# Sława - Karolina Korwin Piotrowska - ebook + książka

Opis

Opowieść o tym, czym była kiedyś i czym jest dziś jedna z największych fantazji ludzkości, magiczna, pożądana przez wszystkich SŁAWA. Historia gwiazd, ikon, mediów, środków i narzędzi do osiągnięcia owej sławy. Nieśmiertelności. Wiecznej miłości fanów. Realnego wpływu na świat − na to jak wyglądamy, co jemy i jak myślimy…

Co mają ze sobą wspólnego królowa Wiktoria, Jackie Kennedy, księżna Diana i blogerki modowe? Czy retusz wyglądu i wizerunku to wynalazek współczesności? Czy skandal, zbrodnia mogą inspirować albo budować karierę? Czy celebryta to tylko obwoźny sklepik, nośnik reklam − czy może też sprzedawca ważnych idei? Jak polski show-biznes odnajduje się na światowej arenie? I czy słowo „celebryta” to obelga?
Czeka nas szczera, oparta na faktach i ponad 20-letnim doświadczeniu autorki klasyfikacja medialnych bohaterów, podsumowanie zysków i strat. Dowiemy się, kto rokuje na przyszłość, komu odbiło, a komu na pewno nic nie zaszkodzi… Albo nic nie pomoże.
Przede wszystkim będzie chwila na refleksję − co jest ważne w dzisiejszym świecie, który buduje każdy z nas, mając konto w mediach społecznościowych, jakie mamy ambicje i co zrobić, by nie dać się ogłupić. Bez względu na liczbę lajków i followersów.

Karolina Korwin Piotrowska − dziennikarka, felietonistka i pisarka. Autorka książek „Bomba, czyli alfabet polskiego szołbiznesu”, „Ćwiartka raz” i „Krótka książka o miłości”. Z wykształcenia historyk sztuki, z zamiłowania promotorka popkultury, badaczka show-biznesu, znawczyni filmu i miłośniczka psów. Prowadziła programy o filmie w radiu i telewizji, m.in. kultowe w latach ‘90. „Filmidło” w TVP1; kierowała promocją medialno-marketingową filmów „Ogniem i mieczem” i „Quo Vadis” na targach filmowych w Cannes; pracowała w biurze prasowym filmu Pianista Romana Polańskiego, a także w pismach „Pani”, „Marie Claire” i „Sukces”; budowała od podstaw portale Plejada i TVN. Od 10 lat z sukcesem prowadzi w TVN Style program „Magiel towarzyski”, pisze felietony i jest komentatorem TVN24 BiS. Wykładała dziennikarstwo na SWPS. Prowadzi wykłady i treningi medialne oraz z prezentacji. W 2015 roku znalazła się na liście najbardziej wpływowych celebrytów tygodnika „Wprost” oraz zajęła 5 lokatę na liście 10 najbardziej wpływowych i opiniotwórczych polskich dziennikarek według „Gazety Wyborczej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (43 oceny)
8
16
10
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
thekonstancja
(edytowany)

Z braku laku…

Zaczyna się ciekawie, potem coraz bardziej nudno...
10

Popularność




Copyright © Karolina Korwin Piotrowska, 2017

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie okładkowe

Tatiana Jachyra

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

Źródła zdjęć do kolaży:

Biblioteka Kongresu, domena publiczna, archiwum autorki wg bibliografii, Facebook (profile publiczne), zdjęcia okładek magazynów: SundayMirror, ParisMatch, Vouge, Time, Rolling Stone, Viva, Photoplay, Motion Picture Story, Newsweek, Fotografie, Be Active, Vanity Fair, Escuir, Bazaar, Men’s Health, Shape, Halsman, Life, Look, Exklusiv, Zwierciadło, Pani, Logo, Gala, Glamour, Twój Styl, Wysokie Obcasy Extra, Elle, Wysokie Obcasy, Uroda, Air Go, Flesz, ElleMan, Woman Health, cytaty z Internetu.

W publikacji wykorzystano materiały zdjęciowe w granicach prawnie dozwolonego użytku zgodnie z art. 29 ust. 1 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.

ISBN 978-83-8097-303-9

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

WSTĘP

„Rozprasza. To kurwa, dziwka, pożeracz czasu. Mnie się udało, bo jestem sławny w Europie, a tutaj nieznany. Jestem jednym z największych szczęściarzy w okolicy. Fartowny ze mnie gość. Kiedy ludzie stają się sławni, robią się z nich fiuty. Stają się nieludzcy i tracą swoje człowieczeństwo, a często, będąc sławnymi, tracą przy okazji i talent: swoją siłę napędową, swoją oryginalność. Tracą wszystko poza pieniędzmi i swoją sławą. Sława jest naprawdę koszmarna. Jest miarką na skali wspólnego mianownika, umysłów pracujących na obniżonych obrotach. Jest bezwartościowa. Dobrana widownia jest dużo lepsza”.

Charles Bukowski

„Sława to dziwka, człowieku”.

