Śpij, malutka - Przemysław Koza - ebook

Śpij, malutka ebook

Przemysław Koza

0,0

Opis

Stan wojenny. Czasy, w których występuje niedobór wszystkiego, a rolę boga chce odgrywać partia. Starszy sierżant sztabowy milicji obywatelskiej – Józef Krzepicki – jest typowym niespełnionym człowiekiem, który ze wszystkimi problemami i emocjami radzi sobie za pomocą alkoholu. Wiecznie sfrustrowany, pijany i wściekły, spośród ubogiego zestawu rozrywek najbardziej lubi strzelanie do wron z broni służbowej.

Pewnego feralnego dnia, po jednym z licznych polowań na ptaki, dowiaduje się o śmierci swojej córki. Milicjant postanawia dociec prawdy, znaleźć mordercę ukochanej córeczki i zemścić się na nim. Jednak nie będzie to takie proste, bo całą sprawę ktoś chce wyciszyć, a kolejni świadkowie znikają w tajemniczych okolicznościach. Krzepicki będzie musiał wykazać się odpornością na ból i ludzką głupotę, błyskotliwością oraz uporem w dążeniu do celu. Wszystkie te cechy były mu do tej pory niemalże obce...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dominice, Madzi i Staszkowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dokonam na nich wielkiej pomsty za pomocą srogich kar. Wtedy poznają, że Ja jestem Pan, gdy dokonam na nich pomsty.

Księga Ezechiela, 25,17

ROZDZIAŁ 1

9 MARCA 1982, WTOREK

Józef Krzepicki otworzył oczy i natychmiast tego pożałował. Kac dopadł go dzisiaj z wyjątkową siłą. Napiął wszystkie mięśnie i zmusił ciało do wstania. Tłumiąc mdłości, doczołgał się do lustra. Przyjrzał się sobie po raz pierwszy od dawna i widok ten bardzo nie przypadł mu do gustu. Wiedział przecież, że ze swoją zbyt pociągłą twarzą, ozdobioną licznymi bliznami po przebytej w dzieciństwie ospie, z zapadniętymi i pokrytymi gęstą, siwiejącą szczeciną policzkami nie należy do najprzystojniejszych mężczyzn. I, szczerze mówiąc, zawsze miał to gdzieś! Dzisiaj jednak dostrzegł jeszcze, że jego szare oczy straciły jakikolwiek blask, pod nimi kwitły okropne sińce, a na całej twarzy tańczyły liczne zmarszczki, które na czole i wokół ust przerodziły się w głębokie bruzdy. Resztki siwiejących cienkich włosów spadały mu bezładnie na uszy. Sięgnął po nie i żałośnie sprawił sobie, jak co rano, „pożyczkę”, żeby ukryć przed sobą i całym światem łysinę. „Bardzo brzydko się starzejesz, Józek” – pomyślał. Zakaszlał siarczyście, podrapał się po tyłku i sięgnął po napoczętą paczkę ekstra mocnych. Zapalił i zaciągnął się głęboko. Podrażniona bez pardonu błona śluzowa znowu się zbuntowała, co spowodowało, że wstrząsnął nim gwałtowny atak kaszlu. Ciągle kaszląc, podszedł do żeliwnego zlewu, w którym stała metalowa miednica wypełniona lodowatą wodą przyniesioną zapewne przez gospodynię. Zaczerpnął trochę starym kamionkowym kubkiem i wstawił do niego grzałkę. Paląc ciągle, namydlił sobie zarost, korzystając z pędzla i podłego kremu „Polleny”, który śmierdział ługiem i za nic nie chciał się pienić. Sięgnął po maszynkę do golenia z tępą od nowości żyletką „Polsilver” i aż skrzywił się na ten widok. Nie mógł pojąć, dlaczego socjalistyczny przemysł nie potrafi wyprodukować ostrych i zawsze dostępnych maszynek do golenia. Zresztą jako milicjant i tak miał dużo lepiej – żyletki kupował w konsumach, sklepach dostępnych tylko dla pracowników resortu. Włączył radio nie dlatego, że spodziewał się usłyszeć prawdziwe wiadomości. Chciał po prostu usłyszeć głos człowieka, kogoś, kto rozproszy poranne ukłucie samotności. I nie zawiódł się. Spiker cedził ostre słowa. Opisywał terrorystyczne działania niedobitków Solidarności. Zapewniał o postępującej normalizacji i polepszającym się systematycznie zaopatrzeniu sklepów. Krzepicki ogolił się wreszcie, zacinając się jedynie trzykrotnie. Do ranek przykleił fragmenty Trybuny Ludu. „Ten szmatławiec tylko do tego się nadaje” – pomyślał, uśmiechając się krzywo. Woda zawrzała. Do szklanki wsypał obrzydliwego ersatzu – kawy zbożowej „Dobrzynka”. Nie pamiętał już, kiedy pił prawdziwą. Usiadł, trzymając parzącą go w palce lurę, i zamyślił się. Jego życie było jednym wielkim ersatzem, opakowaniem zastępczym, wyrobem czekoladopodobnym. Nie robił nic naprawdę, nigdy się nie angażował. Nie chciało mu się, ale i nie potrafił płynąć z nurtem tego podłego systemu. Jako milicjant musiał wstąpić do partii. Nie mogło być inaczej. Kiedyś miał żonę, dzieci, ale nie wolno mu było ich ochrzcić. Zrobił to i tak, ale po kryjomu. Był wierzący, ale nie mógł chodzić do kościoła. Za bardzo bał się esbeków; wszędzie mieli oni swoich tajnych współpracowników, którzy z lubością donieśliby na Krzepickiego. Straszliwie męczyło go to rozdwojenie jaźni. Pił coraz więcej i coraz rzadziej wracał do domu. Spał na posterunku. Żona próbowała go nawet ratować; przychodziła często, robiła oczywiście awantury i siłą próbowała zaciągnąć do domu. On też próbował się ratować. Rzucił się w wir pracy, co przyniosło wzrost wykrywalności przestępstw i sprawiło, że otrzymał parę pochwalnych dyplomów, a po kilku miesiącach awans na komendanta posterunku w Smętorzowie – nędznej mieścinie, niewiele większej od wsi. Jego dalsza kariera została jednak zablokowana, bo – niestety – nie zważając na ostrzeżenia płynące z komitetu wojewódzkiego PZPR, zatrzymał za kradzież przewodniczącego lokalnej rady narodowej, który miał mocne plecy w partii. Zapewne zupełnie przypadkowo w tym samym czasie przełożeni Józefa dowiedzieli się, że jednak ochrzcił swoje dwie córki. I znowu zaczął pić. Ale jak on pił! Zupełnie się zatracał, wpadał w ciągi kilku-, a nawet kilkunastodniowe. Pił i jeździł gazikiem, strzelając ze służbowego P-64 do wron, które przysiadały na polach zalewowych nad Wisłą. Wczoraj, nieopodal przeprawy promowej, znaleźli go kapral Waligóra i szeregowy Ciemiączko. Nieprzytomny i zarzygany leżał z głową na twardej kierownicy GAZ-a. Wiedzieli, że nie mogą zawieźć go do domu, bo żona złożyła właśnie pozew o rozwód, a poza tym i tak od kilku miesięcy właściwie już mieszkał na posterunku. Troskliwi podwładni bez słów zabrali więc szefa i zawieźli do budy, która szumnie nazywała się posterunkiem milicji obywatelskiej. Zdjęli mu ubranie, buty i przykryli ciepłym, welurowym płaszczem o stalowym odcieniu.

