sPokolenie, czyli Gniew - Andrzej Te - ebook

sPokolenie, czyli Gniew ebook

Andrzej Te

0,0

Opis

Czy Polacy znaleźli się na granicy wytrzymałości i czy czeka nas rewolucja, która skanalizuje drzemiące w społeczeństwie pokłady gniewu? Czy słowo kryzys, odmieniane w ostatnich latach przez wszystkie możliwe przypadki, doprowadzi do powszechnego przełomu, czy tylko chronicznej frustracji jednostek, którym się w życiu nie powiodło?

sPokolenie oryginalna satyra na współczesność: na urzędy, urzędników, zachodnią kulturę w stylu hollywoodzkiej fabuły, cywilizacyjny skok w przyszłość Polski i Polaków, odwieczny konflikt „młodych wilków” ze starymi wygami oraz na modny trend na bycie sławnym i przez wszystkich kochanym. To wreszcie nawoływanie do społecznej rewolucji.

Schemat fabularny powieści oparty został na trzech historiach, które - wraz z rozwojem wydarzeń – łączą się w jedną, mało optymistyczną opowieść. Pierwszoplanowi bohaterowie to osoby wywodzące się z różnych środowisk, w różnym wieku, napiętnowani odmiennymi doświadczeniami, łączy ich poczucie niespełnienia, swoistej niesprawiedliwości oraz pragnienie działania na rzecz odmiany losu własnego i – w przypadku niektórych postaci – również innych. Autorowi udało się stworzyć powieść nie tylko wielowątkową, ale i wielowymiarową. Wielowymiarowość polega tu na ukazaniu różnych obliczy gniewu, od samych początków, przyczyn rodzącej się negacji, po ostateczne nagromadzenie się złości, prowadzące do eksplozji, ofiar…

sPokolenie, czyli Gniew to pozycja pod wieloma względami silnie prowokująca i skłaniająca do przemyśleń, pełna czarnego humoru, sarkazmu, groteski i przejaskrawień, dających jednak interesujący efekt końcowy, uderzający z pełną mocą w dobrze nam znaną i raczej nielubianą codzienność.

Bohaterowie sPokolenia są pokrzywdzeni przez chorą rzeczywistość. Nie da się z niej wyleczyć, można od niej uciekać. Andrzejowi Te udało się (…) zrobić z tego swego rodzaju prowokacyjne arcydzieło. Świetna jest wieloznaczność jego gniewu i dialogi - Jarosław Czechowicz, blog „Krytycznym okiem”

 

O autorze:

Andrzej Te. Rocznik ’82. Autor powieści "PRacownik" (opublikowany pod pseudonimem Hubert Hurbański, 2009), zbioru opowiadań „Dzieci TV”(2011), tomiku "wystarczy zalać" (2011) oraz powieści Freelancer (2012).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by An­drzej Te, 2013

© Co­py­ri­ght by Ji­ra­fa Roja, 2013

Re­dak­cja: Ja­ro­sław Cze­cho­wicz

Ko­rek­ta: Ja­ro­sław Cze­cho­wicz

Ła­ma­nie: Tat­su tat­su@tat­su.pl

Zdję­cie au­to­ra: Wik­tor Mo­ty­lew­ski

ISBN 978-83-63879-10-5

www.ji­ra­fa­ro­ja.pl

Wy­da­nie I 

War­sza­wa 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Stra­co­ne­mu Po­ko­le­niu bez­ro­bot­nych ab­sol­wen­tów.

Obu­rzo­nym.

Prze­bie­głym spa­wa­czom i Pre­mie­ro­wi Pań­stwa Pe.

Ojcu…

De­dy­ku­ję.

Osoby

Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du (póź­niej Ex-Dy­rek­tor) – dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du mia­sta Esz; po przy­mu­so­wym przej­ściu na eme­ry­tu­rę Ex-Dy­rek­tor; pry­wat­nie – Ju­rek.

Hu­bert Ha– twór­ca ka­ło­kul­tu­ry i gów­no­tek; kan­dy­dat w wy­bo­rach na Pre­zy­den­ta Mia­sta Esz, zma­sa­kro­wa­ny przez tłum po prze­gra­nej. Póź­niej zwa­ny rów­nież Pa­nem Bar­bie. Ka­tem Dzie­ci; osta­tecz­nie czło­nek PiP-y.

Ja­kub (Kuba) – bez­płod­ny le­karz on­ko­log, mąż Mo­ni­ki, twór­ca PiP-y.

Mo­ni­ka (Mo­nia) – bez­płod­na pie­lę­gniar­ka, żona Ja­ku­ba, twór­czy­ni PiP-y.