Brad Pitt

„Sława musi być rzadka i tylko nielicznym dana. Dlatego też nieuchronne jest, że z tych, co o sławie marzą, tylko znikoma cząstka cel osiągnie, a ogromna większość będzie rozczarowana. Można by wprawdzie powiedzieć, że jest wiele dóbr, których zdobycie jest bardzo mało prawdopodobne, o które jednak ludzie się ubiegają, i z tego, że te dobra są mało prawdopodobne, nie wynika jeszcze, by staranie się o nie było niegodziwe. Miliony ludzi grają na loterii, chociaż wiedzą, że szanse wygranej są nikłe”.

Leszek Kołakowski

700 milionów.

Tyle wyników wyskakuje w Google po wpisaniu w wyszukiwarkę słowa „celebrity”. Kiedy wpiszemy „fame”, czyli „sława”, wyskakuje prawie 300 milionów wyników. A kiedy wpiszemy słowo „drugs”, czyli narkotyki, mamy „tylko” ponad 380 milionów. Tak, to celebrytyzm wydaje się − przynajmniej sądząc po statystykach Google − największym i najbardziej demokratycznym światowym narkotykiem. Obsesja sławy, ludzi znanych, popularnych − to jedno z najważniejszych zjawisk współczesności. Na świecie mieszka dzisiaj ponad 7 miliardów ludzi. Jak myślicie, czy ktoś z nich nie zna słowa „celebryta”, „gwiazda”, nie interesuje go słowo „sława”? Idę o zakład, że może z wyjątkiem odciętych od cywilizacji plemion z dżungli każdy wpadł, choćby mimowolnie, w sidła największej obsesji ludzkości. W sidła sławy.

Kiedy to się zaczęło? W tej książce spróbuję udowodnić, że zainteresowanie ludźmi bardziej znanymi od nas, bogatszymi, bardziej wpływowymi, lepiej wykształconymi, biegającymi szybciej na setkę, a czasem znacznie ładniejszymi, lepiej ubranymi i ładniej układającymi słowa w logiczne i porywające swym pięknem zdania było z nami od zawsze. Tylko że kiedyś, choć trudno to sobie wyobrazić, nie mieli oni kont na insta, nie pisali statusów na fejsbuniu, a my nie mogliśmy wzdychać do nich, patrząc w ekran tabletu czy telewizora, pisząc jednocześnie komcie na Twitterze i robiąc sobie selfie ze zdjęciem idola. Najlepiej na koszulce albo na tapecie laptopa. Zmieniły się czasy i narzędzia zarówno do kreowania idola, jak i jego podziwiania. Ale pragnienie sławy bezpośrednio bądź poprzez naszego delegata, czyli celebrytę, artystę, ikonę, było w nas zawsze. W realizowaniu naszych pragnień na pewno pomogło wynalezienie fotografii, ten magiczny moment, w którym dostaliśmy do ręki swój wizerunek, który można było powielić, zmienić, sprzedać i użyć do różnych celów. To była rewolucja. Moment, który zdefiniował współczesne nam czasy.

Bo zawsze lubiliśmy gapić się na siebie, moi drodzy. Od momentu wynalezienia fotografii kochaliśmy robić sobie zdjęcia i zbierać do albumów zdjęcia ludzi znanych. W sidła robienia sobie tysięcy zdjęć wpadali już w XIX wieku królowie i carowie. Skandale medialne i ustawki to wcale nie wynalazek ostatnich lat, jak gwiazdy noszone przez wielbicieli na rękach. Ataki na prywatność ludzi znanych to nie kwestia dostępności do smartfonów. Podobnie jak fascynacja odchodzeniem znanych i lubianych. Jak obsesja seksu i ochrony prywatności albo jej umiejętnego sprzedawania. To wszystko już było. Opowiem Wam o tym. To wspaniała historia naszego wielkiego, pięknego romansu z idolem, który kocha za nas, całuje za nas, śpiewa i umiera za nas, jest od nas odważniejszy, ładniejszy, ma więcej szczęścia – idolem, którego sami wynieśliśmy na piedestał.

Dzisiaj − w czasach upadku autorytetów, triumfu półprawd i plotki podniesionej do rangi newsa − ludzie znani są często jedyną nadzieją na to, by poruszyć innych, podkręcić ich do działania i do kreatywnego myślenia, a nie tylko do kupienia butów danej firmy. Dlatego dwa razy zastanówmy się, zanim zaczniemy utyskiwać na to, że show-biznes nie ma sensu. Ma, coraz większy, tylko musimy się z tym zgodzić i nauczyć się oddzielać ziarno od plew, uzurpatorów i sprzedawców usług i towarów od autentycznych i wartościowych ikon i gwiazd. Ta książka powinna w tym pomóc.

To będzie opowieść o świecie, o historii, o wielkich wynalazkach, ale też o naszym, polskim celebrycko-szołbizowym podwórku. Jakże zabawnym i zróżnicowanym. Tworzonym jednocześnie przez historię i politykę, nękanym przez ludzkie kompleksy, niekompetencję, chore ambicje, ale i napędzanym przez fenomenalną kreatywność, odwagę, talent oraz ironię, prześladowanym przez nieustanny brak kasy, wszechobecne układy, zawiść, głupotę i jarmarczną tandetę.

