Spirit Animals. Upadek bestii. Nieśmiertelni strażnicy. T.1 - Eliot Schrefer - ebook

Spirit Animals. Upadek bestii. Nieśmiertelni strażnicy. T.1 ebook

Eliot Schrefer

4,6

Opis

Nowa seria dla wielbicieli "Spirit Animals".

W świecie Erdas niektóre dzieci posiadają niezwykły dar: mogą przyzwać zwierzoducha. Conorowi, Abeke, Meilin i Rollanowi udało się przywołać legendarne cztery Wielkie Bestie, dawniej strzegące porządku na świecie.

Znów odradza się jednak tajemnicza siła, która przez wieki kryła się w mrokach Erdas. Tym razem jest w stanie rozerwać więzi łączące duchy zwierząt z ich opiekunami. Świat jest w wielkim niebezpieczeństwie, a młodzi bohaterowie po raz kolejny podejmą się walki ze złem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (37 ocen)
29
2
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TOM 1

NIEŚMIERTELNI STRAŻNICY

Eliot Schrefer

przekład: Bartosz Czartoryski

Tytuł oryginału: Fall of the Beasts. Book 1: Immortal Guardians

Copyright © 2015 by Scholastic Inc.

All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc.,

557 Broadway, New York, NY, 10012, USA. SCHOLASTIC, SPIRIT ANIMALS and associated logos are trademarks and/or registered trademarks of Scholastic Inc.

Published in Polish exclusively by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Scholastic Inc.

Copyright © for the Polish translation by Bartosz Czartoryski, MMXVII

Wydanie I 

Warszawa MMXVII

1Dzień targowy

Gdyby tylko mogła zawrócić i pójść do domu.

Zwykle Kaiina nie opuszczała swojego plemienia, każdy dzień spędzała wśród swoich. Od dawna nie przebywała tak długo z tyloma nieznajomymi, tak naprawdę od kiedy była małą dziewczynką i mama zabrała ją na to samo targowisko. Ale dziś kończyła dwanaście lat, co oznaczało, że odtąd tak jak inni będzie musiała chodzić do dżungli po zakupy dla plemienia. A każdy miał jakieś zachcianki. Pomarańcze dla ojca. Nowy nóż myśliwski dla matki. Cukrowoc dla brata. Radość, jaką wywołają te prezenty, dodawała Kaiinie odwagi, której potrzebowała. Wysoko uniosła głowę i wyszła na polanę. Kroczyła pomiędzy plecionymi matami i przyglądała się uważnie równo ułożonym na nich towarom. Pachnące zioła, dzikie ananasy i seler, gęsie jaja – aż zaburczało jej w brzuchu, kiedy mijała kolejnych handlarzy. Aby nie wydać plemiennych pieniędzy na coś niepotrzebnego, niczym mantrę recytowała w głowie krótką listę. „Pomarańcze. Nóż myśliwski. Cukrowoc”.

Przekupki nawoływały Kaiinę, ale dziewczyna płochliwie odwracała oczy. Nigdy się o nic nie targowała i obawiała się, że sprzedawcy to wyczują i wykorzystają, kiedy zainteresuje się jakimś towarem.

– Kaiina!

Rozejrzała się zaskoczona, ale po chwili poczuła ulgę, bo zobaczyła znajomą staruszkę, która przemknęła pomiędzy matami i stanęła obok dziewczyny, po czym złapała ją ciepłą dłonią za rękę. Kaiina odetchnęła. Prana podróżowała od plemienia do plemienia, a utrzymywała się z garncarstwa. Znały się od lat. Z pooranej głębokimi zmarszczkami twarzy kobieciny nigdy nie znikał uśmiech. Zwierzoduch Prany, piękny zimorodek, przycupnął na jej długim siwym warkoczu i delikatnymi pazurkami zahaczył o srebrzyste włosy. Ptak przeskoczył na ramię Kaiiny, nucąc radosną, ale pozbawioną wyraźnej melodii piosnkę. „Chciałabym mieć zwierzoducha”, pomyślała dziewczyna. „Miałabym towarzystwo, już nie musiałabym sama chodzić na targ”. Lecz nikt nie wiedział, komu była pisana taka więź. Kaiina nigdy nie próbowała zawezwać żadnego zwierzoducha.

– Rzadko się tak cieszy ze spotkania, musi cię naprawdę lubić! – powiedziała Prana.

