Sor - Jarek Szulski - ebook

Sor ebook

Jarek Szulski

5,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o pogubionym nauczycielu i jego uczniach-Maleństwach, o życiu, które płata nam figle, o nieuniknionej śmierci, o miłości, przyjaźni i zagubieniu, jakiemu wszyscy podlegamy. O tej współczesnej hiperaktywności, nadmiernym pragnieniu udanego życia towarzyskiego i społecznego, o unikaniu skupienia, braku cierpliwości i zaangażowania, o tym wszystkim, co w istocie wywodzi się z silnego lęku przed samotnością. Kolejne przygody Mirona i jego uczniów, znanych z głośnej powieści pt. „Zdarza się”. To zabawna, tragikomiczna podróż do krainy absurdu zwanej szkołą i wzruszające spotkanie z naszym największym guru – życiem, które daje nam lekcje, zwłaszcza kiedy o nie nie prosimy. No ale „ten śmietnik świata czasem piękny jest” – warto o tym pamiętać i… szukać własnej drogi.

Historia Sora potwierdza moje głębokie doświadczenie, że aby być dobrym człowiekiem i robić dobre rzeczy, nie trzeba być doskonałym ani poukładanym, tylko niezakłamanym. Że świadomość wewnętrznych ograniczeń i wątpliwości może być źródłem prawdziwej siły, a miłość, przyjaźń i odpowiedzialność w życiu mają sens, jeśli towarzyszy im szczypta szaleństwa, humoru i autentyczna otwartość. Czytajcie, cieszcie się i wzruszajcie!
Jacek Santorski

Ostrzegam! książki Szulskiego są jak dragi dosypane do niewinnej herbatki. Rodzic po dragach Szulskiego pozwala, aby jego dziecko pozostało wrażliwe, czasem niesforne, lecz naturalne i prawdziwe w swoich reakcjach. Po lekturze poczujesz się, jakbyś strzelił sobie lufę, podejdziesz do swojego nastolatka i zaczniesz rozmawiać zrozumiałym językiem. Na początku będzie trudno. Twoje dziecko uzna, że rzeczywiście coś łyknąłeś. Więc daj mu też! Dragi są już dostępne w każdej dobrej księgarni!

 

Piotr Korek, bywa dyrektorem czy prezesem, „lecz zawsze jestem przyjacielem moich dzieci i mam nadzieję, że one też tak myślą”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 543

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ten śmiet­nik świa­ta cza­sem piękny jest.

Mi­ron Białoszew­ski

ROK 1

Lu­dzie nie wiedzą na­prawdę, ile obojętności jest w nich i jak bar­dzo obojętne może się wszyst­ko stać pew­ne­go dnia; i do­brze, że nie wiedzą.

Ma­rek Hłasko

01. WÓDZ PLE­MIE­NIA NIE­SFOR­MA­TO­WA­NYCH

Spra­wa jest bar­dzo poważna. Cho­dzi o to, aby przy­najm­niej na początku po­lu­bić główne­go bo­ha­te­ra, czy­li w tym przy­pad­ku nie­ste­ty mnie. Po­wi­nie­nem za­dbać o pierw­sze wrażenie, po­ka­zać się jako człowiek wy­ra­zi­sty, uro­czy, cie­ka­wy, dow­cip­ny, może na­wet in­te­li­gent­ny. No do­brze, uznając to za wyższą ko­niecz­ność, mogę trochę po­uda­wać. A gdy­bym na początek, daj­my na to, no nie wiem… opo­wie­dział, kim je­stem, przed­sta­wił krótko życio­rys, za­in­te­re­so­wa­nia, hob­by, prze­by­te cho­ro­by? Albo po pro­stu po­wie­dział „dzień do­bry”? Nie­zbyt in­try­gujące. Wo­li­cie wartką akcję, praw­da? Taką od sa­me­go początku, po­bi­li się, padły strzały, ona zabiła jego, on ją, ale ona cu­dem przeżyła i no właśnie. Roz­cza­ruję Was. Obec­nie nie mam na­stro­ju do opo­wia­da­nia sen­sa­cyj­nych hi­sto­rii. W za­sa­dzie nastrój to mam, lecz taki no, nie­co jak­by dru­gie­go sor­tu. Teraźniej­szość nie­ustan­nie wpra­wia mnie w osłupie­nie – tak to ujmę. No ale jeśli wam wie­dzie się w życiu fe­no­me­nal­nie, to wspa­nia­le, gra­tu­luję. Jeśli je­steście szczęśliwi? Świet­nie, choć to współcześnie dość ory­gi­nal­ne. A ja? Za­cznę od tego, że daw­no, daw­no temu, kie­dy miałem lat piętnaście, mo­jej świa­do­mości wy­my­kał się fakt, że kie­dyś mogę prze­kro­czyć trzy­dziestkę. To była wi­zja od­legła, nie­war­ta zaprząta­nia myśli. Tak, me­try­kal­ne trzy­dzieści lat wy­da­wało mi się wówczas ścianą. Po jej jed­nej stro­nie kończyło się wszyst­ko, co cie­ka­we, ważne, istot­ne, zaj­mujące i nie­przy­zwo­ite, a po dru­giej stro­nie za­czy­nało coś, cze­go wy­obraźnia na­sto­lat­ka nie obej­mo­wała. Ja­kieś nudy. A dziś? Trzy­dzieści, trzy­dzieści je­den, to tyl­ko licz­by…

Trzy­dzie­ste uro­dzi­ny mam za sobą, a wciąż nie wiem, kim chcę zo­stać i czym się zajmę, kie­dy do­rosnę. Smut­ne, praw­da? Po­dej­rze­wam, i tu moja opi­nia jest zbieżna z opi­nią oso­bi­ste­go psy­cho­te­ra­peu­ty, że dość spraw­nie uni­kałem wzięcia od­po­wie­dzial­ności za własne życie. No ale to się ćwi­czy la­ta­mi! Nie wiem, może coś było ze mną nie tak, nie mieściłem się w ja­kimś ISO czy co?

Do tego przyszło mi żyć w świe­cie, w którym sta­rość trak­to­wa­na jest nie­mal jak przestępstwo, w każdym ra­zie jest zja­wi­skiem co naj­mniej nie na miej­scu. Co­raz trud­niej się więc po­go­dzić z upływającymi la­ta­mi. Nie tak daw­no, pra­cując w szko­le, patrząc na mo­ich uczniów, przy­po­mi­nałem so­bie własne nic nie­kosz­tujące roz­ko­sze na­sto­let­niej nie­za­wod­nej bio­lo­gii, ten wyjątko­wy sen­su­alizm połączo­ny z na­dzie­ja­mi na wszyst­ko. Z co­raz większym bólem sięgałem pamięcią do lat, kie­dy od­da­wałem się ma­rze­niom, których spełnie­nie nie było na­wet praw­do­po­dob­ne. Dziś mam wrażenie, że nie­uchron­nie zbliżam się do gra­ni­cy, po prze­kro­cze­niu której do ma­rzeń nie ma się już pra­wa, no chy­ba że się jest idiotą. Obym się mylił. Albo zo­stanę tym idiotą, trud­no. Fak­tem jed­nak nie­za­prze­czal­nym jest, że począwszy od mniej więcej dwu­dzie­ste­go roku życia zacząłem sądzić, ja­ko­by na pew­ne rze­czy było już za późno. Że zmar­no­wałem czas, że mogłem wszyst­ko poukładać in­a­czej, le­piej. Wy­obrażam so­bie, że tak właśnie za­czy­na się większość de­pre­sji.

Minęły już trzy lata od zakończe­nia na­uczy­ciel­skiej mi­sji. Pożegnałem uczniów i opuściłem mury Pia­sta, mo­jej uko­cha­nej nie­gdyś szkoły. Prze­rażające, że to już tyle cza­su. W tym okre­sie nie wy­da­rzyło się nic, co mogłoby was za­in­te­re­so­wać. I to jest jesz­cze bar­dziej prze­rażające. Stałem w miej­scu, na nie­uchron­nej dro­dze do śmier­ci i wesołego rozkładu w gle­bie.

Eg­zy­sto­wałem. Osiągnąłem w tak zwa­nym między­cza­sie stan psy­chicz­ny, który mógłbym opi­sać jed­nym zda­niem: każdy ko­lej­ny dzień jest gor­szy od po­przed­nie­go. To ozna­cza, że dziś, kie­dy za­pi­suję te słowa, jest najgor­szy dzień mo­je­go życia. Niezła schi­za, praw­da? Sa­mo­po­czu­cia by­najm­niej nie po­pra­wiała świa­do­mość, że oto­cze­nie jak­by ocze­ku­je ode mnie więcej, niż mogę w tym mo­men­cie za­ofe­ro­wać. Po­mi­mo po­wszech­nej pre­sji nie po­dej­mo­wałem ról, które trzy­dzie­sto­let­ni fa­cet po­wi­nien zda­niem wie­lu i zgod­nie z upo­wszech­nio­ny­mi nor­ma­mi już daw­no podjąć. Nie pra­co­wałem, a więc nie to­czyłem he­ro­icz­nej wal­ki o awans, pod­wyżki, kar­net na siłownię i bony obia­do­we. Nie zo­stałem ge­jem jak wszy­scy, nie byłem mężem, oj­cem, nie zbu­do­wałem domu, po­trzebę po­sa­dze­nia drze­wa też gdzieś wy­parłem. O po­tom­stwie wy­po­wiem się później.

Nie miałem żad­ne­go żenującego hob­by w ro­dza­ju kle­je­nia sa­mo­lotów, ko­lek­cjo­no­wa­nia pocztówek, znaczków, żabek, fi­gu­rek słoników, nie byłem więc na­wet zakręco­nym wa­ria­tem wy­dającym ostat­nie pie­niądze na ko­lej­ne ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne eks­po­na­ty do ko­lek­cji, do­pro­wa­dzającym do szału żonę, która wolałaby jed­nak buty, i dzie­ci, które pre­fe­ro­wałyby iPo­da. Opo­wia­dam o tym ra­czej ze smut­kiem niż z dumą. I zupełnie nie zdzi­wi mnie, że jeśli nic się nie zmie­ni, w oczach koleżanek i ko­legów za­cznę wkrótce ucho­dzić za dzi­wa­ka. Choć po­dob­no grunt to bujać w obłokach – to tak na własne po­cie­sze­nie. Poza tym ka­rie­ra dzi­wa­ka? Cze­mu nie, muszę się za­sta­no­wić.

W po­szu­ki­wa­niu sen­su ist­nie­nia zna­lazłem so­bie nowe sta­re zajęcie. Było nim to­tal­ne nieróbstwo. Zo­stałem sur­fe­rem. Tyl­ko men­tal­nym, bo też podjęte odważnie próby opa­no­wa­nia de­ski z la­taw­cem kończyły się jak do­tych­czas nie­po­wo­dze­niem, dość efek­tow­nym dla po­stron­nych ob­ser­wa­torów. La­ta­wiec mio­tał mną na wszyst­kie stro­ny. Wy­ry­wa­ny siłą wia­tru z wody, lądowałem ude­rzając o dno na dwa spo­so­by: twarzą, czy­li w po­zy­cji na Al­la­cha, lub ple­ca­mi – na Je­zu­sa. W rozśmie­sza­niu in­nych ki­te­sur­ferów byłem do­sko­nały. Choć oni i tak wy­da­wa­li się wiecz­nie uśmiech­nięci (co zważyw­szy na mój stan psy­chicz­ny było dość iry­tujące) i za­do­wo­le­ni. Jak­by nic nie mu­sie­li. Pra­cują, bo chcą, nie pra­cują, bo chcą. O to cho­dzi? Jeśli tak, to ja zo­staję sur­fe­rem i dziękuję państwu za uwagę, do wi­dze­nia. Z tą całą anar­chi­styczną po­stawą bra­ku za­an­gażowa­nia w co­kol­wiek, którą nie­zwy­kle po­lu­biłem i która do­pro­wa­dzała mnie do szału.

Z tej świeżo na­by­tej sur­fer­skiej per­spek­ty­wy bałem się, że wkrótce zo­stanę zmu­szo­ny dołączyć do mi­lionów lu­dzi chodzących co­dzien­nie do pra­cy, której nie­na­widzą, żeby później móc ku­po­wać rze­czy, których nie po­trze­bują, i za­im­po­no­wać lu­dziom, których nie cier­pią. Bo jak wia­do­mo, życie z pracą można po­go­dzić je­dy­nie w sy­tu­acji, kie­dy się nie ma pra­cy. Zgod­nie z za­sadą, że im krócej pra­cu­jesz, tym dłużej wy­po­czy­wasz. No tak, a bez­ro­bot­ni? Nie za­uważyłem, aby byli zalążkiem no­wej ra­do­snej gru­py wy­po­czy­wających. To trochę de­ner­wujące, że wszyst­ko ma jak­by dwie stro­ny, na­wet dru­ga stro­na.

To było lato, trwały szkol­ne wa­ka­cje. Czas sur­fe­ra upływał mi le­ni­wie i bez sen­su w to­wa­rzy­stwie nowo po­zna­nych bez­tro­skich koleżanek i ko­legów oraz To­bia­sza – przy­ja­cie­la z li­ceum, miesz­kającego na co dzień w Egip­cie. Pro­wa­dził tam świet­nie pro­spe­rującą bazę nur­kową. Po­czu­cie wa­ka­cyj­nej sie­lan­ki do­dat­ko­wo potęgowało uto­pie­nie te­le­fo­nu już pierw­sze­go dnia po­by­tu na kem­pin­gu. W ten sposób dołączyłem do gro­na szczęśli­wych nie­po­sia­da­czy komórek. Po­le­cam. Naj­wyższy jed­nak czas, abym Was uspo­koił. Leżąc te kil­ka ty­go­dni na plaży, mając wrażenie że łuna mo­jej faj­ności roz­ta­cza się na pół kuli ziem­skiej, nie prze­czu­wałem, jak bar­dzo i jak dra­ma­tycz­nie zmie­ni się moje życie w nie­od­ległej przyszłości. Życie to piękna ka­ta­stro­fa – wkrótce miałem się o tym prze­ko­nać. Daje nam lek­cje na­wet (lub zwłasz­cza), kie­dy o nie nie pro­si­my. Jest na­szym naj­większym guru – na­sze życie. Uff.

* * *

– Imię – za­py­tał po­li­cjant.

– Mi­ron. Pan Mi­ron – od­po­wie­działem.

– Pan Mi­ron. Na­zwi­sko? – funk­cjo­na­riusz nie pod­no­sił wzro­ku znad for­mu­la­rza.

– Czar­niec­ki.

– Czar­niec­ki. Lat?

– Trzy­dzieści dwa.

– Trzy­dzieści dwa. Stan cy­wil­ny tak. Zawód?

– Syn – wy­pa­liłem po chwi­li na­mysłu.

– Syn. Wiem, że syn, ale py­tam o zawód.

– No syn! – upie­rałem się.

– Syn. Czy­li od razu niech mówi, że bez­ro­bot­ny – wes­tchnął i w ra­mach pod­su­mo­wa­nia po­sta­no­wił naj­wy­raźniej prze­pro­wa­dzić lekcję wy­cho­wawczą: – I co, nie wstyd panu? W tym wie­ku ta­kie rze­czy?

W tym wie­ku? Co ja mu miałem od­po­wie­dzieć? Jak często ma­cie pu­sto we łbie, nie ma­cie nic do po­wie­dze­nia?