Ma­ło­lat – na­sto­la­tek; di­ler, pra­cu­ją­cy dla PiP-y; współ­pra­cow­nik Ex-Dy­rek­to­ra.

Adam (A.) – di­ler ma­ri­hu­any.

Bia­ły Skur­wiel (BS) – psy­cho­pa­tycz­na pro­jek­cja umy­słu Hu­ber­ta Ha; su­per­an­ty­bo­ha­ter lub anty-su­per­bo­ha­ter.

Pani… se­kre­tar­ka – se­kre­tar­ka Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du.

„dwu­dziest­ka” – dwu­dzie­sto­let­nia pro­sty­tut­ka.

Pre­zy­dent Pierw­sze­go Urzę­du – Pre­zy­dent Mia­sta Esz.

Nowy Pre­zy­dent Pierw­sze­go Urzę­du – Ta­de­usz, Ta­dzio, Ta­dzik.

Na­pier­ski – kie­row­nik wy­dzia­łu w Pierw­szym Urzę­dzie Mia­sta Esz.

Spe­cjal­ski – mło­dy Za­stęp­ca Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du Mia­sta Esz.

Nowy Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du – na­stęp­ca Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du.

Dziec­ko, dziew­czyn­ka – jed­na z ofiar Pana Bar­bie.

Po­li­cjan­ci – roz­ma­wia­ją pod­czas oglę­dzin zwłok dziec­ka, ofia­ry Pana Bar­bie.

Po­li­cjant – funk­cjo­na­riusz prze­słu­chu­ją­cy Ex-Dy­rek­to­ra.

Je­den i dru­gi w ogrod­nicz­kach – wiej­scy męż­czyź­ni znę­ca­ją­cy się nad Hu­ber­tem Ha.

Wiki– Wi­ki­pe­dia.

Część IWładza, czyli zrzędy i urzędy

Lu­bił się za­kła­dać. Czę­sto.

– Uwiel­biam, jak mnie do­ty­kasz – szep­nę­ły ciem­ne usta za­nu­rzo­ne w cie­płym cie­niu wnę­trza… jego wnę­trza.

Był w niej. Skoń­czył. Było… mmm… tro­chę nud­no.

Jak zwy­kle zresz­tą, od dnia, gdy po­czuł, że seks, wła­ści­wie wszel­kie współ­ży­cie, kon­tak­ty z in­ny­mi oso­ba­mi obrzy­dły mu zu­peł­nie. No, pra­wie zu­peł­nie! Przy­najm­niej na ja­kiś czas. No, do­bra, może do przy­szłe­go ty­go­dnia. Ok! Do ju­tra?

Ona od­dy­cha­ła cięż­ko, zmę­czo­na swo­im od­gór­nym wy­sił­kiem, ryt­micz­nym ru­chem ma­syw­nych, dwu­dzie­sto­let­nich bio­der. On, w dole, w po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej, przy­po­mniał so­bie za­kład, któ­ry kie­dyś zro­bił z li­ce­al­ną ko­le­żan­ką Anną Ka. Cho­dzi­ło o inną jesz­cze kla­so­wą ko­le­żan­kę, rów­nież Annę, Anię Wu.

Mie­li na­ście lat. Byli na wy­ciecz­ce szkol­nej. Były to jed­ne z pierw­szych dni w ich ży­ciu, w któ­rych pró­bo­wa­li no­wo­ści, eks­pe­ry­men­to­wa­li i tym po­dob­ne. Tego wie­czo­ru, pod świe­tli­cą ośrod­ka, w pacz­ce, w któ­rej zwy­kle trzy­ma­li się w kla­sie, wy­pi­li pół li­tra wód­ki na kil­ka osób i może jed­no piwo, może dwa, albo trzy. Cała ta ilość al­ko­ho­lu roz­ło­ży­ła się na kil­ka dziew­czyn i paru chło­pa­ków. Niby nie­wie­le, ale jak na je­den z pierw­szych ra­zów – aku­rat. Tak, by za­szu­mia­ło, a do głów po­wpa­da­ły inne, mniej grzecz­ne niż zwy­kle, po­my­sły.

Mię­dzy Anną Ka a… wy­wią­za­ła się dys­ku­sja, po­tem spór, na koń­cu za­kład. Za­ło­ży­li się, że… nie uda mu się uwieść Anny Wu, oty­łej ko­le­żan­ki z ogrom­nym biu­stem i ład­ną bu­zią. We­wnętrz­nie czuł, że nie­raz był ukrad­kiem ob­ser­wo­wa­ny przez Wu; wte­dy ob­ra­cał się w jej stro­nę, a ona ru­mie­ni­ła się, cza­sem uśmie­cha­ła, cza­sem. Rzad­ko ze sobą roz­ma­wia­li, lecz on wie­dział, że ona. To się po pro­stu cza­sem czu­je, się wie. Za­ło­żył się więc o prze­ko­na­nie. Był pi­ja­ny, pod­nie­co­ny. Lu­bił wy­gry­wać. Są­dził, że za­wsze bę­dzie górą. W tam­tej chwi­li i w ko­lej­nych, w przy­szło­ści tak­że.