Kaiina powoli przesunęła dłonią po gładkich i lśniących ptasich piórach. Zimorodek uniósł dzióbek i zachęcił ją, aby musnęła jego brzuszek. Dziewczynka uśmiechnęła się i posłuchała.

A wtedy ptak zerwał się do lotu i wydał z siebie przeraźliwy okrzyk. Otaczające ich drzewa zadrżały, małpy rozkrzyczały się, rozległy się brzęczenie cykad i ptasie trele. Kaiina doświadczyła osobliwego zawrotu głowy. Na ryneczku nagle zapadła cisza.

Poczuła, jak pod jej bosymi stopami drży ziemia.

– Co się dzieje?! – wykrzyknęła.

Jeszcze przed chwilą było jej gorąco i spływała potem, a teraz wprost drżała z zimna. Niebo pociemniało, chmury jakby rozzłościły się i pozbijały w jedno kłębowisko. Usłyszała grzmot i trzask. Oczy Kaiiny wypełniło światło.

Eksplozja zwaliła z nóg i ją, i Pranę. Choć dźwięczało jej w uszach, od razu rzuciła się staruszce na pomoc. Lecz kobieta szybko dźwignęła się z ziemi i stanęła obok ze łzami w kaprawych oczach. Kaiina zaczęła mrugać powiekami, aby pozbyć się purpurowego powidoku. Podparła się na łokciach i uniosła. Chmury rozbiegły się po niebie tak samo szybko, jak przed momentem się zbiły. Polanę na nowo zalało słoneczne światło, które opromieniło sylwetkę gigantycznego stworzenia stojącego na pustej przed chwilą polanie.

– Przecież to niemożliwe – szepnęła Prana.

A jednak. Obok nich stał słoń.

Gigant pochylił łeb, opuścił trąbę i poniuchał ziemię. Kaiina nieraz widywała słonie, ale żaden swoimi rozmiarami nie dorównywał temu. Jego szerokie uszy kołysały się, kiedy szedł ku dziewczynce i jej starszej towarzyszce. Handlarze pouciekali na skraj targowiska i teraz obserwowali całą tę scenę z pełną ciekawości bojaźnią.

Kaiina nie mogła się ruszyć z miejsca, jakby jej nogi zapuściły korzenie.

– Czy-czy znasz tego słonia? – wyjąkała do Prany. – Skąd się tu wziął? I czemu do ciebie idzie?

– Nie do mnie, dziecko – odparła Prana z zainteresowaniem. – Idzie ku tobie.

– Nic nie rozumiem! – wykrzyknęła dziewczynka; ledwie cokolwiek widziała przez łzy.

– Przywołałaś zwierzoducha – powiedziała staruszka, lecz ponieważ pomarszczoną dłonią zakryła usta, jej słowa były ledwie słyszalne. – Ale słoń, te oczy… To niemożliwe! Kaiino, to Dinesh!

Dinesh? Stworzenie z legend, jedna z Wielkich Bestii Erdas?

Ziemia pod stopami Kaiiny zmiękła, jakby przemieniła się w śliskomuł.

Słoń zwolnił. Zlękniona dziewczynka patrzyła, jak pochyla ogromny łeb. Przejrzyste ślepia spotkały się z jej wzrokiem. Zauważyła w nich błysk inteligencji i coś na kształt rozbawienia, kiedy zwierzę spojrzało na handlarzy kulących się ze strachu. Czy to faktycznie mógł być wspaniały Dinesh?

– Przywitaj się – zachęcała Prana. – Chce cię poznać.

Rysy stworzenia złagodniały i Kaiina znalazła w sobie siłę, żeby nareszcie wykonać jakiś ruch. I choć domyślała się, że w jej plecy wlepione są dziesiątki par oczu, czuła zapach świeżo rozkopanej ziemi, a przed nią na plecionych matach stał gigantyczny słoń, dziewczynka nie uciekła. Chciała go dotknąć, coś ją do tego pchało, swędziała ją skóra na całym ciele i instynktownie wiedziała, że tylko to położy temu uczuciu kres.

Drżąca Kaiina podeszła do słonia i nachyliła się ku niemu. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. Przejechała wierzchem dłoni po skórzastym uchu i zamknęła oczy, kiedy zaczęło wypełniać ją przyjemne ciepło.