Jego ciałem wstrząsnął długi dreszcz. „Psiakrew! Bobakowa znowu zapomniała napalić w piecach”. Zimno otrzeźwiło go na tyle, że przestał rozmyślać. Użalanie się nad sobą nie było w jego stylu. Wypił kawę jednym haustem, wykrzywił się i splunął, po czym szybko zapalił ostatniego papierosa. Trzymając peta w ustach, ubierał się pospiesznie. Na brudne kalesony wciągnął poplamione tłuszczem czarne spodnie, na podartą i nieświeżą siatkowaną podkoszulkę bez rękawów założył noszoną przedwczoraj niebieską koszulę upiększoną pieczątkami MSW Kielce. Zawiązał szybko i byle jak czarno-granatowy krawat, zarzucił regulaminową bluzę i zaczął szukać pasa. Znalazł go wreszcie pod łóżkiem. Opuszczając pokój, spojrzał raz jeszcze w lustro. „Ty to jednak jesteś przystojniak! Idealny przedstawiciel władzy ludowej! Jaki system, tacy jego funkcjonariusze” – pomyślał i wymierzył sobie dwa siarczyste policzki. Zaróżowiona gęba jest w końcu oznaką zdrowia.

Wszedł do największego pomieszczenia posterunku, w którym przyjmowano interesantów. Trzy głowy milicjantów uniosły się na chwilę znad biurka i dwóch maszyn do pisania. Popatrzyli krótko na komendanta i szybko odwrócili wzrok, wracając natychmiast do wykonywanej pracy.

– Waligóra! – ryknął Krzepicki. – Pojedziecie nad Wisłę, tam, skąd mnie wczoraj zabraliście, i odnajdziecie osiemnaście łusek z mojego pistoletu. Wystrzelałem do tych czarnych ptaszysk wszystko, co miałem. Możecie wziąć ze sobą psa, wykrywacz metali czy jasnowidza. Obojętne! Nie wracajcie mi tu bez tych pieprzonych łusek. A jeśli przywieziecie mi naboje z innej broni, to nie chciałbym być w waszej skórze, zrozumiano?!

– Tak jest, obywatelu komendancie – Waligóra dobrze wiedział, że żadna dyskusja z szefem nie jest możliwa. Wiedział też, że w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Kielcach znajduje się protokół przekazania broni służbowej i amunicji Krzepickiego z numerami seryjnymi każdego pocisku. Przeklinał więc w duchu komendanta i jego upodobanie do zabijania wron. Sięgnął po płaszcz i czapkę wiszące na wieszaku z giętego drewna i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz.

Pozostali w środku milicjanci zaczęli jeszcze energiczniej wystukiwać słowa raportów, nie odrywając wzroku od klawiatury.

– Żelichowski, połączcie mnie z wojewódzką, z majorem Andrzejewskim. Natychmiast.

– Tak jest – plutonowy Żelichowski wstając zbyt energicznie od biurka, przewrócił krzesło i podbiegł do aparatu wysokiej częstotliwości. Podniósł słuchawkę. Kiedy zgłosił się operator, głośno i wyraźnie powiedział: „Dajcie mi 256”, po czym przekazał słuchawkę komendantowi.

– Czołem, Mieciu – głos Krzepickiego nagle zrobił się wyjątkowo słodki – tu Józek Krzepicki. Chciałem cię tylko zapytać, czy stary nie szykuje dzisiaj przypadkiem apelu mundurowego, co?

– …

– To wspaniale. Musimy kiedyś znowu wybrać się na polowanie. A jak w pracy? Wyłapałeś już wszystkich?

– …

– Tak, może rzeczywiście byliśmy dla nich za dobrzy. No, muszę lecieć. Jest trochę roboty. Do zobaczenia.

Krzepicki był teraz zupełnie spokojny. Upewnił się, że nie będzie musiał stawić się dzisiaj w komendzie wojewódzkiej z kompletem amunicji do rozliczenia. Waligóra może zatem spokojnie spędzić dzień w szuwarach i szukać brakującego żelastwa. Kiedy już będzie miał łuski w garści, napisze się zgrabny raport o użyciu broni, w którym komendant Krzepicki będzie prowadził nieudany pościg za podejrzanymi o kradzież nawozów sztucznych z GS w Słupi. Przy tej okazji trzeba będzie oddać 18 strzałów ostrzegawczych. Powinszował sobie sprytu i stwierdził, że zasłużył na śniadanie. Aldehyd octowy – główna przyczyna i esencja kaca – powoli opuszczał organizm milicjanta. Konieczne stało się zasilenie kolejną dawką trucizny. Ubrał się więc pospiesznie i wyszedł na zewnątrz. Od razu dopadł go podły i beznadziejny marzec 1982. Zima była już w zasadzie w odwrocie, ale nowa pora roku nie mogła się jeszcze zdecydować na przyjście. Panowało wilgotne i niemiłe przedwiośnie, które akurat w tym roku nie przynosiło nadziei i obietnicy radosnej wiosny. Tyle że Krzepicki nie myślał o tym aż tak przenikliwie. Wkurzało go po prostu, że buty ciągle przemakają, kiedy musi chodzić ulicami miasteczka w błotno-śniegowej brei, że bez przerwy jest przeziębiony, że wciąż marzną mu ręce i uszy. W Smętorzowie po wprowadzeniu stanu wojennego życie nie za bardzo się zmieniło. Tutaj i przedtem panował marazm i beznadzieja. Władza nie zaszczyciła mieściny nawet najskromniejszym transporterem opancerzonym, o czołgu nawet nie wspominając. Mieszkańcy starali się po prostu przetrwać przednówek i nie zawracali sobie głowy polityką. Oportunizm, hipokryzja i konformizm pleniły się bujnie mimo zimna i niepogody.