Ania Wu sie­dzia­ła w gru­pie swo­ich ko­le­ża­nek. Cał­kiem bli­sko ich sto­li­ka. Pod­szedł i za­ga­dał. Po­pro­sił, by z nim po­szła, prze­szła się, czy ma ocho­tę zer­k­nąć w gwiaz­dy? Tak, to ba­nal­ne, ale nie­bo ta­kie pięk­ne, może piwo? Tak, chęt­nie, cze­mu nie, bo co mi tam, nig­dy nie pod­cho­dzi­łeś, nie roz­ma­wia­łeś ze mną, cze­mu te­raz? A tak, wiesz, je­stem nie­śmia­ły. Nie wy­glą­dam, ale je­stem, wierz mi, za­wsze się… ba­łem.

Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści mi­nut póź­niej ca­ło­wał ją, jej ciem­ne, mięk­kie usta w cie­niu… mo­kre śli­ną, oczy wil­got­ne stra­chem, pro­si­ła, by prze­stał, że to za szyb­ko, tak nie moż­na, że chce ją oszu­kać, na­pił się i chce wy­ko­rzy­stać, że ona nig­dy. On rów­nież nig­dy – od­parł. Nig­dy w ży­ciu, jest pierw­sza. Nie, że pierw­sza w ca­ło­wa­niu, ale tak pierw­sza pierw­sza, w sen­sie, pierw­szeń­stwa, w sen­sie ab­so­lut­nym, sek­su­al­nym. Prze­stra­szy­ła się tego sło­wa, na­wet bar­dzo. Chwy­ci­ła go za rękę, wy­rwa­ła ją spod sta­ni­ka, za­czę­ła za­pi­nać bie­li­znę, nie mo­gła scho­wać tłu­stej pier­si pod pa­ję­czy­ną ma­te­ria­łu; wresz­cie się uda­ło, za­pię­ła się z tyłu, na ple­cach. Prze­pro­si­ła, że musi iść, za­czę­ła od­cho­dzić, chciał ją po­wstrzy­mać, przy­cią­gnąć do sie­bie. Mia­ła łzy w oczach tej ład­nej, krą­głej twa­rzy, pulch­ne dło­nie ode­pchnę­ły go de­li­kat­nie, usta po­ca­ło­wa­ły, po­wie­dzia­ły, że chce iść, jest śpią­ca, ale ju­tro od rana może się spo­tkać, zo­ba­czyć, ty też chcesz, co? – spy­ta­ła. No… – pa­dła od­po­wiedź. Zo­ba­czy­my. Po­szła w stro­nę swo­je­go dom­ku, w któ­rym spa­ła z dwie­ma ko­le­żan­ka­mi, tymi naj­bliż­szy­mi w kla­sie.

…od­cze­kał jed­ną, dwie, trzy mi­nu­ty i ru­szył w miej­sce, w któ­rym zo­sta­wił Annę Ka i resz­tę. Pod­szedł, po­chwa­lił się, nie chcie­li uwie­rzyć. W koń­cu ich prze­ko­nał, ko­niec koń­ców za­kład był o prze­ko­na­nie. Kil­ka mi­nut póź­niej wia­do­mość do­tar­ła do Ani Wu. Za­ła­ma­ła się, prze­pła­ka­ła całą noc. Nig­dy nie ode­zwa­ła do… Nic poza tym, poza jej upo­ko­rze­niem, a jego wy­gra­ną.

Po­da­jąc pie­nią­dze dziew­czy­nie, z któ­rą spę­dził go­dzi­nę, w tym po­ło­wę w łóż­ku, my­śla­mi był przy Ani Wu. Na­wet po tylu la­tach nie było mu jej żal. Tak samo jak tej, co wy­cho­dzi­ła. To były tyl­ko ma­szy­ny. Nie­czu­łe au­to­ma­ty. One uda­wa­ły, że im za­le­ży, że czu­ją. One nie czu­ły. To były au­to­ma­ty ro­zum­ne, o du­żej sile prze­bi­cia. In­a­czej nie by­ły­by w sta­nie zno­sić dnia co­dzien­ne­go. I prze­trwać.

– Mało! Jesz­cze na tak­sę daj – dwu­dziest­ka syk­nę­ła przy drzwiach, cho­wa­jąc bank­no­ty.

– Na pie­cho­tę nie mo­żesz?

– A ty so­bie zwa­lić nie mo­żesz?