Coś wilgotnego dotknęło jej karku. Uniosła powieki i uśmiechnęła się – to Dinesh łaskotał ją trąbą. Uspokajał. Nagle poczuła się tak potężna jak stojący przed nią słoń, przy którym rojne targowisko zdawało się zaledwie mrowiskiem. Aż dziw, że jeszcze przed chwilą czuła się przez nie przytłoczona.

Kaiina niepewnie położyła dłoń na cielsku zwierzęcia. Jego skóra była chropowata i gruba, a boki unosiły się i opadały pod jej palcami. Spojrzała mu prosto w oczy i zrozumiała, że przygląda się jej z pełną mądrości uwagą.

– Jak mogłam przyzwać Dinesha? – zapytała zadziwiona. – I czemu do mnie przyszedł?

Zanim Prana zdążyła odpowiedzieć, z tłumu wyszedł człowiek w czarnej tunice.

– Cóż za obiecujący poranek! – zawołał nieznajomy. – Powracają Wielkie Bestie. Posłano mnie, abym zaprowadził je w bezpieczne miejsce.

Złoty zimorodek Prany obcesowo wycelował w mężczyznę swój ostry dzióbek. Uwagę Kaiiny przykuła czarna jak smoła spirala na jego czole. Zauważyła, że znak jest nabrzmiały, przypominał raczej piętno niż tatuaż. Zdawał się marszczyć w dokuczliwym upale. Kaiina, mimo że doszła już do siebie po tym, co stało się przed chwilą, wciąż nie była pewna, czy może ufać swoim zmysłom. Przycisnęła się do Dinesha, którego boki poruszające się jak miechy dawały jej poczucie bezpieczeństwa i spokój.

– Możesz zostawić dziewczynę i jej słonia pod moją opieką, staruszko. Zajmę się nimi.

Słoń uniósł trąbę i wydał z siebie głębokie, donośne buczenie. Silny dźwięk rozszedł się echem głęboko w piersi Kaiiny. Natychmiast z dżungli odpowiedziały mu inne słonie. Gdy dziewczynka usłyszała dochodzące z oddali trzaski, pomyślała, że przez las musi biec ku nim całe stado.

Dinesh szarpnął łbem w kierunku nieznajomego i skierował w jego stronę swoje kły, obniżając je na tyle, aby wyraźnie dać coś do zrozumienia mężczyźnie w czerni. Kaiina pogłaskała Dinesha po uchu i zobaczyła, że w oczach słonia kryła się nieufność.

– Kalistan-ah– szepnęła dziewczynka do Prany w lokalnym narzeczu.

„Strzeż się”.

Zanim staruszka odpowiedziała, dopadł do nich nieznajomy. Był przystojny i opalony, a jego szczękę pokrywał starannie przystrzyżony zarost.

– Sia-ga – rzekł, a na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. – Znam twój język, i tak: strzeżcie się.

Znowu drzewa zaczęły się kołysać, a małpy i ptaki się rozkrzyczały. Brzęczenie cykad przeszło w huk. Kaiina spojrzała na Dinesha. Spodziewała się w jego oczach zobaczyć zapewnienie, że nie ma się czego obawiać, ale dojrzała tam jedynie strach.

Słoń zrobił krok naprzód, a potem się cofnął i nerwowo zarzucił łbem. Kaiina podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem i zobaczyła, że gęsto rosnące drzewa drżą i trzęsą się. Gałęzie poczęły się wyginać i naprężać; lada chwila miało się zza nich wyłonić zbliżające się zwierzę.

Dinesh jeszcze raz zadął w trąbę.

– Co się dzieje? – zapytała Kaiina.

Od potężnego dźwięku aż rozbolała ją głowa.

Bywalcy targowiska, którzy już powoli opuszczali swoje kryjówki, zamarli, gdy usłyszeli okrzyk słonia. I słusznie, bo Dinesh niespodziewanie natarł. Ludzie rozbiegli się na boki, ale słoń dobiegł do połowy polany, nagle przystanął i zaczął ryć ziemię; zatrzymane w miejscu ciężkie cielsko niemal się przewróciło. Z gęstwiny wychynął niedźwiedź, lecz nie przypominał żadnego, jakiego Kaiina do tej pory miała okazję spotkać. Uczono ją, że niedźwiedzie mają futro brązowe lub czarne, a ten był biały niczym poranne chmury i wyraźnie odcinał się kolorem umaszczenia od tętniącej życiem czerni i zieleni lasu. Zaskoczona Kaiina obróciła się i spojrzała w zdziwione oczy Prany.