Z posterunku do „Uroczej”, podrzędnej speluny, było kilkaset metrów. Józef bardzo starał się nie przemoczyć sobie butów, ale skazany był na niepowodzenie. W chodnikach i na ulicach czaiło się tyle dziur, wykopów i szarych, brudnych bajorek, że przejście suchą stopą przez miasteczko wymagałoby co najmniej umiejętności proroka. Spodziewacie się zapewne, że Krzepicki cudotwórcą raczej nie był, więc buty musiał sobie przemoczyć owego dnia. I przemoczył. Klnąc i złorzecząc całemu światu, przekroczył próg jedynej restauracji w okolicy. Nozdrza natychmiast zostały zaatakowane dobrze znanymi zapachami. Wśród nich dominowała nuta przesmażonego wielokrotnie oleju rzepakowego i gotowanej kapusty.

Funkcjonariusz milicji obywatelskiej musi być przygotowany na ciężkie doświadczenia życiowe. Krzepicki opanował szybko torsje i zdecydowanym krokiem podążył do przykrytego ceratą stolika stojącego najbliżej obitego nieheblowaną boazerią baru. Usiadł na twardym krześle wyścielonym łatwo zmywalną imitacją skóry i rozejrzał się. Z radością stwierdził, że jest sam na sam z bufetową. Rycząca czterdziestka, zadbana i apetyczna pani Krysia od dawna gościła w najbardziej mrocznych zakamarkach duszy komendanta. Ileż razy wyobrażał sobie, jak starannie ubrana w czarną bieliznę, pończochy i wysokie obcasy Krystyna batoży go niemiłosiernie. Sama myśl przyprawiała o palpitacje. Dziś też zamknął oczy i od razu zobaczył ją dyszącą z pożądania, wijącą się na łóżku w negliżu, marzącą tylko o jednym: o dzikim seksie ze starszym sierżantem sztabowym Krzepickim.

– Pani Krysieńko – wydyszał ochrypłym od kosmatych myśli głosem – dużą wódkę poproszę!

– Już nalewam, kochanieńki – zaszczebiotała jak zwykle bufetowa, zalotnie mrugając swymi sztucznymi rzęsami przyklejonymi do wielobarwnie umalowanych powiek.

Stanął przy barze i sycił się widokiem harmonijnych, setki razy powtarzanych ruchów. Widział, jak Krysia odwraca się, wchodzi na mały stołek i wyciąga rękę po butelkę schowaną wysoko dla specjalnych gości. Prężyła się przy tym jak kotka. Wiedziała przecież od dawna, że podoba się komendantowi. Od dawna też próbowała go uwieść. Krzepicki do tej pory pozostawał uparcie wierny żonie. Wczoraj jednak szczęśliwa wiadomość o rozwodzie sierżanta dotarła do „Uroczej”, więc dzisiaj Krysia postanowiła być zdecydowana i śmiała. Podsunęła Krzepickiemu ciepłą wódkę. Wypił. Nalała znowu. Wypił, tym razem zagryzając ogórkiem kiszonym wydobytym z dna wielkiego słoja stojącego na barze. Krystyna patrzyła na niego cały czas uważnie, oddychając coraz szybciej. Nagle mocno złapała dłoń mężczyzny i pociągnęła go na zaplecze. Po chwili w pustej sali dumy GS Smętorzów rozlegały się rytmiczne dźwięki obijających się o siebie, stojących w transporterach pustych butelek po lokalnej wodzie mineralnej – „Buskowiance”.

Dopiszcie do listy wad Krzepickiego jeszcze egoizm łóżkowy. Po około dziesięciu minutach para wróciła do swoich ról. Ona – za bar, on – do stolika. Krysia miała trochę potargane włosy i gniewne spojrzenie. Spodziewała się więcej po komendancie. On natomiast siedział z głupkowatym uśmiechem i po chwili bezczelnie zamówił śledzia i dużą wódkę. Tym razem bufetowa nie spieszyła się specjalnie. Zniknęła na zapleczu i przez dłuższą chwilę milicjant wpatrywał się bezskutecznie w zasłonę z koralików oddzielającą pomieszczenia. Był bardzo zadowolony z siebie. Wieczorem pochwali się kolegom przy kartach, że wreszcie dopadł Krychę. Będzie przy tym rubasznie cmokał, prychał i ślinił się, opisując ze znaczną przesadą swój podbój. Siedział, a udany seks i wypita wódka spowodowały gwałtowną senność. Już zapadał w przyjemną drzemkę, gdy drzwi restauracji otwarły się z hukiem i stanęła w nich Ewa (wciąż jeszcze, choć już niedługo) Krzepicka.

Wyrwany z objęć Morfeusza patrzył uważnie na swoją małżonkę i z trudem ją poznawał. Oczy płonęły jej chorym ogniem złej gorączki. Kredowo biała twarz kontrastowała jak nigdy z kruczoczarnymi włosami, w których pojawiły się całe pasma siwych włosów. Usta miała spierzchnięte i popękane. Ubrana była niedbale i zdecydowanie za lekko jak na tak zimny marzec. Sprawiała wrażenie bliskiej obłędu. Krzepicki mocno się zaniepokoił, bo chociaż nie kochał już żony, to przecież tliła się w nim głęboko skrywana i zagłuszana wrażliwość. Poza tym spędzili razem kilka naprawdę niezłych lat. No i przede wszystkim była to jednak matka jego dzieci. Podniósł się i podbiegł do Ewy, która wydawała się być bliska omdlenia. Złapał ją pod ramię i zaprowadził do stolika.

– Rany boskie, Ewa, co się stało?

– Ola nie wróciła na noc – wyszeptała słabym głosem i zaczęła głośno szlochać. – Szukałam jej u wszystkich koleżanek, w szkole, w kościele… Nigdzie jej nie ma!

– Ale dlaczego, do jasnej cholery, przychodzisz do mnie dopiero teraz?

– Byłam u ciebie w nocy, ale spałeś uchlany jak świnia.

– W co była ubrana? Kiedy ostatni raz ją widziałaś?

Ewa szybko i dokładnie odpowiedziała na pytania, mobilizując się maksymalnie. Na koniec dodała jeszcze kilka epitetów związanych z nałogiem męża i jego złym prowadzeniem się. Wtedy właśnie pewnym krokiem z zaplecza wyszła Krysia. W ręku trzymała szklankę z gorącą herbatą. Przysiadła się do Ewy i z twarzą przepełnioną współczuciem zaczęła pocieszać zgnębioną matkę.