– Prze­pra­szam – szepnąłem.

– Mnie pan nie mu­sisz prze­pra­szać, idź pan już – po­ste­run­ko­wy ru­chem ręki, ja­kim od­ga­nia się mu­chy, dał mi do zro­zu­mie­nia, żebym so­bie po­szedł. Przed ko­mi­sa­ria­tem w miej­sco­wości Hel cze­kał na mnie To­biasz. Aresz­to­wa­no nas dzień wcześniej. Za zbyt ofen­syw­ne za­ku­py w noc­nym skle­pie. No co? Nie ukry­wam, że ra­zem z To­biaszem lu­bi­my od cza­su do cza­su wypić jed­no, dwa piwa, ewen­tu­al­nie osiem. No i raz około północy za­chciało nam się więcej whi­sky. Z uwa­gi na nasz stan w skle­pie znaj­dującym się na te­re­nie kem­pin­gu sprze­daw­czy­ni odmówiła nam al­ko­ho­lu, su­ge­rując żebyśmy po­szli spać. To był niezły po­mysł z tym snem. Do­praw­dy nie wiem, kto wymyślił za­kaz sprze­daży al­ko­ho­lu oso­bom nie­trzeźwym. To nie po koleżeńsku. Pożyczy­liśmy stojącą przy re­cep­cji dwu­oso­bową rikszę. Coś chy­ba było nie tak z ha­mul­ca­mi na­sze­go po­jaz­du. Finał był taki, że wje­cha­liśmy rikszą do od­da­lo­ne­go o ki­lo­metr skle­pu. Dosłownie. Pro­sto na regał z chip­sa­mi. Zde­mo­lo­wa­ny przez nas me­bel z przy­sma­ka­mi trzy­na­sto­latków runął na szafę pełną mar­ko­wych trunków. I szlag je wszyst­kie tra­fił. Cho­ciaż nie zro­bi­liśmy krzyw­dy prze­by­wającym w skle­pie klien­tom, wszy­scy oni wy­da­wa­li się nie­co za­nie­po­ko­je­ni. A właści­ciel­ka skle­pu i wiel­kie­go jak au­to­bus tyłka na­ro­biła ta­kie­go ra­ba­nu, że ile sił w no­gach ucie­kliśmy z miej­sca zda­rze­nia, za­po­mi­nając na­wet o uszko­dzo­nej rik­szy. Cho­du! I tyle nas wi­dzie­li.

Następne­go dnia o po­ran­ku kem­ping od­wie­dziła po­li­cja. Pro­wa­dzi­li do­cho­dze­nie w spra­wie noc­nej de­mol­ki po­bli­skie­go skle­pu. Szu­ka­li łobuzów. Funk­cjo­na­riusz po­ka­zał mi por­tret pamięcio­wy spraw­cy. I to, kur­wa, byłem ja. Ra­zem z To­bia­szem opra­co­wa­liśmy stra­te­gię, która po­le­gała na tym, że nie będzie­my sta­wia­li opo­ru i damy się za­wieźć na ko­mi­sa­riat. Za­nim roz­poczęliśmy składa­nie ze­znań, za­mknięto nas w mi­kro­sko­pij­nej celi z czte­re­ma pry­cza­mi. Po­li­cyj­ny apar­ta­ment dzie­wiątej ka­te­go­rii był już częścio­wo za­miesz­ka­ny. Za­sta­liśmy w nim pa­skud­ne­go typa, za­trzy­ma­ne­go po tym, jak pod­czas al­ko­ho­lo­wej li­ba­cji pobił własną żonę i córkę, z którymi przy­je­chał na wcza­sy nad mo­rze. Włocha­ty był i głupi. Żywy przykład, że coś, co może się roz­mnażać, nie­ko­niecz­nie po­win­no. To­biasz na­zwał go spo­co­nym de­wian­tem, a ja uro­czyście dodałem, że fa­cet śmier­dzi jak dupa sy­re­ny. Małpa do­stała szału. In­ter­we­nio­wała po­li­cja.

No co, nie py­taj­cie dla­cze­go dupa sy­re­ny? Sam nie wiem.

Po przesłucha­niu i spi­sa­niu pro­to­kołu wy­pusz­czo­no nas z nie­wo­li. Otrzy­ma­liśmy man­dat, kil­ka po­uczeń, ku­bek kawy zbożowej w od­po­wie­dzi na prośbę o co­kol­wiek do pi­cia (to rze­czy­wiście było „co­kol­wiek”), a na ko­niec zo­bo­wiązaliśmy się po­kryć stra­ty właści­ciel­ce skle­pu noc­ne­go. Za­bo­lało. No, ale byliśmy wszak sur­fe­ra­mi, więc nie ma spra­wy. Pożegnałem To­bia­sza, który mu­siał wra­cać do Egip­tu, a sam spędziłem kil­ka ostat­nich dni wa­ka­cji w Dębkach, nie­wiel­kiej miej­sco­wości tu­ry­stycz­nej nad Bałty­kiem, gdzie moja sio­stra kupiła nie­daw­no mały biały do­mek wraz kawałkiem lasu tuż przy plaży. Właśnie, je­stem Wam wi­nien parę de­ta­li. Moja star­sza sio­stra Ma­ry­sia od po­nad pięciu lat trwała he­ro­icz­nie w związku małżeńskim z Ada­siem. Adaś to klon w gar­ni­tu­rze. Nie pije, nie pali, nie prze­kli­na, ni­jak nie można się więc z nim po­ro­zu­mieć. A jego naj­większym wy­kro­cze­niem i chy­ba przy­godą życia było to, że w dru­giej kla­sie li­ceum pod­czas kla­so­wej wy­ciecz­ki za­spał na śnia­da­nie. Ko­cham moją siostrę, za­ak­cep­to­wałem więc również Ada­sia. Niech już so­bie będzie tym jej mężem i… nie moja spra­wa.

Ma­ry­sia i Adaś mają dwo­je dzie­ci. Jed­no nor­mal­ne, dru­gie nienor­mal­ne. Nor­mal­ne to dwu­ipółrocz­ny Adaś ju­nior, na­zwa­ny tak, jak bra­wu­ro­wo wy­wnio­sko­wałem, na cześć taty. Grzecz­ny, spo­koj­ny, jedzący, co mu się pod­su­nie pod nos, śpiący jak należy, czy­li długo, łagod­nie uspo­so­bio­ny do świa­ta, na­wet do mnie i swo­ich ro­dziców. Jak dorośnie, będzie miał kłopo­ty z ak­cep­tacją przez grupę rówieśniczą, będą go bić w szko­le pod­sta­wo­wej – to moja szyb­ka dia­gno­za. Nienor­mal­ne dziec­ko to o dwa lata star­sza sio­stra Ada­sia ju­niora – Zu­zia. Zu­zan­na. W skrócie – to potwór. Ciągle o coś pyta, gada, bie­ga jak ra­kie­ta we wszyst­kie stro­ny, ciągnie psy za ogon, na­dmu­chu­je żaby, w ciągu mi­nu­ty po­tra­fi umie­rać ze śmie­chu, aby za mo­ment płakać wnie­bogłosy, budząc czuj­ność opie­ki społecz­nej na całym kon­ty­nen­cie, i rzu­cić mi się na szyję, szepcząc czu­le do ucha „ko­cham cię, wuj­ku”. Uro­czy wam­pir ener­ge­tycz­ny, sku­piający na so­bie całą uwagę. Kie­dy dorośnie, będzie za­pew­ne ta­kim nie­okiełzna­nym dziec­kiem-kre­ty­nem jak ja. A to per­spek­ty­wa nie­cie­ka­wa, wręcz prze­rażająca. Sio­stra czym prędzej po­win­na sprze­dać Zuzię, po­wiedz­my szej­ko­wi z Bah­raj­nu. Cho­dzi o mak­sy­mal­ne od­da­le­nie pro­ble­mu, bo Zu­zia to bom­ba-pułapka. Cho­le­ra, cie­ka­we czy o swo­ich dzie­ciach albo o dziew­czy­nie, w której się zako­cham, też będę mówił bom­ba-pułapka. Wra­cając do Zuzi. Za­nim ją po­znałem, myślałem o tym, żeby mieć po­tom­stwo. Te­raz to się chy­ba trochę od­da­li. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny… Zno­wu ta iry­tująca dru­ga stro­na.

Ostat­nio do­wie­działem się, po czym można po­znać sam­ca alfa. Ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­no wśród zwierząt. Otóż poza tym, że jest sil­ny i prze­wo­dzi gru­pie, ma taki je­go­mość jesz­cze jedną za­ska­kującą cechę: jest naj­bar­dziej tro­skli­wym osob­ni­kiem w sta­dzie. Rzecz ja­sna od kie­dy do­tarła do mnie ta wia­do­mość, znacz­nie chętniej przej­mo­wałem od sio­stry za­da­nia opie­kuńcze. Sko­ro to miało za­działać na ko­bie­ty… Poza tym moi sio­strzeńcy oka­zy­wa­li wo­bec mnie praw­dzi­wy en­tu­zjazm. Dzi­wa­ki, do­praw­dy. Adaś na mój wi­dok wy­wa­lał język i ślinił się, co zda­niem Ma­ry­si było prze­ja­wem nie­spełna trzy­let­nie­go szczęścia. Słod­kie dziec­ko. Zu­zia witała się ze mną, waląc mnie z ko­py­ta w pisz­czel, ewen­tu­al­nie wska­kując mi znie­nac­ka na ple­cy i wy­rzu­cając z sie­bie nie­ade­kwatną do jej roz­miarów ilość de­cy­be­li. Byłem do­brym wuj­kiem. Miałem w re­per­tu­arze trzy za­ba­wy, i to one spra­wiały, że dzie­ci pro­mie­niały z radości na mój wi­dok. Pierw­sza to „woj­na na miny”. Chy­ba nie muszę tłuma­czyć, sta­ra biu­ro­wa gra spo­ty­ka­na pod­czas na­rad zarządów. Z tym że dzie­ci grają w to le­piej.

Dru­ga za­ba­wa jest jesz­cze cie­kaw­sza, ale spraw­dza się je­dy­nie w wa­run­kach plażowych. Za­ko­py­wa­nie dzie­ci w pia­chu. Po szyję, żeby nie mogły się ru­szać. Jak wia­do­mo, ro­dzic kie­dy za­bie­ra na wcza­sy nad mo­rze małe dziec­ko, zaj­mu­je się przede wszyst­kim tym, czym nie chce. I musi mieć, jak to się mówi, oczy do­okoła głowy. Tym­cza­sem za­ko­pa­ne po szyję dziec­ko nie bie­ga, nie topi się, nie ob­sy­pu­je pia­skiem opa­lających się sąsiadów. Cza­sem drze japę, co da się chwi­lo­wo po­wstrzy­mać sma­kołyka­mi. Przez chwilę można więc po­czy­tać ga­zetę. Do cza­su, kie­dy Zu­zia za­cznie płakać. Wte­dy należy za­sto­so­wać za­bawę nu­mer trzy – „ma­cha­nie dziec­kiem”. Pro­ste, sku­tecz­ne, nie nu­dzi się. Po­le­ga na chwy­ce­niu dziec­ka za nogi i poru­szaniu w lewo i pra­wo ni­czym wa­hadłem. Za­wsze działa i wywołuje uśmiech, i mój, i sio­strzeńców. Ma­cha­nie sio­strzeńcami za­wsze oczysz­czało w mo­jej ro­dzi­nie at­mos­ferę i wzmac­niało ich re­la­cje z wuj­kiem Mi­ro­nem. Czy swo­imi dziećmi też będę tak wy­ma­chi­wał? No co wy, kto by ma­chał swo­im dziec­kiem?

Sio­stra nie ro­zu­miała fe­no­me­nu za­ba­wy dru­giej i trze­ciej. A do za­ba­wy pierw­szej od­no­siła się lek­ce­ważąco. W ogóle należała do tej gru­py ro­dziców nad­mier­nie przej­mujących się i przyj­mujących własną, a nie dzie­cięcą per­spek­tywę. A po­dejście do życia do­rosłych i dzie­ci różni się prze­cież za­sad­ni­czo przy­najm­niej w trzech punk­tach. Po pierw­sze, do­rosły pla­nu­je przyszłość długo­fa­lo­wo, a dzie­ciak najczęściej wy­bie­ga myślą le­d­wie dwa dni, góra ty­dzień do przo­du. Po dru­gie, dla małego za­wsze przy­jem­ność będzie ważniej­sza od obo­wiązku. (Pokażcie mi na­sto­lat­ka, którego per­spek­tywa klasówki za­trzy­ma w so­bot­ni wieczór w domu. No albo cho­ry, albo nie­dożywio­ny). Trze­cia różnica po­le­ga na tym, że młodzi, oce­niając przyszłe skut­ki swo­ich działań i de­cy­zji, za­wsze zaniżają ry­zy­ko, a cza­sem nie do­strze­gają go zupełnie. Dorośli prze­ciw­nie – często widzą różne sy­tu­acje jako bar­dziej ry­zy­kowne, niż są w rze­czy­wi­stości. Pew­nie dla­te­go moja sio­stra była prze­rażona, widząc Zuzię ta­plającą się w błocie. Mimo szczęścia, ja­kie córka miała wy­pi­sa­ne na twa­rzy. Choć na­wet Adaś ju­nior na wi­dok upa­sku­dzo­nej Zuzi wy­wa­lał język i się ślinił. W ogóle za­miast wymyślać dzie­ciom dro­gie roz­ryw­ki, weźmy je na lody, roz­staw­my na noc na­miot na traw­ni­ku obok domu, po­bie­gaj­my w desz­czu i po­skacz­my po kałużach. Cze­go więcej po­trze­ba? Za­tem, wra­cając do sed­na, Ma­ry­sia nie była fa­nem za­ko­py­wa­nia JEJ dzie­ci w pia­sku. Próbowałem jej przy­po­mi­nać, że każdy z nas wyjeżdżał na ko­lo­nie, wy­ciecz­ki i każdy był za­ko­py­wa­ny lub sam za­ko­py­wał. To jed­na z pierw­szych za­baw, do ja­kich rwą się dzie­ci wy­pusz­czo­ne na plażę. Za­ko­py­wa­nie i wrzu­ca­nie do wody. Im star­sze, tym bar­dziej na za­ko­py­waniu się nie kończy. Ot choćby wczo­raj. Ko­lo­niści w ra­mach po­by­tu na plaży usy­pa­li przy głównym do niej zejściu w Dębkach wiel­kie­go pe­ni­sa. Długi był na dzie­sięć metrów. Jak wał prze­ciw­po­wo­dzio­wy. Sądzę, że twórcy chcie­li, żeby ten obiekt był wi­docz­ny z ko­smo­su i…

– Je­steś nie­nor­mal­ny! – krzy­czała sio­stra, wy­ko­pując zdez­o­rien­to­wa­ne­go Ada­sia ju­nio­ra.

– Ja?

Za­pew­niam, że byłbym świet­nym oj­cem. Nie je­stem pe­wien, czy równie do­sko­nałym mężem.

