Smak kamienicy - Maria Kordykiewicz - ebook + audiobook + książka

Smak kamienicy ebook i audiobook

Maria Kordykiewicz

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Smak kamienicy” to nostalgiczna, ale przede wszystkim ciepła opowieść o wielopokoleniowej rodzinie i jej rodzinnym gnieździe – starej kamienicy przy ulicy Dworcowej w Chojnicach. Choć śmierć i wojna położyły się cieniem na życiu Kreftów to jednak we wspomnieniach autorki dominują echa dziecięcych zabaw, wspólnie spędzanego czasu, codzienności, a także… zapachy.

Czy dom może mieć smak? Czy może przywodzić na myśl nie tylko reminiscencje, ale i aromaty? Oczywiście… Kamienica przy ulicy Dworcowej pachniała przygotowywanymi przez mieszkańców posiłkami i zimowymi zapasami, wędzonym mięsem, świeżym praniem ściągniętym ze sznura, mydlinami, którymi szorowano schody. A przede wszystkim pachniała tym niepowtarzalnym zapachem bezpiecznego domu, w którym nie brakowało wzajemnego szacunku i miłości: dziadków, rodziców i rodzeństwa.

Dodatkowo opowieść została okraszona rodzinnymi przepisami autorki na pyszne dania i desery babci Wiktorii i mamy Broni: zupę brukwiową na gęsinie, plińce, golce, śledzia w śmietanie po kaszubsku, cytrynowy krem i wiele innych.


Maria Danuta Kordykiewicz – trochę szalona, zadowolona z życia człuchowianka z chojnickimi korzeniami, dla której najważniejsza jest rodzina: mąż, czworo dzieci (ze swoimi połówkami) i ośmioro wnucząt. Choć Człuchów zajmuje w jej sercu najważniejsze miejsce, to wspomnienia lat dziecięcych i młodzieńczych co chwila powracają smakami, zapachami i kolorami chojnickich klimatów.

W przygotowaniu są inne powieści autorki: „Zapachy szkoły” oraz „Kolory miłości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 95

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 24 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




 

 

 

 

Czerwiec 2009

Obudziła się w środku nocy pełna złych przeczuć. Za oknami szalała burza, pioruny biły w pobliskie jezioro. Jednak nie to było powodem jej przerażenia. Przyśnił się jej zmarły przed ośmiu laty ojciec Paweł, który we śnie wpędził córkę w jakieś irracjonalne poczucie winy.

 

***

 

Maria mieszkała wraz z rodziną w Człuchowie – miasteczku, które stało się jej miejscem na ziemi. Przyjechała tu w 1970 roku ze Szczecina wraz z mężem i małym synkiem; czekało na nich trzydziestoczterometrowe zakładowe mieszkanko: ot, dwa pokoiki z kiszkowatą kuchnią i łazienką. Potem, gdy na świat przychodziły dzieci, zdecydowali się wybudować własny dom.

Studwudziestometrowy, z pięknym ogrodem, spełniał oczekiwania całej rodziny: Marii, jej męża i czworga dzieci. To tu właśnie dożył ostatnich dni jej ojciec, to tu właśnie we śnie ją odwiedził.

 

***

 

– Czego chce? Coś musiało się stać! – zmartwiła się i przypomniała sobie tę historię sprzed pięciu lat.

Wtedy też „przyszedł” do niej w nocy i wówczas postanowiła pojechać na grób rodziców do Chojnic.

Kiedy wjechała na ulicę Kościerską, odruchowo spojrzała na budynek banku, w którym ojciec miał za życia swoje konto oszczędnościowe. Przypomniała sobie, że wśród dokumentów po zmarłym znajdowała się książeczka czekowa. Postanowiła po powrocie do domu ją odnaleźć i skontaktować się z bankiem, by zapytać, czy można ją zniszczyć. To, co usłyszała w banku następnego dnia, przeraziło i Marię, i jej męża!

– Musi pani zapłacić za prowadzenie konta za miniony okres i oddać kartę do bankomatu – powiedziała urzędniczka z działu obsługi klienta. – Jest pani przecież osobą upoważnioną przez właściciela konta – dodała.

