21,35 zł
Opowieść o pogubionym nauczycielu i jego uczniach-Maleństwach, o życiu, które płata nam figle, o nieuniknionej śmierci, o miłości, przyjaźni i zagubieniu, jakiemu wszyscy podlegamy. O tej współczesnej hiperaktywności, nadmiernym pragnieniu udanego życia towarzyskiego i społecznego, o unikaniu skupienia, braku cierpliwości i zaangażowania, o tym wszystkim, co w istocie wywodzi się z silnego lęku przed samotnością. Kolejne przygody Mirona i jego uczniów, znanych z głośnej powieści pt. „Zdarza się”. To zabawna, tragikomiczna podróż do krainy absurdu zwanej szkołą i wzruszające spotkanie z naszym największym guru – życiem, które daje nam lekcje, zwłaszcza kiedy o nie nie prosimy. No ale „ten śmietnik świata czasem piękny jest” – warto o tym pamiętać i… szukać własnej drogi.
Historia Sora potwierdza moje głębokie doświadczenie, że aby być dobrym człowiekiem i robić dobre rzeczy, nie trzeba być doskonałym ani poukładanym, tylko niezakłamanym. Że świadomość wewnętrznych ograniczeń i wątpliwości może być źródłem prawdziwej siły, a miłość, przyjaźń i odpowiedzialność w życiu mają sens, jeśli towarzyszy im szczypta szaleństwa, humoru i autentyczna otwartość. Czytajcie, cieszcie się i wzruszajcie!
Jacek Santorski
Ostrzegam! książki Szulskiego są jak dragi dosypane do niewinnej herbatki. Rodzic po dragach Szulskiego pozwala, aby jego dziecko pozostało wrażliwe, czasem niesforne, lecz naturalne i prawdziwe w swoich reakcjach. Po lekturze poczujesz się, jakbyś strzelił sobie lufę, podejdziesz do swojego nastolatka i zaczniesz rozmawiać zrozumiałym językiem. Na początku będzie trudno. Twoje dziecko uzna, że rzeczywiście coś łyknąłeś. Więc daj mu też! Dragi są już dostępne w każdej dobrej księgarni!
Piotr Korek, bywa dyrektorem czy prezesem, „lecz zawsze jestem przyjacielem moich dzieci i mam nadzieję, że one też tak myślą”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 543
Ten śmietnik świata czasem piękny jest.
Miron Białoszewski
Ludzie nie wiedzą naprawdę, ile obojętności jest w nich i jak bardzo obojętne może się wszystko stać pewnego dnia; i dobrze, że nie wiedzą.
Marek Hłasko
Sprawa jest bardzo poważna. Chodzi o to, aby przynajmniej na początku polubić głównego bohatera, czyli w tym przypadku niestety mnie. Powinienem zadbać o pierwsze wrażenie, pokazać się jako człowiek wyrazisty, uroczy, ciekawy, dowcipny, może nawet inteligentny. No dobrze, uznając to za wyższą konieczność, mogę trochę poudawać. A gdybym na początek, dajmy na to, no nie wiem… opowiedział, kim jestem, przedstawił krótko życiorys, zainteresowania, hobby, przebyte choroby? Albo po prostu powiedział „dzień dobry”? Niezbyt intrygujące. Wolicie wartką akcję, prawda? Taką od samego początku, pobili się, padły strzały, ona zabiła jego, on ją, ale ona cudem przeżyła i no właśnie. Rozczaruję Was. Obecnie nie mam nastroju do opowiadania sensacyjnych historii. W zasadzie nastrój to mam, lecz taki no, nieco jakby drugiego sortu. Teraźniejszość nieustannie wprawia mnie w osłupienie – tak to ujmę. No ale jeśli wam wiedzie się w życiu fenomenalnie, to wspaniale, gratuluję. Jeśli jesteście szczęśliwi? Świetnie, choć to współcześnie dość oryginalne. A ja? Zacznę od tego, że dawno, dawno temu, kiedy miałem lat piętnaście, mojej świadomości wymykał się fakt, że kiedyś mogę przekroczyć trzydziestkę. To była wizja odległa, niewarta zaprzątania myśli. Tak, metrykalne trzydzieści lat wydawało mi się wówczas ścianą. Po jej jednej stronie kończyło się wszystko, co ciekawe, ważne, istotne, zajmujące i nieprzyzwoite, a po drugiej stronie zaczynało coś, czego wyobraźnia nastolatka nie obejmowała. Jakieś nudy. A dziś? Trzydzieści, trzydzieści jeden, to tylko liczby…
Trzydzieste urodziny mam za sobą, a wciąż nie wiem, kim chcę zostać i czym się zajmę, kiedy dorosnę. Smutne, prawda? Podejrzewam, i tu moja opinia jest zbieżna z opinią osobistego psychoterapeuty, że dość sprawnie unikałem wzięcia odpowiedzialności za własne życie. No ale to się ćwiczy latami! Nie wiem, może coś było ze mną nie tak, nie mieściłem się w jakimś ISO czy co?
Do tego przyszło mi żyć w świecie, w którym starość traktowana jest niemal jak przestępstwo, w każdym razie jest zjawiskiem co najmniej nie na miejscu. Coraz trudniej się więc pogodzić z upływającymi latami. Nie tak dawno, pracując w szkole, patrząc na moich uczniów, przypominałem sobie własne nic niekosztujące rozkosze nastoletniej niezawodnej biologii, ten wyjątkowy sensualizm połączony z nadziejami na wszystko. Z coraz większym bólem sięgałem pamięcią do lat, kiedy oddawałem się marzeniom, których spełnienie nie było nawet prawdopodobne. Dziś mam wrażenie, że nieuchronnie zbliżam się do granicy, po przekroczeniu której do marzeń nie ma się już prawa, no chyba że się jest idiotą. Obym się mylił. Albo zostanę tym idiotą, trudno. Faktem jednak niezaprzeczalnym jest, że począwszy od mniej więcej dwudziestego roku życia zacząłem sądzić, jakoby na pewne rzeczy było już za późno. Że zmarnowałem czas, że mogłem wszystko poukładać inaczej, lepiej. Wyobrażam sobie, że tak właśnie zaczyna się większość depresji.
Minęły już trzy lata od zakończenia nauczycielskiej misji. Pożegnałem uczniów i opuściłem mury Piasta, mojej ukochanej niegdyś szkoły. Przerażające, że to już tyle czasu. W tym okresie nie wydarzyło się nic, co mogłoby was zainteresować. I to jest jeszcze bardziej przerażające. Stałem w miejscu, na nieuchronnej drodze do śmierci i wesołego rozkładu w glebie.
Egzystowałem. Osiągnąłem w tak zwanym międzyczasie stan psychiczny, który mógłbym opisać jednym zdaniem: każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. To oznacza, że dziś, kiedy zapisuję te słowa, jest najgorszy dzień mojego życia. Niezła schiza, prawda? Samopoczucia bynajmniej nie poprawiała świadomość, że otoczenie jakby oczekuje ode mnie więcej, niż mogę w tym momencie zaoferować. Pomimo powszechnej presji nie podejmowałem ról, które trzydziestoletni facet powinien zdaniem wielu i zgodnie z upowszechnionymi normami już dawno podjąć. Nie pracowałem, a więc nie toczyłem heroicznej walki o awans, podwyżki, karnet na siłownię i bony obiadowe. Nie zostałem gejem jak wszyscy, nie byłem mężem, ojcem, nie zbudowałem domu, potrzebę posadzenia drzewa też gdzieś wyparłem. O potomstwie wypowiem się później.
Nie miałem żadnego żenującego hobby w rodzaju klejenia samolotów, kolekcjonowania pocztówek, znaczków, żabek, figurek słoników, nie byłem więc nawet zakręconym wariatem wydającym ostatnie pieniądze na kolejne nikomu niepotrzebne eksponaty do kolekcji, doprowadzającym do szału żonę, która wolałaby jednak buty, i dzieci, które preferowałyby iPoda. Opowiadam o tym raczej ze smutkiem niż z dumą. I zupełnie nie zdziwi mnie, że jeśli nic się nie zmieni, w oczach koleżanek i kolegów zacznę wkrótce uchodzić za dziwaka. Choć podobno grunt to bujać w obłokach – to tak na własne pocieszenie. Poza tym kariera dziwaka? Czemu nie, muszę się zastanowić.
W poszukiwaniu sensu istnienia znalazłem sobie nowe stare zajęcie. Było nim totalne nieróbstwo. Zostałem surferem. Tylko mentalnym, bo też podjęte odważnie próby opanowania deski z latawcem kończyły się jak dotychczas niepowodzeniem, dość efektownym dla postronnych obserwatorów. Latawiec miotał mną na wszystkie strony. Wyrywany siłą wiatru z wody, lądowałem uderzając o dno na dwa sposoby: twarzą, czyli w pozycji na Allacha, lub plecami – na Jezusa. W rozśmieszaniu innych kitesurferów byłem doskonały. Choć oni i tak wydawali się wiecznie uśmiechnięci (co zważywszy na mój stan psychiczny było dość irytujące) i zadowoleni. Jakby nic nie musieli. Pracują, bo chcą, nie pracują, bo chcą. O to chodzi? Jeśli tak, to ja zostaję surferem i dziękuję państwu za uwagę, do widzenia. Z tą całą anarchistyczną postawą braku zaangażowania w cokolwiek, którą niezwykle polubiłem i która doprowadzała mnie do szału.
Z tej świeżo nabytej surferskiej perspektywy bałem się, że wkrótce zostanę zmuszony dołączyć do milionów ludzi chodzących codziennie do pracy, której nienawidzą, żeby później móc kupować rzeczy, których nie potrzebują, i zaimponować ludziom, których nie cierpią. Bo jak wiadomo, życie z pracą można pogodzić jedynie w sytuacji, kiedy się nie ma pracy. Zgodnie z zasadą, że im krócej pracujesz, tym dłużej wypoczywasz. No tak, a bezrobotni? Nie zauważyłem, aby byli zalążkiem nowej radosnej grupy wypoczywających. To trochę denerwujące, że wszystko ma jakby dwie strony, nawet druga strona.
To było lato, trwały szkolne wakacje. Czas surfera upływał mi leniwie i bez sensu w towarzystwie nowo poznanych beztroskich koleżanek i kolegów oraz Tobiasza – przyjaciela z liceum, mieszkającego na co dzień w Egipcie. Prowadził tam świetnie prosperującą bazę nurkową. Poczucie wakacyjnej sielanki dodatkowo potęgowało utopienie telefonu już pierwszego dnia pobytu na kempingu. W ten sposób dołączyłem do grona szczęśliwych nieposiadaczy komórek. Polecam. Najwyższy jednak czas, abym Was uspokoił. Leżąc te kilka tygodni na plaży, mając wrażenie że łuna mojej fajności roztacza się na pół kuli ziemskiej, nie przeczuwałem, jak bardzo i jak dramatycznie zmieni się moje życie w nieodległej przyszłości. Życie to piękna katastrofa – wkrótce miałem się o tym przekonać. Daje nam lekcje nawet (lub zwłaszcza), kiedy o nie nie prosimy. Jest naszym największym guru – nasze życie. Uff.
* * *
– Imię – zapytał policjant.
– Miron. Pan Miron – odpowiedziałem.
– Pan Miron. Nazwisko? – funkcjonariusz nie podnosił wzroku znad formularza.
– Czarniecki.
– Czarniecki. Lat?
– Trzydzieści dwa.