– Cóż złego dzieje się ze światem? – zapytała staruszka, chwytając się za serce.

Spod nieba rozszedł się donośny krzyk i zobaczyły zniżającego lot orła, który przeleciał tuż nad głową niedźwiedzia polarnego. Nagle na drugim krańcu polany coś ryknęło i Kaiina obróciła się w tym kierunku – stał tam ogromny dzik o grubych kłach i szczecinie.

Oślepiona strachem dziewczynka chciała podbiec do Prany, ale drogę zastąpiło jej jeszcze inne zwierzę – muskularna bestia na czerech nogach, z zawiniętymi rogami na głowie, przypominająca krępą antylopę. Uderzyła łbem staruszkę, która potknęła się i upadła. Jej zimorodek poderwał się i bezskutecznie próbował powstrzymać bestię.

Kaiina zaczęła wycofywać się z uniesionymi dłońmi, szukając oparcia we właśnie odkrytym zwierzoduchu. Nietrudno było znaleźć Dinesha, gdyż słoń dalej dął w trąbę, wydawał z siebie inne głośne dźwięki i obracał się wokół własnej osi na samym środku polany, jakby próbował równocześnie zmierzyć się zarówno z niedźwiedziem, jak i dzikiem. Pomiędzy przypuszczającymi atak bestiami stał spokojnie mężczyzna odziany na czarno.

– Czemu to robisz? – zawołała do niego Kaiina.

Ten jednak nie odpowiedział. Dinesh obrócił się, gdy tylko usłyszał zaniepokojony głos dziewczynki. Płynnym ruchem chwycił ją trąbą w pasie, uniósł i posadził na swoim szerokim grzbiecie, po czym zajął się niedźwiedziem i dzikiem – ogromnymi ciosami ciął powietrze i starał się trzymać je na dystans. Obcy wyszczerzył się do Kaiiny, która nie miała już wątpliwości, że pod spiralą na jego czole faktycznie coś się porusza.

– Jeszcze się nie domyśliłaś? Kolekcjonuję Wielkie Bestie. Dinesh będzie moim kolejnym trofeum.

Mężczyzna zamilkł i z sakwy przy pasie wyciągnął obsydianową fiolkę, którą odkorkował. Kaiina poczuła uczucie chłodu rozlewające się po jej ciele. Ogarnął ją lęk.

Niedźwiedź polarny i dzik cofnęły się w jego stronę. Słoń nadal obracał się nerwowo. Dinesh był otoczony i nie mógł zająć się dwiema Wielkimi Bestiami naraz. Kaiina zastanawiała się, jak długo jeszcze jego ciosy będą zapewniać im bezpieczeństwo.

Dziewczynka poczuła podmuch wiatru – ponownie przemknął nad nimi orzeł. Ptak zawisnął przy mężczyźnie z brodą, a ten włożył w jego szpony tajemniczą fiolkę. Kilka machnięć potężnymi skrzydłami wystarczyło, aby w mgnieniu oka zwierzę doleciało do Kaiiny. Skrzywiła się, ścisnęła grzbiet Dinesha nogami i instynktownie zasłoniła twarz rękoma.

Lecz orzeł nie nacierał na nią.

Kaiina patrzyła przestraszona, jak ptak zwinnie obrócił fiolkę w pazurach i wylał jej zawartość prosto na szerokie czoło Dinesha. Z początku dziewczynka myślała, że to tylko trochę błota, ale maź zaczęła się poruszać. Zorientowała się, że to robak albo pijawka, na dodatek tego samego kształtu i długości co spirala na czole nieznajomego. Kaiina wychyliła się rozpaczliwie, mając nadzieję, że uda jej się strącić dłonią małego potworka z czoła Dinesha, ale ten był zadziwiająco szybki. Zwinął się i przyczepił do ciała słonia tak mocno, że w żaden sposób nie była w stanie go odkleić. Robak usiłował przebić skórę Dinesha swoim żądłem, lecz ta była zbyt twarda. Kaiina jeszcze raz zamachnęła się na dziwne stworzenie, ale ono prędko umknęło, skierowało się ku uchu słonia i zniknęło pomiędzy jego fałdami. Dopiero gdy usłyszała pełen boleści krzyk swojego zwierzoducha, który jednocześnie zarzucił łbem, zrozumiała, że robak musiał się przebić bardzo głęboko.