– Mogę.

– A ja nie mogę. Da­waj, nie pier­dziel. Znam swo­je pra­wa.

– Co ty nie po­wiesz… – po­dał po­mię­tą dy­chę.

– Mało!

– Spa­daj.

Wy­pchnął ją. Za­mknął drzwi na klucz, za­suw­kę, łań­cuch. Gdy skoń­czył, od­cze­kał aż ucich­ną dźwię­ki kop­nięć i krzy­ków po dru­giej stro­nie bez­piecz­nej gra­ni­cy. W koń­cu po­szła.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Skrzy­wił się. Usta­wił alarm na rano. Po­szedł. Mi­nął sy­pial­nię. Padł na ka­na­pę i włą­czył te­le­wi­zor. Przy­krył się ko­cem. Chwy­cił szklan­kę z nie­do­pi­tym drin­kiem ze śla­dem szmin­ki. Przy­mknął oczy. Nie chciał spać w łóż­ku, nie chcia­ło mu się zmie­niać po­ście­li po.

– Fuj – wy­pluł, odło­żył szklan­kę, wy­łą­czył te­le­wi­zor i spró­bo­wał za­snąć. Jak co noc. Pró­bo­wał.

Robota robota

Nie ukry­wał (głów­nie przed sobą). Nie lu­bił przy­cho­dzić do biu­ra. Pra­co­wał w Któ­rymś Urzę­dzie. Był dy­rek­to­rem od… nudy.

Biz­nes star­to­wał o 7. On usta­wiał alarm w te­le­fo­nie na po siód­mej. W koń­cu był sze­fem – miał pra­wo. Miał nie­nor­mo­wa­ny czas pra­cy na umo­wie o pra­cę, któ­ry nor­mo­wał zgod­nie z wła­sną wolą i za­pa­łem do po­ko­ny­wa­nia na­rzu­co­nych obo­wiąz­ków.

Zwy­kle oko­ło 9. za­jeż­dżał pod bu­dy­nek Któ­re­goś Urzę­du. Wspi­nał się po scho­dach. Trze­cie pię­tro. Brak win­dy. Wcho­dził do se­kre­ta­ria­tu. Wi­ta­ła go ona, pani. Jak jej było? Za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, gdy py­ta­ła o to, czy po­dać kawę, czy jak zwy­kle czar­ną bez cu­kru, czy może inną tym ra­zem? Nie – ta sama, co za­wsze. Ta sama, co każ­de­go dnia przez ostat­nich pięć lat, dro­ga pani. Jak ona mia­ła?… Sta­ra? Brzyd­ka?… Nie… bli­sko, ale to nie było tak. Ja­koś.

– Słu­cham pa­nią? – wy­rwa­ła go z za­du­my.

– Pan Iks Igrek zo­sta­wił panu wy­cin­ki z ga­zet. Pra­sów­ka I jesz­cze.

– Uhm. I co tam pi­szą, pani…?

– Nie wiem, pa­nie dy­rek­to­rze, jesz­cze nie zdą­ży­łam prze­czy­tać. Wie pan jak to jest! – za­czę­ła po­ran­ną man­trę ma­ru­dze­nia (wła­śnie! To za to za nią nie prze­pa­dał!). – By­łam już za dzie­sięć. Pa­trzę, a tu zno­wu tyle pra­cy, że nie mogę tego od razu ogar­nąć, a jak bym mia­ła za­cząć jesz­cze czy­tać to wszyst­ko, co przy­no­si pan Iks i resz­ta, to – za­trza­snął drzwi swo­je­go po­ko­ju; głos pani… ucichł, na­stał ab­so­lut­ny spo­kój.

Drzwi były bar­dzo so­lid­ne i szczel­ne. Zo­sta­ły wsta­wio­ne za jego ka­den­cji. Na jego proś­bę, na wnio­sek. Drzwi peł­ne w wer­sji przy­lgo­wej, wy­po­sa­żo­ne w próg opa­da­ją­cy, po­sia­da­ły naj­wyż­szą izo­la­cję aku­stycz­ną. Co wię­cej – ścia­ny za­byt­ko­we­go bu­dyn­ku mia­ły gru­bość kil­ku me­trów, wy­ko­na­ne z pru­skiej ce­gły. Tak przy­najm­niej lu­bił so­bie wy­obra­żać. To samo okna – pla­sti­ki naj­now­szej ge­ne­ra­cji. Po­miesz­cze­nie było więc nie­mal w peł­ni dźwię­kosz­czel­ne. Mu­sia­ło być. Gdy­by było in­a­czej, zre­zy­gno­wał­by z pra­cy. No! – może bez prze­sa­dy. Ale!