Ta książka ma być ciekawą historią, świetną zabawą, trochę leksykonem i nauką. Mam nadzieję, że Was nie zawiodę. Wielu, uprzedzam, ta książka zaboli i wkurzy, nie mam co do tego żadnych złudzeń. Nie umawiałam się jednak z nikim na prowadzenie celebryckiego PR, ochronki dla ludzi z okładek, kółka różańcowego dla celebrytów czy gwiazdorskiego psychoterapeutycznego spa. Spędziłam wiele lat, obserwując to, co się dzieje na światowym, ale i na naszym celebryckim podwórku, w realu i w internecie, od lat robiłam screeny, zbierałam linki i prasowe wycinki, sprawdziłam wiele danych, twardych liczb i w końcu przyszedł czas na weryfikację tego, kto jest kim. Z nikim nie będę się obcyndalać, czy to w ramach politycznej poprawności, konformizmu, strachu, czy obawy, że ktoś mnie pobije, po raz kolejny zwyzywa od najgorszych w internecie albo podważy moje prawo do życia i nazywania siebie dziennikarzem. Cóż, może powinnam to mieć wliczone w koszty uprawiania mojego zawodu. Mam jednak luz, bo jestem spoza towarzysko-medialnych układów i układzików i kompletnie nie zależy mi na celebryckich przyjaźniach. Zależy mi wyłącznie na wartościowych ludziach, a nie na aktorach, piosenkarzach, sportowcach, dziennikarzach czy innych znanych oraz lubianych.

Nie zarabiam na bankietach czy ściankach. Obserwuję. Zapamiętuję. Robię notatki. I świetnie się bawię. Chociaż muszę przyznać, że śledząc na potrzeby tej książki wiele profili polskich gwiazd w sieci, wielokrotnie odwiedzałam samo dno mentalnego piekła… Tak, piekło jest teraz w sieci.

Ale potem, kiedy już wszystko obejrzę, przeczytam i sprawdzę zeszyty pełne notatek, zakładam na uszy słuchawki, włączam na full ulubione płyty, robię zbyt mocną kawę, siadam i piszę książkę. Taką jak ta.

Dziękuję wszystkim tym, którzy mi pomagali, bym wchodząc w ten cekiniarsko-jarmarczny świat szołbizu, nie zwariowała w nim, pozostała sobą i nie dała się porwać tandecie i układzikom. Tym wszystkim, którzy we mnie wierzyli, mówili mi rzeczy mądre i inspirujące, bardzo dziękuję. Ta książka jest też dla Was.

Niektórzy z Was znajdą się w niej. Wiecie, że jestem szczera. Zawsze. I biorę wszystko na klatę. To na pewno zamknięcie i podsumowanie pewnego ważnego rozdziału w moim życiu.

Było pięknie. Czas na więcej.

#POCZĄTEK

„Staraj się pokazać to, czego bez ciebie nikt by nie zobaczył”.

Robert Bresson

„Niektórzy mówią, że kamera nigdy nie kłamie.

A ja mówię: oczywiście, że kłamie.

I właśnie po to jest!

W teatrze to niemożliwe.

Nie można wyjść na scenę i udawać dobrego aktora.

Każdy idiota zobaczy to w ciągu pięciu sekund.

A kino bardzo często robi z nas idiotów.

Po to właśnie istnieje”.

John Malkovich

„Sztuka niczego nie ocala, nie zapewnia nieśmiertelności.

Są w kinie arcydzieła Bergmana czy Truffauta,

które ogląda się dziś i pewnie oglądać będzie za 50 lat,

ale oglądają je nie umarli, tylko żyjący”.

Woody Allen

Kim są celebryci?

Bajką? Mitem? Marzeniem? Fantomem? Co decyduje o tym, że ich słowa, to, co robią, co myślą, jak wyglądają i co mają na sobie, nagle staje się ważne, potrzebne i jest tematem dnia? Co trzeba mieć, by osiągnąć − zabrzmi to patetycznie – nieśmiertelność, i to w czasach, kiedy news żyje dobę, maksimum dwie, i trudno jest skupić czyjąkolwiek uwagę na dłużej. Wielu jednak się to udaje. Wielu staje się nieśmiertelnymi. Ikonami. Wzorami do naśladowania. Inni odchodzą w niebyt po zaledwie jednym sezonie. Dlaczego?

Cofnijmy się o ponad dwieście lat. Sporo, prawda? Warto jednak odbyć tę podróż w czasie. To wtedy rodzi się sztuka, która na zawsze zmieni nasz świat, nasze postrzeganie go i siebie w nim − pomoże w zrozumieniu fenomenu, o którym jest ta książka. Fenomenu sławy, która działa jak narkotyk, przyciąga jak magnes i bywa, że zmienia świat. Owa sztuka da nam i dzisiejszym celebrytom do ręki broń o niezwykłej sile rażenia, ogromnym oddziaływaniu na wszystko, co nas otacza. Da nam do ręki nasz zdemokratyzowany, dostępny zawsze i wszędzie wizerunek. Wizerunek, który może podlegać modyfikacji, deformacji czy sprzedaży, może się stać czynnikiem w budowaniu emocji, w tworzeniu trendów i w wywieraniu wpływu na innych. Może być nośnikiem idei czy wartości, ale i genialnie pompować nasze żądne miłości i akceptacji ego. Fotografia. Pokochamy ją od razu, od pierwszej chwili, gdy tylko zobaczyliśmy utrwalony na zawsze obraz, który jeszcze można było zwielokrotnić, zmodyfikować, zrobić z nim niemal wszystko. Magia.