Dinesh zaczął się cały trząść. Uniósł głowę i ponownie zadął w trąbę, ale tym razem wydał z siebie udręczony, przeszywający ryk. I nagle zapadła cisza. Niedźwiedź i dzik wycofały się i odeszły od słonia, jakby przestały się nim interesować.

– Dinesh! – zawołała Kaiina i przycisnęła dłonie do jego łba. – Nic ci nie jest? Dinesh!

Słoń zamarł.

– Mogłaś się cieszyć chociaż krótką chwilą spędzoną ze swoim zwierzoduchem – powiedział mężczyzna. – Niektórym nie daję nawet tego.

Kaiina głaskała zwierzę po karku. Miała nadzieję, że jej dotyk obudzi Dinesha. Ale nie czuła już elektryzującego impulsu, słoń stał bez ruchu.

Dzik odprężył się wyraźnie i przysiadł na zadzie. Niedźwiedź dyszał ciężko. Widać było, że doskwierał mu upał, bo wywalił jęzor, który zwisał mu z pyska. Kaiina poczuła się nagle lekka niczym piórko, jakby za moment miała stracić przytomność.

Nieznajomy złapał rzemień, którym przewiązany był kołnierz jego koszuli, rozchylił jej poły i pokazał mocną pierś. Na samym jej środku od podbrzusza biegł tatuaż przypominający kobrę. Mężczyzna zamknął oczy i skupił się, unosząc brwi. W jednej chwili niedźwiedź i dzik zniknęły, a na jego ciele pojawiły się przedstawiające je rysunki – jedno zwierzę na każdym boku, ich przednie kończyny sięgały mięśni ramion. Kaiina usłyszała za sobą coś jakby dwa pęknięcia i w tym momencie na piersi mężczyzny ukazały się kolejne dwa rysunki: orła i barana. Tuż pod jego szyją, na samym środku pozostało jednak sporo pustego miejsca.

– Nie, nie… – jęknęła dziewczynka, bo nagle wszystko stało się dla niej jasne.

– Ależ tak – mruknął obcy.

Znowu coś błysnęło, tym razem pod nią. Kaiina spadła na ziemię i uderzyła o rozmiękłą glebę, aż zabrakło jej tchu. Świszcząc i drżąc, podparła się rękoma i zobaczyła kolejny tatuaż na skórze nieznajomego, ciągnący się od mostka. Dinesh.

– Kim jesteś? – wydyszała. – Czemu to robisz?

Mężczyzna stanął nad nią i skrzyżował ramiona na potężnej, pokrytej tatuażami piersi. Spirala na jego czole zafalowała. Skrzywił się, kiedy skóra zmarszczyła się i rozciągnęła. Oczy obcego emanowały ponurym blaskiem; miały kolor zmierzchu.

– Niegdyś cały świat znał moje imię i niebawem ponownie o mnie usłyszy. Jestem Zerif.

2Wszechdrzewo

Dzień był piękny, a owiewane wietrzykiem Wszechdrzewo śpiewało. Lekkie podmuchy poruszały liśćmi, które podzwaniały o siebie i wygrywały chaotyczną radosną pieśń, którą równie dobrze mógłby nucić szemrzący strumyczek. Lenori uniosła dłonie do grzejącego słońca i zamknęła oczy, napawała się cudownością tej chwili. Jakaś część niej chciała, żeby ten moment trwał wiecznie.

Niegdyś w Zielonej Przystani uprawiała prosty ogródek ziołowy i lubiła związane z tym codzienne obowiązki: grabienie palcami jedwabistej czarnej ziemi, wybieranie odpowiedniego miejsca do posadzenia kolejnej rośliny. Uprawianie tych ziół nie różniło się zbytnio od trenowania rekrutów, którzy mieli zostać Zielonymi Płaszczami. Kiedy dziecko przywołało zwierzoducha i łączyło się ze starożytnym porządkiem, to właśnie Lenori miała obowiązek zatroszczyć się o nie. Nie tylko trenować, lecz także sprawować opiekę nad jego sercem i duchem, co narwany Olvan często zaniedbywał.

Ale zwykła też przechadzać się długo po tamtejszych murach obronnych wśród spowijającej ich mgły i spoglądać tęsknie na leśną krainę, która wydawała się jej tak odległa. Nigdy nie polubiła tych szarych kamiennych ścian.

O ileż bardziej odpowiadało jej nowe zajęcie: opieka nad Wszechdrzewem.

