było, już nie jest; wszystko, co będzie, jeszcze nie jest. Nie szukajcie gdzie indziej tajemnicy naszych bólów.

Oto człowiek, którego dom rozpada się; zburzył go, aby zbudować inny. Gruzy leżą na jego polu, on zaś czeka nowych kamieni na nowy gmach. W chwili gdy gotuje się, z kielnią w dłoni, z zawiniętymi rękawami, obrabiać ciosy i przyrządzać wapno, powiadają mu, że brakło kamieni i radzą otynkować dawne, iżby służyły jeszcze. Cóż ma czynić ów człowiek, który nie chce z gruzów budować gniazda dla swej gromadki? Łom jest głęboki, narzędzia zbyt słabe, aby zeń dobyć ciosy. „Czekaj - powiadają mu - dobędzie się ich pomału; ufaj, pracuj, idź naprzód, cofaj się wstecz.” Czegóż mu nie prawią? I przez ten czas ów człowiek nie mając ani starego, ani nowego domu, nie wie, jak się chronić od deszczu, ani jak zgotować wieczerzę, ani gdzie pracować, gdzie spocząć, gdzie żyć ani gdzie umrzeć; a dzieci jego to niemowlęta.