Ostatnich słów żony Krzepicki nie usłyszał, bo biegł już, tak szybko jak potrafił, na posterunek. Gnało go jakieś niejasne, złe przeczucie. Kiedy po kilkudziesięciu sekundach dotarł na miejsce, był cały przemoczony i uwalany brunatnym błotem. Dyszał ciężko i urywanym, chrapliwym głosem, który przypominał raczej charkot zarzynanego bydlęcia, rzucił:

– Córka mi zaginęła. Młodsza… – przerwał i rzucił się do radiotelefonu Ton. – Tu komendant Krzepicki! Do wszystkich patroli. Zaginęło mi dziecko. Moja młodsza córka Aleksandra. Wyszła z domu wczoraj około 17. Ubrana była w ciemnogranatowe dżinsowe spodnie, czarne kozaczki, czerwoną pikowaną, sięgającą do pasa kurtkę puchową. Miała kolorowy szalik i czapkę takiego samego wzoru. Macie rzucić wszystko i natychmiast zacząć jej szukać. Wszyscy ją znacie. Miejcie w dupie prawa obywatelskie, nietykalność osobistą, mieszkania czy pojazdu. I tak mamy, do kurwy nędzy, stan wojenny! Do roboty! Znajdźcie mi dziecko!

 

Trzy patrole potwierdziły otrzymanie wiadomości. Jedynie wysłany po łuski Waligóra milczał. Krzepicki wywołał go ponownie:

– Co jest z wami, Waligóra? Ogłuchliście czy co?

– Melduję, panie komendancie, że nie ogłuchłem. Myślę, że powinien pan tutaj przyjechać.

– Za dużo myślicie, Waligóra. Bierzcie dupę w troki i natychmiast zacznijcie szukać Oli. To rozkaz.

– Z całym szacunkiem, panie komendancie. Powinien pan tu przyjechać. Zanim pana usłyszałem w radiotelefonie, zastanawiałem się, czy najpierw poinformować pana czy prokuratora. Niech pan przyjeżdża!

Krzepicki przestał się dopytywać i złościć. Pobladł tylko i przełknął ślinę. Złe przeczucie było coraz silniejsze. Siadło na nim jak wielkie czarne ptaszysko. Przytłoczyło go i osłabiło. Drżącą dłonią sięgnął po kluczyki do GAZ-a. Wyszedł do garażu, z trudem odpalił radziecką maszynę i pojechał nad Wisłę. W drodze próbował przypomnieć sobie coś z wczorajszego wieczoru. Wysilał się mocno, ale nic nie pamiętał. Bronił się z całych sił przed myślą, która coraz silniej dobijała się do świadomości. Odrzucał ją i chwytał się innych pomysłów. Przekonał nawet samego siebie, że zaraz w radiotelefonie odezwie się któryś z chłopaków i przekaże mu dobrą wiadomość. Niestety, dojechał nad rzekę, zobaczył samochód Waligóry, zaparkował obok niego, a radiostacja uparcie milczała. Zbieracz łusek natychmiast zauważył komendanta i ruszył szybkim krokiem w jego kierunku. Na twarzy Waligóry, który zwykle nie dawał po sobie poznać żadnych uczuć, malowało się tym razem największe wzruszenie. Każdy mięsień na jego starym obliczu był napięty i zdawało się, że to napięcie sprawia mu ból.

– Co się stało? – cicho zapytał Krzepicki.

– Znalazłem ją przed kilkunastoma minutami. Leży w tamtej kępie krzaków – wskazał lewą ręką znajdującą się nieopodal gęstwinę młodych wierzb.

– O czym ty mówisz, kogo znalazłeś?

– Pańską córkę…

– Łżesz, to nie może być ona! – wrzasnął komendant i pobiegł we wskazane miejsce.

Waligóra natychmiast podążył za przełożonym, ale skończył właśnie pięćdziesiąt pięć lat i dorobił się przez te pięć i pół dekady znacznego brzucha, więc został w tyle. Kiedy do wierzb miał tylko kilkadziesiąt metrów, usłyszał przeraźliwe i nieludzkie:

– Nieeeeee!

Po chwili Waligóra doczłapał wreszcie na miejsce znalezienia zwłok i ujrzał, że szef bardzo nieprzepisowo tuli trupa swojej córki i szlocha nad nią głośno:

– Zabiłem swoje dziecko…

Do głowy Waligóry nie przychodziło żadne sensowne w takich okolicznościach pocieszenie, więc gapił się tylko i stał jak słup soli, nie wiedząc, co robić. Wtem Krzepicki oderwał się od ciała dziewczynki, doskoczył do Waligóry, wyszarpał mu z kabury pistolet, odbezpieczył i próbował palnąć sobie w łeb. Na szczęście, a może na nieszczęście, któż to wie, w kapralu Waligórze odezwał się instynkt milicjanta. Wykazując się nadzwyczajnym refleksem, podbił ramię komendanta i wystrzelony pocisk kalibru 9 mm poszybował na drugi brzeg Wisły. Potem obezwładnił desperata, przyciskając go do ziemi swym wydatnym brzuszyskiem i posapując, założył kajdanki.

W tym momencie Krzepicki stracił kontakt z rzeczywistością. Był w szoku. Jego mózg w reakcji obronnej zamknął się na wszelkie bodźce. Starszy sierżant sztabowy zapadł w katatonię.

 

Kilka godzin później do celi smętorzowskiego posterunku, w którym zamknięto Krzepickiego, weszła prokurator. Smutnym wzrokiem popatrzyła na wraka, który przed południem był jeszcze, – choć upadłym i nieco zdegenerowanym, ale jednak – człowiekiem. Teraz ledwie przypominał komendanta, którego pamiętała Wesołowska. Usiadła naprzeciwko podejrzanego. Jej głowa oświetlana z góry trupim, jarzeniowym światłem celi wyglądała wyjątkowo szkaradnie. Dominującym elementem twarzy oskarżycielki był długi haczykowaty nos, który rzucał cień na wąskie, stale zaciśnięte usta. Rzadkie, cienkie, lniane włosy sięgały jej zaledwie do ramion. Małe, zapadnięte stalowe oczka patrzyły teraz na ciągle bladą, ale już obecną twarz milicjanta.

– Słyszysz mnie?

Skinął głową.