Od pokoleń stanowiło ono sekretne źródło więzi pomiędzy człowiekiem a jego zwierzoduchem, być może nawet źródło wszelkiego życia na Erdas. Lecz świat pochłonęła wojna. Goryl Kovo, jedna z Wielkich Bestii, zdradził swoich, próbując zawładnąć Wszechdrzewem, które ostatecznie zostało zniszczone. Później, za sprawą cudu, którego Lenori jeszcze w pełni nie pojęła, po tym, jak Wielkie Bestie złożyły z siebie ofiarę, drzewo odżyło.

Nad jej głową gałęzie Wszechdrzewa skrzypiały na wietrze. Jego złote liście szeleściły, ich pieśń stawała się coraz głośniejsza. Jakież cudne było! Piękniało z dnia na dzień. Ogromne niczym góra, jego najwyższe konary wyrastające ze srebrzystego pnia muskały chmury, z których nieustannie kropił deszcz. Po paru miesiącach błyskawicznego wzrostu drzewo wypuściło złote liście, każdy z nich był misternie splecionym cudem, delikatnym niczym najlepszy filigran, a gałęzie rozkładały się eleganckimi łukami jak wachlarze. Kolor Wszechdrzewa zależał od barwy samego słońca – o świcie mieniło się srebrną bielą, w południe jaskrawą żółcią, dojrzewało podczas stonowanych stalowych popołudni i eksplodowało purpurą o zmierzchu. Kiedy żyła obok drzewa, nie czuła się samotna, ponieważ miała nad sobą ten cudowny baldachim. No i była jeszcze Myriam, jej towarzyszka, tęczowy ibis.

Ptak był niegdyś stworzeniem próżnym i w każdej wolnej chwili czyścił sobie piórka, starając się ułożyć je tak, aby wyeksponować każdy kolor tęczy na swoim ciele. Ale teraz Myriam była zbyt zajęta odgrywaniem roli gospodarza, żeby poświęcać się podobnym zajęciom. Ibis witał każdego nowo przybyłego ptaka, kiedy Lenori odbywała codzienny długi spacer wokół szerokiego pnia Wszechdrzewa. Myriam pod koniec dnia zawsze do niej dołączała, wyciągała z błota co smaczniejsze robaki, po czym przysiadała wyczerpana przy jej macie.

Któregoś dnia Myriam się nie pojawiła. Było to niespotykane, jednak Lenori nie uznała tego za powód do zmartwień. Niedawno do drzewa przybyły pawie i ibis spędził z nimi cały dzień, starając się rozstrzygnąć, który jest najpiękniejszy. Kiedy Lenori udało się go znaleźć, wpatrywał się w korę drzewa tuż przy odsłoniętych srebrnych korzeniach.

Lenori uklękła przy ptaku i pogłaskała mieniące się pióra swojego zwierzoducha. Myriam nawet się nie obróciła i nadal obserwowała pień. Dziewczyna spojrzała tam, gdzie ptak, i serce jej zamarło.

Zgnilizna. Była to zaledwie plamka nie większa od jej opuszka, coś jak fioletowoszare obtłuczenie na gruszce. Lenori przycisnęła delikatnie palec do przebarwienia i spostrzegła, że jest miękkie, ugięło się pod jej dotykiem i mlasnęło, jakby chciało westchnąć.

Nigdy nie podejrzewała, że Wszechdrzewo jest podatne na pomniejsze infekcje, które dokuczały innym roślinom. Lenori codziennie badała je pod tym kątem, ale niezmiennie okazywało się zdrowe. Kiedy tej nocy leżała na macie, nie mogła odegnać od siebie myśli o tej ciemnej plamce.

Nazajutrz Myriam trzymała się blisko niej, nie odstępowała Lenori ani na krok, skakała po ciemnej ziemi, ale nie dalej niż na metr czy dwa, nie zwracając uwagi nawet na rozkrzyczane, przechadzające się pewnym krokiem pawie. Kiedy zbliżały się do miejsca, gdzie ptak zauważył zgniliznę, dziewczyna wstrzymała oddech.

Po czym wypuściła ze świstem powietrze.

Powiększyła się. Lenori położyła dłoń na korzeniu, przebarwienie było teraz długie na trzy palce. A kiedy spróbowała odłupać zarażone kawałki kory, czarne drewno, które odeszło z łatwością, zostało jej w rękach, w drzewie zrobił się otwór, czarna rana przecinała nieskazitelne srebro.