O tym, że ojciec upoważnił ją do dokonywania operacji, Maria wiedziała, bo z powodu ciężkiej choroby nie mógł pod koniec życia chodzić. Ale że z tym faktem wiązać się będą jakieś komplikacje – nie miała pojęcia, tym bardziej że w dniu śmierci ojca podjęła wraz z bratem Antkiem resztę oszczędności zachowanych – jak to mawiał – na trumnę i powiadomiła bank o jego śmierci. Dobrze, że Tadeusz, mąż, wpadł na pomysł, żeby żądać informacji, kiedy ojciec tę kartę otrzymał, bo nic im nie było wiadomo, że w ogóle ją miał. Kiedy okazało się, że pobrał ją (i podpisał, że odebrał!) dwa lata po swojej śmierci, pani w banku przestraszyła się, ale i tak zażądała aktu zgonu.

Znowu trzeba było pojechać do domu po dokument i ponownie odwiedzić chojnicki bank. Tym razem urzędniczka sprawnie ich obsłużyła, jednakże Maria musiała zapłacić za prowadzenie rachunku oszczędnościowego ojca za te trzy lata, które minęły od jego śmierci.

– A co by było, gdybym się do was nie zgłosiła? – zapytała na koniec.

– Na pewno kiedyś zażądalibyśmy od pani uregulowania należnej bankowi sumy, ale z roku na rok byłaby to większa kwota, więc dobrze, że pani to teraz zapłaciła – pocieszyła Marię pani z okienka.

I w tym momencie Maria zrozumiała, że gdyby nie sen z ojcem w roli głównej, mogłaby w przyszłości mieć spore problemy!

Minęło kolejnych pięć lat, w czasie których ojciec nie przyśnił się jej ani razu. Był początek czerwca. Maria żyła już wakacjami, które miała wraz z rodziną spędzić na Riwierze Olimpijskiej. Tym razem zobaczyła go we śnie tak sugestywnie, że przestraszyła się i utwierdziła w przekonaniu, że stanie się coś złego. Nie miała jednak czasu, by odwiedzić grób ojca. Pewnej nocy rozpętała się burza, deszcz padał do rana. To właśnie wtedy powtórzył się sen.

– Pojedźmy na cmentarz, bo znowu mam jakieś złe przeczucia – prosiła rano męża.

Widok, jaki zobaczyli na cmentarzu, zmroził ich. Milczeli, oglądając podmyty grób i sporą wyrwę. Na pewno przyczyną takiego stanu rzeczy była ulewa, ale…

Kiedy kobieta opuszczała cmentarz, pomyślała, że powinna zajechać pod rodzinny dom, w którym pozostała najmłodsza z siedmiorga dzieci Bronisławy i Pawła, siostra Barbara. Przed rokiem jednak wyjechała do Niemiec, zostawiając mieszkanie pod opieką byłego męża i jego matki.

Już od jakiegoś czasu docierały do Człuchowa wieści o zadłużonym mieszkaniu, ale Maria nie przypuszczała, że mogłaby to rodzinne gniazdo stracić.

Kiedy wjechali w ulicę Dworcową, już z daleka zobaczyła pozbawione firan okna i napis: „Na sprzedaż”. Może to dziwne, ale Maria po raz pierwszy poczuła się tak, jak gdyby zabrano jej coś ważnego, coś, co stanowiło część jej życia. Dziwne, bo przecież to miejsce opuściła tak naprawdę w momencie podjęcia studiów w Szczecinie, dawno temu, jednak z kamienicą na ulicy Dworcowej związana była nie tylko wspomnieniami, ale jakąś mentalną pępowiną. Czuła, że utrata domu pozbawi ją korzeni. Nie podjęła jednak żadnego stanowczego działania, by mieszkanie po dziadkach i rodzicach nadal pozostawało w rękach Kreftów.

Była zbyt tchórzliwa, by dopytywać w spółdzielni mieszkaniowej o możliwość odzyskania rodzinnego gniazda, i zbyt dumna, aby prowadzić z najmłodszą siostrą dyskusje o zaistniałej sytuacji. Do kogo więc powinna mieć pretensje? Chyba do samej siebie!

Rodzinny dom

 

 

Kamienica została zbudowana na początku XX wieku przy jednej z najważniejszych chojnickich ulic: Dworcowej. Od frontu wyglądała bardzo okazale: dwupiętrowa, ze spadzistym dachem, małym daszkiem nad pięknie rzeźbionymi drzwiami wejściowymi i balkonami. Od strony podwórka kamienica była wyższa, parter znajdował się na wysokości pierwszego piętra, pod nim mieściła się suterena, w której początkowo mieszkał gospodarz domu. Ponadto po prawej stronie dobudowano dodatkowe pomieszczenie we wschodnim skrzydle.

W 1928 roku zamieszkali tam Jan i Wiktoria Kreftowie, dziadkowie Marii. Synowie Jana z pierwszego małżeństwa: Paweł (ojciec Marii) i Jan junior zaczęli już wtedy dorastać.