To była wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Trwa ona do dzisiaj.

Co trzeba było zrobić do tego czasu, by mieć na ścianie swój − lepszy albo gorszy − portret? Swój wizerunek, na który można się było gapić do woli? Bardzo to było niedemokratyczne, dostępne dla nielicznych, lepiej urodzonych, bardziej zamożnych, ustosunkowanych niż inni, trzeba było bowiem, za pieniądze, i to często niemałe, wynająć kogoś, kto umiał − lepiej lub gorzej − odtworzyć naszą twarz, nasze ciało na płótnie albo kawałku papieru. Nie tylko nas, ale i atrybuty naszej władzy, naszego statusu społecznego. Portret bowiem wysyłał w świat niesłychanie ważny komunikat: Oto ja, mój status społeczny, moje dziedzictwo, osiągnięcia i talenty, moja rodzina i Bóg, w jakiego wierzę, moje otoczenie, moje stanowisko i stan posiadania. Brzmi znajomo? A może z daleka pachnie dzisiejszymi sesjami znanych i lubianych, które oglądamy w gazetach, naszymi niby spontanicznymi fotkami inscenizowanymi dla siebie i świata i zamieszczanymi na insta? A jakże! Jednak zasięg oddziaływania takiego portretu był bardzo ograniczony. Kto mógł go podziwiać? Znajomi, rodzina, niektórzy uprzywilejowani poddani. Jego oddziaływanie i wpływ na innych nie były zbyt duże, nawet kiedy pojawił się druk, długo w gazetach nie było zdjęć, czasem jedynie rysunki, karykatury czy ryciny, a te nie oddawały dokładnie tego, kto i jak wyglądał. Wizerunek był bardziej prywatny niż publiczny. Do czasu…

Posiadanie własnego portretu wymagało pieniędzy na wynajęcie artysty albo własnych, choćby minimalnych zdolności, by ów portret naszkicować. Obie te rzeczy − talent i pieniądze − los dawkuje bardzo niedemokratycznie. Do tego, aby mieć taki wizerunek na własność, trzeba było swoje odsiedzieć. Pozowanie do portretu to było zajęcie dla prawdziwych twardzieli. Nie tylko zajmowało czas, ale wymagało nie lada cierpliwości, wytrzymałości, także fizycznej, i mocnych pleców. Spróbujcie wysiedzieć minutę bez najmniejszego ruchu, zupełnie nieruchomo. Trudne, prawda? A teraz wyobraźcie sobie tych twardzieli, którzy musieli robić to godzinami. Pozowanie to był wysiłek rozłożony na tygodnie, a bywało, że i długie, męczące miesiące. Owszem, w przypadku królów − jak wiadomo, osób wielce zajętych i nieprzystępnych – wystarczyło malarzowi naszkicować samą postać i twarz, a ubranie − suknie lub zbroję − zwykle ciężkie i niewygodne, ustawiano na manekin, na żywego dublera modela o podobnej sylwetce albo na specjalnym stelażu, by model się nie męczył i w szatach drogocennych nie zagrzał za bardzo. Ale i tak zajmowało to dużo czasu. Za dużo.

Co prawda do wykonania pierwszego zdjęcia, według różnych źródeł, potrzebowano około 7−8 godzin na samą tylko ekspozycję, ale początki bywają trudne, potem było już na szczęście tylko szybciej.

Pierwsza zachowana fotografia to zwykły widok z okna w Le Gras z 1826 roku. Została wykonana przez legendarnego Josepha Nicéphore’a Niépce’a. To widok z domu rodzinnego fotografa, który wtedy nie wiedział jeszcze, że jest fotografem i zaczyna jedną z największych i najbardziej fascynujących przygód w dziejach ludzkości. Jest zamazana, raczej nieostra, ale to pierwszy zachowany obraz w nowej technice. Tak zaczęła się epoka, która trwa do dzisiaj. Epoka zatrzymywania czasu i obrazu w kadrze. Na zawsze.

Następcą Niépce’a był niejaki Louis Jacques Daguerre. Nieco zapomniane, ale arcyważne dla naszej opowieści słowo „dagerotyp” zawdzięczamy właśnie jemu. Każdy, kto ma konto na Instagramie, z lubością zamieszcza tam zdjęcia i nie wyobraża sobie dnia bez zrobienia selfie, powinien mieć w swej życzliwej pamięci owego eleganckiego, zawsze pod modnym wąsem, francuskiego malarza, scenografa i jak czas pokazał, wielce odważnego człowieka. Dagerotyp to obraz, który po naświetleniu wywoływany był w oparach rtęci; samo zdjęcie charakteryzowało się wysoką rozdzielczością oraz bogactwem szczegółów – po prostu realizmem. Trzeba było jednak uważać, dagerotyp był bowiem bardzo wrażliwy na dotyk, dlatego też pierwsze fotografie umieszczano w specjalnych etui, by podczas oglądania zdjęć nie zostawiać śladów brudnych palców.