Po­sta­no­wiłem wrócić do War­sza­wy ty­dzień przed końcem wa­ka­cji, żeby zdążyć z przy­go­to­wa­nia­mi do no­we­go roku szkol­ne­go. Zo­sta­wiłem w Dębkach siostrę z mężem i dziećmi, prze­do­stałem się do Gdy­ni, a stamtąd pociągiem bez­pośred­nio do War­sza­wy. Współczułem obsłudze ko­lei. Bo pod­czas gdy dla mnie taka podróż to było pew­ne­go ro­dza­ju wi­dzi­mi­się, oni na­prawdę mu­sie­li jeździć tymi śmierdzącymi, brud­ny­mi pociągami, wypełnio­ny­mi nie­kie­dy równie pa­skud­ny­mi, pi­ja­ny­mi pasażera­mi. Taką mie­li pracę. Z dwor­ca ko­le­jo­we­go po­je­chałem pro­sto na war­szawską Pragę, do ka­mie­ni­cy dziadków, w której od wie­lu lat miesz­kałem. Le­d­wo prze­kro­czyłem próg bra­my pro­wadzącej na podwórko, moje oczy zro­biły się wiel­kie jak ko­ko­sy. Uj­rzałem dziw­nie ubra­ne­go człowie­ka z czar­nym afro na głowie. Prze­cie­rałem chy­ba dłuższą chwilę oczy ze zdu­mie­nia, za­nim uwie­rzyłem. Stał przede mną uśmiech­nięty od ucha do ucha Will – Ame­ry­ka­nin, ko­le­ga, z którym za­przy­jaźniłem się pod­czas stu­diów w No­wym Jor­ku. Na ogólny ob­ra­zek składało się jesz­cze coś, cze­go nie ro­zu­miałem (poza tym skąd się tu gość u diabła wziął!) -otóż trzy­mał on za rękę moją sąsiadkę Paulę. Mie­siąc nie było mnie w War­sza­wie, ty­dzień minął, jak uto­piłem te­le­fon, wyglądało na to, że spo­ro prze­oczyłem…

Właśnie przyszła mi do głowy taka ot, nie bójmy się tego słowa – re­flek­sja. Że roz­po­czy­nając swoją opo­wieść od wje­cha­nia rikszą w sklep, aresz­to­wa­nia i za­ko­py­wa­nia nie­swo­ich dzie­ci, ska­zuję się na Waszą powściągli­wość i ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie. Mając na uwa­dze fakt, że je­stem jak­by nie było tym, no, na­uczy­cie­lem, od­da­li­byście mi pod opiekę swo­je dzie­ci? Za­nim jed­nak za­biorę Was do kra­iny ab­sur­du, to jest do szkoły, tego dziw­ne­go miej­sca, którego jako uczeń nie­na­wi­dziłem, a które jako na­uczy­ciel po­ko­chałem, za­nim Was za­biorę, pozwólcie że przed­sta­wię wspo­mnia­ne­go Wil­la. Wart jest za­in­te­re­so­wa­nia. To czu­bek.

Na blo­gu zna­ne­go pol­skie­go mu­zy­ka wy­czy­tałem kie­dyś, że jego zda­niem „świat dzie­li się na lu­dzi sfor­ma­to­wa­nych i niesfor­ma­to­wa­nych. Sfor­ma­to­wa­ni niesfor­ma­to­wa­nych uważają za idiotów, nie­sfor­ma­to­wa­ni sfor­ma­to­wa­nych za muły. Ale tyl­ko sfor­ma­to­wa­ni dzi­wią się, kie­dy ktoś z ich kręgów oka­zu­je się nie­sfor­ma­to­wa­ny. W drugą stronę to pra­wo nie działa i ni­ko­go nie­sfor­ma­to­wa­ne­go muł w po­bliżu nie dzi­wi”. Will należał do ple­mie­nia niesfor­ma­to­wa­nych. Był przy tym bar­dzo sta­ry, ściśle rzecz biorąc – w moim wie­ku. Po ukończe­niu stu­diów na Co­lum­bii wy­spe­cja­li­zo­wał się w te­ma­cie sub­kul­tur. To tłuma­czyło jego wygląd, w su­mie miałem wrażenie, że co jakiś czas próbuje upodob­nić się do jed­nej z ba­da­nych grup. Tyl­ko jego kręcone długie włosy po­zo­sta­wały nie­zmien­nie ta­kie same. Pra­wie dzie­sięć lat wykładał na różnych ame­ry­kańskich uni­wer­sy­te­tach, z roku na rok fru­strując się co­raz bar­dziej aka­de­micką ro­botą i pra­cując jed­no­cześnie jako wo­lon­ta­riusz z trudną młodzieżą (jak mnie­mam, często należącą do sub­kul­tur, które badał). Nie­jed­no­krot­nie przyszło mu na­wet współpra­co­wać z cen­trum edu­ka­cyj­nym pro­wa­dzo­nym w New Hamp­shi­re przez mo­ich dziadków, Czar­ne­go i Ka­zi­mierę.

– Mi­ron, taki koleś jak ja, po­chodzący z mid­dlec­lass1 – tłuma­czył mi kie­dyś Will – wy­star­czy, że do­brze kop­nie piłkę na bo­isku, a na każdym kro­ku słyszy, że jest gre­at2. Kie­dy chłopiec mek­sy­kańskie­go po­cho­dze­nia błysz­czy na mu­ra­wie, słyszy: „po­tra­fi tyl­ko grać w piłkę”. Jeżdżę do nich tyl­ko po to, aby w sie­bie uwie­rzy­li!

Nie wiem, czy w między­cza­sie prze­cho­dził ja­kieś szko­le­nia z sza­leństwa, czy to po pro­stu kwe­stia genów. Nie­za­prze­czal­nym fak­tem jest, że Will w krótkim cza­sie stał się jed­nym z naj­zdol­niej­szych i naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych ame­ry­kańskich so­cjo­logów młode­go po­ko­le­nia. Licz­ba jego pu­bli­ka­cji w zna­ko­mi­tych pi­smach na­uko­wych robiła wrażenie, miał za­tem Will na­prawdę łeb na kar­ku. I coś z głową. Zo­bra­zuję na pod­sta­wie przykładów. Stu­dent­ce, która pod­czas eg­za­mi­nu twier­dziła, że Wo­od­stock to fi­lo­zof grec­ki, a następnie że Iran to żona Da­vi­da Bo­wie, nie chciał wpi­sać żad­nej oce­ny do in­dek­su. Od­na­lazł na­to­miast jej ad­res i na drzwiach wejścio­wych do dom­ku, w którym miesz­kała z re­li­gij­ny­mi ro­dzi­ca­mi, na­ma­zał spray­em: „Nie za­li­czam!!!”A pod tym walnął listę dzie­sięciu książek, lek­tur obo­wiązko­wych na wy­pa­dek, gdy­by chciała powtórzyć kie­dyś eg­za­min. Roz­mowę ze stu­den­ta­mi za­czy­nał najczęściej od py­ta­nia: Czym się in­te­re­su­jesz? Wpi­sy­wał im oce­ny w różnym miej­scu – na czo­le, w książecz­ce zdro­wia, raz wy­dra­pał na ma­sce sa­mo­cho­du. Tym, którzy po­zy­tyw­nie za­dzi­wia­li go pod­czas eg­za­minów, za­da­li do­bre py­ta­nie lub ze­chcie­li mądrze po­dy­sku­to­wać, wręczał ko­szul­ki z na­pi­sa­nym wielką czcionką wy­ra­zem „PO­DEJDŹ”, pod którym małą czcionką znaj­do­wało się „ODEJDŹ”. Te ti­szer­ty stały się dość szyb­ko kul­to­wym obiek­tem pożąda­nia młodych adeptów so­cjo­logii.

Wil­lo­wi zda­rzało się pro­wa­dzić zajęcia we własnym miesz­ka­niu, gdzie przy dużej ilości whi­sky roztrząsano nie­raz przez całą noc dy­le­ma­ty z za­kre­su nauk społecz­nych. To były do­bre lek­cje, wy­cho­dziły ze stu­den­ta­mi do domu, nie­raz na całe życie. Od­wie­dzał aka­de­mi­ki. Pod­czas jed­nej z im­prez ze stu­den­ta­mi kom­plet­nie pi­ja­ny założył na sie­bie zi­mo­wy kom­bi­ne­zon, kask, go­gle i zje­chał na nar­tach ze schodów, ta­ra­nując sprzątaczkę. Po­tur­bo­wa­na zo­stała za­bra­na do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, po­nie­waż nikt nie dawał wia­ry w praw­dzi­wość jej re­la­cji. To był śro­dek lata, Nowy Jork, a ta upie­rała się, że na klat­ce scho­do­wej wje­chał w nią nar­ciarz. Po tym in­cy­den­cie dzie­kan uczel­ni zga­nił Wil­la na piśmie i za­pro­po­no­wał mu rok prze­rwy od aka­de­mic­kich obo­wiązków. Czy­li przy­mu­so­wy urlop, żeby „prze­myśleć dalszą ka­rierę na­ukową i prio­ry­te­ty w życiu” – jak się życz­li­wie wy­ra­ził. Rzuć stu­dia, zo­stań nin­ja – tak słowa dzie­kana zro­zu­miał Will i na­tych­miast opuścił kon­ty­nent ame­ry­kański. Wylądował w Afry­ce. Zupełnie nie wiem, po co. Na dwa lata słuch o Wil­lu za­ginął – nikt nie wie­dział, gdzie jest ani czym się zaj­mu­je. Pew­ne­go dnia otrzy­małem od nie­go kartkę pocz­tową (wzru­szyłem się, bo kto dziś jesz­cze wysyła kart­ki pocz­towe?) z tek­stem: „Po­zdra­wiam z Zim­ba­bwe, to praw­dzi­wa dupa świa­ta. Mili lu­dzie. Jak właści­wie na­zy­wa się miesz­ka­niec Zim­ba­bwe? Zim­ba-bwiec?” Zim­ba­bwejczyk. A jak na­zy­wa się miesz­ka­niec Hong­kon­gu? Prze­cież nie hong­ko­niec! A Hon­du­ra­su? Pół roku później za­dzwo­nił z Na­iro­bi w Ke­nii, in­for­mując mnie o podjęciu na­uki języka su­ahi­li.

– Sta­ry – mówił – czy ty wiesz, że pew­nych słów w języku su­ahi­li po pro­stu nie ma?

– Na przykład ja­kich?

– Na przykład słowa „kur­wa”.

To rze­czy­wiście zdu­mie­wające. Bo w Pol­sce to słowo jest tak po­pu­lar­ne, że aż dziw bie­rze, że nie występuje w tekście kon­sty­tu­cji.

Niedługo po­tem Will osiadł na czas jakiś w an­glojęzycz­nej Gha­nie. Usłyszałem o nim w re­por­tażu CNN pre­zen­tującym grupę przy­byszów z Ame­ry­ki, Eu­ro­py, Azji, których ple­mio­na za­miesz­kujące Ghanę wy­brały na swo­ich przywódców. W re­por­tażu wystąpił Will, król ple­mie­nia z wio­ski Kwa­hu-Tafo3. W zie­lo­nym skąpym odzie­niu i ko­lo­ro­wych ko­ra­lach na szyi, w oto­cze­niu bo­ga­to zdo­bio­nych i po­ma­lo­wa­nych ghańskich ko­biet. Król Will. Król Will ob­wieścił świa­tu roz­poczęcie łamiącej ste­reo­ty­py ak­cji po­mo­cy skie­ro­wa­nej do… Eu­ro­pej­czyków. „Gha­na for Eu­ro­pe”. Uwie­rzy­cie? Otwo­rzył agencję wy­szu­kującą sa­mot­nych lub po­rzu­co­nych przez ro­dzi­ny miesz­kańców Sta­re­go Kon­ty­nen­tu i za­pro­po­no­wał im ad­op­to­wa­nie przez ro­dzi­ny ghańskie. Pierw­sza przy­je­chała eme­ry­to­wa­na na­uczy­ciel­ka z Nie­miec. Jej dzie­ci pra­co­wały, każde w in­nym kra­ju, w wiel­kich kor­po­ra­cjach. Od­wie­dzały matkę, a i to nie za­wsze, tyl­ko z oka­zji świąt Bożego Na­ro­dze­nia i po­grzebów. Star­sza pani po nie­mal sześćdzie­sięciu la­tach życia w obrzy­dli­wie bo­ga­tej, czy­stej Ba­wa­rii prze­niosła się do wie­lo­dziet­nej i wie­lo­po­ko­le­nio­wej po­nad­dwu­dzie­sto­oso­bo­wej ro­dzi­ny miesz­kającej w małej wio­sce, do której pro­wa­dziła eks­klu­zyw­na błotni­sta ścieżka biegnąca przez gęsty, pełen ro­bac­twa las. Do ad­op­cji wkrótce zgłosiły się ko­lej­ne oso­by. Nie wszy­scy znieśli szok kul­tu­ro­wy. Ale niektórzy ponoć od­na­leźli szczęście i po­czu­cie wspólno­ty, o które w na­szym „wy­so­ko roz­wi­niętym” świe­cie tak dziś trud­no. Jakże to nam, żyjącym w luk­su­sie, daje do myśle­nia. Świat jest pełen wa­riatów, ale to oni go napędzają! Kil­ka dni temu Will po­sta­no­wił zro­bić przerwę w spra­wo­wa­niu królew­skie­go urzędu i przy­le­ciał do War­sza­wy.

– Pierw­sze dwie noce spędziłem w po­cze­kal­ni dwor­ca ko­le­jo­we­go, a twój te­le­fon chy­ba nie działa – z dumą oświad­czył Will.

– No to masz po­czu­cie hu­mo­ru – przy­znałem, a te­le­fon prze­cież uto­piłem.

Od­na­lazł wresz­cie właściwą ka­mie­nicę na Pra­dze, po której cały dzień prze­cha­dzał się w królew­skim stro­ju ghańskim. Roz­py­tując o mnie, na­tknął się na Paulę, praw­do­po­dob­nie je­dyną istotę w pro­mie­niu kil­ku podwórek władającą języ­kiem an­giel­skim. Pau­la miesz­kała w tej sa­mej ka­mie­nicy co ja, nie­gdyś pragnęła być moją dziew­czyną, a kie­dy to nie wyszło, po­nie­waż ja aku­rat nie pragnąłem być jej chłopa­kiem, po­zo­stała złośliwą, pełną cy­ni­zmu, ale dobrą koleżanką. Will ją od­mie­nił. Pro­mie­niała wręcz. To chy­ba miłość. Cho­le­ra.

– Will, mój dro­gi, ma to coś, cze­go u cie­bie mi bra­ko­wało – tłuma­czyła mi sąsiad­ka. – Coś, co wku­rza i każe go uwiel­biać jed­no­cześnie. Poza tym jest nie­prze­wi­dy­wal­ny, ro­man­tycz­ny, i to mnie w nim, kur­wa, kręci, no.

Z góry prze­pra­szam za słownic­two Pau­li. Jej mat­ka paliła w ciąży. Musi po pro­stu każde zda­nie wzbo­ga­cić blu­zgiem, bo in­a­czej się za­po­wie­trza. Ale gdy­by nie prze­kli­nała, uczy­niłoby to ją nie­po­dobną do ko­go­kol­wiek, kogo możecie spo­tkać w mo­jej dziel­ni­cy. Za sie­bie też prze­pra­szam. Jedną z za­sad wpo­jo­nych mi przez dziad­ka było to, że wul­gar­ny i sprośny język daje lu­dziom nie­chcącym słuchać kłopo­tli­wych ra­cji pra­wo do za­my­ka­nia na nas uszu i oczu. Są też tacy, którzy mówią tyl­ko „o kurczę!” lub „cho­le­ra”, ale z ta­kim wy­ra­zem twa­rzy, że nie­je­den by wolał, żeby bluznęli zde­cy­do­wa­niej.