– Trzydzieści dwa. Stan cywilny tak. Zawód?
– Syn – wypaliłem po chwili namysłu.
– Syn. Wiem, że syn, ale pytam o zawód.
– No syn! – upierałem się.
– Syn. Czyli od razu niech mówi, że bezrobotny – westchnął i w ramach podsumowania postanowił najwyraźniej przeprowadzić lekcję wychowawczą: – I co, nie wstyd panu? W tym wieku takie rzeczy?
W tym wieku? Co ja mu miałem odpowiedzieć? Jak często macie pusto we łbie, nie macie nic do powiedzenia?
– Przepraszam – szepnąłem.
– Mnie pan nie musisz przepraszać, idź pan już – posterunkowy ruchem ręki, jakim odgania się muchy, dał mi do zrozumienia, żebym sobie poszedł. Przed komisariatem w miejscowości Hel czekał na mnie Tobiasz. Aresztowano nas dzień wcześniej. Za zbyt ofensywne zakupy w nocnym sklepie. No co? Nie ukrywam, że razem z Tobiaszem lubimy od czasu do czasu wypić jedno, dwa piwa, ewentualnie osiem. No i raz około północy zachciało nam się więcej whisky. Z uwagi na nasz stan w sklepie znajdującym się na terenie kempingu sprzedawczyni odmówiła nam alkoholu, sugerując żebyśmy poszli spać. To był niezły pomysł z tym snem. Doprawdy nie wiem, kto wymyślił zakaz sprzedaży alkoholu osobom nietrzeźwym. To nie po koleżeńsku. Pożyczyliśmy stojącą przy recepcji dwuosobową rikszę. Coś chyba było nie tak z hamulcami naszego pojazdu. Finał był taki, że wjechaliśmy rikszą do oddalonego o kilometr sklepu. Dosłownie. Prosto na regał z chipsami. Zdemolowany przez nas mebel z przysmakami trzynastolatków runął na szafę pełną markowych trunków. I szlag je wszystkie trafił. Chociaż nie zrobiliśmy krzywdy przebywającym w sklepie klientom, wszyscy oni wydawali się nieco zaniepokojeni. A właścicielka sklepu i wielkiego jak autobus tyłka narobiła takiego rabanu, że ile sił w nogach uciekliśmy z miejsca zdarzenia, zapominając nawet o uszkodzonej rikszy. Chodu! I tyle nas widzieli.
Następnego dnia o poranku kemping odwiedziła policja. Prowadzili dochodzenie w sprawie nocnej demolki pobliskiego sklepu. Szukali łobuzów. Funkcjonariusz pokazał mi portret pamięciowy sprawcy. I to, kurwa, byłem ja. Razem z Tobiaszem opracowaliśmy strategię, która polegała na tym, że nie będziemy stawiali oporu i damy się zawieźć na komisariat. Zanim rozpoczęliśmy składanie zeznań, zamknięto nas w mikroskopijnej celi z czterema pryczami. Policyjny apartament dziewiątej kategorii był już częściowo zamieszkany. Zastaliśmy w nim paskudnego typa, zatrzymanego po tym, jak podczas alkoholowej libacji pobił własną żonę i córkę, z którymi przyjechał na wczasy nad morze. Włochaty był i głupi. Żywy przykład, że coś, co może się rozmnażać, niekoniecznie powinno. Tobiasz nazwał go spoconym dewiantem, a ja uroczyście dodałem, że facet śmierdzi jak dupa syreny. Małpa dostała szału. Interweniowała policja.
No co, nie pytajcie dlaczego dupa syreny? Sam nie wiem.
Po przesłuchaniu i spisaniu protokołu wypuszczono nas z niewoli. Otrzymaliśmy mandat, kilka pouczeń, kubek kawy zbożowej w odpowiedzi na prośbę o cokolwiek do picia (to rzeczywiście było „cokolwiek”), a na koniec zobowiązaliśmy się pokryć straty właścicielce sklepu nocnego. Zabolało. No, ale byliśmy wszak surferami, więc nie ma sprawy. Pożegnałem Tobiasza, który musiał wracać do Egiptu, a sam spędziłem kilka ostatnich dni wakacji w Dębkach, niewielkiej miejscowości turystycznej nad Bałtykiem, gdzie moja siostra kupiła niedawno mały biały domek wraz kawałkiem lasu tuż przy plaży. Właśnie, jestem Wam winien parę detali. Moja starsza siostra Marysia od ponad pięciu lat trwała heroicznie w związku małżeńskim z Adasiem. Adaś to klon w garniturze. Nie pije, nie pali, nie przeklina, nijak nie można się więc z nim porozumieć. A jego największym wykroczeniem i chyba przygodą życia było to, że w drugiej klasie liceum podczas klasowej wycieczki zaspał na śniadanie. Kocham moją siostrę, zaakceptowałem więc również Adasia. Niech już sobie będzie tym jej mężem i… nie moja sprawa.
Marysia i Adaś mają dwoje dzieci. Jedno normalne, drugie nienormalne. Normalne to dwuipółroczny Adaś junior, nazwany tak, jak brawurowo wywnioskowałem, na cześć taty. Grzeczny, spokojny, jedzący, co mu się podsunie pod nos, śpiący jak należy, czyli długo, łagodnie usposobiony do świata, nawet do mnie i swoich rodziców. Jak dorośnie, będzie miał kłopoty z akceptacją przez grupę rówieśniczą, będą go bić w szkole podstawowej – to moja szybka diagnoza. Nienormalne dziecko to o dwa lata starsza siostra Adasia juniora – Zuzia. Zuzanna. W skrócie – to potwór. Ciągle o coś pyta, gada, biega jak rakieta we wszystkie strony, ciągnie psy za ogon, nadmuchuje żaby, w ciągu minuty potrafi umierać ze śmiechu, aby za moment płakać wniebogłosy, budząc czujność opieki społecznej na całym kontynencie, i rzucić mi się na szyję, szepcząc czule do ucha „kocham cię, wujku”. Uroczy wampir energetyczny, skupiający na sobie całą uwagę. Kiedy dorośnie, będzie zapewne takim nieokiełznanym dzieckiem-kretynem jak ja. A to perspektywa nieciekawa, wręcz przerażająca. Siostra czym prędzej powinna sprzedać Zuzię, powiedzmy szejkowi z Bahrajnu. Chodzi o maksymalne oddalenie problemu, bo Zuzia to bomba-pułapka. Cholera, ciekawe czy o swoich dzieciach albo o dziewczynie, w której się zakocham, też będę mówił bomba-pułapka. Wracając do Zuzi. Zanim ją poznałem, myślałem o tym, żeby mieć potomstwo. Teraz to się chyba trochę oddali. Chociaż z drugiej strony… Znowu ta irytująca druga strona.
Ostatnio dowiedziałem się, po czym można poznać samca alfa. Badania przeprowadzono wśród zwierząt. Otóż poza tym, że jest silny i przewodzi grupie, ma taki jegomość jeszcze jedną zaskakującą cechę: jest najbardziej troskliwym osobnikiem w stadzie. Rzecz jasna od kiedy dotarła do mnie ta wiadomość, znacznie chętniej przejmowałem od siostry zadania opiekuńcze. Skoro to miało zadziałać na kobiety… Poza tym moi siostrzeńcy okazywali wobec mnie prawdziwy entuzjazm. Dziwaki, doprawdy. Adaś na mój widok wywalał język i ślinił się, co zdaniem Marysi było przejawem niespełna trzyletniego szczęścia. Słodkie dziecko. Zuzia witała się ze mną, waląc mnie z kopyta w piszczel, ewentualnie wskakując mi znienacka na plecy i wyrzucając z siebie nieadekwatną do jej rozmiarów ilość decybeli. Byłem dobrym wujkiem. Miałem w repertuarze trzy zabawy, i to one sprawiały, że dzieci promieniały z radości na mój widok. Pierwsza to „wojna na miny”. Chyba nie muszę tłumaczyć, stara biurowa gra spotykana podczas narad zarządów. Z tym że dzieci grają w to lepiej.
Druga zabawa jest jeszcze ciekawsza, ale sprawdza się jedynie w warunkach plażowych. Zakopywanie dzieci w piachu. Po szyję, żeby nie mogły się ruszać. Jak wiadomo, rodzic kiedy zabiera na wczasy nad morze małe dziecko, zajmuje się przede wszystkim tym, czym nie chce. I musi mieć, jak to się mówi, oczy dookoła głowy. Tymczasem zakopane po szyję dziecko nie biega, nie topi się, nie obsypuje piaskiem opalających się sąsiadów. Czasem drze japę, co da się chwilowo powstrzymać smakołykami. Przez chwilę można więc poczytać gazetę. Do czasu, kiedy Zuzia zacznie płakać. Wtedy należy zastosować zabawę numer trzy – „machanie dzieckiem”. Proste, skuteczne, nie nudzi się. Polega na chwyceniu dziecka za nogi i poruszaniu w lewo i prawo niczym wahadłem. Zawsze działa i wywołuje uśmiech, i mój, i siostrzeńców. Machanie siostrzeńcami zawsze oczyszczało w mojej rodzinie atmosferę i wzmacniało ich relacje z wujkiem Mironem. Czy swoimi dziećmi też będę tak wymachiwał? No co wy, kto by machał swoim dzieckiem?
Siostra nie rozumiała fenomenu zabawy drugiej i trzeciej. A do zabawy pierwszej odnosiła się lekceważąco. W ogóle należała do tej grupy rodziców nadmiernie przejmujących się i przyjmujących własną, a nie dziecięcą perspektywę. A podejście do życia dorosłych i dzieci różni się przecież zasadniczo przynajmniej w trzech punktach. Po pierwsze, dorosły planuje przyszłość długofalowo, a dzieciak najczęściej wybiega myślą ledwie dwa dni, góra tydzień do przodu. Po drugie, dla małego zawsze przyjemność będzie ważniejsza od obowiązku. (Pokażcie mi nastolatka, którego perspektywa klasówki zatrzyma w sobotni wieczór w domu. No albo chory, albo niedożywiony). Trzecia różnica polega na tym, że młodzi, oceniając przyszłe skutki swoich działań i decyzji, zawsze zaniżają ryzyko, a czasem nie dostrzegają go zupełnie. Dorośli przeciwnie – często widzą różne sytuacje jako bardziej ryzykowne, niż są w rzeczywistości. Pewnie dlatego moja siostra była przerażona, widząc Zuzię taplającą się w błocie. Mimo szczęścia, jakie córka miała wypisane na twarzy. Choć nawet Adaś junior na widok upaskudzonej Zuzi wywalał język i się ślinił. W ogóle zamiast wymyślać dzieciom drogie rozrywki, weźmy je na lody, rozstawmy na noc namiot na trawniku obok domu, pobiegajmy w deszczu i poskaczmy po kałużach. Czego więcej potrzeba? Zatem, wracając do sedna, Marysia nie była fanem zakopywania JEJ dzieci w piasku. Próbowałem jej przypominać, że każdy z nas wyjeżdżał na kolonie, wycieczki i każdy był zakopywany lub sam zakopywał. To jedna z pierwszych zabaw, do jakich rwą się dzieci wypuszczone na plażę. Zakopywanie i wrzucanie do wody. Im starsze, tym bardziej na zakopywaniu się nie kończy. Ot choćby wczoraj. Koloniści w ramach pobytu na plaży usypali przy głównym do niej zejściu w Dębkach wielkiego penisa. Długi był na dziesięć metrów. Jak wał przeciwpowodziowy. Sądzę, że twórcy chcieli, żeby ten obiekt był widoczny z kosmosu i…
– Jesteś nienormalny! – krzyczała siostra, wykopując zdezorientowanego Adasia juniora.