Mieszkanie znajdowało się na parterze, składało się z trzech dużych pokoi, kuchni, spiżarni i łazienki. Do największego pokoju przylegała piękna weranda, niezwykle ukwiecona latem. Każdy najemca w kamienicy miał piękny ogród, dość pokaźnych rozmiarów stryszek, piwnicę oraz możliwość korzystania z pralni, strychu do suszenia prania i podwórka.

Na każdym z trzech poziomów znajdowały się dwa mieszkania, a w suterenie mieszkała początkowo sprzątaczka, a potem sympatyczna rodzina Fryckowskich z czworgiem małych dzieci. Naprzeciw Kreftów mieszkanie na parterze najmował inżynier Władysław Wyka z żoną i córką Krystyną, a na piętrze – nauczycielka Małgorzata Sługocka z owdowiałą matką i rodzina prawnika Łangowskiego. Najwyżej mieszkała pani Emilia Lampka – urzędniczka sądowa. Ale nie pamiętano, kto zajmował lokal naprzeciwko jej mieszkania.

Najprawdopodobniej w kamienicy często zmieniali się najemcy. Zresztą w latach pięćdziesiątych XX wieku do lokali, w których mieszkały niezbyt liczne rodziny, dokwaterowywano nowych lokatorów. Dzięki takiej polityce spółdzielni mieszkaniowej zaistniała wówczas okazja do skorzystania z wolnego pokoju na drugim piętrze, do którego przeprowadzili się dziadkowie, by zwolnić nieco powierzchni życiowej dla powiększającej się rodziny syna Pawła.

W latach trzydziestych kamienica przy ulicy Dworcowej należała do dość ekskluzywnych. Mieszkali tu ludzie w miarę majętni. Stać ich było na zatrudnienie pomocy domowej i praczki, która – w zależności od pory roku – raz lub dwa razy w miesiącu królowała w pralni.

 

Dziadek Jan był kolejarzem, pełnił w tym czasie funkcję dyżurnego ruchu stacji Chojnice Północ, stacji dużej, bo granicznej między Polską a Niemcami. Stanowisko to sprawował do 1 września 1939 roku. W pamiętną noc z 31 sierpnia na 1 września tego roku miał służbę.

Około godziny czwartej otrzymał telegraficzne zawiadomienie od swojego kolegi dyżurnego ruchu ze stacji pogranicznej Wierzchowo (Firchau) o dopuszczenie do przejazdu planowanego pociągu tranzytowego do Prus Wschodnich przez Chojnice, Tczew, Malbork.

W czasie przygotowywania drogi przejazdu awizowanego pociągu Jan z przerażeniem stwierdził, że to wcale nie jest pociąg osobowy!

– Przecież to pancerny! – krzyczał, by uprzedzić kolegów.

– Co robić? – pytali jeden przez drugiego kolejarze na służbie.

Nie było czasu na namysły, powiadomili tylko Żychskiego, dyżurnego kolejnej stacji Rytel, o zaistniałym niebezpieczeństwie i ruszyli do parowozu. Szybko uruchomili maszynę i skierowali się w kierunku Rytla. W tym czasie Żychski przełożył zwrotnice na ślepy tor, by pociąg pancerny się wykoleił.

Po tym wydarzeniu ani Jan, ani nikt z załogi pełniącej dyżur w tę nieszczęsną noc na stacji Chojnice nie mógł wracać do domu. Najpierw przeleżeli cały dzień w kartoflisku, potem rozpierzchli się po lasach, w których walczyły jednostki wojska polskiego: 18. Pułk Ułanów z Grudziądza i 1. Baon Strzelców z Chojnic.

Kiedy po kilku dniach Jan ośmielił się cichaczem wrócić do mieszkania na Dworcowej, nie zastał ani żony, ani syna Jana. Musieli oni opuścić dom, ponieważ został zasiedlony przez sprowadzonego z Niemiec zawiadowcę stacji Konitz (czyli Chojnic).

Czas wojny aż do kwietnia 1945 roku, gdy mieszkanie w kamienicy opuścili stacjonujący w nim Rosjanie, dziadkowie Marii spędzili na peryferiach Chojnic zwanych Nową Ameryką, tam bowiem – po zatrudnieniu Jana na niższym stanowisku kolejowym – dostali przydział na mieszkanie.

Lata 1939–1945 to kolejna karta z życia rodziny. Najbardziej tragiczną zapisał Paweł, ojciec Marii. Dopiero kiedy był już stary i na świecie pojawiły się wnuki, snuł opowieści o tym, co przeżył.