Po­wie­działem już, że za­zdrościłem Pau­li i Wil­lo­wi? Za­zdrościłem ostat­nio każdemu, kto zdołał po­ko­chać inną osobę. Co praw­da uwiel­biam sa­me­go sie­bie, ale chciałbym wresz­cie tra­fić na kogoś, na kim zależałoby mi jesz­cze bar­dziej.

Will za­miesz­kał u mnie, ale większość cza­su za dnia i wszyst­kie noce spędzał w miesz­ka­niu Pau­li. Co za hi­sto­ria! Pragę po­lu­bił. Można po­wie­dzieć, że go an­tro­po­lo­gicz­nie za­in­te­re­so­wała. Chy­ba nie znał wcześniej za­sie­dlającej moją dziel­nicę sub­kul­tu­ry.

– Nie ze­sraj­cie się z tej miłości – pomyślałem z go­ryczą o Pau­li i Wil­lu, widząc ich idących za rękę po bułki o siódmej rano. Też bym tak chciał…

02. MALEŃSTWA

Czy bałem się po­wro­tu do szkoły? Jesz­cze jak! Kil­ka lat temu, kończąc pracę z pierwszą klasą wy­cho­wawczą, usłyszałem od dy­rek­to­ra szkoły zwa­nej w War­sza­wie Pia­stem, od dy­rek­to­ra mo­jej wówczas uko­cha­nej szkoły, że je­stem w niej nie­po­trzeb­ny. Mu­siałem odejść. Bywa. Ile­kroć dziś prze­chodzę obok piękne­go bu­dyn­ku Pia­sta, mam ochotę kogoś zabić. Co więc spra­wiło, że mimo upływu cza­su po­sta­no­wiłem po­rzu­cić szla­chet­ne zajęcie, którym było od­po­czy­wa­nie, i po raz ko­lej­ny podjąć się roli bel­fra? Cóż, w każdym miej­scu czułem się nie na miej­scu, z wyjątkiem szkoły. Po­now­nie miałem zo­stać wy­cho­wawcą pierw­szej kla­sy gim­na­zjum. Już za późno na kon­do­len­cje, ale dziękuję. Czułem, jak­by to po­wie­dzieć, coś w ro­dza­ju wewnętrzne­go roz­dar­cia. Z jed­nej stro­ny bar­dzo chciałem wrócić do pra­cy z młodzieżą, do wy­ko­ny­wa­nia nie­zwy­kle piękne­go i fru­strującego za­wo­du na­uczy­cie­la, a z dru­giej… bałem się.

Wie­działem, że w pra­cy z nową klasą nie uniknę porówny­wa­nia z pierw­szy­mi Maleństwa­mi (tak zwra­całem się do uczniów, per Maleństwa). Za­sta­na­wiałem się, na ile nie­mal dwu­dzie­sto­let­nia różnica wie­ku ode­gra rolę do­mi­nującą w na­szych re­la­cjach. Oba­wiałem się rzecz ja­sna również sa­mej szkoły, in­sty­tu­cji ogar­niętej ob­sesją pre­wen­cji, za­bez­pie­cza­nia, ka­strującej wszyst­ko, co wy­my­ka się ab­so­lut­nej kon­tro­li i nie mieści w opasłych re­gu­la­mi­nach, ta­be­lach, for­mu­la­rzach, głowach urzędników. A ja chciałem być ar­tystą. Na myśl o pierw­szym września bolało mnie wszyst­ko.

Doza na­rze­kac­twa na sys­tem szkol­ny, jaką mógłbym zapełnić kil­ka ko­lej­nych stron, mogłaby Was po­ra­zić. Zli­tuję się więc i po­prze­stanę na opi­nii, że w świe­cie szkol­nych non­sensów wciąż naj­więcej zależy od nas, na­uczy­cie­li – nie­chcia­nych, nud­nych, ale ko­niecz­nych.

Trzy lata pra­cy w Piaście (o tej nie­gdyś mo­jej szko­le próbowałem bez­sku­tecz­nie za­po­mnieć już kil­ka lat, tłumacząc so­bie, że co to za różnica, jak tam było, sko­ro już tego nie ma), będące moim pierw­szym po­dejściem do pra­cy na­uczy­cie­la i wy­cho­waw­cy spo­wo­do­wały, że po­ko­chałem ten zawód, uznając go za je­den z naj­piękniej­szych na świe­cie. Jak­by wy­pie­rając z pamięci własne, mimo wszyst­ko prze­ważnie złe wspo­mnie­nia, kie­dy znaj­do­wałem się po dru­giej stro­nie – na stra­co­nej z de­fi­ni­cji po­zy­cji ucznia. W feu­dal­nym sys­te­mie szkol­nym uczeń jest na dole pi­ra­mi­dy. Od czasów środ­ko­we­go me­zo­zo­iku, to zna­czy od mo­ich szkol­nych lat, nie­wie­le się w tym względzie zmie­niło. Wciąż wie­lu, zbyt wie­lu belfrów uważało się za bogów, a ich ucznio­wie – za nie­wierzących. Nie­ustan­nie gro­no pe­da­go­gicz­ne próbuje udo­wad­niać, że wszy­scy poza nimi – wiel­ki­mi Au­to­ry­te­ta­mi – za­gra­cają tyl­ko tę pla­netę. Szkoła przy­po­mi­na dziś ry­zy­kowną psy­cho­te­ra­pię, po której pa­cjent (czy­li uczeń) ma ochotę się zabić. Moja sio­stra, pro­wadząca nieźle pro­spe­rującą firmę pu­blic re­la­tions, na­zy­wa to, co ob­ser­wu­je u sta­rających się o pracę ab­sol­wentów, „szo­kiem pooświa­to­wym”. Szok pooświa­to­wy cha­rak­te­ry­zują między in­ny­mi półotwar­te usta wyrażające no­stal­gicz­ne zdu­mie­nie (nie zdzi­wie­nie świa­tem, a zdu­mie­nie właśnie), mętny wzrok i ogólnie otępiały, nie­skażony myślą wy­raz twa­rzy. I posępny brak błysku w oku. Naj­gor­sze, do cze­go można dopro­wadzić w szko­le: po­zba­wić ucznia błysku w oku.

Na szczęście byłem już doświad­czo­nym bel­frem. Stały za mną rze­sze wy­cho­wanków, to zna­czy kil­ku­dzie­sięciu, właści­wie to tyl­ko kil­ku, bo resz­ta poszła w świat i od paru lat nie dawała zna­ku życia. Wszy­scy ożywia­li się tyl­ko w dniu, w którym Fa­ce­bo­ok in­for­mo­wał o mo­ich uro­dzi­nach. Dzięki temu otrzy­my­wałem co roku po­nad setkę życzeń, od roz­bu­do­wa­nych „Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go”, do uprosz­czo­nych o treści „100!” Moi wy­cho­wankowie, mający więcej przy­ja­ciół na Fa­ce­bo­oku, otrzy­my­wali ta­kich życzeń po­nad dwieście. Jak to do­brze, że za­cho­wa­li się jesz­cze tacy, którzy na oko­licz­ność uro­dzin kul­tu­ral­nie sta­wiają się w mo­jej zde­ge­ne­ro­wa­nej dziel­ni­cy z bu­telką do­bre­go wina i za­mia­rem wy­pi­cia go niezwłocznie z ju­bi­la­tem. Czy ja tracę po­godę du­cha? Czy staję się zrzędzącym pa­nem w śred­nim wie­ku, czy mi się tyl­ko wy­da­je? Czy przy­pad­kiem po­godne od­bie­ra­nie świa­ta ta­kie­go, jaki jest, a nie ja­kim chcie­li­byśmy, żeby był, nie jest lep­szym roz­wiąza­niem? Może i jest, choć taka po­sta­wa wy­ma­ga spo­ro cie­ka­wości i od­wa­gi, której mi naj­wy­raźniej bra­ko­wało.

– Ale nie będziesz do nich mówił „Maleństwa”? – py­ta­li ucznio­wie z po­przed­niej kla­sy wy­cho­waw­czej. Sami właśnie roz­po­czy­na­li stu­dia. Dorośli, ani się człowiek obej­rzał.

– Będę – roz­wiałem wątpli­wości. A jak miałem do nich mówić? Gno­my?

– Będzie­my trochę za­zdrośni.

– Pomożecie mi.

– Ale to my byliśmy pierw­szy­mi Maleństwa­mi.

– Tak, zga­dza się – przy­znałem, a w myślach dodałem: – I nig­dy was nie za­pomnę.

Po­trze­bo­wałem kil­ku lat od­de­chu, aby z po­dob­nym en­tu­zja­zmem i ser­cem za­an­gażować się w ko­lejną klasę wy­cho­wawczą.

W ten oto śred­nio wzru­szający sposób do­tarłem do sym­bo­licz­ne­go początku ni­niej­szej opo­wieści, to jest do dnia pierw­sze­go września. Go­to­wi? Za­tem za­czy­na­my. Mi­ron Czar­niec­ki i jego szkol­na re­ak­ty­wa­cja.

De­ta­le do­tyczące po­ran­ka w dniu roz­poczęcia roku szkol­ne­go po­sta­no­wiłem po­minąć. Po­go­da za oknem? Była, owszem, ale byle jaka. Zjadłem śnia­da­nie, wstałem, umyłem wszyst­ko, co trze­ba, to zna­czy sie­bie, ubrałem się, spo­ciłem ze stra­chu przed nad­chodzącym dniem i tyle. Może w nie­co od­mien­nej ko­lej­ności. Da­lej równie nie­cie­ka­wie. Taksówka, w niej taksówkarz i jego wi­zja świa­ta, jaz­da z Pra­gi w kie­run­ku cen­trum, jaz­da z po­wro­tem, bo za­po­mniałem wziąć pli­ku ma­te­riałów z in­for­ma­cja­mi dla uczniów. Po­now­nie jaz­da do cen­trum, i zno­wu powrót, gdyż udało mi się wylać na sie­bie kawę ku­pioną po dro­dze w fa­st­fu­dzie. Taksówkarz za­cho­wy­wał się trochę nie­pew­nie, już nie­co po­gu­bio­ny. Kie­dy wy­biegłem z miesz­ka­nia (po raz trze­ci tego po­ran­ka) w czy­stej ko­szu­li, przed bramą ka­mie­ni­cy stał odzia­ny je­dy­nie w bok­ser­ki Will. W le­wej dłoni dziel­nie dzierżył cy­ga­ro, a prawą efek­tow­nie dra­pał się po tyłku. Szyb­ko upodob­nił się do większości miesz­kańców mo­jej dziel­ni­cy. Ot, glo­ba­li­za­cja, w wy­ni­ku której na szczy­cie Mo­unt Eve­rest można na­depnąć puszkę po coca coli, a na war­szaw­skiej Pra­dze spo­tkać ame­ry­kańskie­go dok­to­ran­ta so­cjo­lo­gii. Po­ma­chał mi na pożegna­nie, kie­dy wsia­dałem do taksówki. I życzył szczęścia, którego nie mam. A kie­dy od­je­cha­liśmy, po­szedł w tych bok­ser­kach i z tym pe­tem w zębach do skle­pu po bułki na śnia­da­nie dla Pau­li i dla sie­bie. Słodziak, praw­da?

Bu­dyn­ku Mo­jej No­wej Szkoły trud­no było nie za­uważyć. Mo­nu­men­tal­ny, sza­ry, oto­czo­ny chasz­cza­mi i prze­rdze­wiałym płotem. Praw­dzi­wy ba­dziew­nik. Aż wstyd, że w cen­trum mia­sta mógł ucho­wać się taki ka­zach­stan. Piękna hi­sto­ria i tra­dy­cje szkoły nie ustępowały w ni­czym le­gen­dzie Pia­sta, a wid­niejące na pro­gu hasło „100 lat in­te­li­gen­cji nie­po­kor­nej” dawało mi po­czu­cie pew­ności, że za­czy­nam pracę w od­po­wied­nim miej­scu.

Pla­no­wałem przy­je­chać do Mo­jej No­wej Szkoły przy­najm­niej go­dzinę przed in­au­gu­racją roku szkol­ne­go. Szwan­kująca pamięć i kawa na ko­szu­li spra­wiły, że prze­kro­czyłem bramę wejściową kil­ka mi­nut po odśpie­wa­niu hym­nu na­ro­do­we­go i wpro­wa­dze­niu sztan­darów. Roz­po­czy­nające naukę w gim­na­zjum po­ko­le­nie play sta­tion wraz z ro­dzi­ca­mi z po­ko­le­nia Ata­ri prze­by­wało już w sali gim­na­stycz­nej. Płaciłem w pośpie­chu za taksówkę, kie­dy przed­sta­wia­no wy­cho­wawców klas pierw­szych, w tym mnie. Wszedłem do sali pod­czas przemówie­nia dy­rek­to­ra. Zna­ko­mi­ta większość obec­nych nie wie­działa, że ja to ja, stanąłem więc dys­kret­nie pod­pie­rając jedną ze ścian. Po­czułem jed­no, po chwi­li kil­ka, a wkrótce ze dwa­dzieścia spoj­rzeń wy­ce­lo­wa­nych we mnie. To moi trzy­na­sto­let­ni ucznio­wie bezgłośnie mówili mi ocza­mi „dzień do­bry”. Uśmiechnąłem się, a oni się oduśmiechnęli. Kiwnąłem parę razy głową na te bez­sze­lest­ne po­wi­ta­nia, po­ma­chałem ręką tu i tam. Trwała nie­wer­bal­na, ale ważna kon­wer­sa­cja. Wśród tłumu, w wypełnio­nej po brze­gi sali gim­na­stycz­nej. Moi ucznio­wie, w odróżnie­niu od obec­nej większości, wie­dzie­li, że ja to ja. Skąd? Ano właśnie, taka sy­tu­acja.

To wina wy­ciecz­ki in­te­gra­cyj­nej.

Wy­ciecz­ka in­te­gra­cyj­na ma in­te­gro­wać, stąd jej na­zwa – in­te­gra­cyj­na. Tę dla swo­jej no­wej kla­sy wy­cho­waw­czej wymyśliłem jesz­cze przed wa­ka­cja­mi. I uzy­skałem apro­batę sio­stry oraz Pau­li i Wil­la. Wszyst­kim po­do­bał się mój po­mysł. To po­dej­rza­ne. Fakt, że niektórzy od­nieśli się do nie­go en­tu­zja­stycz­nie, szcze­rze mnie za­nie­po­koił. Tyl­ko mój psy­cho­te­ra­peu­ta tra­dy­cyj­nie od­rzu­cał wszel­kie moje po­mysły, włączając idee roz­po­czy­na­nia ja­kiej­kol­wiek pra­cy, zwłasz­cza w szko­le, przed zakończe­niem te­ra­pii, które to zakończe­nie nastąpi w od­ległym, bo nie­zna­nym ter­mi­nie. Psy­cho­te­ra­peu­ta mój na wieść o wy­ciecz­ce in­te­gra­cyj­nej odważnie zażar­to­wał, że jeśli zre­ali­zuję ten po­mysł, to mnie uśpi i wy­wie­zie do Ban­gla­de­szu. W od­po­wie­dzi dałem mu wi­zytówkę in­ne­go psy­cho­te­ra­peu­ty. Tracę ostat­nio orien­tację w ob­sza­rze nor­mal­ności i nienor­mal­ności, tam­te­go dnia byłem prze­ko­na­ny, że to mo­je­mu psy­cho­te­ra­peu­cie należy się na­tych­mia­sto­wa po­moc spe­cja­li­sty. Wy­rzu­cił mnie z ga­bi­ne­tu. Za­nim za­trzasnął za mną drzwi, zdążyłem krzycząc po­dziękować za rok współpra­cy, w wy­ni­ku której dowiódł, a ja pra­wie uwie­rzyłem, że składam się z sa­mych wad. Mój mózg pod­po­wia­dał mi: „To ko­niec te­ra­pii”. Dzięki ci, mój mózgu.