– Ja?
Zapewniam, że byłbym świetnym ojcem. Nie jestem pewien, czy równie doskonałym mężem.
Postanowiłem wrócić do Warszawy tydzień przed końcem wakacji, żeby zdążyć z przygotowaniami do nowego roku szkolnego. Zostawiłem w Dębkach siostrę z mężem i dziećmi, przedostałem się do Gdyni, a stamtąd pociągiem bezpośrednio do Warszawy. Współczułem obsłudze kolei. Bo podczas gdy dla mnie taka podróż to było pewnego rodzaju widzimisię, oni naprawdę musieli jeździć tymi śmierdzącymi, brudnymi pociągami, wypełnionymi niekiedy równie paskudnymi, pijanymi pasażerami. Taką mieli pracę. Z dworca kolejowego pojechałem prosto na warszawską Pragę, do kamienicy dziadków, w której od wielu lat mieszkałem. Ledwo przekroczyłem próg bramy prowadzącej na podwórko, moje oczy zrobiły się wielkie jak kokosy. Ujrzałem dziwnie ubranego człowieka z czarnym afro na głowie. Przecierałem chyba dłuższą chwilę oczy ze zdumienia, zanim uwierzyłem. Stał przede mną uśmiechnięty od ucha do ucha Will – Amerykanin, kolega, z którym zaprzyjaźniłem się podczas studiów w Nowym Jorku. Na ogólny obrazek składało się jeszcze coś, czego nie rozumiałem (poza tym skąd się tu gość u diabła wziął!) -otóż trzymał on za rękę moją sąsiadkę Paulę. Miesiąc nie było mnie w Warszawie, tydzień minął, jak utopiłem telefon, wyglądało na to, że sporo przeoczyłem…
Właśnie przyszła mi do głowy taka ot, nie bójmy się tego słowa – refleksja. Że rozpoczynając swoją opowieść od wjechania rikszą w sklep, aresztowania i zakopywania nieswoich dzieci, skazuję się na Waszą powściągliwość i ograniczone zaufanie. Mając na uwadze fakt, że jestem jakby nie było tym, no, nauczycielem, oddalibyście mi pod opiekę swoje dzieci? Zanim jednak zabiorę Was do krainy absurdu, to jest do szkoły, tego dziwnego miejsca, którego jako uczeń nienawidziłem, a które jako nauczyciel pokochałem, zanim Was zabiorę, pozwólcie że przedstawię wspomnianego Willa. Wart jest zainteresowania. To czubek.
Na blogu znanego polskiego muzyka wyczytałem kiedyś, że jego zdaniem „świat dzieli się na ludzi sformatowanych i niesformatowanych. Sformatowani niesformatowanych uważają za idiotów, niesformatowani sformatowanych za muły. Ale tylko sformatowani dziwią się, kiedy ktoś z ich kręgów okazuje się niesformatowany. W drugą stronę to prawo nie działa i nikogo niesformatowanego muł w pobliżu nie dziwi”. Will należał do plemienia niesformatowanych. Był przy tym bardzo stary, ściśle rzecz biorąc – w moim wieku. Po ukończeniu studiów na Columbii wyspecjalizował się w temacie subkultur. To tłumaczyło jego wygląd, w sumie miałem wrażenie, że co jakiś czas próbuje upodobnić się do jednej z badanych grup. Tylko jego kręcone długie włosy pozostawały niezmiennie takie same. Prawie dziesięć lat wykładał na różnych amerykańskich uniwersytetach, z roku na rok frustrując się coraz bardziej akademicką robotą i pracując jednocześnie jako wolontariusz z trudną młodzieżą (jak mniemam, często należącą do subkultur, które badał). Niejednokrotnie przyszło mu nawet współpracować z centrum edukacyjnym prowadzonym w New Hampshire przez moich dziadków, Czarnego i Kazimierę.
– Miron, taki koleś jak ja, pochodzący z middleclass1 – tłumaczył mi kiedyś Will – wystarczy, że dobrze kopnie piłkę na boisku, a na każdym kroku słyszy, że jest great2. Kiedy chłopiec meksykańskiego pochodzenia błyszczy na murawie, słyszy: „potrafi tylko grać w piłkę”. Jeżdżę do nich tylko po to, aby w siebie uwierzyli!
Nie wiem, czy w międzyczasie przechodził jakieś szkolenia z szaleństwa, czy to po prostu kwestia genów. Niezaprzeczalnym faktem jest, że Will w krótkim czasie stał się jednym z najzdolniejszych i najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich socjologów młodego pokolenia. Liczba jego publikacji w znakomitych pismach naukowych robiła wrażenie, miał zatem Will naprawdę łeb na karku. I coś z głową. Zobrazuję na podstawie przykładów. Studentce, która podczas egzaminu twierdziła, że Woodstock to filozof grecki, a następnie że Iran to żona Davida Bowie, nie chciał wpisać żadnej oceny do indeksu. Odnalazł natomiast jej adres i na drzwiach wejściowych do domku, w którym mieszkała z religijnymi rodzicami, namazał sprayem: „Nie zaliczam!!!”A pod tym walnął listę dziesięciu książek, lektur obowiązkowych na wypadek, gdyby chciała powtórzyć kiedyś egzamin. Rozmowę ze studentami zaczynał najczęściej od pytania: Czym się interesujesz? Wpisywał im oceny w różnym miejscu – na czole, w książeczce zdrowia, raz wydrapał na masce samochodu. Tym, którzy pozytywnie zadziwiali go podczas egzaminów, zadali dobre pytanie lub zechcieli mądrze podyskutować, wręczał koszulki z napisanym wielką czcionką wyrazem „PODEJDŹ”, pod którym małą czcionką znajdowało się „ODEJDŹ”. Te tiszerty stały się dość szybko kultowym obiektem pożądania młodych adeptów socjologii.
Willowi zdarzało się prowadzić zajęcia we własnym mieszkaniu, gdzie przy dużej ilości whisky roztrząsano nieraz przez całą noc dylematy z zakresu nauk społecznych. To były dobre lekcje, wychodziły ze studentami do domu, nieraz na całe życie. Odwiedzał akademiki. Podczas jednej z imprez ze studentami kompletnie pijany założył na siebie zimowy kombinezon, kask, gogle i zjechał na nartach ze schodów, taranując sprzątaczkę. Poturbowana została zabrana do szpitala psychiatrycznego, ponieważ nikt nie dawał wiary w prawdziwość jej relacji. To był środek lata, Nowy Jork, a ta upierała się, że na klatce schodowej wjechał w nią narciarz. Po tym incydencie dziekan uczelni zganił Willa na piśmie i zaproponował mu rok przerwy od akademickich obowiązków. Czyli przymusowy urlop, żeby „przemyśleć dalszą karierę naukową i priorytety w życiu” – jak się życzliwie wyraził. Rzuć studia, zostań ninja – tak słowa dziekana zrozumiał Will i natychmiast opuścił kontynent amerykański. Wylądował w Afryce. Zupełnie nie wiem, po co. Na dwa lata słuch o Willu zaginął – nikt nie wiedział, gdzie jest ani czym się zajmuje. Pewnego dnia otrzymałem od niego kartkę pocztową (wzruszyłem się, bo kto dziś jeszcze wysyła kartki pocztowe?) z tekstem: „Pozdrawiam z Zimbabwe, to prawdziwa dupa świata. Mili ludzie. Jak właściwie nazywa się mieszkaniec Zimbabwe? Zimba-bwiec?” Zimbabwejczyk. A jak nazywa się mieszkaniec Hongkongu? Przecież nie hongkoniec! A Hondurasu? Pół roku później zadzwonił z Nairobi w Kenii, informując mnie o podjęciu nauki języka suahili.
– Stary – mówił – czy ty wiesz, że pewnych słów w języku suahili po prostu nie ma?
– Na przykład jakich?
– Na przykład słowa „kurwa”.
To rzeczywiście zdumiewające. Bo w Polsce to słowo jest tak popularne, że aż dziw bierze, że nie występuje w tekście konstytucji.
Niedługo potem Will osiadł na czas jakiś w anglojęzycznej Ghanie. Usłyszałem o nim w reportażu CNN prezentującym grupę przybyszów z Ameryki, Europy, Azji, których plemiona zamieszkujące Ghanę wybrały na swoich przywódców. W reportażu wystąpił Will, król plemienia z wioski Kwahu-Tafo3. W zielonym skąpym odzieniu i kolorowych koralach na szyi, w otoczeniu bogato zdobionych i pomalowanych ghańskich kobiet. Król Will. Król Will obwieścił światu rozpoczęcie łamiącej stereotypy akcji pomocy skierowanej do… Europejczyków. „Ghana for Europe”. Uwierzycie? Otworzył agencję wyszukującą samotnych lub porzuconych przez rodziny mieszkańców Starego Kontynentu i zaproponował im adoptowanie przez rodziny ghańskie. Pierwsza przyjechała emerytowana nauczycielka z Niemiec. Jej dzieci pracowały, każde w innym kraju, w wielkich korporacjach. Odwiedzały matkę, a i to nie zawsze, tylko z okazji świąt Bożego Narodzenia i pogrzebów. Starsza pani po niemal sześćdziesięciu latach życia w obrzydliwie bogatej, czystej Bawarii przeniosła się do wielodzietnej i wielopokoleniowej ponaddwudziestoosobowej rodziny mieszkającej w małej wiosce, do której prowadziła ekskluzywna błotnista ścieżka biegnąca przez gęsty, pełen robactwa las. Do adopcji wkrótce zgłosiły się kolejne osoby. Nie wszyscy znieśli szok kulturowy. Ale niektórzy ponoć odnaleźli szczęście i poczucie wspólnoty, o które w naszym „wysoko rozwiniętym” świecie tak dziś trudno. Jakże to nam, żyjącym w luksusie, daje do myślenia. Świat jest pełen wariatów, ale to oni go napędzają! Kilka dni temu Will postanowił zrobić przerwę w sprawowaniu królewskiego urzędu i przyleciał do Warszawy.
– Pierwsze dwie noce spędziłem w poczekalni dworca kolejowego, a twój telefon chyba nie działa – z dumą oświadczył Will.
– No to masz poczucie humoru – przyznałem, a telefon przecież utopiłem.
Odnalazł wreszcie właściwą kamienicę na Pradze, po której cały dzień przechadzał się w królewskim stroju ghańskim. Rozpytując o mnie, natknął się na Paulę, prawdopodobnie jedyną istotę w promieniu kilku podwórek władającą językiem angielskim. Paula mieszkała w tej samej kamienicy co ja, niegdyś pragnęła być moją dziewczyną, a kiedy to nie wyszło, ponieważ ja akurat nie pragnąłem być jej chłopakiem, pozostała złośliwą, pełną cynizmu, ale dobrą koleżanką. Will ją odmienił. Promieniała wręcz. To chyba miłość. Cholera.
– Will, mój drogi, ma to coś, czego u ciebie mi brakowało – tłumaczyła mi sąsiadka. – Coś, co wkurza i każe go uwielbiać jednocześnie. Poza tym jest nieprzewidywalny, romantyczny, i to mnie w nim, kurwa, kręci, no.