Na początku nie fotografowano ludzi − czas naświetlania obiektu był zbyt długi. Ale już w latach 40. XIX wieku opanowano i to. Lepsze światło, jeszcze lepsza ekspozycja, krótszy czas pozowania i możliwość zrobienia wielu odbitek jednego zdjęcia. Bardzo szybko doszliśmy bowiem do wniosku, że widoczki są, owszem, bardzo miłe, podobnie jak martwe natury, których powstawała wówczas cała masa, ale wyzwaniem dla twórcy zdjęcia będzie dopiero realistyczne pokazanie człowieka – jego twarzy, ciała i takie oświetlenie go, by wyglądał najlepiej, by wydobyć głębię spojrzenia modela, fakturę materiału na jego ubraniu czy nierówności skóry albo jedwabisty blask włosów…

Pierwszym portretem kobiecym zrobionym w nowej technice był dagerotyp przedstawiający niejaką Dorothy Cathe­rine Draper, który powstał w 1840 roku. Jego autorem był John Draper. Modelka na zdjęciu siedzi sztywno, patrzy wprost na widza, jest w czepku i jasnej sukni z koronkowym kołnierzem. Na samym zdjęciu nie widać, że twarz okoloną pod czepkiem drobnymi kwiatkami ma pokrytą mąką, aby ją wygładzić, zniwelować błyszczenie i wydobyć linię policzków, żuchwy oraz spojrzenie skupiające uwagę. Już wtedy dbano o to, by model na zdjęciu wyglądał dobrze, by był podobny do siebie. Kobieta ta nie wiedziała jeszcze, że siedząc cierpliwie przed obiektywem, przechodzi do historii i staje się ni mniej, ni więcej jak celebrytką, sławną po dziś dzień. Może pierwszą sfotografowaną w historii. Tak zaczyna się epoka, która wciąż trwa − epoka wizerunku, który jest dostępny, demokratyczny i wpływa na nasze życie. Wizerunku, który działa na nas jak narkotyk.

#Dagerotyp

178 lat temu, 7 stycznia 1839 roku, dagerotyp jako wynalazek został zgłoszony w biuletynie Francuskiej Akademii Nauk. Latem tego roku odbywa się pierwszy publiczny pokaz nowego wynalazku, który gromadzi prawdziwe tłumy oniemiałych z zachwytu widzów. Bardzo szybko, szczególnie w krajach, w których jest spora grupa klasy średniej, dagerotypia staje się arcymodna. Wszystkie wielkie stolice Europy i świata mają swoje zakłady fotograficzne. Pojawia się zupełnie nowy fach − jak stwierdzają niektórzy, w tym słynny poeta Charles Baudelaire, idealny do tego, by mogli się w nim wyżyć nieudani malarze…

Powstaje globalne zjawisko demokratyzacji wizerunku. Od tego momentu każdy, kto może wysupłać trochę grosza (choć fotografia szybko przestaje być zabawką dla ludzi zamożniejszych, błyskawicznie dociera pod strzechy) i ma wolne kilka-, kilkanaście minut, może mieć swoje zdjęcie, nawet w kilku egzemplarzach. Ktoś, kto chciał utrwalić swój wizerunek na długo przed wprowadzeniem smartfonów, szedł do zakładu, gdzie sadzano go na specjalnym krześle, które wyglądało jak połączenie krzesła tortur z fotelem ginekologicznym − miało specjalne podpórki unieruchamiające ręce, dłonie i głowę, by w żadną stronę nie opadała − i po kilkunastu minutach sztywnego siedzenia było po wszystkim. Na zdjęciu ładnie, choć dość sztywno upozowany, w najlepszym ubraniu, ufryzowany i obwieszony, jeśli trzeba, atrybutami bogactwa czy splendoru, z mądrą, choć czasem znudzoną miną, człowiek staje się lepszą wersją samego siebie − na co dzień nie wygląda tak jak na fotografii. Od razu bowiem pojawiło się coś takiego jak retusz. Wtedy nie dokonywano go za pomocą Photoshopa.

#TAK_wyglądam?