A wra­cając do wy­ciecz­ki.

Dzień po zakończe­niu re­kru­ta­cji po­pro­siłem o listę uczniów za­kwa­li­fi­ko­wa­nych do mo­jej kla­sy. Ty­dzień później dwa­dzieścia pięć trzy­na­sto­let­nich jed­no­stek ludz­kich w różnych miej­scach War­sza­wy i oko­lic otwo­rzyło ad­re­so­wa­ny do sie­bie list. Każdy za­czy­nał się oso­biście od: Dro­ga Pani Aniu, Agniesz­ko, Olu, czy Dro­gi Pa­nie Mar­ci­nie, Szy­mo­nie. I da­lej:

1 września dołączysz do społecz­ności na­szej szkoły. A ja będę miał za­szczyt być Two­im wy­cho­wawcą. Wierzę, że naszą nową klasę cze­kają trzy wspa­niałe, eks­cy­tujące i mądre lata.

Bar­dzo cieszę się na spo­tka­nie z Tobą i in­ny­mi ucznia­mi 1c. Mam na­dzieję, że nastąpi ono jesz­cze przed ofi­cjal­nym roz­poczęciem roku szkol­ne­go.

Za­pra­szam Cię już 29 sierp­nia o go­dzi­nie 6 rano. Spo­tkaj­my się wszy­scy przed bu­dyn­kiem na­szej szkoły. Spa­kuj się proszę na 3 dni, nie za­po­mnij śpi­wo­ra, ka­ri­ma­ty, wy­god­nych butów i le­gi­ty­ma­cji szkol­nej.

Za­sta­na­wiasz się pew­nie, co będzie­my robić, dokąd pojedzie­my? Zo­ba­czysz…

Na początek prze­bie­rze­my Was w moro, wy­pi­je­my drin­ka i pójdzie­my na pa­nien­ki.

Do zo­ba­cze­nia!

Mi­ron Czar­niec­ki, wy­cho­waw­ca kla­sy 1c

No do­bra, wiem. Frag­ment z moro i pa­nien­ka­mi w liście nie wystąpił. A szko­da. Wystąpił za to kon­takt te­le­fo­nicz­ny do mnie i se­kre­ta­ria­tu szkoły, żeby za­nie­po­ko­je­ni ro­dzi­ce mo­gli dzwo­nić, do­py­ty­wać o szczegóły. Ewen­tu­al­nie utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że pro­po­zy­cja wy­jaz­du to nie żart, a je­dy­nie prze­jaw in­no­wa­cyj­ne­go po­dejścia do życia no­we­go wy­cho­waw­cy ich prze­ge­nial­nych dzie­ci. Ucze­nie to jed­nak pew­ne­go ro­dza­ju uwo­dze­nie. Go­rzej, jeśli tyl­ko na emo­cjo­nal­nym bądź in­te­lek­tu­al­nym uwo­dze­niu się kończy. Za­wsze chciałem za­cza­ro­wy­wać szkolną rze­czy­wi­stość, spra­wiać żeby po­przez ta­jem­nicę, przy­godę i emo­cje ucznio­wie sami na­bra­li mo­ty­wa­cji i en­tu­zja­zmu do przygląda­nia się świa­tu, wspa­niałemu wszak w swej złożoności, zróżni­co­wa­niu i dy­na­mi­ce. Miałem na­dzieję, że ich za­cie­ka­wiłem. Per­spek­tywą kil­ku­dnio­we­go wy­jaz­du nie wia­do­mo dokąd ani po co. No i jesz­cze wy­cho­waw­ca piszący li­sty do uczniów. Świat sta­je na głowie.

Ty­dzień przed pla­no­waną datą zbiórki pomyślałem, że być może nikt na to spo­tka­nie nie przyj­dzie. Ze zde­ner­wo­wa­nia za­pro­siłem się na obiad do re­stau­ra­cji, a po obie­dzie wziąłem udział w sza­lo­nym par­ty – z sa­mym sobą.

Jed­nak przy­szli. Wia­do­mo, nie wszy­scy, kil­ku osób za­brakło. Ja­kieś dwie trze­cie składu kla­sy, to całkiem nieźle. Cze­ka­li, trochę wy­stra­sze­ni, stojąc w bez­piecz­nym cie­niu swo­ich ro­dziców. Byłem spięty i pełen obaw. Po­now­nie miałem okazję coś ze­psuć. Pa­trzyłem na mo­ich uczniów z za­cie­ka­wie­niem, ale i z prze­rażeniem nie mniej­szym niż to, z ja­kim oni pa­trzy­li na mnie.

– Ucie­szyłem się, że mamy fa­ce­ta za wy­cho­wawcę, moja mama też – zdra­dził mi dwa lata później je­den z uczniów.

– Bałam się pana na początku. Pan taki duży, a my… mali tacy… nie­win­ni – dodała uczen­ni­ca.

Nie­win­ni? Miałem wrażenie, że stanąłem przed grupą na­sto­latków napiętno­wa­nych działalnością na­do­pie­kuńczych ro­dziców, za­dba­nych, wy­chu­cha­nych, za­aj­po­dzo­nych, za­in­ter­ne­to­wa­nych, po­dej­rze­wa­nych o po­sia­da­nie różnych ta­lentów, młodych lu­dzi o wy­so­kim lecz kru­chym po­czu­ciu własnej war­tości, wy­se­lek­cjo­no­wa­nych nie­ludz­ko spośród ogrom­nej gru­py kan­dy­datów do na­sze­go gim­na­zjum. No bo w ogóle okrop­na jest ta dzi­siej­sza młodzież, a naj­gor­sze jest to, że ja już do niej nie należę. Niektórzy mie­li ze sobą książki. Ta­kie praw­dzi­we, z pa­pie­ru. Wiem, trud­no so­bie to dziś wy­obra­zić, ale oni na­prawdę czy­ta­li. Cie­szyło mnie to. Upra­wia­nie czy­tel­nic­twa jest prze­cież wstępem do naj­bar­dziej ludz­kiej czyn­ności, jaką jest roz­mo­wa. Nie­ko­niecz­nie z in­ny­mi. Może być z sa­mym sobą. Czy­ta­li więc, i to nie tyl­ko fan­ta­sy, choć przy­znaję, hi­sto­rie elfów, kra­sno­ludów, trol­li, smoków, cza­ry różne mary prze­ważały. Po­sta­no­wiłem z miej­sca pożyczyć od uczniów kil­ka książek, bo choć sam nie prze­pa­dam za li­te­ra­turą z ga­tun­ku fan­ta­sy, to jed­nak w myśl za­sa­dy, że naj­le­piej za­pro­sić diabła do stołu, ko­rzyst­nie będzie po­znać przed­miot fa­scy­na­cji mo­ich pod­opiecz­nych.

Za­pro­siłem Maleństwa do stojącego przed szkołą au­to­ka­ru i prze­zna­czyłem ko­lej­ne piętnaście mi­nut na uspo­ko­je­nie ro­dziców, którzy jed­nak, przy­znaję, wy­ka­za­li się od­wagą i dali mi spo­ry kre­dyt za­ufa­nia, godząc się na udział dzie­ci w ta­jem­ni­czej wy­ciecz­ce in­te­gra­cyj­nej.

Kie­row­ca au­to­ka­ru. Naj­lep­szy, jaki mógł nam się tra­fić. Pan Da­rek z Mon­te Car­lo. Pan Da­rek z Mon­te Car­lo wca­le nie był z Mon­te Car­lo. Zo­stał nim jed­nak po jed­nej z lek­cji geo­gra­fii w dru­giej kla­sie. Przyglądaliśmy się wówczas naj­mniej­szym państwom Eu­ro­py, ko­ja­rzy­cie, Mo­na­co, Lich­ten­ste­in, San Ma­ri­no, Wa­ty­kan, An­do­ra, i tym dziw­nym, jak Nad­dnie­strze czy Se­aland. Po­zna­wa­liśmy ich hi­sto­rię, or­ga­ni­zację, uni­kal­ność.

– W Mon­te Car­lo, dziel­ni­cy Mo­na­co – mówiłem – miesz­ka nasz fan­ta­stycz­ny kie­row­ca, czy­li… – ocze­ki­wałem dokończe­nia zda­nia, mając na myśli Ro­ber­ta Ku­bicę rzecz ja­sna.

– Pan Da­rek? – od­po­wie­działa nie­mal chórem moja kla­sa. W ten sposób kie­row­ca z nie­wiel­kiej pod­war­szaw­skiej mieściny stał się Pa­nem Dar­kiem z Mon­te Car­lo. I to­wa­rzy­szył nam w podróżach przez ko­lej­ne trzy lata.

W au­to­ka­rze sta­rałem się nie tra­cić cza­su. Łaziłem w tę i z po­wro­tem, aby choć chwilę po­roz­ma­wiać z każdym z Maleństw.

– Ja­kiej mu­zy­ki pan słucha? – prze­py­ty­wał mnie dość śmiało je­den chłopiec.

– Do­brej – przyjąłem po­stawę aser­tywną. Bo nie byłem pe­wien, czy rze­czy­wiście słucham „do­brej”.

– Czy­li kon­kret­nie ja­kiej?

No i się uparł. Szczęśli­wie dwa rzędy da­lej jakaś dziew­czyn­ka włożyła so­bie dwie słomki do nosa.

– Je­stem mor­sem.

Ja­sna dupa, ale wpadłem.

Pod­czas po­sto­ju usie­dliśmy ra­zem w kręgu na tra­wie, wy­pi­sa­liśmy fla­ma­strem na czołach na­sze imio­na (co za cho­ry po­mysł, nie­ste­ty mój, nie mogłem tego zmyć przez trzy ko­lej­ne dni), a po­tem spraw­dziłem listę obec­ności, próbując za­pa­miętać twa­rze pod­opiecz­nych. Chwi­lo­wo z mar­nym skut­kiem. Następnie bre­dziłem coś kil­ka mi­nut o tym, co nas cze­ka i po co to wszyst­ko. Po pro­stu lubię od cza­su do cza­su po­ru­szać żuchwą. Po­ga­dać zna­czy. Naj­le­piej do lu­dzi. Można oczy­wiście mówić nie ru­szając żuchwą. Spróbuj­cie. Po dwu­dzie­stu se­kun­dach od­czu­je­cie lekką nie­pew­ność, a po mi­nu­cie wa­sze au­dy­to­rium będzie pew­ne, że świat jest dziw­ny. Gadałem więc w na­dziei, że ktoś tego wysłucha. A wia­do­mo nie od dziś: na­uczy­cie­la nikt nie słucha, przy­najm­niej dopóki się nie po­my­li.

– Maleństwa, tak będę się do was zwra­cał – zacząłem. Ze spoj­rzeń uczniów wy­czy­tałem lek­kie zdzi­wie­nie połączo­ne z de­li­kat­nym obu­rze­niem. Maleństwa? Do nas? A co my, dzie­ci? Przej­dzie im. Rze­czy­wiście im przeszło. Już mie­siąc później mogłem so­bie wołać Ala, Ola, Mar­ta, Szy­mon, Mi­chał. I nic. Za to na „Maleństwa” re­ago­wa­li zgod­nie i na­tych­miast. – Z za­do­wo­le­niem do­strze­gam, że się różnimy. Wie­kiem, ga­ba­ry­ta­mi, za­in­te­re­so­wa­nia­mi, być może poglądami, gu­sta­mi. Obyśmy pod­czas naj­bliższych trzech lat sta­li się czymś więcej niż prostą sumą nas wszyst­kich. Cze­go so­bie i Wam życzę.

Ach, uro­czo i pa­te­tycz­nie.

– Wierzę, że po trzech la­tach wyj­dzie­my z tej szkoły choć trochę lep­si.

Miałem na­dzieję, że wchodzący w do­rosłość pod ko­niec gim­na­zjum moi ucznio­wie nie będą półpro­duk­ta­mi emo­cjo­nal­ny­mi i że ja im w tym po­mogę. A przy­najm­niej się po­sta­ram. Ob­raz pa­ni­ki me­dial­nej w te­ma­cie młodzieży kazał mi żyć w prze­ko­na­niu, ja­ko­by w sfe­rze emo­cjo­nal­nej, em­pa­tii, sza­cun­ku do sie­bie i in­nych, od­wa­gi, po­czu­cia własnej war­tości złama­sy miały ta­kie bra­ki, że aż roz­pacz bie­rze. A po­nie­waż ja sam w wy­mie­nio­nych ob­sza­rach by­najm­niej nie od­no­siłem wiel­kich suk­cesów, mo­gliśmy się spo­ro wspólnie na­uczyć.

Po czym nastąpiła prze­rwa na siku. To­a­le­to­wym biz­ne­sem przy par­kin­gu za­wia­do­wała wie­lo­let­nia pani w nie­bie­skim far­tu­chu i z fry­zurą a la Ma­ry­la Ro­do­wicz. Wbiła we mnie śle­pia i za­py­tała zde­cy­do­wa­nym głosem, acz rze­czo­wo:

– Co będzie?

Nad jej głową wi­siał cen­nik. Pi­su­ar – i złoty, ka­bi­na – 2 złote. Będzie ka­bi­na.

Nie­ste­ty, nici z kupy. Ka­binę po mo­jej le­wej i ka­binę po mo­jej pra­wej zajęli ucznio­wie z kla­sy wy­cho­waw­czej. To zbyt stre­sujące wa­run­ki dla na­uczy­cie­la. Zre­zy­gno­wa­ny wróciłem do pani kie­row­nicz­ki.

– Czy możemy anu­lo­wać trans­akcję?

Spoj­rzała mi w oczy, a następnie na na­pis „Mi­ron” na moim czo­le i nic nie po­wie­działa. Stra­ciłem dwa złote. Wróciłem do au­to­ka­ru.

Rety, co ja mam z tymi ku­pa­mi. Dla­cze­go na samą myśl, że ktoś mógłby na­gle pierdnąć, do­staję na­pa­du śmie­chu? To dość nie­wy­szu­ka­ne. W szko­le pod­sta­wo­wej po­do­bała mi się jed­na dziew­czy­na, ale kie­dy do­wie­działem się, że też robi cza­sem kupę, wy­obra­ziłem ją so­bie siedzącą na musz­li klo­ze­to­wej z „Przeglądem Spor­to­wym” i czar prysł.

– Bar­dzo możliwe, że jest pan oso­bo­wością analną – dia­gno­zo­wał na głos mój były psy­cho­te­ra­peu­ta.