Z góry przepraszam za słownictwo Pauli. Jej matka paliła w ciąży. Musi po prostu każde zdanie wzbogacić bluzgiem, bo inaczej się zapowietrza. Ale gdyby nie przeklinała, uczyniłoby to ją niepodobną do kogokolwiek, kogo możecie spotkać w mojej dzielnicy. Za siebie też przepraszam. Jedną z zasad wpojonych mi przez dziadka było to, że wulgarny i sprośny język daje ludziom niechcącym słuchać kłopotliwych racji prawo do zamykania na nas uszu i oczu. Są też tacy, którzy mówią tylko „o kurczę!” lub „cholera”, ale z takim wyrazem twarzy, że niejeden by wolał, żeby bluznęli zdecydowaniej.
Powiedziałem już, że zazdrościłem Pauli i Willowi? Zazdrościłem ostatnio każdemu, kto zdołał pokochać inną osobę. Co prawda uwielbiam samego siebie, ale chciałbym wreszcie trafić na kogoś, na kim zależałoby mi jeszcze bardziej.
Will zamieszkał u mnie, ale większość czasu za dnia i wszystkie noce spędzał w mieszkaniu Pauli. Co za historia! Pragę polubił. Można powiedzieć, że go antropologicznie zainteresowała. Chyba nie znał wcześniej zasiedlającej moją dzielnicę subkultury.
– Nie zesrajcie się z tej miłości – pomyślałem z goryczą o Pauli i Willu, widząc ich idących za rękę po bułki o siódmej rano. Też bym tak chciał…
Czy bałem się powrotu do szkoły? Jeszcze jak! Kilka lat temu, kończąc pracę z pierwszą klasą wychowawczą, usłyszałem od dyrektora szkoły zwanej w Warszawie Piastem, od dyrektora mojej wówczas ukochanej szkoły, że jestem w niej niepotrzebny. Musiałem odejść. Bywa. Ilekroć dziś przechodzę obok pięknego budynku Piasta, mam ochotę kogoś zabić. Co więc sprawiło, że mimo upływu czasu postanowiłem porzucić szlachetne zajęcie, którym było odpoczywanie, i po raz kolejny podjąć się roli belfra? Cóż, w każdym miejscu czułem się nie na miejscu, z wyjątkiem szkoły. Ponownie miałem zostać wychowawcą pierwszej klasy gimnazjum. Już za późno na kondolencje, ale dziękuję. Czułem, jakby to powiedzieć, coś w rodzaju wewnętrznego rozdarcia. Z jednej strony bardzo chciałem wrócić do pracy z młodzieżą, do wykonywania niezwykle pięknego i frustrującego zawodu nauczyciela, a z drugiej… bałem się.
Wiedziałem, że w pracy z nową klasą nie uniknę porównywania z pierwszymi Maleństwami (tak zwracałem się do uczniów, per Maleństwa). Zastanawiałem się, na ile niemal dwudziestoletnia różnica wieku odegra rolę dominującą w naszych relacjach. Obawiałem się rzecz jasna również samej szkoły, instytucji ogarniętej obsesją prewencji, zabezpieczania, kastrującej wszystko, co wymyka się absolutnej kontroli i nie mieści w opasłych regulaminach, tabelach, formularzach, głowach urzędników. A ja chciałem być artystą. Na myśl o pierwszym września bolało mnie wszystko.
Doza narzekactwa na system szkolny, jaką mógłbym zapełnić kilka kolejnych stron, mogłaby Was porazić. Zlituję się więc i poprzestanę na opinii, że w świecie szkolnych nonsensów wciąż najwięcej zależy od nas, nauczycieli – niechcianych, nudnych, ale koniecznych.
Trzy lata pracy w Piaście (o tej niegdyś mojej szkole próbowałem bezskutecznie zapomnieć już kilka lat, tłumacząc sobie, że co to za różnica, jak tam było, skoro już tego nie ma), będące moim pierwszym podejściem do pracy nauczyciela i wychowawcy spowodowały, że pokochałem ten zawód, uznając go za jeden z najpiękniejszych na świecie. Jakby wypierając z pamięci własne, mimo wszystko przeważnie złe wspomnienia, kiedy znajdowałem się po drugiej stronie – na straconej z definicji pozycji ucznia. W feudalnym systemie szkolnym uczeń jest na dole piramidy. Od czasów środkowego mezozoiku, to znaczy od moich szkolnych lat, niewiele się w tym względzie zmieniło. Wciąż wielu, zbyt wielu belfrów uważało się za bogów, a ich uczniowie – za niewierzących. Nieustannie grono pedagogiczne próbuje udowadniać, że wszyscy poza nimi – wielkimi Autorytetami – zagracają tylko tę planetę. Szkoła przypomina dziś ryzykowną psychoterapię, po której pacjent (czyli uczeń) ma ochotę się zabić. Moja siostra, prowadząca nieźle prosperującą firmę public relations, nazywa to, co obserwuje u starających się o pracę absolwentów, „szokiem pooświatowym”. Szok pooświatowy charakteryzują między innymi półotwarte usta wyrażające nostalgiczne zdumienie (nie zdziwienie światem, a zdumienie właśnie), mętny wzrok i ogólnie otępiały, nieskażony myślą wyraz twarzy. I posępny brak błysku w oku. Najgorsze, do czego można doprowadzić w szkole: pozbawić ucznia błysku w oku.
Na szczęście byłem już doświadczonym belfrem. Stały za mną rzesze wychowanków, to znaczy kilkudziesięciu, właściwie to tylko kilku, bo reszta poszła w świat i od paru lat nie dawała znaku życia. Wszyscy ożywiali się tylko w dniu, w którym Facebook informował o moich urodzinach. Dzięki temu otrzymywałem co roku ponad setkę życzeń, od rozbudowanych „Wszystkiego najlepszego”, do uproszczonych o treści „100!” Moi wychowankowie, mający więcej przyjaciół na Facebooku, otrzymywali takich życzeń ponad dwieście. Jak to dobrze, że zachowali się jeszcze tacy, którzy na okoliczność urodzin kulturalnie stawiają się w mojej zdegenerowanej dzielnicy z butelką dobrego wina i zamiarem wypicia go niezwłocznie z jubilatem. Czy ja tracę pogodę ducha? Czy staję się zrzędzącym panem w średnim wieku, czy mi się tylko wydaje? Czy przypadkiem pogodne odbieranie świata takiego, jaki jest, a nie jakim chcielibyśmy, żeby był, nie jest lepszym rozwiązaniem? Może i jest, choć taka postawa wymaga sporo ciekawości i odwagi, której mi najwyraźniej brakowało.
– Ale nie będziesz do nich mówił „Maleństwa”? – pytali uczniowie z poprzedniej klasy wychowawczej. Sami właśnie rozpoczynali studia. Dorośli, ani się człowiek obejrzał.
– Będę – rozwiałem wątpliwości. A jak miałem do nich mówić? Gnomy?
– Będziemy trochę zazdrośni.
– Pomożecie mi.
– Ale to my byliśmy pierwszymi Maleństwami.
– Tak, zgadza się – przyznałem, a w myślach dodałem: – I nigdy was nie zapomnę.
Potrzebowałem kilku lat oddechu, aby z podobnym entuzjazmem i sercem zaangażować się w kolejną klasę wychowawczą.
W ten oto średnio wzruszający sposób dotarłem do symbolicznego początku niniejszej opowieści, to jest do dnia pierwszego września. Gotowi? Zatem zaczynamy. Miron Czarniecki i jego szkolna reaktywacja.
Detale dotyczące poranka w dniu rozpoczęcia roku szkolnego postanowiłem pominąć. Pogoda za oknem? Była, owszem, ale byle jaka. Zjadłem śniadanie, wstałem, umyłem wszystko, co trzeba, to znaczy siebie, ubrałem się, spociłem ze strachu przed nadchodzącym dniem i tyle. Może w nieco odmiennej kolejności. Dalej równie nieciekawie. Taksówka, w niej taksówkarz i jego wizja świata, jazda z Pragi w kierunku centrum, jazda z powrotem, bo zapomniałem wziąć pliku materiałów z informacjami dla uczniów. Ponownie jazda do centrum, i znowu powrót, gdyż udało mi się wylać na siebie kawę kupioną po drodze w fastfudzie. Taksówkarz zachowywał się trochę niepewnie, już nieco pogubiony. Kiedy wybiegłem z mieszkania (po raz trzeci tego poranka) w czystej koszuli, przed bramą kamienicy stał odziany jedynie w bokserki Will. W lewej dłoni dzielnie dzierżył cygaro, a prawą efektownie drapał się po tyłku. Szybko upodobnił się do większości mieszkańców mojej dzielnicy. Ot, globalizacja, w wyniku której na szczycie Mount Everest można nadepnąć puszkę po coca coli, a na warszawskiej Pradze spotkać amerykańskiego doktoranta socjologii. Pomachał mi na pożegnanie, kiedy wsiadałem do taksówki. I życzył szczęścia, którego nie mam. A kiedy odjechaliśmy, poszedł w tych bokserkach i z tym petem w zębach do sklepu po bułki na śniadanie dla Pauli i dla siebie. Słodziak, prawda?
Budynku Mojej Nowej Szkoły trudno było nie zauważyć. Monumentalny, szary, otoczony chaszczami i przerdzewiałym płotem. Prawdziwy badziewnik. Aż wstyd, że w centrum miasta mógł uchować się taki kazachstan. Piękna historia i tradycje szkoły nie ustępowały w niczym legendzie Piasta, a widniejące na progu hasło „100 lat inteligencji niepokornej” dawało mi poczucie pewności, że zaczynam pracę w odpowiednim miejscu.
Planowałem przyjechać do Mojej Nowej Szkoły przynajmniej godzinę przed inauguracją roku szkolnego. Szwankująca pamięć i kawa na koszuli sprawiły, że przekroczyłem bramę wejściową kilka minut po odśpiewaniu hymnu narodowego i wprowadzeniu sztandarów. Rozpoczynające naukę w gimnazjum pokolenie play station wraz z rodzicami z pokolenia Atari przebywało już w sali gimnastycznej. Płaciłem w pośpiechu za taksówkę, kiedy przedstawiano wychowawców klas pierwszych, w tym mnie. Wszedłem do sali podczas przemówienia dyrektora. Znakomita większość obecnych nie wiedziała, że ja to ja, stanąłem więc dyskretnie podpierając jedną ze ścian. Poczułem jedno, po chwili kilka, a wkrótce ze dwadzieścia spojrzeń wycelowanych we mnie. To moi trzynastoletni uczniowie bezgłośnie mówili mi oczami „dzień dobry”. Uśmiechnąłem się, a oni się oduśmiechnęli. Kiwnąłem parę razy głową na te bezszelestne powitania, pomachałem ręką tu i tam. Trwała niewerbalna, ale ważna konwersacja. Wśród tłumu, w wypełnionej po brzegi sali gimnastycznej. Moi uczniowie, w odróżnieniu od obecnej większości, wiedzieli, że ja to ja. Skąd? Ano właśnie, taka sytuacja.
To wina wycieczki integracyjnej.