Zastanawiam się, co czuł człowiek, zwykły przedstawiciel klasy średniej, który w połowie XIX wieku postanowił zrobić sobie zdjęcie. Była to przecież jedna z najpopularniejszych i najmodniejszych rozrywek owych czasów, dokładnie tak jak dzisiaj. Dla nas to już codzienność − każdy ma w telefonie aparat i ulubionym zajęciem wielu z nas jest robienie sobie fotek. To nasz codzienny rytuał, coś zwyczajnego i normalnego jak mycie zębów przed snem czy mówienie sobie „Dzień dobry”. Ale w tamtych czasach dla kogoś, kto dał się sfotografować po raz pierwszy w życiu, musiał to być ogromny szok poznawczy, estetyczny i emocjonalny. Wyobrażacie to sobie? Ktoś, kto dotąd widział siebie jedynie w lustrze, nagle miał swój wizerunek w ręku. Gapił się, pewnie kompletnie zdumiony, na swoją twarz, włosy, ciało i ubranie − na siebie wielkości zaledwie pocztówki. To musiał być wstrząs. I okazywało się, że oprócz ciekawości wielkich emocji, jakie ten fakt wywoływał, był z niego głównie niezadowolony. Dlaczego? To proste. Zdjęcia porażały nadmiernym realizmem. To TAK wyglądam? Naprawdę? To, co można było zamarkować, nie zauważyć podczas tworzenia obrazu czy rysunku, wygładzić, zmienić, na fotografii było boleśnie widoczne. Naprawdę boleśnie. Niezadowolenie z własnego wyglądu, wbrew pozorom, nie jest wynalazkiem XXI wieku − było z nami zawsze. Ale do momentu wynalezienia fotografii i jej upowszechnienia fakt, że ktoś wygląda głupio, źle czy grubo na zdjęciach, aż tak nie bolał. Bo nie było zdjęć. Bo nie było tak realistycznych, czasem brutalnych obrazów. Bo nasze ciało, twarz, wyraz oczu należały do nas i nie podlegały niczyjej ocenie. I jeśli pan Kowalski musiał spuścić na swą fizyczność zasłonę smutnego milczenia i dobrodusznej akceptacji, to ktoś bardziej wpływowy mógł zmienić to, co zatrzymała w kadrze fotografia. Retuszując rzeczywistość. Umiejętnie oświetlając zdjęcie. Używając innej perspektywy. Powiedzmy wprost: manipulując obrazem. Po to, by pozbyć się kompleksów, by zmienić bieg historii − albo dla dobra państwa…

Czy tego typu manipulacja istniała wcześniej w sztuce? Musiałabym napisać oddzielną książkę, jeśli chciałabym to opisać, wystarczy jednak, że podam kilka przykładów. Dość znamiennych.

#Z_chudeusza_król

W XVII wieku, dokładnie w roku 1632, do Anglii przyjeżdża znany flamandzki malarz, uczeń wielkiego Rubensa, Anthony van Dyck. Znany jest z tego, że kocha wystawne życie, piękne kobiety, doskonałe i drogie ubrania − mówiąc wprost: za odpowiednie pieniądze z niemal każdej potwory zrobi bohatera albo piękność. Swoją niesamowitą technikę i legendarną malarską biegłość ćwiczył na dworach arystokracji Europy i w pałacach bogatych bankierów, którzy masowo zamawiali u niego swoje portrety. Zawsze są na nich dostojni, wzbudzają respekt, kobiety zaś są piękne, zmysłowe, doskonale ubrane i zwykle patrzą mądrze. Same portrety zaś powalają doskonałą, przemyślaną kompozycją, kolorystyką i idealnymi proporcjami oraz użyciem atrybutów władzy, pieniędzy czy wpływów. Ówczesny portret to komunikat − o stanie konta, o pochodzeniu, o przodkach. Van Dyck potrafił to doskonale: namalować piękny obraz, wysłać nim w świat komunikat i stworzyć coś niemal z niczego. Radzę obejrzeć jego dzieła, najlepiej na żywo, są we wszystkich liczących się muzeach w Europie i na świecie. Patrzenie na te sporych rozmiarów portrety najważniejszych ludzi ówczesnych czasów to prawdziwa artystyczna rozkosz, coś jak oglądanie magazynu typu „People” rodem z XVII wieku. Takie „Vanity Fair” albo „Viva”, tylko w innej epoce.

Ów malarz trafia w końcu na dwór angielskiego króla, który z pasją kolekcjonuje sztukę i doskonale zna obrazy van Dycka, ówczesnej wielkiej sławy w swoim fachu, namalowane w Europie, głównie we Włoszech. Są wspaniałe, eleganckie i potrafią pokazać na płótnie siłę i osobowość modela. A czego model w sobie nie ma, malarz sprytnie zasugeruje, bo od czego ma talent?

Król Anglii, Karol I Stuart, nie jest wielkiej urody, jest bardzo delikatny, dość niski i chudy, w dodatku od dziecka bardzo słabego zdrowia. Na pewno nie ma silnej, męskiej postury. Ma za to piękne włosy, oczy i dłonie. Ma też żonę, import z pięknej i katolickiej Francji, która niestety nie jest olśniewającą pięknością, delikatnie mówiąc. Kronikarze piszą o niej, że ma zbyt długie ręce, krzywe ramiona, wystające i krzywe zęby, ale ładne oczy, prosty nos, piękną skórę i swoisty wdzięk. Para na szczęście pała do siebie autentycznym i silnym uczuciem, co w czasach aranżowanych małżeństw jest rzadkością, a temperatura erotyczna tego związku jest naprawdę wysoka. To oraz gromadka ślicznych królewskich dzieci bardzo pomoże w kreowaniu wizerunku zgranej pary małżonków.

Król Anglii desperacko potrzebuje kogoś, kto przy jego braku fizycznych atrybutów doda mu splendoru jako władcy. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że potrzebował speca od wizerunku. Wtedy był to tak zwany o malarz nadworny. Z pary monarchów, ale przede wszystkim z samego króla van Dyck ma wykreować na płótnie mężczyznę wielkiego i silnego, wzbudzającego respekt u poddanych, którego władza pochodzi prosto od Boga, w co sam Karol I żarliwie wierzył. I zadanie to malarz wykonuje.