Analną? Chy­ba ty! Freud się zna­lazł! Dow­cip­niś zo­sta­wił mnie z tą wia­do­mością na ko­lej­ne dwa mie­siące, za­miast na­tych­miast wyjaśnić, co miał na myśli. Mu­siałem wszyst­kie­go szu­kać w go­oglach.

Człowiek współcze­sny uczy się w sposób ciągły, za­wsze i wszędzie, w szko­le, a może zwłasz­cza poza nią. Pierwszą lekcję miłosier­dzia Maleństwa otrzy­mały w pew­nej wsi. Za­trzy­ma­liśmy się w jej cen­trum, przy nie­wiel­kim skle­pie spożyw­czym, ce­lem na­by­cia na­pojów chłodzących, bo upał pa­no­wał nie­znośny. Sklep, nie­opo­dal kościół, i dwóch panów, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nich je­go­mościów w dre­sach z in­a­czej za­go­spo­da­ro­wa­ny­mi głowa­mi. Mo­co­wa­li aku­rat pomiędzy słupa­mi oświe­tle­nio­wy­mi kościel­ny trans­pa­rent. Na wi­dok na­sze­go au­to­ka­ru i jego stołecz­nej re­je­stra­cji otwo­rzy­li swe ser­ca, aby następnie przemówić je­den do dru­gie­go.

– Patrz, kur­wa! War­sza­wia­cy przy­je­cha­li, pier­do­le­ni!

– Chu­je!

Roz­po­star­li następnie trans­pa­rent. Głosił on: „Zło miłością zwy­ciężaj”.

Gdy­bym nie tre­no­wał kie­dyś wy­czy­no­wo za­pasów, pew­nie rzu­ciłbym się z furią i łapa­mi na tych watażków, do­stał w zęby, padł nie­przy­tom­ny na chod­nik i po­zo­sta­wił uczniom wspo­mnie­nie wy­cho­waw­cy na­pa­rzającego się z lo­kal­ny­mi miesz­kańcami po mor­dach w trze­ciej go­dzi­nie wy­jaz­du in­te­gra­cyj­ne­go. Sport na­uczył mnie jed­nak powściągli­wości w wyrażaniu emo­cji i słownej eks­pre­sji. Po­sta­no­wiłem grzecz­nie upo­mnieć obu panów, coś w ro­dza­ju „przy dzie­ciach nie wy­pa­da”, obrócić sy­tu­ację w żart, podjąć dia­log so­kra­tej­ski czy coś. Co­kol­wiek, za­miast pry­mi­tyw­ne­go ucie­ka­nia się do prze­mo­cy fi­zycz­nej.

– Ładny trans­pa­rent – za­gadnąłem.

– Spier­da­laj!

I na tym zakończyła się na­sza burz­li­wa zna­jo­mość. Od­je­cha­liśmy.

Minęła czwar­ta go­dzi­na od mo­men­tu, kie­dy wy­ru­szy­liśmy z War­sza­wy. Oczy­wiście wzrosła często­tli­wość pytań o to, czy da­le­ko jesz­cze i dokąd właści­wie je­dzie­my. Ucznio­wie za­pro­po­no­wa­li, że może by tak obej­rzeć jakiś film. Od­rzu­ciłem pro­po­zycję, ale kon­struk­tyw­nie, bo miałem własną.

– Prze­czy­tam wam bajkę.

Bajkę? Mi­nus pięć punktów lan­su dla wy­cho­waw­cy.

– Jed­nak prze­czy­tam, skup­cie się, proszę.

Chwy­ciłem do ręki mi­kro­fon i…

– Pew­ne­go razu, wca­le nie tak daw­no temu, w da­le­kim kra­ju, w piękny słonecz­ny let­ni po­ra­nek gru­pa młodych śmiałków wy­ru­szyła w podróż na spo­tka­nie przy­go­dzie. Uczest­ni­cy wy­pra­wy nie zna­li się, można po­wie­dzieć, że nic a nic o so­bie nie wie­dzie­li. Nie zna­li celu podróży. Bali się tego, co może ich spo­tkać. Za okna­mi au­to­ka­ru ni­czym w ka­lej­do­sko­pie migały lasy, pola, mo­sty. Co jakiś czas mijały ich jadące z dużą prędkością sa­mo­cho­dy. I tyl­ko je­den, czer­wo­ny, od po­nad go­dzi­ny trzy­mał się kil­ka­naście metrów za au­to­ka­rem. Nie wy­prze­dzał, choć wie­lo­krot­nie miał taką możliwość. Dla­cze­go? Uczest­ni­cy wy­pra­wy, nie­co za­nie­po­ko­je­ni, wyglądali przez tyl­ne okno au­to­bu­su.

Pod­niosłem wzrok i spoj­rzałem znad kart­ki na mo­ich uczniów. Pod­cho­dzi­li do okna z tyłu au­to­ka­ru. Czer­wo­ny sa­mochód je­chał tuż za nami. Maleństwa słały w moim kie­run­ku py­tające spoj­rze­nia. A ja czy­tałem da­lej:

– I na­gle usłysze­li dźwięk klak­so­nu. Je­den krótki, dwa długie – i rze­czy­wiście kie­row­ca czer­wo­ne­go sa­mo­cho­du zatrąbił. – Po czym po­jazd zwol­nił, aby za­trzy­mać się na po­bo­czu i zniknąć z pola wi­dze­nia uczest­ników wy­ciecz­ki.

– Dokończę później! – po­in­for­mo­wałem i złożyłem no­tat­nik, w którym za­pi­sa­ny miałem ciąg dal­szy opo­wieści.

– A można po­czy­tać, co jest da­lej? – za­py­tało na­sto­let­nie dziewczę.

– Nie – od­parłem ka­te­go­rycz­nie.

– Yyy, szko­da.

– Masz jakiś pro­blem? – rozłożyłem ręce w wy­zy­wającym geście. Chy­ba się wy­stra­szyła.

Au­to­bus za­trzy­mał się na skra­ju lasu. Wy­ta­ra­ba­ni­liśmy się z ple­ca­ka­mi i wa­liz­ka­mi na kółkach. Kil­ka ki­lo­metrów wzdłuż nie­wiel­kiej rze­ki i uj­rze­liśmy miej­sce do­ce­lo­we. Za­mek. A w nim kil­ka kom­nat na­dających się do za­miesz­ka­nia. Wa­run­ki ra­czej spar­tańskie, co nie uszło uwa­gi od­sta­wio­nych dziewcząt w kre­acjach na ko­lo­nijną dys­ko­tekę ra­czej niż do lasu. Wie­czo­rem za­sie­dliśmy wszy­scy przy jed­nym sto­le, żeby spożyć wspólnie przy­go­to­wa­ny posiłek.

– Cie­ka­wi je­steście dal­sze­go ciągu hi­sto­rii, którą zacząłem czy­tać w au­to­ka­rze? – za­py­tałem uczniów.

– Ta­aaak! – krzyknęli chórem. I tyl­ko je­den ostrożnie dodał: – No nie wiem.

Uśmiechnąłem się, otwo­rzyłem ze­szyt oraz paszczę. Czy­tałem na głos:

– Za­pa­dał już zmrok. Gru­pa uczniów kończyła właśnie spożywać wie­czor­ny posiłek. Wtem na chwilę zgasło światło! Raz, dru­gi, po­tem trze­ci. Kil­ka se­kund kom­plet­nych ciem­ności i po­now­nie w sali sta­re­go zam­ku zaświe­ciła bla­dym światłem żarówka – nie muszę chy­ba do­da­wać, że w miej­scu dziel­nie pełniącym funkcję na­szej stołówki trzy razy zgasło światło. Wszyst­ko, co czy­tałem, za­czy­nało dziać się na­prawdę. Kon­ty­nu­owałem: – Zgro­ma­dze­ni przy sto­le ucznio­wie i ich opie­ku­no­wie usłysze­li dźwięk klak­so­nu. Wyj­rze­li przez okno i uj­rze­li czer­wo­ny sa­mochód, ten sam, który podążał w ślad za nimi przez większą część podróży z War­sza­wy. Po­now­nie zgasło światło. Wy­stra­sze­ni młodzi lu­dzie usłysze­li: Wy­chodźcie wszy­scy przed za­mek, ma­cie pięć mi­nut! Jeśli nie wyj­dzie­cie, my po was przyj­dzie­my! – krzy­czał ta­jem­ni­czy osob­nik stojący obok czer­wo­ne­go auta…

Prze­stałem czy­tać i ko­rzy­stając z za­mie­sza­nia i pa­nujących ciem­ności, czmychnąłem z kom­na­ty. Chwilę później, stojąc za czer­wo­nym sa­mo­cho­dem, którego załoga składała się z mo­ich byłych uczniów z Pia­sta, ob­ser­wo­wałem Maleństwa wy­chodzące jed­no po dru­gim z zam­ku i usta­wia­ne przez groźnego wy­cho­wan­ka w sze­re­gu. Kil­ka mi­nut później ru­szy­liśmy wszy­scy do lasu. Ciem­ne­go tak, że bar­dziej się nie da. Cza­sem nie trze­ba więcej, noc w le­sie, bez la­ta­rek, po­ru­sza­nie się wyłącznie przy świe­tle księżyca. Robi to na na­sto­lat­kach ogrom­ne wrażenie. Są emo­cje, jest zmęcze­nie, cza­sem iry­ta­cja. To nie żaden cel do­star­czyć wrażeń, a tyl­ko me­to­da, dzięki której po­zna­je­my się z Maleństwa­mi, po to tu przy­je­cha­liśmy. Mogłem ich wszyst­kich oczy­wiście zo­sta­wić w tym le­sie bez je­dze­nia, ubrań i pie­niędzy na mniej więcej ty­dzień, nie? No, też przy­go­da. I do tego za dar­mo. Mógłbym się później chwa­lić, jak ta­nie i cie­ka­we są moje wy­ciecz­ki. Nie byłem oszołomem.

Za to wleźliśmy na przykład na szczyt nie­od­ległej góry wi­do­ko­wej. Trzy razy. Szli­fując przy oka­zji ab­sur­dal­ne po­czu­cie hu­mo­ru, którym wszy­scy mie­li już wkrótce nie­możli­wie prze­siąknąć. I czy­niąc założenie, że ir­ra­cjo­nal­ność sprzy­ja in­no­wa­cjom. Dwa dni włóczy­liśmy się po la­sach, po górach, przy­go­to­wując posiłki przy ogni­sku, łowiąc ryby, bu­dując wiel­ki szałas, w którym spędzi­liśmy chłodną noc. Już wte­dy zacząłem na­ma­wiać Maleństwa, aby za­dbały o sie­bie na­wza­jem, o każdą osobę w na­szej kla­sie. Ma­rzyło mi się, aby roz­mo­wa z kim­kol­wiek z uczniów nig­dy nie była dla resz­ty Maleństw ob­cia­chem. Aby każdy czuł się tu nie tyle za­wsze do­brze, bo to uto­pia i w okre­sie doj­rze­wa­nia nie­możliwe, ale przy­najm­niej bez­piecz­nie. Jeśli ucznio­wie sami w to uwierzą, damy radę. I jeśli spróbują zbu­do­wać taki życz­li­wy so­bie zespół, szyb­ko do­ce­nią jego nie­zwykłe za­le­ty.

Powrót do War­sza­wy. Pierw­szy postój nie przy­niósł dzie­ciom żad­nych szczególnych wrażeń. Otrzy­ma­li pół go­dzi­ny cza­su wol­ne­go na dokładne obej­rze­nie sta­cji ben­zy­no­wej, po­nie­waż ich wy­cho­waw­ca wespół z byłą uczen­nicą mu­sie­li po­ga­dać i wy­ja­rać kil­ka petów.

– Za­do­wo­lo­ny z wy­ciecz­ki?

– Tak, bar­dzo, i nie wiem, jak mam wam dziękować za po­moc. Liczę na waszą obec­ność i wspar­cie przy ko­lej­nych pro­jek­tach, już wkrótce.

– Luz, damy radę – uśmiechnęła się no­stal­gicz­nie. – Wra­cają mi wspo­mnie­nia z na­sze­go gim­na­zjum, to wy­da­je się tak daw­no. Za­czy­nam tęsknić za tam­ty­mi cza­sa­mi i za­zdrościć two­jej obec­nej kla­sie, że mają przed sobą całe trzy lata.

– No to może przy­pomnę ci two­je gim­na­zjum? Sto razy albo i więcej de­kla­ro­wałaś, że świat i całe życie są bez sen­su. Nie pamiętasz?

– No tak, ale te­raz, z per­spek­ty­wy kil­ku lat, to wszyst­ko było ta­kie…

Przy­tu­liłem byłą uczen­nicę.

– No ja­kie? Było, ja­kie było. Nie ma co tęsknić, życie przed tobą więc mi się tu nie roz­kle­jaj.

– Do­bra, wiem…

– No.

Wróciliśmy do au­to­ka­ru.

Dru­gi postój. Nic cie­ka­we­go. Na sta­cji ben­zy­no­wej za­brakło czipsów.

Trze­ci postój. Ostat­ni. Za­po­wie­działem uczniom, że pod ko­niec września wy­bie­rze­my sze­fa kla­so­we­go sa­morządu. Wytłuma­czyłem z naj­bar­dziej poważną miną, na jaką mnie było obec­nie stać, jak dużą wagę przy­wiązuję do tej funk­cji. Szef kla­so­we­go sa­morządu to nie będzie po­py­chadło z do­bry­mi oce­na­mi od przekłada­nia klasówek i zbie­ra­nia składek, ale oso­ba po­sia­dająca re­al­ny wpływ na życie na­szej małej społecz­ności. Do tego ma sta­no­wić wspar­cie dla mnie, a kie­dy trze­ba – do­ra­dzić lub jako pierw­sza przyjąć na klatę moją złość czy fru­strację. Za­tem poważna spra­wa, nie żadne prze­lew­ki. Mie­siąc później kla­sa wy­brała sa­morząd, a ra­czej jego sze­fową, Klarę, bez której wspar­cia z per­spek­ty­wy cza­su nie wy­obrażam so­bie pra­cy z Maleństwa­mi. Wy­bra­na sze­fowa otrzy­mała pierw­sze poważne za­da­nie, a mia­no­wi­cie spośród koleżanek i ko­legów skom­ple­to­wać kla­so­wy sa­morząd. Biorąc przed koleżan­ka­mi i ko­legami od­po­wie­dzial­ność za swój wybór. Dla do­bra wszyst­kich. Roz­kosz­ny po­mysł z obar­cze­niem tą od­po­wie­dzial­nością, zważyw­szy że dziec­ko miało nie­spełna trzy­naście lat. Osta­tecz­nie pod ko­niec września, po długim namyśle i sze­ro­ko za­kro­jo­nych kon­sul­ta­cjach, Kla­ra uzu­pełniła skład sa­morządu o dwie dziew­czy­ny i chłopa­ka, który le­d­wie prze­grał z nią wy­bo­ry. Mamy sa­morząd! Po­pro­si­my o dym z ko­mi­na.