Wycieczka integracyjna ma integrować, stąd jej nazwa – integracyjna. Tę dla swojej nowej klasy wychowawczej wymyśliłem jeszcze przed wakacjami. I uzyskałem aprobatę siostry oraz Pauli i Willa. Wszystkim podobał się mój pomysł. To podejrzane. Fakt, że niektórzy odnieśli się do niego entuzjastycznie, szczerze mnie zaniepokoił. Tylko mój psychoterapeuta tradycyjnie odrzucał wszelkie moje pomysły, włączając idee rozpoczynania jakiejkolwiek pracy, zwłaszcza w szkole, przed zakończeniem terapii, które to zakończenie nastąpi w odległym, bo nieznanym terminie. Psychoterapeuta mój na wieść o wycieczce integracyjnej odważnie zażartował, że jeśli zrealizuję ten pomysł, to mnie uśpi i wywiezie do Bangladeszu. W odpowiedzi dałem mu wizytówkę innego psychoterapeuty. Tracę ostatnio orientację w obszarze normalności i nienormalności, tamtego dnia byłem przekonany, że to mojemu psychoterapeucie należy się natychmiastowa pomoc specjalisty. Wyrzucił mnie z gabinetu. Zanim zatrzasnął za mną drzwi, zdążyłem krzycząc podziękować za rok współpracy, w wyniku której dowiódł, a ja prawie uwierzyłem, że składam się z samych wad. Mój mózg podpowiadał mi: „To koniec terapii”. Dzięki ci, mój mózgu.
A wracając do wycieczki.
Dzień po zakończeniu rekrutacji poprosiłem o listę uczniów zakwalifikowanych do mojej klasy. Tydzień później dwadzieścia pięć trzynastoletnich jednostek ludzkich w różnych miejscach Warszawy i okolic otworzyło adresowany do siebie list. Każdy zaczynał się osobiście od: Droga Pani Aniu, Agnieszko, Olu, czy Drogi Panie Marcinie, Szymonie. I dalej:
1 września dołączysz do społeczności naszej szkoły. A ja będę miał zaszczyt być Twoim wychowawcą. Wierzę, że naszą nową klasę czekają trzy wspaniałe, ekscytujące i mądre lata.
Bardzo cieszę się na spotkanie z Tobą i innymi uczniami 1c. Mam nadzieję, że nastąpi ono jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem roku szkolnego.
Zapraszam Cię już 29 sierpnia o godzinie 6 rano. Spotkajmy się wszyscy przed budynkiem naszej szkoły. Spakuj się proszę na 3 dni, nie zapomnij śpiwora, karimaty, wygodnych butów i legitymacji szkolnej.
Zastanawiasz się pewnie, co będziemy robić, dokąd pojedziemy? Zobaczysz…
Na początek przebierzemy Was w moro, wypijemy drinka i pójdziemy na panienki.
Do zobaczenia!
Miron Czarniecki, wychowawca klasy 1c
No dobra, wiem. Fragment z moro i panienkami w liście nie wystąpił. A szkoda. Wystąpił za to kontakt telefoniczny do mnie i sekretariatu szkoły, żeby zaniepokojeni rodzice mogli dzwonić, dopytywać o szczegóły. Ewentualnie utwierdzić się w przekonaniu, że propozycja wyjazdu to nie żart, a jedynie przejaw innowacyjnego podejścia do życia nowego wychowawcy ich przegenialnych dzieci. Uczenie to jednak pewnego rodzaju uwodzenie. Gorzej, jeśli tylko na emocjonalnym bądź intelektualnym uwodzeniu się kończy. Zawsze chciałem zaczarowywać szkolną rzeczywistość, sprawiać żeby poprzez tajemnicę, przygodę i emocje uczniowie sami nabrali motywacji i entuzjazmu do przyglądania się światu, wspaniałemu wszak w swej złożoności, zróżnicowaniu i dynamice. Miałem nadzieję, że ich zaciekawiłem. Perspektywą kilkudniowego wyjazdu nie wiadomo dokąd ani po co. No i jeszcze wychowawca piszący listy do uczniów. Świat staje na głowie.
Tydzień przed planowaną datą zbiórki pomyślałem, że być może nikt na to spotkanie nie przyjdzie. Ze zdenerwowania zaprosiłem się na obiad do restauracji, a po obiedzie wziąłem udział w szalonym party – z samym sobą.
Jednak przyszli. Wiadomo, nie wszyscy, kilku osób zabrakło. Jakieś dwie trzecie składu klasy, to całkiem nieźle. Czekali, trochę wystraszeni, stojąc w bezpiecznym cieniu swoich rodziców. Byłem spięty i pełen obaw. Ponownie miałem okazję coś zepsuć. Patrzyłem na moich uczniów z zaciekawieniem, ale i z przerażeniem nie mniejszym niż to, z jakim oni patrzyli na mnie.
– Ucieszyłem się, że mamy faceta za wychowawcę, moja mama też – zdradził mi dwa lata później jeden z uczniów.
– Bałam się pana na początku. Pan taki duży, a my… mali tacy… niewinni – dodała uczennica.
Niewinni? Miałem wrażenie, że stanąłem przed grupą nastolatków napiętnowanych działalnością nadopiekuńczych rodziców, zadbanych, wychuchanych, zaajpodzonych, zainternetowanych, podejrzewanych o posiadanie różnych talentów, młodych ludzi o wysokim lecz kruchym poczuciu własnej wartości, wyselekcjonowanych nieludzko spośród ogromnej grupy kandydatów do naszego gimnazjum. No bo w ogóle okropna jest ta dzisiejsza młodzież, a najgorsze jest to, że ja już do niej nie należę. Niektórzy mieli ze sobą książki. Takie prawdziwe, z papieru. Wiem, trudno sobie to dziś wyobrazić, ale oni naprawdę czytali. Cieszyło mnie to. Uprawianie czytelnictwa jest przecież wstępem do najbardziej ludzkiej czynności, jaką jest rozmowa. Niekoniecznie z innymi. Może być z samym sobą. Czytali więc, i to nie tylko fantasy, choć przyznaję, historie elfów, krasnoludów, trolli, smoków, czary różne mary przeważały. Postanowiłem z miejsca pożyczyć od uczniów kilka książek, bo choć sam nie przepadam za literaturą z gatunku fantasy, to jednak w myśl zasady, że najlepiej zaprosić diabła do stołu, korzystnie będzie poznać przedmiot fascynacji moich podopiecznych.
Zaprosiłem Maleństwa do stojącego przed szkołą autokaru i przeznaczyłem kolejne piętnaście minut na uspokojenie rodziców, którzy jednak, przyznaję, wykazali się odwagą i dali mi spory kredyt zaufania, godząc się na udział dzieci w tajemniczej wycieczce integracyjnej.
Kierowca autokaru. Najlepszy, jaki mógł nam się trafić. Pan Darek z Monte Carlo. Pan Darek z Monte Carlo wcale nie był z Monte Carlo. Został nim jednak po jednej z lekcji geografii w drugiej klasie. Przyglądaliśmy się wówczas najmniejszym państwom Europy, kojarzycie, Monaco, Lichtenstein, San Marino, Watykan, Andora, i tym dziwnym, jak Naddniestrze czy Sealand. Poznawaliśmy ich historię, organizację, unikalność.
– W Monte Carlo, dzielnicy Monaco – mówiłem – mieszka nasz fantastyczny kierowca, czyli… – oczekiwałem dokończenia zdania, mając na myśli Roberta Kubicę rzecz jasna.
– Pan Darek? – odpowiedziała niemal chórem moja klasa. W ten sposób kierowca z niewielkiej podwarszawskiej mieściny stał się Panem Darkiem z Monte Carlo. I towarzyszył nam w podróżach przez kolejne trzy lata.
W autokarze starałem się nie tracić czasu. Łaziłem w tę i z powrotem, aby choć chwilę porozmawiać z każdym z Maleństw.
– Jakiej muzyki pan słucha? – przepytywał mnie dość śmiało jeden chłopiec.
– Dobrej – przyjąłem postawę asertywną. Bo nie byłem pewien, czy rzeczywiście słucham „dobrej”.
– Czyli konkretnie jakiej?
No i się uparł. Szczęśliwie dwa rzędy dalej jakaś dziewczynka włożyła sobie dwie słomki do nosa.
– Jestem morsem.
Jasna dupa, ale wpadłem.
Podczas postoju usiedliśmy razem w kręgu na trawie, wypisaliśmy flamastrem na czołach nasze imiona (co za chory pomysł, niestety mój, nie mogłem tego zmyć przez trzy kolejne dni), a potem sprawdziłem listę obecności, próbując zapamiętać twarze podopiecznych. Chwilowo z marnym skutkiem. Następnie bredziłem coś kilka minut o tym, co nas czeka i po co to wszystko. Po prostu lubię od czasu do czasu poruszać żuchwą. Pogadać znaczy. Najlepiej do ludzi. Można oczywiście mówić nie ruszając żuchwą. Spróbujcie. Po dwudziestu sekundach odczujecie lekką niepewność, a po minucie wasze audytorium będzie pewne, że świat jest dziwny. Gadałem więc w nadziei, że ktoś tego wysłucha. A wiadomo nie od dziś: nauczyciela nikt nie słucha, przynajmniej dopóki się nie pomyli.
– Maleństwa, tak będę się do was zwracał – zacząłem. Ze spojrzeń uczniów wyczytałem lekkie zdziwienie połączone z delikatnym oburzeniem. Maleństwa? Do nas? A co my, dzieci? Przejdzie im. Rzeczywiście im przeszło. Już miesiąc później mogłem sobie wołać Ala, Ola, Marta, Szymon, Michał. I nic. Za to na „Maleństwa” reagowali zgodnie i natychmiast. – Z zadowoleniem dostrzegam, że się różnimy. Wiekiem, gabarytami, zainteresowaniami, być może poglądami, gustami. Obyśmy podczas najbliższych trzech lat stali się czymś więcej niż prostą sumą nas wszystkich. Czego sobie i Wam życzę.
Ach, uroczo i patetycznie.
– Wierzę, że po trzech latach wyjdziemy z tej szkoły choć trochę lepsi.
Miałem nadzieję, że wchodzący w dorosłość pod koniec gimnazjum moi uczniowie nie będą półproduktami emocjonalnymi i że ja im w tym pomogę. A przynajmniej się postaram. Obraz paniki medialnej w temacie młodzieży kazał mi żyć w przekonaniu, jakoby w sferze emocjonalnej, empatii, szacunku do siebie i innych, odwagi, poczucia własnej wartości złamasy miały takie braki, że aż rozpacz bierze. A ponieważ ja sam w wymienionych obszarach bynajmniej nie odnosiłem wielkich sukcesów, mogliśmy się sporo wspólnie nauczyć.
Po czym nastąpiła przerwa na siku. Toaletowym biznesem przy parkingu zawiadowała wieloletnia pani w niebieskim fartuchu i z fryzurą a la Maryla Rodowicz. Wbiła we mnie ślepia i zapytała zdecydowanym głosem, acz rzeczowo:
– Co będzie?
Nad jej głową wisiał cennik. Pisuar – i złoty, kabina – 2 złote. Będzie kabina.
Niestety, nici z kupy. Kabinę po mojej lewej i kabinę po mojej prawej zajęli uczniowie z klasy wychowawczej. To zbyt stresujące warunki dla nauczyciela. Zrezygnowany wróciłem do pani kierowniczki.
– Czy możemy anulować transakcję?
Spojrzała mi w oczy, a następnie na napis „Miron” na moim czole i nic nie powiedziała. Straciłem dwa złote. Wróciłem do autokaru.
Rety, co ja mam z tymi kupami. Dlaczego na samą myśl, że ktoś mógłby nagle pierdnąć, dostaję napadu śmiechu? To dość niewyszukane. W szkole podstawowej podobała mi się jedna dziewczyna, ale kiedy dowiedziałem się, że też robi czasem kupę, wyobraziłem ją sobie siedzącą na muszli klozetowej z „Przeglądem Sportowym” i czar prysł.