– No to słuchaj uważnie i nie przerywaj. Ze wstępnych ustaleń wynika, że twoja córka wyszła wczoraj z domu, żeby cię szukać. Podobno bardzo przeżywała wasz rozwód. Ktoś w mieście powiedział jej, gdzie jesteś, więc poszła nad rzekę. Tam, niestety, postrzeliłeś ją, kiedy w kretyński sposób zabawiałeś się służbową bronią. Wiesz, że znam cię od dawna. Wspólnie prowadziliśmy kilka śledztw. Byłeś całkiem przydatny. Można nawet powiedzieć, że cię lubię. Wiesz też, że MSW zwykło chronić swoich funkcjonariuszy i w podobnych sytuacjach albo tuszowało sprawę, albo przekazywało sugestie do sądu i delikwent otrzymywał wyrok w zawiasach. Tym razem można powiedzieć, że masz podwójnego pecha. Po pierwsze: zabiłeś córkę. Współczuję ci. Po drugie: mamy wspólnego przełożonego, który jest idiotą. Ten osioł, kiedy dowiedział się, że strzelałeś do wron, stwierdził, że działałeś z rozmysłem i była to demonstracja polityczna. Jak wiesz, Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, w skrócie WRON, jest bardzo przewrażliwiona na swoim punkcie. Poza tym mają teraz pełnię władzy i mogą robić, co im się podoba. Nieszczęśliwie dla ciebie uznali, że musisz ponieść przykładną karę. Ale kto wie, może za pięćdziesiąt lat, kiedy Solidarność będzie rządzić, dostaniesz pośmiertnie medal za działalność opozycyjną? – zaśmiała się na koniec szyderczo niezbyt delikatna prokurator Wesołowska.

 

Myliła się.

Krzepicki słyszał jeszcze monotonną paplaninę Wesołowskiej, ale z coraz większym trudem. W końcu z nadmiaru emocji opanowała go senność i osunął się na pryczę. Zasnął. Prokurator była za bardzo zasłuchana w swój głos, by zauważyć, że mówi już tylko do siebie. W końcu jednak musiała usłyszeć donośne chrapanie. Wstała pospiesznie i stukając głośno w kraty celi, wezwała Waligórę, który ociągając się trochę, wypuścił wreszcie kauzyperdę na wolność.

– Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? – stęknął Waligóra.

– Nie bądźcie tacy do przodu, kapralu – syknęła w zamian Wesołowska. – Pilnujcie go dobrze, żeby nie zrobił sobie krzywdy.

Waligóra nic nie odpowiedział. Nikt nie musiał mu mówić, żeby dbać o Krzepickiego. Przez lata wspólnej pracy nawiązała się między nimi szczególna więź. Waligóra był tylko kilkanaście lat starszy od swojego przełożonego, ale mimo to traktował go jak syna. Mniej więcej jak syna. Sprowadzało się to właściwie do tego, że dyskretnie miał na niego oko. Pilnował, żeby nie palnął jakiegoś głupstwa po wódce czy nie wdepnął w jakieś gówno. Kiedy szef miał już dobrze w czubie, brał go pod ramię lub na plecy i zanosił do izby na posterunku. Dzisiaj był cholernie wściekły na siebie, bo Krzepicki wpadł po uszy do szamba, które zdawało się, że pochłonie go na dobre. Zgrzytał więc głośno zębami, chodził w kółko przed celą i cicho, ale boleśnie postękiwał. Po kilku godzinach mąk zmęczenie zmogło także i Waligórę. Usiadł wreszcie na krześle z giętego drewna, głowa zaciążyła mu bardzo i po chwili na posterunku milicji obywatelskiej w Smętorzowie słychać już tylko było wtórujące sobie dwa odgłosy donośnego chrapania.

ROZDZIAŁ 2

10 MARCA 1982, ŚRODA

Dzień przywitał miasteczko ołowianym późnym świtem, gęstym śniegiem z deszczem i wielką nowiną. W Smętorzowie huczało jak w ulu. Wydaje się, że nie było człowieka, który już przed południem nie dowiedziałby się, co zrobił komendant. Oczywiście historia powtarzana wielokrotnie przez obdarzonych hojnie wyobraźnią obywateli nabierała rumieńców i pod koniec dnia już bardzo różniła się od tej, którą rano zaniósł do mleczarni nierozważny Ciemiączko.

Posterunek budził się bardzo wolno, bo właściwie nikt nie wiedział, co należy dzisiaj robić. Ludzie, którym wypadła służba, stawili się przepisowo, ale nie czytali dalekopisów, nie odbierali telefonów, nie pisali na maszynach, nie wyjechali na patrole. Zasiedli przy starym litym dębowym stole, na którego blacie ktoś wiele lat temu wypalił czymś równy okrągły kształt. Nikt z obecnie pracujących milicjantów nie pamiętał już, co spowodowało to nieodwracalne nadpalenie. Siedzieli w milczeniu i gapili się na siebie, choć raczej unikali patrzenia sobie w oczy.

Wbrew temu, co twierdzili satyrycy i nieprzychylna władzy ludowej ulica, milicjanci czasem myśleli. Tego dnia kłębiły się im w głowach wątpliwości, niedowierzanie i niepewność jutra. Właściwie wszyscy, z wyjątkiem Waligóry, szybko wyrobili sobie zdanie na temat wydarzeń poprzedniego dnia i zgadzali się ze wstępnymi ustaleniami prokuratury. Nie było powodu, żeby uważać inaczej. A jednak niedługo okazało się, że przedstawiciele resortu spraw wewnętrznych powinni być bardziej krytyczni.

Z odrętwienia wyrwał ich hałas gwałtownie otwieranych drzwi. Zanim zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować, nieproszony gość stał już przy nich i bez ostrzeżenia zaczął się wydzierać:

– Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? Milicja siedzi zamknięta w tej budzie i odprawia mszę żałobną?

– Kim pan jesteś i czego chcesz? – zapytał bardzo flegmatycznie Waligóra.

– Och, wybaczcie, obywatele, moje straszliwe maniery. Nie zapowiedziałem swojej wizyty ani nie przedstawiłem się, kiedy tu wtargnąłem. Gdzież ja mam głowę? – Przybysz powiedział to głosem znacznie zmienionym w porównaniu ze swoją pierwszą kwestią; teraz mówił ciszej, wyraźniej i niezwykle uprzejmie. Jednak w następnej sekundzie tembr jego głosu znowu uległ drastycznej zmianie. Słowa wypowiadane z szybkością strzałów karabinu maszynowego nie były już tak przyjemne.