Król Anglii uwieczniony na portretach jest silnym, mocarnym monarchą, ubranym w lśniącą zbroję albo aksamitny oraz obszerny płaszcz, który w fałdach mięsistej i drogiej tkaniny ukrywa ewentualne niedoskonałości niezbyt imponującej postury. Król jest pokazany na pędzącym koniu i z rozwianymi włosami, na polowaniu, w zbliżeniu albo na tronie − zawsze doskonale upozowany, o idealnych proporcjach, patrzy w oczy poddanych mądrze, ale i butnie, dumnie, to władca silny i świadomy swej historycznej roli, namaszczony przez Najwyższego, więc na tronie nie znalazł się przypadkiem. Ale to też żywy człowiek − jego twarz wyraża emocje, jest typowym angielskim dżentelmenem w ważnej roli nadanej mu przez historię.

Żona króla Karola na płótnach van Dycka jest delikatna, zwykle ubrana w błękitnosrebrne suknie, dopasowane do jej subtelnej karnacji. To kobieta elegancka, o poetyckim spojrzeniu, upozowana na tle antycznej kolumny albo bogatej, suto marszczonej tkaniny, w kolorze doskonale współgrającym z całością. Nie ma śladu po jej krzywych zębach, długich rękach czy innych niedoskonałościach. Ma być wzbudzającą respekt królową, a nie praczką. Ma wzbudzać szacunek, podobać się − i to dokładnie robi.

Dzieci monarszej pary są fenomenalnie ustawione na słynnym zbiorowym portrecie, gdzie dopasowano kolorystycznie ich ubranka i ozdoby we włosach, całość ograniczając do dwóch kolorów: srebra i królewskiej czerwieni. O prestiżu książątek niech świadczy wielki pies siedzący w centrum kompozycji, na którym dumny następca tronu, późniejszy Karol II, z dumą opiera dziecięce ramię. Pies − jako symbol władzy, jako element ocieplania wizerunku, nieodłączny atrybut dobrze i bogato urodzonych − pojawia się na portretach od zawsze. Od czasów van Dycka stanie się elementem niemal obowiązkowym. Tak, już wtedy doskonale wiedziano, że pies ociepla wizerunek i dodaje splendoru, siły oraz mówi o dobrym pochodzeniu modela na płótnie. Ładne pieski i przytuleni do nich właściciele nie są wynalazkiem Instagrama czy Facebooka, jak mogłoby się wydawać współczesnym lajkującym.

Czy to, co zrobił van Dyck, kreując na nowo wizerunek silnego króla wbrew temu, co widział w realu, można nazwać manipulacją? Tak. Chociaż należy raczej powiedzieć, że malarz zachował się jak dobry PR-owiec, jak współczesny, kreatywny i pracujący z wyczuciem artysta fotograf mający komputer z dobrym programem graficznym do obróbki zdjęć. W swojej pracowni stworzył idealny wizerunek najsłynniejszego i najbardziej wpływowego celebryty w ówczesnej Anglii − wykreował go od podstaw, pod dyktando samego władcy i jego stanowiska. I to ten wizerunek wpłynął na późniejsze – aż do dzisiejszych – losy portretowania całej angielskiej arystokracji. Bo to się podobało, to było miłe dla oka, robiło wrażenie na współczesnych.

I robi je do dziś − spójrzcie choćby na zdjęcia rodziny Windsorów, na ich kolorystykę, na to, jak ustawieni są modele na oficjalnych fotografiach. Jeden rzut oka wystarczy, by wiedzieć, że to ludzie z kraju wiecznej mgły i wilgoci, z kraju, którego przyroda nie ma zbyt wielu ostrych barw, kolory są złamane, brudne, głębokie, a wszystko jest jakby za mgłą, która nadaje portretom niesamowity nastrój. Można powiedzieć: Dobra robota, panie van Dyck. I aż strach pomyśleć, że król za usługi malarza płacił niechętnie i nieterminowo. Trochę jak niektórzy współcześni celebryci, uważający, że pewne usługi po prostu im się należą.

To był przykład na plus. Tych na minus − retuszów, poprawek, które się nie udały i wzbudzały szok − jest wiele. Mój ulubiony? Proszę bardzo.

Cofnijmy się jeszcze bardziej. Rok 1539. Jesteśmy świadkami jednej z największych współczesnych afer związanych z nieumiejętną obsługą malarskiego Photoshopa.

#Flamandzka_kobyła

Anglia. Król Henryk VIII szuka nowej żony. Ma 48 lat, nie widać już u niego śladów legendarnej na całą Europę urody z buńczucznej młodości; jest chorobliwie otyły, z trudem chodzi, na dodatek ma ropiejący i ohydnie śmierdzący wrzód na nodze. Ale władcą jest potężnym i desperacko szuka żony numer cztery. Piękny może już nie jest, ale nadal jest wpływowy, więc kandydatek jest sporo. Posada królowej Ang­lii, choć związana z ryzykiem nagłej śmierci przez ścięcie głowy katowskim toporem, nadal jest pociągająca.