– Bardzo możliwe, że jest pan osobowością analną – diagnozował na głos mój były psychoterapeuta.
Analną? Chyba ty! Freud się znalazł! Dowcipniś zostawił mnie z tą wiadomością na kolejne dwa miesiące, zamiast natychmiast wyjaśnić, co miał na myśli. Musiałem wszystkiego szukać w googlach.
Człowiek współczesny uczy się w sposób ciągły, zawsze i wszędzie, w szkole, a może zwłaszcza poza nią. Pierwszą lekcję miłosierdzia Maleństwa otrzymały w pewnej wsi. Zatrzymaliśmy się w jej centrum, przy niewielkim sklepie spożywczym, celem nabycia napojów chłodzących, bo upał panował nieznośny. Sklep, nieopodal kościół, i dwóch panów, dwudziestoparoletnich jegomościów w dresach z inaczej zagospodarowanymi głowami. Mocowali akurat pomiędzy słupami oświetleniowymi kościelny transparent. Na widok naszego autokaru i jego stołecznej rejestracji otworzyli swe serca, aby następnie przemówić jeden do drugiego.
– Patrz, kurwa! Warszawiacy przyjechali, pierdoleni!
– Chuje!
Rozpostarli następnie transparent. Głosił on: „Zło miłością zwyciężaj”.
Gdybym nie trenował kiedyś wyczynowo zapasów, pewnie rzuciłbym się z furią i łapami na tych watażków, dostał w zęby, padł nieprzytomny na chodnik i pozostawił uczniom wspomnienie wychowawcy naparzającego się z lokalnymi mieszkańcami po mordach w trzeciej godzinie wyjazdu integracyjnego. Sport nauczył mnie jednak powściągliwości w wyrażaniu emocji i słownej ekspresji. Postanowiłem grzecznie upomnieć obu panów, coś w rodzaju „przy dzieciach nie wypada”, obrócić sytuację w żart, podjąć dialog sokratejski czy coś. Cokolwiek, zamiast prymitywnego uciekania się do przemocy fizycznej.
– Ładny transparent – zagadnąłem.
– Spierdalaj!
I na tym zakończyła się nasza burzliwa znajomość. Odjechaliśmy.
Minęła czwarta godzina od momentu, kiedy wyruszyliśmy z Warszawy. Oczywiście wzrosła częstotliwość pytań o to, czy daleko jeszcze i dokąd właściwie jedziemy. Uczniowie zaproponowali, że może by tak obejrzeć jakiś film. Odrzuciłem propozycję, ale konstruktywnie, bo miałem własną.
– Przeczytam wam bajkę.
Bajkę? Minus pięć punktów lansu dla wychowawcy.
– Jednak przeczytam, skupcie się, proszę.
Chwyciłem do ręki mikrofon i…
– Pewnego razu, wcale nie tak dawno temu, w dalekim kraju, w piękny słoneczny letni poranek grupa młodych śmiałków wyruszyła w podróż na spotkanie przygodzie. Uczestnicy wyprawy nie znali się, można powiedzieć, że nic a nic o sobie nie wiedzieli. Nie znali celu podróży. Bali się tego, co może ich spotkać. Za oknami autokaru niczym w kalejdoskopie migały lasy, pola, mosty. Co jakiś czas mijały ich jadące z dużą prędkością samochody. I tylko jeden, czerwony, od ponad godziny trzymał się kilkanaście metrów za autokarem. Nie wyprzedzał, choć wielokrotnie miał taką możliwość. Dlaczego? Uczestnicy wyprawy, nieco zaniepokojeni, wyglądali przez tylne okno autobusu.
Podniosłem wzrok i spojrzałem znad kartki na moich uczniów. Podchodzili do okna z tyłu autokaru. Czerwony samochód jechał tuż za nami. Maleństwa słały w moim kierunku pytające spojrzenia. A ja czytałem dalej:
– I nagle usłyszeli dźwięk klaksonu. Jeden krótki, dwa długie – i rzeczywiście kierowca czerwonego samochodu zatrąbił. – Po czym pojazd zwolnił, aby zatrzymać się na poboczu i zniknąć z pola widzenia uczestników wycieczki.
– Dokończę później! – poinformowałem i złożyłem notatnik, w którym zapisany miałem ciąg dalszy opowieści.
– A można poczytać, co jest dalej? – zapytało nastoletnie dziewczę.
– Nie – odparłem kategorycznie.
– Yyy, szkoda.
– Masz jakiś problem? – rozłożyłem ręce w wyzywającym geście. Chyba się wystraszyła.
Autobus zatrzymał się na skraju lasu. Wytarabaniliśmy się z plecakami i walizkami na kółkach. Kilka kilometrów wzdłuż niewielkiej rzeki i ujrzeliśmy miejsce docelowe. Zamek. A w nim kilka komnat nadających się do zamieszkania. Warunki raczej spartańskie, co nie uszło uwagi odstawionych dziewcząt w kreacjach na kolonijną dyskotekę raczej niż do lasu. Wieczorem zasiedliśmy wszyscy przy jednym stole, żeby spożyć wspólnie przygotowany posiłek.
– Ciekawi jesteście dalszego ciągu historii, którą zacząłem czytać w autokarze? – zapytałem uczniów.
– Taaaak! – krzyknęli chórem. I tylko jeden ostrożnie dodał: – No nie wiem.
Uśmiechnąłem się, otworzyłem zeszyt oraz paszczę. Czytałem na głos:
– Zapadał już zmrok. Grupa uczniów kończyła właśnie spożywać wieczorny posiłek. Wtem na chwilę zgasło światło! Raz, drugi, potem trzeci. Kilka sekund kompletnych ciemności i ponownie w sali starego zamku zaświeciła bladym światłem żarówka – nie muszę chyba dodawać, że w miejscu dzielnie pełniącym funkcję naszej stołówki trzy razy zgasło światło. Wszystko, co czytałem, zaczynało dziać się naprawdę. Kontynuowałem: – Zgromadzeni przy stole uczniowie i ich opiekunowie usłyszeli dźwięk klaksonu. Wyjrzeli przez okno i ujrzeli czerwony samochód, ten sam, który podążał w ślad za nimi przez większą część podróży z Warszawy. Ponownie zgasło światło. Wystraszeni młodzi ludzie usłyszeli: Wychodźcie wszyscy przed zamek, macie pięć minut! Jeśli nie wyjdziecie, my po was przyjdziemy! – krzyczał tajemniczy osobnik stojący obok czerwonego auta…
Przestałem czytać i korzystając z zamieszania i panujących ciemności, czmychnąłem z komnaty. Chwilę później, stojąc za czerwonym samochodem, którego załoga składała się z moich byłych uczniów z Piasta, obserwowałem Maleństwa wychodzące jedno po drugim z zamku i ustawiane przez groźnego wychowanka w szeregu. Kilka minut później ruszyliśmy wszyscy do lasu. Ciemnego tak, że bardziej się nie da. Czasem nie trzeba więcej, noc w lesie, bez latarek, poruszanie się wyłącznie przy świetle księżyca. Robi to na nastolatkach ogromne wrażenie. Są emocje, jest zmęczenie, czasem irytacja. To nie żaden cel dostarczyć wrażeń, a tylko metoda, dzięki której poznajemy się z Maleństwami, po to tu przyjechaliśmy. Mogłem ich wszystkich oczywiście zostawić w tym lesie bez jedzenia, ubrań i pieniędzy na mniej więcej tydzień, nie? No, też przygoda. I do tego za darmo. Mógłbym się później chwalić, jak tanie i ciekawe są moje wycieczki. Nie byłem oszołomem.
Za to wleźliśmy na przykład na szczyt nieodległej góry widokowej. Trzy razy. Szlifując przy okazji absurdalne poczucie humoru, którym wszyscy mieli już wkrótce niemożliwie przesiąknąć. I czyniąc założenie, że irracjonalność sprzyja innowacjom. Dwa dni włóczyliśmy się po lasach, po górach, przygotowując posiłki przy ognisku, łowiąc ryby, budując wielki szałas, w którym spędziliśmy chłodną noc. Już wtedy zacząłem namawiać Maleństwa, aby zadbały o siebie nawzajem, o każdą osobę w naszej klasie. Marzyło mi się, aby rozmowa z kimkolwiek z uczniów nigdy nie była dla reszty Maleństw obciachem. Aby każdy czuł się tu nie tyle zawsze dobrze, bo to utopia i w okresie dojrzewania niemożliwe, ale przynajmniej bezpiecznie. Jeśli uczniowie sami w to uwierzą, damy radę. I jeśli spróbują zbudować taki życzliwy sobie zespół, szybko docenią jego niezwykłe zalety.
Powrót do Warszawy. Pierwszy postój nie przyniósł dzieciom żadnych szczególnych wrażeń. Otrzymali pół godziny czasu wolnego na dokładne obejrzenie stacji benzynowej, ponieważ ich wychowawca wespół z byłą uczennicą musieli pogadać i wyjarać kilka petów.
– Zadowolony z wycieczki?
– Tak, bardzo, i nie wiem, jak mam wam dziękować za pomoc. Liczę na waszą obecność i wsparcie przy kolejnych projektach, już wkrótce.
– Luz, damy radę – uśmiechnęła się nostalgicznie. – Wracają mi wspomnienia z naszego gimnazjum, to wydaje się tak dawno. Zaczynam tęsknić za tamtymi czasami i zazdrościć twojej obecnej klasie, że mają przed sobą całe trzy lata.
– No to może przypomnę ci twoje gimnazjum? Sto razy albo i więcej deklarowałaś, że świat i całe życie są bez sensu. Nie pamiętasz?
– No tak, ale teraz, z perspektywy kilku lat, to wszystko było takie…
Przytuliłem byłą uczennicę.
– No jakie? Było, jakie było. Nie ma co tęsknić, życie przed tobą więc mi się tu nie rozklejaj.
– Dobra, wiem…
– No.
Wróciliśmy do autokaru.
Drugi postój. Nic ciekawego. Na stacji benzynowej zabrakło czipsów.
Trzeci postój. Ostatni. Zapowiedziałem uczniom, że pod koniec września wybierzemy szefa klasowego samorządu. Wytłumaczyłem z najbardziej poważną miną, na jaką mnie było obecnie stać, jak dużą wagę przywiązuję do tej funkcji. Szef klasowego samorządu to nie będzie popychadło z dobrymi ocenami od przekładania klasówek i zbierania składek, ale osoba posiadająca realny wpływ na życie naszej małej społeczności. Do tego ma stanowić wsparcie dla mnie, a kiedy trzeba – doradzić lub jako pierwsza przyjąć na klatę moją złość czy frustrację. Zatem poważna sprawa, nie żadne przelewki. Miesiąc później klasa wybrała samorząd, a raczej jego szefową, Klarę, bez której wsparcia z perspektywy czasu nie wyobrażam sobie pracy z Maleństwami. Wybrana szefowa otrzymała pierwsze poważne zadanie, a mianowicie spośród koleżanek i kolegów skompletować klasowy samorząd. Biorąc przed koleżankami i kolegami odpowiedzialność za swój wybór. Dla dobra wszystkich. Rozkoszny pomysł z obarczeniem tą odpowiedzialnością, zważywszy że dziecko miało niespełna trzynaście lat. Ostatecznie pod koniec września, po długim namyśle i szeroko zakrojonych konsultacjach, Klara uzupełniła skład samorządu o dwie dziewczyny i chłopaka, który ledwie przegrał z nią wybory. Mamy samorząd! Poprosimy o dym z komina.