Wy­jazd in­te­gra­cyj­ny do­biegł szczęśli­wie końca. Roz­poczęliśmy mo­zol­ne bu­do­wa­nie za­ufa­nia i re­la­cji w na­szej małej kla­so­wej społecz­ności. Za­da­nie na naj­bliższe dni: przyjąć gorąco i zająć się szczególnie oso­ba­mi, które nie mogły uczest­ni­czyć w in­te­gra­cji. Au­to­kar z Pa­nem Dar­kiem z Mon­te Car­lo za­par­ko­wał przed bu­dyn­kiem szkoły. Ro­dzi­ce ode­bra­li po­tom­stwo. Wszy­scy, z pew­nym wyjątkiem. Je­den z uczniów po­in­for­mo­wał mnie, że nikt po nie­go nie przyj­dzie, ale może iść sam, bo miesz­ka rap­tem pół go­dzi­ny dro­gi z buta stąd. To zna­czy za­py­tał, czy może iść sam. Po­pa­trzyłem na nie­go – młode to, drob­ne i ni­skie, z wiel­kim ple­ca­kiem.

– Nie możesz – od­po­wie­działem, jak mi się zda­wało całkiem sta­now­czo.

Za­py­tałem, czy ro­dzi­ce mogą cho­ciaż do mnie za­dzwo­nić i w ten sposób wy­ra­zić zgodę na sa­mot­ny powrót po­cie­chy do domu. Tak na­prawdę to miałem za­miar po­pro­sić jed­ne­go czy dru­gie­go tatę stojącego przed szkołą, żeby chłopa­ka pod­rzu­cił. Tak będzie bez­piecz­niej i szyb­ciej.

I tyle ucznia wi­działem. Chwilę po tym, jak się do­wie­dział, że iść nie może – po­szedł. No na­prawdę, używam prze­mo­cy tyl­ko jak mnie na­padną lub kie­dy chcę wy­wal­czyć miej­sce w ko­lej­ce na po­czcie, a później dzi­wią się, że również w szko­le. Uczeń, fra­gles je­den, zi­gno­ro­wał mnie kon­cer­to­wo. Trud­no było to in­a­czej na­zwać. Przy pierw­szej nada­rzającej się oka­zji, czy­li po zakończe­niu wspólnej lek­cji, po­pro­siłem, aby Maleństwo zo­stało na mi­nutę w kla­sie.

Próbowałem mu wytłuma­czyć, co zro­bił i dla­cze­go nie od­noszę się do tego ro­dza­ju postępo­wa­nia en­tu­zja­stycz­nie. Po­wi­nie­nem we­zwać ro­dziców, skie­ro­wać sprawę do dy­rek­cji, Try­bu­nału Sta­nu i tak da­lej. Do­star­czył ma­te­riału na niezłą aferę.

– To już na­wet nie cho­dzi o prze­pi­sy, pro­ce­du­ry, o moją prośbę, którą się nie przejąłeś, i to, że mar­twiłem się o two­je bez­pie­czeństwo – pro­wa­dziłem pierwszą wy­cho­wawczą po­ga­dankę (kosz­mar, praw­da?). – Tyl­ko postępując w ten sposób, możesz przy­spo­rzyć kłopotów nie tyl­ko so­bie, ale i mnie. Nie wiem, czy war­to w ten sposób za­czy­nać współpracę. W końcu je­stem w tej szko­le i podjąłem się roli wy­cho­waw­cy po to, by cie­bie oraz in­nych wspie­rać w trud­nych chwi­lach – po­kle­pałem chłopa­ka po ra­mie­niu i spoj­rzałem w oczy. Cho­le­ra, skrzyżowa­nie na­szych spoj­rzeń wyjaśniło więcej niż pół go­dzi­ny ględze­nia. Może i pomyślał, że to ko­lej­ny do­rosły pra­wiący mu morały, plotący bzde­ty, nie wiem. – Cieszę się, że bez­piecz­nie wróciłeś do domu. Za­po­mi­nam o spra­wie i proszę o to, abyśmy jed­nak próbo­wa­li zbu­do­wać wza­jem­ne za­ufa­nie, za­miast je bu­rzyć na star­cie.

Mogłem go w za­sa­dzie pobić czy coś. Ale tyl­ko ser­decz­nie uścisnęliśmy so­bie dłonie na pożegna­nie. Mały i Duży.

Kor­czak ma­wiał: „Dziec­ku można ukraść, ale nie wol­no kraść”. A więc wol­no się po­my­lić, ale nie wol­no tkwić w błędzie. Bo gdzie mie­li eks­pe­ry­men­to­wać, popełniać błędy, jeśli nie tu. Spędza­li w bu­dzie więcej ak­tyw­ne­go cza­su niż w domu. Gwa­ran­to­wałem im sto pro­cent mo­je­go za­ufa­nia. I mnóstwo ser­decz­nej uwa­gi, tego mo­gli być pew­ni. A co z tym da­lej zro­bi­my? Zależy już tyl­ko od Maleństw i ode mnie. Wie­lo­krot­nie nie zga­dzałem się z pod­opiecz­ny­mi, nie raz i nie dwa byłem na ich za­cho­wa­nie obu­rzo­ny, cza­sem zły. Próbowałem z nimi o tym porozma­wiać. Kon­fron­tację, a kon­fron­to­wałem się z młody­mi często, ro­zu­miałem jako in­we­stycję w re­la­cje. W niektórych sy­tu­acjach po­sta­wa taka przy­no­siła ko­rzyści wszyst­kim, a w in­nych skut­ko­wała fru­stracją, zwłasz­cza moją. Bywa.

Wza­jem­ny sza­cu­nek i za­ufa­nie wy­da­wały się jed­nak przez cały nasz wspólny czas naj­ważniej­sze. A przy­najm­niej ta­kie było ide­ali­stycz­ne założenie. Eks­po­no­wa­ne nie tyl­ko w co­dzien­nych re­la­cjach, ale również w ob­sza­rze czy­sto szkol­nym i for­mal­nym. Zre­zy­gno­wałem choćby z utar­te­go pra­wa uczniów do dwóch, w po­ry­wach trzech nie­przy­go­to­wań w se­me­strze. Uznałem na­to­miast pra­wo uczniów do by­cia nie­przy­go­to­wanym. Wy­star­czyło po­wie­dzieć, że dziś nie tego, bo coś tam. Na­prawdę, trak­to­wa­ni poważnie, nig­dy tego za­ufa­nia po­nad miarę nie wy­ko­rzy­sty­wa­li.

Tuż po zakończe­niu wy­ciecz­ki, przy ka­wie, po­dzie­liłem się z dy­rekcją Mo­jej No­wej Szkoły pierw­szy­mi wrażenia­mi. Opo­wia­dałem o po­szczególnych uczniach. Również o Paw­le.

– Ale ty nie masz w kla­sie żad­ne­go Pawła – przy­tom­nie za­uważył dy­rek­tor.

– Nie mam?

– Nie masz – po­twier­dził, przyglądając się liście uczniów. – Może to Mi­chał?

– No tak, Mi­chał! Kur­wa, a ja przez trzy dni mówiłem do nie­go Paweł!

Za wy­jazd in­te­gra­cyj­ny od uczniów dla wy­cho­waw­cy: + 10 punktów lan­su.

Dzie­ci wróciły uśmiech­nięte, ja zmęczo­ny, ale w do­brym hu­mo­rze. Cze­go chcieć więcej? Patrząc na roześmia­ne twa­rze Maleństw, na ich błyszczące od emo­cji oczy, za­sta­na­wiałem się, czy zno­wu będę ka­ow­cem. Do­star­czającym ra­do­chy na­uczy­cie­lem, or­ga­ni­za­to­rem spra­wiającym, że na wieść o jego ko­lej­nych po­mysłach i uczniom, i na­uczy­cie­lom oko bie­le­je z po­dzi­wu. Byłem dość kry­tycz­ny wo­bec własnych do­ko­nań z pierwszą klasą wy­cho­wawczą. Bo prze­cież w szko­le cho­dzi o to, aby bu­dzić Ol­brzy­ma nie w so­bie, ale w uczniach. W so­bie ko­rzyst­niej po­szu­kać Karła i go po­lu­bić, za­ak­cep­to­wać. To ucznio­wie mają być gwiaz­da­mi, nie na­uczy­ciel. Mają uwie­rzyć, że sami są w sta­nie wymyślać, a po­tem re­ali­zo­wać rze­czy piękne i mądre. No tak, ale jeśli u większości nie da się obu­dzić Ol­brzy­ma, bo śpi na wie­ki i nie sposób tego zmie­nić? Kie­dy bra­ku­je in­wen­cji? Wte­dy po­ja­wia­my się my, ka­ow­cy, i działając w rytm pio­sen­ki „nie spo­cznie­my”, swo­imi nie­stan­dar­do­wy­mi działania­mi próbu­je­my tę in­wencję rozbu­dzić. Kie­dy za­czy­nałem pracę w szko­le, pragnąłem sza­leńczo, żeby w mo­jej szko­le nie było nud­no. Dziś chciałem po­sze­rzyć per­spek­tywę, żeby było cie­ka­wie, ale i mądrze. Jed­no­cześnie co­raz moc­niej wątpiłem w re­al­ny wpływ szkoły na co­kol­wiek, na suk­ces edu­ka­cyj­ny, oso­bi­sty, na wy­ni­ki eg­za­minów. Moi ucznio­wie na­prawdę po­tra­fi­li uczyć się bez po­mo­cy do­rosłych. Jeśli chcie­li. Klucz w tym, aby mo­ty­wa­cja była po ich stro­nie, a nie wyłącznie po stro­nie na­uczy­cieli. Parę lat przy ta­bli­cy na­uczyło mnie zwłasz­cza po­ko­ry. Przeglądając się w re­ak­cjach uczniów, w re­la­cjach z nimi, człowiek na­bie­ra nie­praw­do­po­dob­ne­go prze­ko­na­nia o własnej nie­do­sko­nałości. Zwątpie­nie w hi­po­te­tycz­ne ta­len­ty pe­da­go­gicz­ne spo­wo­do­wało choćby to, że prze­stałem w szko­le używać zwro­tu „zro­zu­mie­liście?”.

Albo

– Zro­zu­mie­liście wresz­cie? Ile razy mam to tłuma­czyć?

Albo

– Wciąż nic nie ro­zu­mie­cie? Ręce opa­dają i od­pa­dają.

Albo

– Przed­szko­la­ki już daw­no by to zro­zu­miały.

Albo

– Co tu jest do ro­zu­mie­nia, far­foc­le?

Za­miast tego py­tam, czy wy­star­czająco do­brze to czy tam­to wytłuma­czyłem. W ten sposób po­sta­wio­ne py­ta­nie po­ka­zu­je, że to ja mogę być nie­do­sko­nały (kie­dyś myślałem, że nie mogę), a nie że moi ucznio­wie to sta­do ba­ranów. Ta­kie po­dejście otwie­ra drogę do za­da­wa­nia pytań. Bez stra­chu. A szkoła chy­ba po­win­na być przede wszyst­kim miej­scem za­da­wa­nia pytań, nie? Cza­sem jed­no do­brze po­sta­wio­ne py­ta­nie może od­mie­nić czy­jeś życie. Doj­dzie­my do tego także w ni­niej­szej hi­sto­rii.

A au­to­ry­tet na­uczy­cie­la? Wy­da­je się Wam, że ist­nie­je? Moim zda­niem już nie. Au­to­ry­te­tu na­uczy­cie­la nie ma, choć uda­je­my, że jest. Biur­ka, po­de­sty, usta­wie­nie ławek, przy­po­mi­nają ra­czej XIX-wiecz­ny bry­tyj­ski mo­del szkoły, w której nie było miej­sca na py­ta­nia, wątpli­wości, a uczeń miał sie­dzieć grzecz­nie na pośla­dach i słuchać mędrca. Kry­tycz­ne myśle­nie – nie w szko­le.

– Nie fi­lo­zo­fuj – słysze­li ucznio­wie.

Dziś chciałoby się krzy­czeć do nich przez me­ga­fon: Fi­lo­zo­fuj!

Zmie­nia się świat, zmie­nić musi się na­sza bel­fer­ska rola. In­a­czej utrwa­li­my je­dy­nie ten dziw­ny twór, ja­kim co­raz częściej wy­da­je mi się szkoła. To, co dziś może być naj­bar­dziej po­trzeb­ne młodzieży, to już nie prze­ogrom­na wie­dza i au­to­ry­tet, ale na­uczy­ciel jako prze­wod­nik, to­wa­rzysz, cza­sa­mi po­wier­nik. I to są te ce­chy, które po­zwolą być może zasłużyć nam na sza­cu­nek, miłość i praw­dzi­wy au­to­ry­tet pe­da­go­gicz­ny.

Zo­stałem za­tem wy­cho­wawcą i na­uczy­cie­lem geo­gra­fii jed­nej je­dy­nej kla­sy w Mo­jej No­wej Szko­le. Za­pro­po­no­wa­nie mi ro­bo­ty w ta­kim mi­kro­za­kre­sie było chy­ba prze­ja­wem eks­tra­wa­gan­cji ze stro­ny pra­co­daw­cy. Dy­rek­tor wy­ka­zał się tu nie byle jaką od­wagą. Ale znał mnie od daw­na – to na jego uspra­wie­dli­wie­nie. Był moim na­uczy­cie­lem, kie­dy jesz­cze uczyłem się w Piaście. Miał dwie zna­ko­mi­te zastępczy­nie i spo­ro dy­stan­su do pełnio­nej funk­cji. Pośród swo­ich licz­nych wad wy­mie­niał jedną cnotę: sta­rał się ni­czym prze­sad­nie nie przej­mo­wać, a już naj­mniej przej­mo­wał się tym, jak długo utrzy­ma kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko. Szyb­ko do­ce­niłem, że dzięki dy­rek­to­ro­wi, a właści­wie całej dy­rek­tor­skiej trójcy, zy­skałem prze­strzeń i part­nerów do roz­mo­wy na te­ma­ty szkol­ne. Jako że mimo wie­lu sta­rań bywałem niekie­dy wol­ny od po­ko­ry, po­trze­bo­wałem i ceniłem nie­zwy­kle możliwość dys­ku­sji, w tym kon­struk­tyw­nej kry­ty­ki do­tyczącej mo­jej pe­da­go­gicz­no-dy­dak­tycz­nej działalności i po­mysłów. A wie­le z nich nosiło w so­bie ele­men­ty sza­leństwa i wy­my­kało się co­dzien­nej szkol­nej ru­ty­nie.

– Gdy­by nie po­par­cie ro­dziców uczniów, na wie­le two­ich ini­cja­tyw bym się nie zgo­dził – przy­znał kie­dyś Dy­rek­tor, będący prze­cież jak wszy­scy w oświa­cie nie­wol­ni­kiem prze­pisów, re­gu­la­minów, pa­ra­liżującej biu­ro­kra­cji.

Faj­nie.