Miał sześć­dzie­siąt czte­ry lata. I miał dość ży­cia, któ­re wiódł. Tro­chę dość. Nie aż tak bar­dzo, by je nie wia­do­mo jak zmie­niać. Ale jed­nak dość. Nuda wy­kań­cza­ła go tak, jak żad­na ko­bie­ta czy na­łóg. Poza tym ery i jed­ne­go, i dru­gie­go sko­czy­ły się już w jego ży­ciu. Na­stał czas abs­ty­nen­cji mi­ło­snej (w sen­sie mi­ło­ści psy­chicz­nej, oczy­wi­ście, nie fi­zycz­nej) i ni­ko­ty­no­wej, któ­rej mu­siał się trzy­mać, je­śli chciał żyć względ­nie nor­mal­nie, a nie jako kar­dio­lo­gicz­ny ka­le­ka. To iry­to­wa­ło tym bar­dziej, że na świe­cie sza­lał kult mło­do­ści, zdro­wia, fi­zycz­nej przy­jem­no­ści, he­do­ni­zmu, ero­ty­zmu. Skan­da­licz­nie iry­tu­ją­cy gów­nia­rze, dwu­dzie­sto i trzy­dzie­sto­lat­ko­wie, peł­ni sił wi­tal­nych, en­tu­zja­zmu i po­zy­tyw­nej mo­ty­wa­cji pę­ta­li się na­wet w jego naj­bliż­szym oto­cze­niu. Mniej­sza o pa­nien­ki. One były jesz­cze do przy­ję­cia, były uży­tecz­ne, miło było cza­sem po­pa­trzeć, czę­ściej wy­ko­rzy­stać, skosz­to­wać, po­słu­chać ich kom­ple­men­tów, pod­li­zy­wa­nia się, po­uczest­ni­czyć w ich… roz­wo­ju, ta­kim czy in­nym. Jed­nak ład­ne, mło­do­cia­ne mę­skie gęby – co to, to nie To wzbu­dza­ło w nim gniew, tro­chę lęk, może Wklę­słe brzu­chy, umię­śnio­ne uda i łyd­ki, bia­łe kły, gład­ka skó­ra, mod­ne ciu­chy, lśnią­ce wło­sy – tych nie chciał wi­dzieć, te wy­wo­ły­wa­ły ne­ga­tyw­ne uczu­cie de­pre­sji, znu­dze­nia, przej­ścia w stan spo­czyn­ku.

– Szlag! – szep­nął, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. – Tak? Pro­szę! – wy­pluł gło­śnym, aniel­skim gło­sem.

– Kaw­ka.

– Dzię­ku­ję pani…?

– Pro­szę, pa­nie dy­rek­to­rze – wy­dzium­dzia­ła do zrzy­ga­nia słod­ko pod­sta­rza­ła se­kre­tar­ka, któ­rej czar­ne wło­sy wa­la­ły się po pro­stu w każ­dym ką­cie! – Pa­nie dy­rek­to­rze.

– Tak?

– Pan Spe­cjal­ski przy­szedł. Cze­ka na spo­tka­nie.

– Niech wej­dzie.