Wyjazd integracyjny dobiegł szczęśliwie końca. Rozpoczęliśmy mozolne budowanie zaufania i relacji w naszej małej klasowej społeczności. Zadanie na najbliższe dni: przyjąć gorąco i zająć się szczególnie osobami, które nie mogły uczestniczyć w integracji. Autokar z Panem Darkiem z Monte Carlo zaparkował przed budynkiem szkoły. Rodzice odebrali potomstwo. Wszyscy, z pewnym wyjątkiem. Jeden z uczniów poinformował mnie, że nikt po niego nie przyjdzie, ale może iść sam, bo mieszka raptem pół godziny drogi z buta stąd. To znaczy zapytał, czy może iść sam. Popatrzyłem na niego – młode to, drobne i niskie, z wielkim plecakiem.
– Nie możesz – odpowiedziałem, jak mi się zdawało całkiem stanowczo.
Zapytałem, czy rodzice mogą chociaż do mnie zadzwonić i w ten sposób wyrazić zgodę na samotny powrót pociechy do domu. Tak naprawdę to miałem zamiar poprosić jednego czy drugiego tatę stojącego przed szkołą, żeby chłopaka podrzucił. Tak będzie bezpieczniej i szybciej.
I tyle ucznia widziałem. Chwilę po tym, jak się dowiedział, że iść nie może – poszedł. No naprawdę, używam przemocy tylko jak mnie napadną lub kiedy chcę wywalczyć miejsce w kolejce na poczcie, a później dziwią się, że również w szkole. Uczeń, fragles jeden, zignorował mnie koncertowo. Trudno było to inaczej nazwać. Przy pierwszej nadarzającej się okazji, czyli po zakończeniu wspólnej lekcji, poprosiłem, aby Maleństwo zostało na minutę w klasie.
Próbowałem mu wytłumaczyć, co zrobił i dlaczego nie odnoszę się do tego rodzaju postępowania entuzjastycznie. Powinienem wezwać rodziców, skierować sprawę do dyrekcji, Trybunału Stanu i tak dalej. Dostarczył materiału na niezłą aferę.
– To już nawet nie chodzi o przepisy, procedury, o moją prośbę, którą się nie przejąłeś, i to, że martwiłem się o twoje bezpieczeństwo – prowadziłem pierwszą wychowawczą pogadankę (koszmar, prawda?). – Tylko postępując w ten sposób, możesz przysporzyć kłopotów nie tylko sobie, ale i mnie. Nie wiem, czy warto w ten sposób zaczynać współpracę. W końcu jestem w tej szkole i podjąłem się roli wychowawcy po to, by ciebie oraz innych wspierać w trudnych chwilach – poklepałem chłopaka po ramieniu i spojrzałem w oczy. Cholera, skrzyżowanie naszych spojrzeń wyjaśniło więcej niż pół godziny ględzenia. Może i pomyślał, że to kolejny dorosły prawiący mu morały, plotący bzdety, nie wiem. – Cieszę się, że bezpiecznie wróciłeś do domu. Zapominam o sprawie i proszę o to, abyśmy jednak próbowali zbudować wzajemne zaufanie, zamiast je burzyć na starcie.
Mogłem go w zasadzie pobić czy coś. Ale tylko serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Mały i Duży.
Korczak mawiał: „Dziecku można ukraść, ale nie wolno kraść”. A więc wolno się pomylić, ale nie wolno tkwić w błędzie. Bo gdzie mieli eksperymentować, popełniać błędy, jeśli nie tu. Spędzali w budzie więcej aktywnego czasu niż w domu. Gwarantowałem im sto procent mojego zaufania. I mnóstwo serdecznej uwagi, tego mogli być pewni. A co z tym dalej zrobimy? Zależy już tylko od Maleństw i ode mnie. Wielokrotnie nie zgadzałem się z podopiecznymi, nie raz i nie dwa byłem na ich zachowanie oburzony, czasem zły. Próbowałem z nimi o tym porozmawiać. Konfrontację, a konfrontowałem się z młodymi często, rozumiałem jako inwestycję w relacje. W niektórych sytuacjach postawa taka przynosiła korzyści wszystkim, a w innych skutkowała frustracją, zwłaszcza moją. Bywa.
Wzajemny szacunek i zaufanie wydawały się jednak przez cały nasz wspólny czas najważniejsze. A przynajmniej takie było idealistyczne założenie. Eksponowane nie tylko w codziennych relacjach, ale również w obszarze czysto szkolnym i formalnym. Zrezygnowałem choćby z utartego prawa uczniów do dwóch, w porywach trzech nieprzygotowań w semestrze. Uznałem natomiast prawo uczniów do bycia nieprzygotowanym. Wystarczyło powiedzieć, że dziś nie tego, bo coś tam. Naprawdę, traktowani poważnie, nigdy tego zaufania ponad miarę nie wykorzystywali.
Tuż po zakończeniu wycieczki, przy kawie, podzieliłem się z dyrekcją Mojej Nowej Szkoły pierwszymi wrażeniami. Opowiadałem o poszczególnych uczniach. Również o Pawle.
– Ale ty nie masz w klasie żadnego Pawła – przytomnie zauważył dyrektor.
– Nie mam?
– Nie masz – potwierdził, przyglądając się liście uczniów. – Może to Michał?
– No tak, Michał! Kurwa, a ja przez trzy dni mówiłem do niego Paweł!
Za wyjazd integracyjny od uczniów dla wychowawcy: + 10 punktów lansu.
Dzieci wróciły uśmiechnięte, ja zmęczony, ale w dobrym humorze. Czego chcieć więcej? Patrząc na roześmiane twarze Maleństw, na ich błyszczące od emocji oczy, zastanawiałem się, czy znowu będę kaowcem. Dostarczającym radochy nauczycielem, organizatorem sprawiającym, że na wieść o jego kolejnych pomysłach i uczniom, i nauczycielom oko bieleje z podziwu. Byłem dość krytyczny wobec własnych dokonań z pierwszą klasą wychowawczą. Bo przecież w szkole chodzi o to, aby budzić Olbrzyma nie w sobie, ale w uczniach. W sobie korzystniej poszukać Karła i go polubić, zaakceptować. To uczniowie mają być gwiazdami, nie nauczyciel. Mają uwierzyć, że sami są w stanie wymyślać, a potem realizować rzeczy piękne i mądre. No tak, ale jeśli u większości nie da się obudzić Olbrzyma, bo śpi na wieki i nie sposób tego zmienić? Kiedy brakuje inwencji? Wtedy pojawiamy się my, kaowcy, i działając w rytm piosenki „nie spoczniemy”, swoimi niestandardowymi działaniami próbujemy tę inwencję rozbudzić. Kiedy zaczynałem pracę w szkole, pragnąłem szaleńczo, żeby w mojej szkole nie było nudno. Dziś chciałem poszerzyć perspektywę, żeby było ciekawie, ale i mądrze. Jednocześnie coraz mocniej wątpiłem w realny wpływ szkoły na cokolwiek, na sukces edukacyjny, osobisty, na wyniki egzaminów. Moi uczniowie naprawdę potrafili uczyć się bez pomocy dorosłych. Jeśli chcieli. Klucz w tym, aby motywacja była po ich stronie, a nie wyłącznie po stronie nauczycieli. Parę lat przy tablicy nauczyło mnie zwłaszcza pokory. Przeglądając się w reakcjach uczniów, w relacjach z nimi, człowiek nabiera nieprawdopodobnego przekonania o własnej niedoskonałości. Zwątpienie w hipotetyczne talenty pedagogiczne spowodowało choćby to, że przestałem w szkole używać zwrotu „zrozumieliście?”.
Albo
– Zrozumieliście wreszcie? Ile razy mam to tłumaczyć?
Albo
– Wciąż nic nie rozumiecie? Ręce opadają i odpadają.
Albo
– Przedszkolaki już dawno by to zrozumiały.
Albo
– Co tu jest do rozumienia, farfocle?
Zamiast tego pytam, czy wystarczająco dobrze to czy tamto wytłumaczyłem. W ten sposób postawione pytanie pokazuje, że to ja mogę być niedoskonały (kiedyś myślałem, że nie mogę), a nie że moi uczniowie to stado baranów. Takie podejście otwiera drogę do zadawania pytań. Bez strachu. A szkoła chyba powinna być przede wszystkim miejscem zadawania pytań, nie? Czasem jedno dobrze postawione pytanie może odmienić czyjeś życie. Dojdziemy do tego także w niniejszej historii.
A autorytet nauczyciela? Wydaje się Wam, że istnieje? Moim zdaniem już nie. Autorytetu nauczyciela nie ma, choć udajemy, że jest. Biurka, podesty, ustawienie ławek, przypominają raczej XIX-wieczny brytyjski model szkoły, w której nie było miejsca na pytania, wątpliwości, a uczeń miał siedzieć grzecznie na pośladach i słuchać mędrca. Krytyczne myślenie – nie w szkole.
– Nie filozofuj – słyszeli uczniowie.
Dziś chciałoby się krzyczeć do nich przez megafon: Filozofuj!
Zmienia się świat, zmienić musi się nasza belferska rola. Inaczej utrwalimy jedynie ten dziwny twór, jakim coraz częściej wydaje mi się szkoła. To, co dziś może być najbardziej potrzebne młodzieży, to już nie przeogromna wiedza i autorytet, ale nauczyciel jako przewodnik, towarzysz, czasami powiernik. I to są te cechy, które pozwolą być może zasłużyć nam na szacunek, miłość i prawdziwy autorytet pedagogiczny.
Zostałem zatem wychowawcą i nauczycielem geografii jednej jedynej klasy w Mojej Nowej Szkole. Zaproponowanie mi roboty w takim mikrozakresie było chyba przejawem ekstrawagancji ze strony pracodawcy. Dyrektor wykazał się tu nie byle jaką odwagą. Ale znał mnie od dawna – to na jego usprawiedliwienie. Był moim nauczycielem, kiedy jeszcze uczyłem się w Piaście. Miał dwie znakomite zastępczynie i sporo dystansu do pełnionej funkcji. Pośród swoich licznych wad wymieniał jedną cnotę: starał się niczym przesadnie nie przejmować, a już najmniej przejmował się tym, jak długo utrzyma kierownicze stanowisko. Szybko doceniłem, że dzięki dyrektorowi, a właściwie całej dyrektorskiej trójcy, zyskałem przestrzeń i partnerów do rozmowy na tematy szkolne. Jako że mimo wielu starań bywałem niekiedy wolny od pokory, potrzebowałem i ceniłem niezwykle możliwość dyskusji, w tym konstruktywnej krytyki dotyczącej mojej pedagogiczno-dydaktycznej działalności i pomysłów. A wiele z nich nosiło w sobie elementy szaleństwa i wymykało się codziennej szkolnej rutynie.
– Gdyby nie poparcie rodziców uczniów, na wiele twoich inicjatyw bym się nie zgodził – przyznał kiedyś Dyrektor, będący przecież jak wszyscy w oświacie niewolnikiem przepisów, regulaminów, paraliżującej biurokracji.
Fajnie.