Lenori dorastała pośród lasów namorzynowych w plemieniu Amayi i znała kilka sztuczek pozwalających pozbyć się gnijącej tkanki, dlatego nazbierała porostów i upchała je w wąski czarny otwór, a później namoczyła wodą nabraną ze stawu. Liszajec potrafił uporać się z podobnymi przypadłościami, działał bowiem jak kompres i istniała szansa, że zwalczy to czarne choróbsko, którego Wszechdrzewo nie mogło pokonać samo.

Lecz kiedy powróciła kolejnego dnia, dostrzegła, że porosty uschły, a zgnilizna stała się rozleglejsza. Teraz rozmiarem dorównywała dziewczynie, rozkład objął tak dużą część drzewa jak ona sama, na dodatek plama miała kształt jej sylwetki. Była niczym rzucone nań oskarżenie.

Lenori podeszła do miejsca, gdzie biegnąca od korzenia czerń zahaczała o pień. Jak zwykle zbadała korę palcami i usunęła tyle czarnej brei, ile zdołała; miała nadzieję, że dzięki temu spowolni infekcję. Tym razem odrywana zgnilizna puściła z cichym trzeszczącym odgłosem, a ręka dziewczyny przebiła okrywę pnia, za którą ziała pustka; na skórze poczuła wilgoć. Lenori zaczęła odrywać kawały kory, nie bacząc na czarną breję, jaka brudziła jej ręce i twarz. Martwe partie drzewa były jak zasłona prowadząca do wydrążonego pnia. Dziewczyna ostrożnie weszła do środka i zabrakło jej tchu. Zgnilizna musiała pożerać drzewo od dawna, jeszcze na długo przed tym, zanim Lenori to odkryła. Znajdowała się w jaskini ciągnącej się przez Wszechdrzewo, na głowę spadały jej spróchniałe kawałki drewna. Rozchodził się tam słodkawy zapach śmierci i rozkładu oraz łagodny, szlamowy smród choroby, na którą cierpiała roślina.

Dziewczyna spojrzała w dół, tam, gdzie biegł ten gnijący korytarz, wprost do kolejnych jam i ciemnych tuneli pod ziemią.

Wszechdrzewo stanowiło źródło wszystkich więzi pomiędzy ludźmi a zwierzoduchami. Jeśli dotknąłby je rozkład, przestałyby istnieć.

A nie było wątpliwości, że drzewo umierało.

3Powrót do domu

Czekająca w dokach Meilin niecierpliwie wyglądała przyjaciół. Korciło ją, żeby wybiec na trakt prowadzący do Zielonej Przystani i tam ich przywitać. Rozmasowała kark, jakby chciała przegonić rozlewający się po plecach dreszcz niepokoju. Był zresztą jej starym znajomym – towarzyszył dziewczynie od czasu wojny i opuścił ją dopiero po paru miesiącach spokoju, które spędziła w Zhong, gdzie zajęła się prostym, acz satysfakcjonującym zadaniem odbudowy kraju kamień po kamieniu. Lecz teraz, kiedy doszły ją słuchy o nowych problemach trapiących Erdas, niepokój powrócił. Przeciągnęła się i czekała dalej z nadzieją, że nie zmiękła za bardzo podczas pobytu w domu.

Zielone Płaszcze kręcili się po nabrzeżu, szeptali przy tym między sobą i rzucali Meilin pełne podziwu spojrzenia. Emanowała bowiem niespotykaną jak na dwunastolatkę pewnością siebie, której mógł jej pozazdrościć niejeden dorosły. Denerwowało ją jednak nieco, że jest uznawana za bohaterkę. Gdy przebywała w Zhong, do perfekcji doprowadziła sztukę ciągłego uśmiechania się w sposób, który wyrażał zarówno spokój i ciepło zapewniające przechodnia o szacunku wobec niego, jak i chłód mający zniechęcić go do zadawania pytań i zagajania jej.

– Długo to jeszcze potrwa? – ponagliła strażnika.

Już chciała złapać za swój kufer i zanieść go prosto do zamku górującego nad Zieloną Przystanią, ale młody Płaszcz zastąpił jej drogę i przepraszając, zaczął dokładnie przeszukiwać jej bagaż.

– Znalazłeś jakąś ukrytą broń? – zapytała Meilin.

– Bardzo panią przepraszam – odparł zmieszany strażnik – ale musimy skontrolować każdego, kto przybywa do Zielonej Przystani. Po wojnie…

– Tak, tak, proszę mi uwierzyć, że wojnę to akurat dobrze pamiętam.