Pierw­sze ty­go­dnie pra­cy w Mo­jej No­wej Szko­le zdo­mi­no­wało po­czu­cie wy­ob­co­wa­nia. Nie­co łago­dził je fakt, że wśród na­uczy­cie­li spo­tkałem spo­ro koleżanek i ko­legów z Pia­sta. Zmie­ni­li miej­sce pra­cy pod wpływem jaśnie pa­nującego w Piaście dy­rek­to­ra Ze­no­na Ko­py­ty. Kil­ka lat w ode­rwa­niu od edu­ka­cyj­ne­go świat­ka wy­star­czyło, żeby za­po­mnieć, jak spe­cy­ficz­nym miej­scem jest szkoła i tworzący ją lu­dzie. Pew­nie dla­te­go aura pierw­sze­go po­sie­dze­nia rady pe­da­go­gicz­nej mnie po­wa­liła. Po­dob­nie jak inni nowi zo­stałem przed­sta­wio­ny sza­now­ne­mu gro­nu. Że Mi­ron Czar­niec­ki i że geo­gra­fii. Wstałem, ukłoniłem się i… stałem. Ocze­ki­wa­no paru kur­tu­azyj­nych zdań, in­for­ma­cji, skąd się wziąłem, czy się cieszę z no­wej ro­bo­ty, może ja­kiej mu­zy­ki słucham (czy na­uczy­cie­le po­dob­nie jak ucznio­wie też roz­po­czy­nają zna­jo­mość od py­ta­nia: ja­kiej muzy słuchasz?). Za­nim wstałem, układałem w głowie różne wer­sje wy­po­wie­dzi na oko­licz­ność tego szkol­ne­go ry­tuału. Na przykład:

– Dzień do­bry, je­stem Mi­ron, lubię dobrą książkę, operę oraz dać komuś po mor­dzie.

Tym­cza­sem stałem. Milczący i pod na­po­rem kil­ku­dzie­sięciu par oczu. I ja, i moja pu­blicz­ność chciała, abym to wresz­cie po­wie­dział. To, co mam do po­wie­dze­nia. Albo usiadł. I do tego ciągle się głupio uśmie­chałem, co jak wia­do­mo mu­siało wku­rzać połowę rady pe­da­go­gicz­nej. Nie­ste­ty nie wy­obrażałem so­bie sie­bie z wyłączoną opcją śmia­nia. Osta­tecz­nie wy­do­byłem z gardła je­dy­nie skrom­ne „dzień do­bry” i usiadłem. A chciałem po­wie­dzieć, że na­prawdę ko­cham pracę w szko­le. I że lubię to, co ko­cham.

Ciąg dal­szy rady pe­da­go­gicz­nej. Omówio­no zmia­ny w trzy­stu różnych re­gu­la­mi­nach porządkujących każdy nie­mal aspekt działalności w szko­le, za­pre­zen­to­wa­no dwieście planów pra­cy ze­społów przed­mio­to­wych (osiągnie­my lep­sze wy­ni­ki na eg­za­mi­nach, ale chce­my więcej go­dzin), pe­da­go­ga (będzie więcej zajęć z sek­su), psy­cho­lo­ga (mu­si­my prze­ciw­działać de­pre­sji, bo w szko­le obok dziew­czy­na wy­sko­czyła w cza­sie lek­cji przez okno, roz­biła łeb o be­ton i uszko­dziła nowy bal­da­chim), ad­mi­ni­stra­cji (będzie czyściej i pachnąco, tyl­ko mu­si­my zmie­niać obu­wie, i po­trze­ba więcej etatów, a ma być mniej), ochro­ny (w tym roku ni­ko­go nie wpuszczą do szkoły, na­wet uczniów, będzie spokój i będzie bez­piecz­nie, pro­blem pa­le­nia w ki­blach najłatwiej zli­kwi­do­wać za­my­kając ki­ble), bi­blio­te­ki (trze­ba kupić więcej książek), me­dia­te­ki (trze­ba kupić nowe kom­pu­te­ry i ich nie używać, bo się zniszczą jak te ostat­nio). Mo­gliśmy tak w su­mie sie­dzieć cały dzień. Były ciast­ka i kawa, a więc na bo­ga­to. Pani psy­cho­log zwróciła uwagę na la­wi­no­wo rosnącą ilość pro­blemów emo­cjo­nal­nych, z ja­ki­mi zwra­cają się do niej ucznio­wie. Nie miała w pla­nach na ten rok objęcia opieką spe­cja­li­styczną gro­na pe­da­go­gicz­ne­go. A przy­dałoby się wrzu­cić na szkol­ny ry­nek trochę pro­za­cu. Ko­bie­ta z bi­blio­te­ki en­tu­zja­stycz­nie za­pre­zen­to­wała rosnący trend wypożyczeń wo­lu­minów i cel na bieżący rok: zwiększyć wskaźnik o 0,4. Dzięki temu mamy szansę osiągnąć trzy wypożycze­nia książek na głowę rocz­nie. Wszyst­kie ręce na pokład! Czułem się zmo­ty­wo­wa­ny do działania na rzecz roz­wo­ju czy­tel­nic­twa. Bo lu­dzie pra­cują dla pie­niędzy, ale dają się po­rwać idei! Następne­go dnia w celu pod­wyższe­nia śred­niej wypożyczyłem dzie­sięć książek, pierw­szych z brze­gu, których następnie nie prze­czy­tałem. I da­lej, zmia­ny w re­gu­la­mi­nach. Jakiś kosz­mar. Ro­zu­miem po­trzebę re­gu­lo­wa­nia szkol­ne­go życia, na­prawdę. Można two­rzyć re­gu­la­mi­ny do­ty­kające każdego ob­sza­ru, również za­mia­ta­nia, my­cia podłóg, używa­nia kse­ro. Można, tyl­ko po co? Po raz ko­lej­ny ob­ser­wuję, jak władze szkoły na początku roku próbują opa­no­wać cha­os po­przez nowe, ulep­szo­ne pro­ce­du­ry, tworzą wskaźniki, aby później zbie­rać dane, robić wy­kre­sy, li­czyć śred­nie. Mam nie­od­par­te wrażenie, że za­tra­ca­my z pola wi­dze­nia nasz główny cel, ja­kim jest do­bro ucznia. Bo szkoła ma służyć ucznio­wi. A roz­bu­do­wa­ne pro­ce­du­ry spra­wiają, że to one stają się dla na­uczy­cie­li ce­lem. A nie uczeń. Mamy w szko­le zdolną młodzież, tak mnie po­in­for­mo­wa­no. Czy mam za­tem przez trzy lata kle­pać z nimi te­sty gim­na­zjal­ne, aby później z dumą zo­stać wy­czy­ta­nym pod­czas rady pe­da­go­gicz­nej? Że mi w kla­sie śred­nia wzrosła o 2,3 punk­tu? Pra­ca z ta­ki­mi ucznia­mi to ar­tyzm i wiel­kie wy­zwa­nie, aby ta­lentów nie zmar­no­wać. Aby otwo­rzyć im umysły, po­ka­zać kon­tek­sty, sze­roką per­spek­tywę i na­uczyć spo­so­bu pa­trze­nia na świat na­zy­wa­ne­go cza­sem „out­si­de of the box”. Cóż, jako że spra­wy ważne są ważne, a naj­ważniej­sze są naj­ważniej­sze, gwóźdź pro­gra­mu zo­stawio­no na ko­niec rady pe­da­go­gicz­nej (lub jak niektórzy na­zy­wają ten swo­isty sa­bat: pa­to­lo­gicz­nej). Pani z ku­ra­to­rium. Wkro­czyła do po­ko­ju dum­nie i z należytym dy­stan­sem omiotła wzro­kiem au­dy­to­rium. To zna­czy wcześniej wkro­czyło jej na­zwi­sko, później ona. Przed­sta­wiła wesołe pod­su­mo­wa­nie pi­lo­tażowe­go pro­jek­tu skie­ro­wa­ne­go do dru­go­rocz­nych (ta­kich, co to nie zda­li do ko­lej­nej kla­sy). Nowa stra­te­gia ku­ra­to­rium po­le­gała na po­in­for­mo­wa­niu uczniów, że da­lej mogą cho­dzić do szkoły. A później wręcza­no im an­kie­ty z py­ta­niem, czy są za­do­wo­le­ni z no­wej stra­te­gii. Byli. W ten sposób ku­ra­to­rium sta­ra się roz­wiązywać pro­blemy, których by nie było, gdy­by nie było ku­ra­to­rium. Pla­ny tak zwa­ne­go nad­zo­ru pe­da­go­gicz­ne­go przed­sta­wio­ne przez tą panią w ko­lej­nej części rady pe­da­go­gicz­nej utwier­dziły mnie w prze­ko­na­niu, że lu­dzie pragnący pra­co­wać w ku­ra­to­riach są chy­ba nie­spełna ro­zu­mu, a po za­trud­nie­niu stają się cho­rzy psy­chicz­nie. Ta cała zabe­tonowana oświa­ta to na­prawdę jakiś uni­kal­ny, nie­do­sto­so­wa­ny do na­szych czasów sys­tem opie­ki społecz­nej chro­niący pewną grupę lu­dzi. Zda­rza się.

Opo­wia­dać da­lej, czy zli­to­wać się nad wami? Tym­cza­sem u Wil­la i Pau­li… Zaj­rzy­my do nich już za chwilę.

Dy­rek­cja po­sta­no­wiła pod­wyższyć po­ziom ad­re­na­li­ny u ro­dziców no­wych uczniów już na początku roku szkol­ne­go. Dru­gie­go września zarządziła mia­no­wi­cie spo­tka­nia z wy­cho­waw­ca­mi. Stanąłem przed świ­drującą wzro­kiem grupą mam i ojców, ze­stre­so­wa­ny jak zwy­kle w po­dob­nych sy­tu­acjach. Nie wiem, dla­cze­go w tym mo­men­cie, chwilę po wy­du­sze­niu z gardła po­wi­ta­nia i kil­ku zdań wstępu, pomyślałem i o tych ro­dzicach, i o so­bie, że większości z nas wy­da­je się, że je­steśmy wspa­nia­li, że na­sze dzie­ci też będą wspa­niałe, a w rze­czy­wi­stości… A w rze­czy­wi­stości je­steśmy pełni ułomności, a przy tym szpet­ni jak no­so­rożce, i naj­le­piej od razu przyjąć to do wia­do­mości.

Ze­sta­wi­liśmy szkol­ne ławki w je­den duży stół, aby ze­bra­nie z ro­dzi­ca­mi nie wyglądało jak przemówie­nie księdza na am­bo­nie, a było ra­czej spo­tka­niem w wa­run­kach umożli­wiających roz­mowę. Spraw­dziłem listę, sta­rając się ko­ja­rzyć ro­dziców z Maleństwa­mi, podałem nu­mer swo­je­go te­le­fo­nu, ze­brałem ad­re­sy mej­lo­we z za­mia­rem wy­ko­rzy­sty­wa­nia ich do prze­ka­zy­wa­nia bieżących in­for­ma­cji. Za­pew­niłem, że mam wie­lo­let­nie, trzy­let­nie doświad­cze­nie w pra­cy z uzdol­nioną młodzieżą, więc nie muszą się ni­czym mar­twić.

– Będę uczył tyl­ko jedną klasę, naszą – po­in­for­mo­wałem, wzbu­dzając nie­pokój.

Jedną? Jak to? Czy­li na­sze bez­bron­ne dzie­ci przez większość cza­su po­zo­staną w tej wiel­kiej, za­pew­ne nie­bez­piecz­nej szko­le same? Ni­ko­go o nic za­py­tać, po­pro­sić o po­moc? Tra­to­wa­ne przez wiel­kich, zdzi­czałych dzie­więtna­sto­latków z li­ceum?

– Mam py­ta­nie – za­brał głos ro­dzic z końca sali. – Moja star­sza córka skończyła w tym roku na­sze gim­na­zjum, dzięki cze­mu znam tę budę całkiem do­brze. Myślę, że wyrażę oba­wy wie­lu obec­nych, jeśli za­py­tam, jak pan, prze­pra­szam za ko­lo­kwia­lizm, ogar­nie klasę, od­wie­dzając szkołę za­le­d­wie dwa razy w ty­go­dniu, i to na chwilę?

Wytłumacz­cie mi, proszę, dla­cze­go właści­wie lu­dzie prze­pra­szają za ko­lo­kwia­li­zmy? Czy mogę przykłado­wo od­po­wie­dzieć cie­kaw­skie­mu ta­cie: prze­pra­szam za ko­lo­kwia­lizm, ale mnie kur­wa wyjątko­wo łeb na­pier­da­la?

Opo­wia­dam więc panu o byłej kla­sie, o trzech la­tach w Piaście, o prze­rwie w na­ucza­niu spo­wo­do­wa­nej czyn­ni­ka­mi oso­bi­sty­mi prze­cież. W końcu sam, po­dob­nie jak i dzie­cia­ki, byłem w Mo­jej No­wej Szko­le nowy. Pana wie­dza i doświad­cze­nie? Sko­rzy­stam. Wszy­scy sko­rzy­sta­my. A przy odro­bi­nie za­ufa­nia z obu stron damy radę – za­pew­niałem. Ewen­tu­al­nie nie damy.

Pod ko­niec ze­bra­nia już w for­mie in­dy­wi­du­al­nych rozmów przyjąłem porcję in­for­ma­cji o Maleństwach i ich ro­dzi­nach. Do­wie­działem się między in­ny­mi, że Jaś jest uta­len­to­wa­ny z cze­goś tam, a Ka­sia jest przykładem bez­ta­len­cia z cze­goś in­ne­go. Od jed­nej sa­mot­nej mamy – że jej mąż się ze­psuł, a następnie wy­lo­go­wał z miesz­ka­nia, i to za­le­d­wie kil­ka lat po ślu­bie. Od in­nej, że jej mąż również się ze­psuł, ale za to nie wy­lo­go­wał, tyl­ko sie­dzi w domu i chla. Do­bra at­mos­fe­ra mo­je­go spo­tka­nia z ro­dzi­ca­mi nie uszła uwa­gi dy­rek­cji, która wpadła na chwilę zo­ba­czyć, czy i jak so­bie radzę.

– Wesoło tam u was było – skwi­to­wał dy­rek­tor, kie­dy późnym wie­czo­rem opusz­czałem szkol­ny gmach. Fakt, było. Trochę na poważnie, a trochę na lu­zie, w roz­piętej blu­zie… A następne ze­bra­nie z ro­dzi­ca­mi po­pro­wa­dzi­li już sami ucznio­wie. Po­prze­dzając spo­tka­nie na fo­rum całej kla­sy in­dy­wi­du­al­ny­mi roz­mo­wa­mi ze swo­imi ro­dzi­ca­mi, pre­zen­tując oce­ny, do­ko­na­nia i po­sta­wio­ne przez sie­bie edu­ka­cyj­ne cele. Cie­ka­wie wyszło, i… jakoś in­a­czej.

* * *

Pierwszą go­dzinę wy­cho­wawczą z Maleństwa­mi roz­poczęliśmy od ze­sta­wie­nia kil­ku ławek ze sobą. Usiadłem na krawędzi jed­nej z nich i rzekłem:

– Te ławki to nasz sta­tek. Będę przez trzy lata jego ka­pi­ta­nem. Za­pra­szam na pokład każdego, kto może wnieść do na­szej załogi coś cen­ne­go.

– Ja do­brze gram w piłkę, mogę być ka­pi­ta­nem szkol­nej drużyny! – zaczął je­den z uczniów.

– Ja je­stem świet­na z ma­te­ma­ty­ki, mogę po­ma­gać tym, co będą mie­li pro­ble­my – oświad­czyła uczen­ni­ca.

– Ja nie wiem, chy­ba nic nie robię do­brze – za­smu­ciła się inna.

– To nie­możliwe – pro­te­sto­wałem.

– Uwiel­biam robić zdjęcia, będę do­ku­men­to­wać życie na­szej kla­sy – i tak da­lej. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach „sta­tek” był pełen. Trochę cia­sno na pokładzie, ale byliśmy załogą4.

Jesz­cze we