Pierwsze tygodnie pracy w Mojej Nowej Szkole zdominowało poczucie wyobcowania. Nieco łagodził je fakt, że wśród nauczycieli spotkałem sporo koleżanek i kolegów z Piasta. Zmienili miejsce pracy pod wpływem jaśnie panującego w Piaście dyrektora Zenona Kopyty. Kilka lat w oderwaniu od edukacyjnego światka wystarczyło, żeby zapomnieć, jak specyficznym miejscem jest szkoła i tworzący ją ludzie. Pewnie dlatego aura pierwszego posiedzenia rady pedagogicznej mnie powaliła. Podobnie jak inni nowi zostałem przedstawiony szanownemu gronu. Że Miron Czarniecki i że geografii. Wstałem, ukłoniłem się i… stałem. Oczekiwano paru kurtuazyjnych zdań, informacji, skąd się wziąłem, czy się cieszę z nowej roboty, może jakiej muzyki słucham (czy nauczyciele podobnie jak uczniowie też rozpoczynają znajomość od pytania: jakiej muzy słuchasz?). Zanim wstałem, układałem w głowie różne wersje wypowiedzi na okoliczność tego szkolnego rytuału. Na przykład:
– Dzień dobry, jestem Miron, lubię dobrą książkę, operę oraz dać komuś po mordzie.
Tymczasem stałem. Milczący i pod naporem kilkudziesięciu par oczu. I ja, i moja publiczność chciała, abym to wreszcie powiedział. To, co mam do powiedzenia. Albo usiadł. I do tego ciągle się głupio uśmiechałem, co jak wiadomo musiało wkurzać połowę rady pedagogicznej. Niestety nie wyobrażałem sobie siebie z wyłączoną opcją śmiania. Ostatecznie wydobyłem z gardła jedynie skromne „dzień dobry” i usiadłem. A chciałem powiedzieć, że naprawdę kocham pracę w szkole. I że lubię to, co kocham.
Ciąg dalszy rady pedagogicznej. Omówiono zmiany w trzystu różnych regulaminach porządkujących każdy niemal aspekt działalności w szkole, zaprezentowano dwieście planów pracy zespołów przedmiotowych (osiągniemy lepsze wyniki na egzaminach, ale chcemy więcej godzin), pedagoga (będzie więcej zajęć z seksu), psychologa (musimy przeciwdziałać depresji, bo w szkole obok dziewczyna wyskoczyła w czasie lekcji przez okno, rozbiła łeb o beton i uszkodziła nowy baldachim), administracji (będzie czyściej i pachnąco, tylko musimy zmieniać obuwie, i potrzeba więcej etatów, a ma być mniej), ochrony (w tym roku nikogo nie wpuszczą do szkoły, nawet uczniów, będzie spokój i będzie bezpiecznie, problem palenia w kiblach najłatwiej zlikwidować zamykając kible), biblioteki (trzeba kupić więcej książek), mediateki (trzeba kupić nowe komputery i ich nie używać, bo się zniszczą jak te ostatnio). Mogliśmy tak w sumie siedzieć cały dzień. Były ciastka i kawa, a więc na bogato. Pani psycholog zwróciła uwagę na lawinowo rosnącą ilość problemów emocjonalnych, z jakimi zwracają się do niej uczniowie. Nie miała w planach na ten rok objęcia opieką specjalistyczną grona pedagogicznego. A przydałoby się wrzucić na szkolny rynek trochę prozacu. Kobieta z biblioteki entuzjastycznie zaprezentowała rosnący trend wypożyczeń woluminów i cel na bieżący rok: zwiększyć wskaźnik o 0,4. Dzięki temu mamy szansę osiągnąć trzy wypożyczenia książek na głowę rocznie. Wszystkie ręce na pokład! Czułem się zmotywowany do działania na rzecz rozwoju czytelnictwa. Bo ludzie pracują dla pieniędzy, ale dają się porwać idei! Następnego dnia w celu podwyższenia średniej wypożyczyłem dziesięć książek, pierwszych z brzegu, których następnie nie przeczytałem. I dalej, zmiany w regulaminach. Jakiś koszmar. Rozumiem potrzebę regulowania szkolnego życia, naprawdę. Można tworzyć regulaminy dotykające każdego obszaru, również zamiatania, mycia podłóg, używania ksero. Można, tylko po co? Po raz kolejny obserwuję, jak władze szkoły na początku roku próbują opanować chaos poprzez nowe, ulepszone procedury, tworzą wskaźniki, aby później zbierać dane, robić wykresy, liczyć średnie. Mam nieodparte wrażenie, że zatracamy z pola widzenia nasz główny cel, jakim jest dobro ucznia. Bo szkoła ma służyć uczniowi. A rozbudowane procedury sprawiają, że to one stają się dla nauczycieli celem. A nie uczeń. Mamy w szkole zdolną młodzież, tak mnie poinformowano. Czy mam zatem przez trzy lata klepać z nimi testy gimnazjalne, aby później z dumą zostać wyczytanym podczas rady pedagogicznej? Że mi w klasie średnia wzrosła o 2,3 punktu? Praca z takimi uczniami to artyzm i wielkie wyzwanie, aby talentów nie zmarnować. Aby otworzyć im umysły, pokazać konteksty, szeroką perspektywę i nauczyć sposobu patrzenia na świat nazywanego czasem „outside of the box”. Cóż, jako że sprawy ważne są ważne, a najważniejsze są najważniejsze, gwóźdź programu zostawiono na koniec rady pedagogicznej (lub jak niektórzy nazywają ten swoisty sabat: patologicznej). Pani z kuratorium. Wkroczyła do pokoju dumnie i z należytym dystansem omiotła wzrokiem audytorium. To znaczy wcześniej wkroczyło jej nazwisko, później ona. Przedstawiła wesołe podsumowanie pilotażowego projektu skierowanego do drugorocznych (takich, co to nie zdali do kolejnej klasy). Nowa strategia kuratorium polegała na poinformowaniu uczniów, że dalej mogą chodzić do szkoły. A później wręczano im ankiety z pytaniem, czy są zadowoleni z nowej strategii. Byli. W ten sposób kuratorium stara się rozwiązywać problemy, których by nie było, gdyby nie było kuratorium. Plany tak zwanego nadzoru pedagogicznego przedstawione przez tą panią w kolejnej części rady pedagogicznej utwierdziły mnie w przekonaniu, że ludzie pragnący pracować w kuratoriach są chyba niespełna rozumu, a po zatrudnieniu stają się chorzy psychicznie. Ta cała zabetonowana oświata to naprawdę jakiś unikalny, niedostosowany do naszych czasów system opieki społecznej chroniący pewną grupę ludzi. Zdarza się.
Opowiadać dalej, czy zlitować się nad wami? Tymczasem u Willa i Pauli… Zajrzymy do nich już za chwilę.
Dyrekcja postanowiła podwyższyć poziom adrenaliny u rodziców nowych uczniów już na początku roku szkolnego. Drugiego września zarządziła mianowicie spotkania z wychowawcami. Stanąłem przed świdrującą wzrokiem grupą mam i ojców, zestresowany jak zwykle w podobnych sytuacjach. Nie wiem, dlaczego w tym momencie, chwilę po wyduszeniu z gardła powitania i kilku zdań wstępu, pomyślałem i o tych rodzicach, i o sobie, że większości z nas wydaje się, że jesteśmy wspaniali, że nasze dzieci też będą wspaniałe, a w rzeczywistości… A w rzeczywistości jesteśmy pełni ułomności, a przy tym szpetni jak nosorożce, i najlepiej od razu przyjąć to do wiadomości.
Zestawiliśmy szkolne ławki w jeden duży stół, aby zebranie z rodzicami nie wyglądało jak przemówienie księdza na ambonie, a było raczej spotkaniem w warunkach umożliwiających rozmowę. Sprawdziłem listę, starając się kojarzyć rodziców z Maleństwami, podałem numer swojego telefonu, zebrałem adresy mejlowe z zamiarem wykorzystywania ich do przekazywania bieżących informacji. Zapewniłem, że mam wieloletnie, trzyletnie doświadczenie w pracy z uzdolnioną młodzieżą, więc nie muszą się niczym martwić.
– Będę uczył tylko jedną klasę, naszą – poinformowałem, wzbudzając niepokój.
Jedną? Jak to? Czyli nasze bezbronne dzieci przez większość czasu pozostaną w tej wielkiej, zapewne niebezpiecznej szkole same? Nikogo o nic zapytać, poprosić o pomoc? Tratowane przez wielkich, zdziczałych dziewiętnastolatków z liceum?
– Mam pytanie – zabrał głos rodzic z końca sali. – Moja starsza córka skończyła w tym roku nasze gimnazjum, dzięki czemu znam tę budę całkiem dobrze. Myślę, że wyrażę obawy wielu obecnych, jeśli zapytam, jak pan, przepraszam za kolokwializm, ogarnie klasę, odwiedzając szkołę zaledwie dwa razy w tygodniu, i to na chwilę?
Wytłumaczcie mi, proszę, dlaczego właściwie ludzie przepraszają za kolokwializmy? Czy mogę przykładowo odpowiedzieć ciekawskiemu tacie: przepraszam za kolokwializm, ale mnie kurwa wyjątkowo łeb napierdala?
Opowiadam więc panu o byłej klasie, o trzech latach w Piaście, o przerwie w nauczaniu spowodowanej czynnikami osobistymi przecież. W końcu sam, podobnie jak i dzieciaki, byłem w Mojej Nowej Szkole nowy. Pana wiedza i doświadczenie? Skorzystam. Wszyscy skorzystamy. A przy odrobinie zaufania z obu stron damy radę – zapewniałem. Ewentualnie nie damy.
Pod koniec zebrania już w formie indywidualnych rozmów przyjąłem porcję informacji o Maleństwach i ich rodzinach. Dowiedziałem się między innymi, że Jaś jest utalentowany z czegoś tam, a Kasia jest przykładem beztalencia z czegoś innego. Od jednej samotnej mamy – że jej mąż się zepsuł, a następnie wylogował z mieszkania, i to zaledwie kilka lat po ślubie. Od innej, że jej mąż również się zepsuł, ale za to nie wylogował, tylko siedzi w domu i chla. Dobra atmosfera mojego spotkania z rodzicami nie uszła uwagi dyrekcji, która wpadła na chwilę zobaczyć, czy i jak sobie radzę.
– Wesoło tam u was było – skwitował dyrektor, kiedy późnym wieczorem opuszczałem szkolny gmach. Fakt, było. Trochę na poważnie, a trochę na luzie, w rozpiętej bluzie… A następne zebranie z rodzicami poprowadzili już sami uczniowie. Poprzedzając spotkanie na forum całej klasy indywidualnymi rozmowami ze swoimi rodzicami, prezentując oceny, dokonania i postawione przez siebie edukacyjne cele. Ciekawie wyszło, i… jakoś inaczej.
* * *
Pierwszą godzinę wychowawczą z Maleństwami rozpoczęliśmy od zestawienia kilku ławek ze sobą. Usiadłem na krawędzi jednej z nich i rzekłem:
– Te ławki to nasz statek. Będę przez trzy lata jego kapitanem. Zapraszam na pokład każdego, kto może wnieść do naszej załogi coś cennego.
– Ja dobrze gram w piłkę, mogę być kapitanem szkolnej drużyny! – zaczął jeden z uczniów.
– Ja jestem świetna z matematyki, mogę pomagać tym, co będą mieli problemy – oświadczyła uczennica.
– Ja nie wiem, chyba nic nie robię dobrze – zasmuciła się inna.
– To niemożliwe – protestowałem.
– Uwielbiam robić zdjęcia, będę dokumentować życie naszej klasy – i tak dalej. Po kilkunastu minutach „statek” był pełen. Trochę ciasno na pokładzie, ale byliśmy załogą4.
Jeszcze we