Z pamiętnika Pawła

 

 

Paweł Kreft – zdjęcie zrobione w czasie przepustki 1 sierpnia 1939 roku.

 

A wszystko zaczęło się w marcu 1939 roku, gdy zostałem powołany do odbycia służby wojskowej w 64. pułku piechoty w Grudziądzu. Trzeciego maja 1939 roku złożyłem przysięgę wojskową.

Przodowałem wśród żołnierzy i zostałem wytypowany jako delegat 9. kompanii do uroczystego wręczenia broni oraz złożenia przysięgi na sztandar pułkowy. O godzinie dziesiątej odbyła się polowa msza św. nad Wisłą. Tam zgromadzili się wszyscy żołnierze pozostałych pułków stacjonujących w Grudziądzu: 65. pułku piechoty, 16. pułku artyleriilekkiej, 18. pułku ułanów centrumwyszkoleniakawalerii, centrumwyszkoleniażandarmerii i jednostki saperów.

Po mszy odbyła się defilada, którą odebrał dowódca 16. dywizji generał Bortnowski w otoczeniu poszczególnych dowódców pułków, m.in. dowódcy 64. pułku piechoty pułkownika Bolesława Ciechanowskiego. Maszerowaliśmy w ósemkach, wyrównani w kroku defiladowym.

Nie znosiłem marszów, bardziej interesowała mnie artyleria, więc stanąłem do raportu o przeniesienie do plutonu artylerii lekkiej. Szef kompanii, starszy sierżant Szczygieł, niechętnie ustosunkował się do mojej prośby, ostrzegając, że tej decyzji jeszcze pożałuję.

Moje umiejętności w obsłudze działa były tak duże, że wyróżniałem się spośród pozostałych kolegów tym, że moje działo zawsze było najszybciej przygotowane do odstrzału. Niecierpliwie czekałem na przydział konia, na którym miałem rozpocząć naukę jazdy konnej.

Nie zapomniałem nigdy tej chwili, gdy upatrzona przeze mnie klacz, którą już w myślach nazwałem Dana, dostała się pod moją opiekę! Cudowny przyjaciel: wierny, wyczuwający każde niebezpieczeństwo, oddany…

Nauka jazdy konnej odbywała się na piaszczystych polach tarpniowskich, a później na ujeżdżalni 18. pułku ułanów. Niezapomniana była dla mnie pierwsza lekcja jazdy galopem, a przypadła w upalny, słoneczny dzień. Rozpoczęła się od kilku jazd ćwiczebnych: wolta w prawo – wolta w lewo, wreszcie przeszliśmy w kłus, a następnie w galop.

Teoretyczne zasady jazdy konnej miałem w małym palcu. Wiedziałem, że w galopie należy przesuwać siedzeniem po siodle z tyłu do przodu, by zsynchronizować się z ruchami konia. Bardzo gorliwie chciałem się wykazać umiejętnością jazdy, ale efekt był opłakany: po półgodzinnym galopie zobaczyłem, że spod kołdry siodła wydobywa się piana zabarwiona na czerwono. Była to mieszanka końskiego potu i krwi z moich pośladków.

Po powrocie do stajni i wysuszeniu konia kołkami słomy powędrowałem do izby chorych. Tam opatrzono mnie w ten sposób, że zaklejono mi cały pośladek, zostawiając tylko otwór na odbyt. Wróciłem do plutonu ze zwolnieniem od wszelkich zajęć na siedem dni. Jedno muszę przyznać: po tej nauczce stałem się jednym z najlepszych jeźdźców plutonu.

W każdy czwartek odbywało się tzw. święto końskie, kiedy to kąpano konie w rzece Tynka, która przepływała przez teren pułku. Następnie czyszczono uprzęże i broń, odbywał się przegląd koni. Zwierzęta utrzymywano we wzorowej czystości i higienicznych warunkach, a największym przestępstwem było kopnięcie konia ostrogą w podbrzusze, szczególnie w czasie czyszczenia.

Pobudka następowała o piątej rano, potem modlitwa i odśpiewanie pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”. Dopiero wtedy odbywała się piętnastominutowa gimnastyka, a po niej czyszczenie koni. Po każdym czyszczeniu musiało pozostać trzydzieści sześć odcisków zgrzebła na posadzce stajni – jako dowód prawidłowego i sumiennego zabiegu.

Każdej niedzieli lub w święto żołnierz mógł prosić o przepustkę do miasta.

Ja