– Kapitan Robert Jasica. KWMO Kielce. Wystarczy wam? Wasz dowódca siedzi w celi, podejrzany o ciężkie przestępstwo, a wy zostaliście jak baranki bez pasterza i siedzicie bezczynnie. Aż mi się niedobrze zrobiło na wasz widok – zasapał się trochę i zamilkł, żeby zaczerpnąć powietrza. Zdjął, znacznie lepszy od służbowych, wełniany płaszcz i powiesił go na wieszaku. Z tylnej kieszeni granatowych sztruksowych spodni wyciągnął niewielki, plastikowy grzebyk i przeczesał nim kilkakrotnie swoje nieco przetłuszczone włosy, czarne jak sumienie zatwardziałego grzesznika. „Na pewno farbowane” – pomyślał Ciemiączko. Ale włosy nie były farbowane. Jasica należał po prostu do tych cholernie denerwujących, bardzo przystojnych facetów, którzy z wiekiem stają się coraz bardziej przystojni i przez to coraz bardziej denerwujący. Oprócz bujnej fryzury kapitan odznaczał się wydatną szczęką, gęstym zarostem, długim prostym nosem, idealną figurą i ponad dziewięćdziesięcioprocentową wykrywalnością. Wszyscy obecni w niedogrzanej i śmierdzącej posterunkowej norze wiedzieli także, iż stojący przed nimi oficer gra w kieleckiej milicji rolę wielkiego gwiazdora od czasu, kiedy uratował od pewnej śmierci grupkę czworga dzieci, które wpadły do lodowatej wody zalewu cedzyńskiego podczas jazdy na łyżwach. Nowo przybyły nie przypadł do gustu smętorzowskim orłom. Znienawidzili go jednak dopiero wtedy, gdy z kieszeni swojego zapinanego na dwa guziki grubego swetra z fantazyjnym kołnierzem wyjął paczkę „Marlboro” i zapalniczkę „Zippo”. Z trudem wydobył jednego z ostatnich papierosów, zapalił i zaciągnął się z lubością. Sam. Częstowanie innych nie należało do jego wizerunku.

– Chętnie bym zapalił sobie kiedyś marlboro – równie bezczelnie wypalił Ciemiączko.

– Nie widzę powodu, żebyście sobie nie mogli kupić takiego tytoniu, szeregowy.

– W konsumach czy w Ruchu mają tylko sporty i od czasu do czasu klubowe.

– I co? Rozpłaczecie się tu zaraz, bo nie poczęstowałem was papierosem? – szydził Jasica. – Najlepiej zamknijcie oczy i zawołajcie na pomoc mamusię. Może przyniesie synkowi biało-czerwoną paczuszkę.

Ciemiączko zrobił się w ekspresowym tempie podobny do bardzo dojrzałego buraka i ruszył w kierunku kapitana, zaciskając pięści i mamrocząc coś pod nosem, co nie mogło być niczym innym jak tylko życzeniem nagłej śmierci. Na szczęście niezawodny Waligóra położył swą potężną dłoń na chudym ramieniu szeregowego i skutecznie powstrzymał go przed zrujnowaniem sobie świetnie zapowiadającej się kariery przez złamanie nosa impertynentowi.

– A poza tym – ciągnął, udając, że nie zauważył szamotaniny – to tak się przyjmuje gości w Smętorzowie? Jestem już u was od kilku minut, a nawet nie zaproponowaliście mi herbaty?

– Herbata się skończyła, obywatelu kapitanie. Podobnie zresztą jak kawa naturalna, zbożowa i ta z cykorii. Mamy tylko zimną wodę, prosto ze studni. Tym chętnie służymy – zatrajkotał całkiem przytomnie Walendziak, wiedząc doskonale, że w szafie pancernej zachowali jeszcze trochę tej parszywej dobrzynki i nieco przypominającej herbatę mieszanki „Yunnan”. – To co, napije się pan?

– Sam się napij wody, obwiesiu. Ale dajmy już spokój tym uprzejmościom. Zaprowadźcie mnie do celi sierżanta Krzepickiego. Mam mu coś bardzo ważnego do zakomunikowania.

Waligóra zwolnił z imadła niemalże zgruchotane ramię szeregowego i, szurając nieznacznie butami, skierował się do aresztu. Za nim podążył kapitan, rzuciwszy najpierw niedopałek na podłogę i rozgniatając go wyglancowanym, bardzo porządnym trzewikiem. Patrzył przy tym wyzywająco na gospodarzy. Żaden z nich nie dał się tym razem sprowokować. Walendziak syknął przeciągle, lecz nic nie powiedział.

– Bardzo słuszna decyzja, tchórze – rzucił im na odchodnym ulubieniec płci pięknej i redaktorów tygodnika W Służbie Narodu.

Drzwi celi otworzyły się z bolesnym skrzypnięciem. Jasica wszedł do środka, odwrócił się do Waligóry i gestem składającym się z unoszonych energicznie brwi i potrząsaniem podbródka dał do zrozumienia, że chce zostać sam na sam z podejrzanym.

 

– Dzień dobry – zaczął, kolejny raz zmieniając ton; facet był prawdziwym kameleonem. – Nazywam się Robert Jasica. Przyjechałem do pana na osobiste polecenie majora Andrzejewskiego. Przeprasza, że sam nie mógł powiedzieć tego, co zamierzam przekazać. Major zawsze pana cenił i przewidywał dla pana jasną przyszłość w resorcie. Ostatnimi czasy martwił się, bo dostrzegł, że zaczyna się pan staczać i, co gorsza, uprawiać bardzo niebezpieczny hazard, strzelając na prawo i lewo z broni służbowej.

– Przyszedłeś mnie dręczyć, eleganciku?

– Chciałbym, ale nie tym razem.

– No to przejdź do rzeczy, bo, jak widzisz, nie mam specjalnie czasu na słuchanie pochwał. To nie jest odpowiednia chwila, zapewniam cię.

– No dobra. Jak chcesz. Nie zabiłeś swojej córki.

– O czym ty mówisz? – Krzepicki zbladł i zaczął szybciej oddychać. W oczach pojawił mu się bardzo niepokojący błysk. Na wszelki wypadek Jasica zrobił krok do tyłu i mimowolnie sięgnął do kabury podwieszonej pod pachą na wzór amerykańskich detektywów. – Przecież widziałem swoje dziecko, tuliłem jej ciało. Na pewno nie żyła… – urwał. Wyglądało na to, że zabrakło mu powietrza i próbuje desperacko nie szlochać.

– To się, niestety, zgadza. Twoja córka nie żyje, ale to nie ty ją zabiłeś. Andrzejewski widząc, co się z tobą w ostatnich miesiącach dzieje, polecił, żeby wydawać ci ślepą amunicję. Strzelałeś ślepakami, chłopie.

– Nie, nie – wystękał z trudem Krzepicki. – Jezus Maria. Zaraz mi pęknie łeb. Dawaj papierosa.

Przestraszony kapitan nawet nie myślał odgrywać roli napuszonego playboya. Natychmiast wyciągnął papierosy i drżącą ręką przypalił jednego Krzepickiemu.

– Od razu lepiej! Ale i tak muszę usiąść – oparł się o ścianę i szurając plecami o chropowatą fakturę byle jakiego tynku zsunął się na podłogę. Chwycił głowę oburącz i kręcił nią zawzięcie, bez przerwy powtarzając: „Nie, nie, to niemożliwe” i „Jezus, Jezus!” Ta niezręczna dla Jasicy chwila trwała zaledwie kilka minut, ale jemu wydawała się wiecznością. W końcu zaczął zastanawiać się, czy starszy sierżant sztabowy nie postradał zmysłów, gdy z zamyślenia wyrwał go całkiem rzeczowy i trzeźwy głos Krzepickiego:

– A co z tymi kretynami z WRON? Prokurator Wesołowska twierdzi, że strzelając do wron nad Wisłą, naraziłem się panom generałom.