Jako Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du za­rzą­dzał in­sty­tu­cją pod­le­głą Pierw­sze­mu Urzę­do­wi. Mu­siał słu­chać Pierw­sze­go we wszyst­kim i po­le­ce­nia prze­ka­zy­wać ni­żej, do swo­ich kie­row­ni­ków. Kie­row­ni­cy prze­sy­ła­li je pod­wład­nym spe­cja­li­stom, a spe­cja­li­ści ro­bi­li, co trze­ba lub spusz­cza­li jesz­cze ni­żej, do młod­szych spe­cja­li­stów, in­spek­to­rów, po­mo­cy biu­ro­wych i tak da­lej. Na koń­cu tego zło­żo­ne­go, wie­lo­seg­men­to­we­go pro­ce­su był zno­wu on – wy­cią­gał dłu­go­pis, skła­dał pod­pis. Cza­sa­mi czy­tał, co na­ba­zgra­li na kart­ce. Cza­sem nie mu­siał, bo. Nu­uuda! I te ma­ile. Tego to już nie mógł po pro­stu znieść! Łeb mu puchł od świa­tła mo­ni­to­ra, gdy ga­pił się w nie dłu­żej niż. W ogó­le czuł, że do­sta­je raka mó­zgu od tej tech­no­lo­gii, któ­rej skraj­nie nie­na­wi­dził za to, że jest tak szyb­ka i się roz­wi­ja jak pa­pier w ki­blu, któ­re­go za­pa­sów ad­mi­ni­stra­tor­ka bu­dyn­ku nie była w sta­nie na czas uzu­peł­nić..sta­rał się nie pić kawy. Wy­pi­jał dwie, trzy dzien­nie, w pra­cy. Jed­nak kie­row­ni­cy, kie­row­nicz­ki, spe­cja­li­ści, spe­cja­list­ki, in­spek­to­rzy i kon­ser­wa­to­rzy!… Te gno­je – my­ślał – chle­ją to kaw­sko jak ja­cyś ni­sko­ci­śnie­niow­cy, któ­rzy bez ko­fe­iny pa­da­ją na pysk w kra­inę snu i nie mogą się wy­próż­nić! Ile razy wy­cho­dził z po­ko­ju, szedł do wspól­nej dla wszyst­kich to­a­le­ty, otwie­rał drzwi, za­pa­lał świa­tło, ma­jąc na­dzie­ję, że przy zga­szo­nym nikt tam nie sie­dzi, że za­mknię­te okno ozna­cza, iż jest pu­sto, że za­mknię­ta ka­bi­na to nie jest wca­le zły znak, pod­ły omen, i na­ci­skał klam­kę do – i! Za­wsze, ale to za­wsze ktoś tam (kur­na!) sie­dział i… Spo­koj­nie, uspo­kój się – …po­wta­rzał so­bie w my­ślach. Spe­cjal­ski przy­szedł. Mu­sisz za­cho­wać zim­ną krew, być cool jak ci ma­ło­la­ci o moc­nych ner­wach z bia­łym prosz­kiem pod no­sem, rę­ka­mi w kie­sze­niach, ob­ci­słych spodniach typu rur­ki, do­pa­so­wa­nym ga­je­rze zna­nej mar­ki, wy­szpe­ra­nym w któ­rymś z (te­raz tren­dy) lum­pek­sów z ciu­cha­mi na wagę. Wcze­śniej osra­ny­mi, oplu­ty­mi, ob­la­ny­mi kawą i, lecz przez rącz­ki pań­ci lub mam­ci ta­kie­go mło­de­go wy­pra­ny­mi, od­pra­so­wa­ny­mi, wy­chu­cha­ny­mi i.

– Cześć dy­rek­to­rze!

– Wi­taj Wi­tol­dzie! – od­parł au­to­ma­tycz­nie uśmiech­nię­ty od ucha do ucha jak ja­kaś sik­sa na oral­nej ma­tu­rze. – Cóż cię do mnie spro­wa­dza o tak wcze­snej po­rze?

– Wcze­snej? Nie śpię już od pią­tej – rzu­cił, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu.

– Ran­ny pta­szek… – wark­nął w spo­sób kon­tro­lo­wa­ny i ugryzł się w ję­zyk, by nie do­dać cze­goś, co ci­snę­ło się na usta. – To się chwa­li. Kto rano wsta­je.

– Wia­do­mo!

– Ta.

– Tak jest, pa­nie dy­rek­to­rze!

– Nie in­a­czej. Sia­daj, śmia­ło pa­nie pre­zy­den­cie. Nie mu­sisz się krę­po­wać, czuj się jak.

Albo spier.! – tak już tyl­ko po­my­ślał, choć bar­dzo chciał to wy­po­wie­dzieć. A nie mógł! Co go po­wstrzy­my­wa­ło? Za­wsze się nad tym za­sta­na­wiał. Cho­ciaż do­brze wie­dział. Tyl­ko uda­wał, że nie wie.

– Więc cóż cię spro­wa­dza?

– Same do­bre wie­ści, pa­nie dy­rek­to­rze! – wy­krzy­czał ener­gicz­nie, uśmiech­nię­ty jesz­cze sze­rzej niż. Po pro­stu, sze­rzej.

– Więc cie­szy­my się? – Dy­rek­tor wo­lał do­py­tać.

– Na­wet bar­dzo! – pa­dło po­twier­dze­nie.

Uf – od­sap­nął, po­cze­kał, aż tam­ten usią­dzie, uło­ży się wy­god­nie w nie­wy­god­nym krze­śle dla in­te­re­san­tów (któ­re tak jak i drzwi za­mó­wił z pre­me­dy­ta­cją na swój for­mal­ny, dy­rek­tor­ski wnio­sek) i za­czął słu­chać… jed­nym uchem, a dru­gim.