Meilin nie bez powodu została przecież nazwana Bohaterką Erdas. Zyskała też wtedy swoją Wielką Bestię. I straciła ojca.

Strażnik spąsowiał, kiedy dotarł do ostatniej warstwy odzienia Meilin: bielizny.

– Chyba nie myślisz, że znajdziesz tam jakieś mordercze krokodyle, co? – zapytała Meilin, oglądając się przez ramię.

Siedząca nieco dalej gigantyczna panda Jhi, która z natchnioną miną żuła kawałek bambusa, wydała z siebie ostrzegawczy pomruk. Ostatnio denerwowały ją wszelkie przejawy nieuprzejmości ze strony Meilin i obcesowo ją upominała, co było cokolwiek irytujące. Kiedy dziewczyna zorientowała się, że stoi z ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyniośle uniesioną głową, spróbowała uśmiechnąć się do strażnika.

– Podoba mi się twój, no, indyk.

Zwierzoduch tego mężczyzny, nieszczególnie imponujący, wydziobywał podniecony robaki z pobliskiej sterty liści, po czym uniósł łeb, pomachał nim i powrócił do wykonywanej czynności.

Strażnik skończył szperać i wciąż cały czerwony, tak szybko, jak tylko potrafił, upchnął bieliznę Meilin z powrotem do kufra.

– Jeszcze raz przepraszam panią za opóźnienie – powiedział. – Przeszukujemy dosłownie każdego, nawet Czterej Bohaterowie Erdas muszą przejść kontrolę.

– Możesz mi to wynagrodzić i zanieść moje rzeczy – odparła Meilin, na co Jhi znowu mruknęła. – No dobra, dobra, sama sobie zaniosę.

Dziewczyna i panda szły długą krętą ścieżką prowadzącą do zamku, imponującej bryły z szarego kamienia, która wznosiła się wysoko nad samym morzem. Mimo że to miejsce potrafiło człowieka przytłoczyć, Meilin ucieszyła się, że nareszcie ma je przed sobą. Zielona Przystań wydawała się jej miejscem przytulniejszym niż Zhong. I znowu to samo – gdyby postąpiła po swojemu, już nigdy mogłaby jej nie zobaczyć.

„Rollan – pomyślała, rozglądając się po obronnych murach zwalistej fortecy, którą Zielone Płaszcze nazywali domem. – Gdzie jesteś?”.

Domyślała się, że sytuacja musi być poważna, ponieważ Rollan wysłał po nią do Zhong swojego zwierzoducha. Właśnie miała zamiar jak najszybciej położyć się do łóżka, bo od świtu do zmierzchu budowała dla stolicy nowy most, gdy do jej domku przyleciała sokolica.

Do nóżki Essix przywiązana była złota tutka.

Choć była wyczerpana, bez trudu spostrzegła, że ptak ma wypisaną na dziobie pogardę i gdyby tylko potrafił, powiedziałby, że jest sokołem, a nie żadnym gołębiem pocztowym, bo te zjada na śniadanie. Meilin wyciągnęła z rurki kawałek papieru i rozwinęła liścik.

Notka była złowrogo krótka.

Meilin,

ponieważ wiem, że chciałaś spędzić trochę czasu z dala od tego wszystkiego, aby zachować zdrowe zmysły, nie przychodzi mi to łatwo, ale muszę prosić Cię o jak najszybsze przybycie do Zielonej Przystani. Wszechdrzewo jest w niebezpieczeństwie. Kiedy dotrzesz na miejsce, wszystko wyjaśnię.

Twój Rollan

Rollan powiedział kiedyś, że gdy jest daleko od swojej sokolicy, czuje się, jakby ktoś drapał go pod powiekami. Posłanie Essix aż do Zhong musiało być dla niego bolesne. Meilin nie mogła się doczekać, aż zobaczy minę przyjaciela, kiedy ten powita swojego zwierzoducha.

Ba, nie mogła się doczekać, aż zobaczy jego.

Essix odleciała, gdy tylko statek przybił do brzegu, ale po chwili powróciła i usiadła na ramieniu dziewczyny z radosnym skrzekiem.

Niespodziewanie, wydając z siebie krzyk zaskoczenia, Meilin została przewrócona przez niewidocznego napastnika. Spanikowała, ale tylko na moment, bo zaraz poczuła na policzku długi, śmierdzący, szorstki jęzor.