– Major Andrzejewski bierze to na siebie – skwapliwie odpowiedział Jasica, który marzył już w tej chwili o drodze powrotnej do Kielc.

– Człowieku, wiesz, że od wczoraj zastanawiałem się tylko, czy palnąć sobie w łeb, czy może powiesić się przy pierwszej okazji? Przynosząc mi takie wieści, uratowałeś mi życie. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale teraz mam po co żyć. Nie spocznę, dopóki nie dorwę tego skurwysyna, który zabił mi dziecko, aż nie zobaczę jego nędznego końca.

„Bardzo powolnego i bolesnego końca” – dodał w myślach.

– No to ja będę leciał. Życzę miłego dnia oraz powodzenia w życiu osobistym i zawodowym – Jasica wyraźnie spanikował, wycofał się pospiesznie, przebiegł przez posterunek i wskoczył do szarego fiata 125p. Po dwóch minutach wyjrzał za nim Ciemiączko, trzymając w dłoniach bardzo dobrej jakości wełniany płaszcz, ale samochodu już nie zobaczył. Do jego nozdrzy dotarł jedynie smród przepalonej w trzewiach samochodu milicyjnej etyliny. Splunął zamaszyście na podjazd i wrócił czym prędzej do środka, bo tam sytuacja całkowicie się zmieniła.

 

Do pokoju wyposażonego w dębowy stół Krzepicki wszedł bardzo powoli. Wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin pozostawiły ślad na całej jego sylwetce; zgarbiony, z poszarzałą gębą i bielusieńkimi, bezładnie zwisającymi z czerepu włosami przypominał raczej dopiero co uwolnioną ze starożytnych bandaży mumię niż człowieka żyjącego. Mimo wszystko widok komendanta podniósł wszystkich na duchu. Szczególnie wzruszony był Waligóra, który podsłuchał dokładnie rozmowę szefa z Jasicą i nie mógł powstrzymać drżenia podbródka. Udawało mu się za to, choć kosztem niewyobrażalnego wysiłku, zatrzymać łzy.

– Zstąpiłem wczoraj do piekieł, ale dzisiaj niespodziewanie dostałem prezent od losu. Okazało się, że nie jestem dzieciobójcą.

Przerwał i obserwował zaskoczenie wymalowane na twarzach podwładnych. Po chwili z pasją kontynuował:

– Posłuchajcie mnie teraz uważnie – wszyscy bez słowa utkwili wzrok w Krzepickim i zastygli w bezruchu. Wydawało się nawet, że ucichły oddechy. – Jestem waszym przełożonym, ale na chwilę o tym zapomnijcie. Wiem, że daleko mi do najlepszego dowódcy pod słońcem. Proszę was jednak: pomóżcie mi schwytać mordercę mojej córki – zamilkł i patrzył po kolei prosto w oczy każdego ze swoich podwładnych. Wydawało mu się, że we wszystkich źrenicach odczytał zrozumienie i akceptację. – No dobra, to bierzmy się do roboty! Muszę coś robić, bo inaczej zwariuję! Waligóra, kto robił oględziny miejsca?

– Melduję, że tylko ja. Technicy powinni dojechać dzisiaj.

– Kogo zostawiliście tam na noc?

Waligóra zawahał się nieznacznie, jakby rozważał, czy nie skłamać. Szybko jednak podjął decyzję, że trzeba powiedzieć prawdę, bo Krzepicki i tak błyskawicznie dowie się, że na miejscu zdarzenia nie było nikogo ani w nocy, ani teraz.

– Nikogo – odpowiedział.

 

Krzepicki przeciągnął dłonią bardzo powoli po szorstkiej, zarośniętej twarzy. Głośno wciągnął powietrze i zmilczał. Waligóra wiedział już, że bardzo podpadł szefowi i że ten mu nie wybaczy, lecz wypomni wielokrotnie to zaniedbanie. Komendant zaczął się ubierać i zaczesywać sobie na łysinę „pożyczkę”. Nagle zatrzymał się.

– Ciemiączko! – ryknął – przynieście tu natychmiast nożyczki.

Chłopak wybiegł w podskokach i w mgnieniu oka wrócił z wielkimi biurowymi, prawie niezardzewiałymi nożycami.

– Utnijcie mi te pióra.

– Ależ komendancie… – oczy Ciemiączki przypominały już pięciozłotówki i zmierzały właśnie do rozmiarów monety dwudziestozłotowej z popiersiem Marcelego Nowotki.

– Tnij, człowieku! I to blisko skóry! Postaraj się, żeby było w miarę równo.

Nożyczki pracowały krótko, bo pożółkłych od papierosowego dymu włosów nie było wiele. Komendant dokończył się ubierać. Wyciągnął z szafy ciężkie, zimowe i bardzo nieregulaminowo zabłocone buciory z wysoką cholewą, włożył je, po czym skinął na Waligórę i skierowali się do drzwi. W progu odwrócił się:

– Walendziak! Ustalcie, gdzie zabrali ciało, kto robił oględziny, kto i kiedy będzie robił sekcję. Piorunem.

Wydawało się, że każdy mięsień na jego twarzy walczy o to, żeby utrzymać maskę obojętności. Pewnie walka ta byłaby przegrana, gdyby choć kilka sekund dłużej został w środku. Na szczęście wyszedł na zewnątrz i chwiejnym krokiem dobrnął do gazika. Złapał za maskę, pochylił się i głęboko oddychał. Zimne i wilgotne marcowe powietrze otrzeźwiło go i przywróciło do pionu. Waligóra podszedł do szefa z wyciągniętą dłonią, w której trzymał paczkę sportów. Zapalili. Rozejrzeli się dookoła. Z komina piekarni, gminnej spółdzielni, „Uroczej” i domów unosiły się dymy różniące się od siebie tylko nieznacznie odcieniami. Kiedy patrzył na ten zwykły i codzienny przecież obrazek, dotarła do niego tak smutna i bolesna dla wszystkich, którzy przeżywali stratę, myśl: świat nie zatrzyma się przez śmierć człowieka. Wszystko toczy się po staremu i mało kto zauważy, że Oleńki już nie ma.

– Jedziemy.

– Tam?

– Tak.