Spe­cjal­ski był Za­stęp­cą Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du. Na­le­żał do ener­gicz­nej gru­py z mle­kiem pod no­sem, albo – bar­dziej współ­cze­śnie – z mle­kiem w prosz­ku pod no­sem. Gru­py trzy­dzie­sto­lat­ków, któ­rzy od­nie­śli suk­ces dzię­ki sile prze­bi­cia, cha­ry­zmie, ukła­dom, pro­tek­cji, ko­nek­sjom w naj­wyż­szych pań­stwo­wych in­sty­tu­cjach, Osta­tecz­nych In­stan­cjach. Mó­wił szyb­ko, wy­raź­nie, był kom­pe­tent­ny, miał po­czu­cie hu­mo­ru. W kon­tak­cie z nim czu­ło się, że ży­cie trak­to­wał lek­ko, z iro­nią, w spo­sób nie­wy­mu­szo­ny, wręcz chłod­ny. Ze swo­ich źró­deł, czy­li od osób tzw. życz­li­wych Dy­rek­tor do­wie­dział się, że Spe­cjal­ski nie po­sia­da żony. O tym świad­czył rów­nież brak ob­rącz­ki na pal­cu. Nie miał na­rze­czo­nej, dziew­czy­ny. Miał za to duże gro­no lu­bią­cych go zna­jo­mych i przy­ja­ciół. Tak przy­najm­niej było do mo­men­tu, w któ­rym świe­żo upie­czo­ny rad­ny Spe­cjal­ski, wy­róż­nia­ją­cy się czło­nek swo­jej par­tii, zo­stał po­wo­ła­ny na sta­no­wi­sko wi­ce­pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du. Wów­czas – jak to zwy­kle bywa – za­wsze życz­li­wych mu i za­pa­trzo­nych w nie­go roz­bo­la­ły oczy od tego pa­trze­nia, a sym­pa­tia po­dą­ży­ła w swo­ją, czy­li inną stro­nę, a ję­zy­ki za­czę­ły mie­lić i mie­lić, i mie­lić, i.

Spe­cjal­ski oka­zał się być ge­jem. Mało kto o tym wie­dział. Dy­rek­tor miał jed­nak swo­je uszy tu i tam, więc po­siadł tę cen­ną in­for­ma­cję. Szcze­gól­nie cen­ną w kra­ju o tak mało to­le­ran­cyj­nym spo­łe­czeń­stwie (przy­najm­niej w prak­ty­ce, nie w an­kie­tach imien­nych), któ­re­go czę­ścią był Dyro i pe­dzio-Spe­cjal­ski. Dla­te­go wi­zy­ty mło­dzień­ca nie sta­no­wi­ły spe­cjal­nie mro­żą­ce­go krew w ży­łach even­tu. Były one po czę­ści ro­dza­jem kon­tro­li pra­cy pod­le­głe­go Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du. Dyro miał haka, więc – przy­najm­niej pod tym wzglę­dem – mógł (w ro­bo­cie) spać spo­koj­nie.

Gość wy­szedł kil­ka­dzie­siąt mi­nut póź­niej. Wła­ści­wie nie po­zo­sta­wił żad­nej osza­ła­mia­ją­co po­zy­tyw­nej wia­do­mo­ści. Nic, cze­go Dy­rek­tor by nie wie­dział od swo­ich życz­li­wych.

In­for­ma­cje! Tak, to były cza­sy pry­wat­nej, se­lek­tyw­nej wie­dzy i ko­mu­ni­ka­cji oraz od­po­wied­nie­go do­bo­ru jej ka­na­łów. Kto je po­sia­dał – ten ist­niał, utrzy­my­wał się na po­wierzch­ni, po pro­stu Był!

Na przy­kład taki Na­pier­ski. Był waż­nym kie­row­ni­kiem w Pierw­szym Urzę­dzie. Mógł wie­le po­móc, za­ła­twić, miał doj­ścia do Se­kre­ta­rza, czy­li oso­bi­stej mę­skiej se­kre­tar­ki sa­me­go Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du, or­ga­ni­zu­ją­cej każ­de for­mal­ne spo­tka­nie, przyj­mu­ją­cej i zwal­nia­ją­ce­go każ­de­go bar­dziej zna­czą­ce­go pra­cow­ni­ka sa­mo­rzą­du. To jest coś! Mó­wi­ło się na­wet, że Na­pier­ski ma na nie­go/na nią haka. Po­nad­to po­sia­dał swo­ją naj­star­szą la­to­rośl na bar­dzo wy­so­kim stoł­ku – ćśśś! – rzą­do­wym [sic!]. Co wię­cej – nie było haka na nie­go sa­me­go, Na­pier­skie­go, przy­najm­niej nikt go nie znał, nig­dy nie wi­dział. Ża­den IPN, żad­ne CBŚ czy CBA! No nikt! Ab­so­lut­nie, żad­na żywa czy mar­twa du­sza! Poza.

Za­nim Dy­rek­tor zo­stał dy­rek­to­rem był za­le­d­wie śred­nie­go szcze­bla urzęd­ni­kiem wy­dzia­łu kie­ro­wa­ne­go przez Na­pier­skie­go Pra­co­wał tro­chę od nie­chce­nia, tro­chę z obo­wiąz­ku, tro­chę dla ry­wa­li­za­cji z in­ny­mi śred­nie­go szcze­bla urzęd­ni­czy­na­mi, tro­chę, by nie zo­stać prze­go­nio­nym przez tych ni­żej, tro­chę, by do­go­nić tych po­wy­żej i nie la­tać dla nich na po­sył­ki, tak­że tro­chę z do­skwie­ra­ją­cej mu już wte­dy nudy, dla za­bi­cia cza­su pod­czas ośmiu go­dzin od-do, któ­re po­nie­dzia­łek-pią­tek na­le­ża­ło prze­ty­rać, prze­trwać względ­nie ja­koś – tak nor­mal­nie, jak każ­dy, któ­ry tro­chę chce, ale znacz­nie bar­dziej musi. Dla­te­go pił dużo kawy, cza­sem yer­ba mate (taki trend), by mieć siłę i mo­ty­wa­cję. Jadł spo­ro owo­ców, by nie utyć i nie zmar­nieć. To wszyst­ko spra­wia­ło, że jak na wy­ści­gi bie­gał za po­trze­bą. Bar­dziej tą po­chła­nia­ją­cą wię­cej cza­su i ener­gii, niż tą, co raz-dwa i po spra­wie.

Pan Na­pier­ski z ko­lei był nie­zwy­kle chu­dym, acz nie mniej żar­łocz­nym star­szym je­go­mo­ściem. Był wręcz ewe­ne­men­tem, je­śli cho­dzi o pe­ry­stal­ty­kę je­lit i – ogó­łem – tra­wie­nie. Wią­za­ło się to więc z jego czę­sty­mi wi­zy­ta­mi w ustę­pie, któ­ry był – co po­wszech­ne w pań­stwie czę­stych bra­ków, nie­do­ró­bek – tyl­ko je­den dla ca­łe­go wy­dzia­łu, przy­najm­niej dla tej mę­skiej, sam­czej jego czę­ści sku­pio­nej na dwóch pię­trach po­koi.

Tak przy­szły Dy­rek­tor po­znał ta­jem­ni­cę Na­pier­skie­go, po­sta­ci w mie­ście waż­nej, z ko­nek­sja­mi. Prze­cięt­ne­mu od­bior­cy nie­wy­mu­szo­nych ko­mu­ni­ka­tów może się to wy­dać in­for­ma­cją bła­hą, ba!, śmiesz­ną, że­nu­ją­cą, wła­ści­wie to żad­ną, lecz dla… było czymś waż­nym, istot­nym, po­sia­da­ją­cym od­po­wied­ni po­ten­cjał w rę­kach kre­atyw­ne­go umy­słu. Otóż – nie owi­ja­jąc w ba­weł­nę – Na­pier­ski miał swe­go ro­dza­ju zbo­cze­nie, hi­gie­nicz­ny de­fekt.

Za­wsze, ale to za­wsze, gdy we­szło się po nim do cuch­ną­cej ka­bi­ny, było się świad­kiem pły­wa­ją­ce­go w dole efek­tu wy­sił­ków jego je­lit. Moż­na było obej­rzeć go do­kład­nie i z bli­ska bez żad­nych prze­szkód. Było tak – co w lot po­jął przy­szły szef Któ­re­goś Urzę­du – po­nie­waż Na­pier­ski cho­ro­bli­wie nie­na­wi­dził pa­pie­ru to­a­le­to­we­go i nig­dy go nie uży­wał. Nig­dy też nie ko­rzy­stał ze spłucz­ki. Po za­ła­twie­niu swo­jej spra­wy w musz­li klo­ze­to­wej, po pro­stu wsta­wał, pod­cią­gał por­t­ki i od­cho­dził. Z tego po­wo­du nig­dy też nie mył po tym wszyst­kim dło­ni. Może to nic, ale.

W świe­cie po­li­ty­ki, do­bre­go PR-u, dzię­ki nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii i do­sko­na­łe­mu po­cho­dze­niu, ro­dzi­nie, wzo­ro­we­mu ojcu, za­słu­żo­ne­mu w by­łym sys­te­mie, dzię­ki któ­rym syn Na­pier­skie­go wspiął się na wy­ży­ny po­li­tycz­ne­go dra­pa­cza chmur, to była waż­na in­for­ma­cja. In­for­ma­cja, któ­ra od­po­wied­nio udo­ku­men­to­wa­na i sprze­da­na do me­diów oraz w inne, mniej me­dial­ne miej­sca, mo­gła za­szko­dzić, ze­szpe­cić ide­al­ny wi­ze­ru­nek rysą cuch­ną­cą z pew­no­ścią in­a­czej niż pach­ną wio­sen­ne fioł­ki.

Zbiór ta­kich oraz