Krzepicki patrzył przez niezbyt przejrzyste, zrobione z bliżej nieokreślonego tworzywa okno zajeżdżonego pojazdu Gaz 69M. Niewyraźne, rozmyte kształty przesuwały się szybko, zamieniając się w jedną szarą masę. Komendant bardzo starał się nie myśleć, koncentrował się wyłącznie na ponurym pejzażu i niemal obsesyjnie wsłuchiwał się w dźwięki wydawane przez targaną pędem powietrza brezentową plandekę ich jedynego służbowego dwuśladu. Na stanie mieli jeszcze starego junaka, do którego zdolny Żelichowski przymocował zdobyty na złomowisku kosz dla pasażera. Koledzy z innych posterunków czy komend posiadali już u siebie od dawna emzetki, polonezy czy nysy, a Smętorzów dziwnym trafem zawsze był pomijany w rozdzielnikach zaopatrzeniowców. Park maszynowy często zawodził i gdyby nie pomysłowość chłopaków, którzy dokonywali rzeczy niemożliwych przy naprawach rzęchów, głównym środkiem lokomocji milicji w tej dziurze na krańcu świata byłyby nogi obute w służbowe obuwie lub, w najlepszym razie, poniemieckie rowery ściągnięte od szwagra Krzepickiego z ziem odzyskanych.

Próbował nie myśleć, ale nie mógł się pozbyć spod powiek obrazu wątłego ciała córki, które tulił wczoraj nad rzeką. Wzdrygnął się, kiedy uświadomił sobie, że za chwilę stanie w tym samym miejscu i zobaczy zapewne ślady krwi na przegniłej, zeszłorocznej trawie. Być może dostrzeże nawet jeszcze wygniecione przez zwłoki zagłębienie. Potrzebował silnego bodźca, żeby znowu nie odpłynąć do krainy rozpaczy. Przygryzł więc sobie bardzo silnie język. Syknął z bólu i poczuł w ustach metaliczny posmak krwi. Znowu przyszło otrzeźwienie.

– Jedziecie wolno jak baba, Waligóra! – splunął przy tym czerwoną mazią przez uchylone drzwi gazika.

– To pudło więcej niż czterdzieści na godzinę nie pójdzie.

– O tak, słowo „pójdzie” bardzo pasuje do tego grata.

Kapral pomyślał, że rekonwalescencja komendanta przebiega zadziwiająco szybko, skoro już odzyskuje swoje, niezbyt zabawne zresztą, poczucie humoru.

 

Po kilkunastu minutach spędzonych w niegościnnym, zimnym wnętrzu wreszcie dotarli nad Wisłę. Waligóra zatrzymał się w tym samym miejscu, co wczoraj, żeby nie zatrzeć ewentualnych śladów innych samochodów. Krzepicki wysiadł i po przejściu kilku kroków rzucił się na kolana i rozglądał bardzo intensywnie, przeczesując drżącymi dłońmi mokrą masę organiczną, która poprzedniego lata była bujną nadbrzeżną gęstwiną. Waligóra nie mógł wyjść ze zdumienia; nigdy wcześniej nie widział swojego komendanta tak mocno zaangażowanego w śledztwo.

– Nie masz się, co tak dziwić, Stasiu – Krzepicki po raz pierwszy od lat nazwał go po imieniu. – Bierz się do roboty i szukaj tak jak ja.

– Ale czego mam szukać, panie komendancie? – Waligóra również pozwolił sobie na pewną poufałość, zastępując obowiązujące „obywatelu” lub „towarzyszu” niemodnym i źle widzianym „panem”. – Wszystkie pańskie łuski po – jak się okazało – ślepakach zebrałem, zabezpieczyłem i mam je na posterunku.

– Myśl trochę, człowieku – skrzywił się, a grymas ten uczynił jego twarz jeszcze bardziej szpetną. – Skoro ja nie mogłem zabić Oli, to zrobił to ktoś inny. Widziałeś równie dobrze jak ja, a może i lepiej, bo patrzyłeś trzeźwiej, że mamy do czynienia przynajmniej z dwoma ranami postrzałowymi klatki piersiowej, więc przy dużej dawce szczęścia powinniśmy znaleźć tutaj jakieś inne łuski, może innego kalibru. Szczęścia będziemy potrzebować naprawdę dużo, bo nawet nie zadaliście sobie, durnie, trudu, żeby zostawić któregoś z was na warcie do czasu przyjazdu techników. Sprawca miał mnóstwo czasu, żeby poszukać sobie tego żelastwa, i możemy tu ślęczeć do końca świata, a i tak nic nie znajdziemy. Może być i tak, że w broni, z której oddano te cholerne strzały, zainstalowano chwytak łusek i wtedy także możemy pomarzyć o sukcesie. Szukaj też wszelkiego rodzaju śmieci, niedopałków… – wypowiadając ostatnie słowa, Krzepicki wstał gwałtownie i zbliżył twarz do oblicza grubasa.

Stanisław Waligóra dalej nie dyskutował, bo po pierwsze, z pieklącym się szefem trudno się negocjuje, po drugie, nie lubił, gdy pluje mu się w twarz, a po trzecie i najważniejsze, dostrzegł, że oczy Krzepickiego stały się szkliste, jak przy gorączce, a ich wyraz był bardzo podobny do oczu szaleńca, którego kilka miesięcy temu musieli obezwładnić, kiedy w samych gaciach biegał z nożem po Smętorzowie, wrzeszcząc: „Pozabijam was wszystkich, jeśli te głosy, które słyszę, w końcu nie ucichną!”. Poszedł za przykładem przełożonego i obaj zaczęli węszyć, wypatrywać i macać. Zimną wilgoć na kolanach poczuli od razu. Cała reszta ubrania była mokra po godzinie, o co zadbały do spółki deszcz ze śniegiem. Szukali bardzo metodycznie, stosując najbardziej popularną technikę oględzin, tzw. spiralę, która polega na tym, że zaczyna się od miejsca centralnego dla zdarzenia, w tym przypadku od miejsca znalezienia zwłok, następnie zatacza coraz szersze kręgi, stopniowo oddalając się od środka. Po prawie czterech godzinach pełzania obaj byli sini, trzęśli się i nie mieli na sobie nic suchego, ale czuli satysfakcję, jeśli w ogóle w takich okolicznościach można mówić o satysfakcji. Znaleźli bowiem sporo interesujących rzeczy. W dwóch woreczkach po krówkach ze spółdzielni cukierniczej „Jedność” umieścili odnalezione łuski. Waligóra przyglądał się swojemu znalezisku: ośmiu czerwonym łuskom po nabojach śrutowych. Komendant oglądał zaś zebrane ostrożnie, za pomocą nieświeżej chusteczki do nosa łuski, które nieraz widział na strzelnicy. Z takimi samymi zetknął się też w wojsku, podczas dwuletniej służby zasadniczej. Wiedział, że w karabinach AK-47