Za radą zaufanego doradcy króla, Thomasa Cromwella, portret pretendentki maluje Hans Holbein, artysta wybitny, czołowy malarz portrecista tamtych czasów. Malował on szybko, szczególnie portrety na zamówienie, oraz „ładnie”. A jak ładnie, przekona się o tym na własnej skórze sam Henryk VIII.

Kandydatką na nową królową jest Anna z Kleve, wówczas 24-letnia, więc na owe czasy mocno już posunięta w latach, księżniczka niemiecka. Na portrecie pędzla Holbeina widzimy młodą, przyjemną dla oka blondynkę, o klasycznej, łagodnej twarzy, ubraną w bogatą suknię, która świadczy o jej wysokim arystokratycznym pochodzeniu i, jak byśmy to dziś ujęli − smakowitym stanie konta. Żona idealna dla wyrafinowanego władcy z bogatą erotyczną przeszłością. Henryk, żywo zainteresowany wizerunkiem kobiety uwiecznionej na obrazie, wyraża chęć, by szybko ją poślubić.

Jesienią 1539 roku Anna, nie bez komplikacji drogowych, przybywa do Anglii, a zniecierpliwiony król wyjeżdża jej na spotkanie. I tu trzeba żałować, że wtedy nikt nie zrobił mu zdjęcia lub nie sfilmował tego, co się zdarzyło. Współcześni opisywali tę sytuację dość barwnie i była ona źródłem wielu miejskich legend oraz plotek. Podobno Henryk, spodziewając się urodziwej i subtelnej księżniczki z pięknego portretu Holbeina, na widok Anny w realu nie mógł opanować zdziwienia, pomieszanego z nieukrywanym obrzydzeniem. Mówiono, że nazwał ją flamandzką kobyłą. Okazało się też, że Anna ma na twarzy, dziwnym trafem nieujawnione przez malarza, ślady po ospie. Czyżby zbyt duży retusz? Na dodatek kobieta była wysoka i potężna – nijak nie miała się do wizerunku pokazanego na portrecie. To na milę pachnie XX-wieczną obróbką. Do tego nie była wykształcona, a Henryk bardzo lubił wykształcone kobiety, i nie mówiła po angielsku. Jak na wymagania króla była zbyt potulna i cicha. Małżeństwo nie zostało skonsumowane, monarcha bowiem, prawdopodobnie cierpiący już wtedy na impotencję z powodu wielu chorób, które go nękały, uznał, że − tu cytat − „Nic nie ma w sobie pięknego i roztacza złe wonie i z przodu, i z tyłu. Obwisłe piersi i inne cechy wywołały u mnie pewność, że nie jest dziewicą. Jej ciało nie nadaje się do wywołania jakiegokolwiek pożądania”.

A wszystko byłoby inaczej, gdyby Holbein malował mniej „ładnie”, a bardziej realistycznie, prawda? Gdyby ta historia wydarzyła się dziś, tabloidy miałyby używanie przez rok − pisałyby o tym bez przerwy, bo w naszych czasach nic nie bawi tak jak upadły celebryta, do tego w koronie królewskiej, i kobieta, której wytyka się spore braki w urodzie i wykształceniu. Nie trzeba wielkiego trudu, by wyobrazić sobie okładkę magazynu „Vogue” − z pięknym portretem Anny pędzla Holbeina, zapowiadającą wielkie wydarzenie towarzyskie na dworze: „Oto nowa królowa!”, jak też nagłówki krzyczące o brzemiennej w polityczno-erotyczne skutki wpadce z Photoshopem, o brzydkiej i niezbyt rozgarniętej księżniczce i królu. Henryk miał szczęście, że nie było wtedy Twittera ani innych mediów społecznościowych. Wyobrażacie sobie te hashtagi? #UglyAnna? Albo #flamandzka_kobyla?

I niech się cieszą bohaterowie z XVI wieku, że nie było im dane żyć w naszych czasach, kiedy kobiety nie tylko na zdjęciach, ale i w realu odlewane są z jednej plastycznej formy, żeby nie powiedzieć: sztancy. Jednakowe usta, policzki, oczy… To dopiero manipulacja i kłamstwo, i to na masową skalę.

#Tragiczna_gromadka

Przenieśmy się w czasie jeszcze o ponad 200 lat i poznajmy siłę realizmu w sztuce − dziś powiedzielibyśmy: zdjęć bez retuszu. Hiszpania, dwór królewski. Niedawno we Francji ścięto głowy miłościwie panującemu królowi i całej jego rodzinie, a w ramach rewolucji francuskiej życie, majątki oraz dobrą sławę straciło mnóstwo przedstawicieli arystokracji. Znany do tej pory porządek społeczny zaczyna się chwiać na oczach ludzi. Na ulicach Francji z obciętych korpusów leje się obficie błękitna krew zarzynanej jak bydło arystokracji, a Europa zastyga w niemym przerażeniu.

I co robi wtedy rodzina Burbonów, miłościwie panująca w Madrycie? Zamawia swój wielki portret. A co robią dzisiejsi celebryci oskarżani o to, że sprzeniewierzają idee, źle się zachowują, są głupi albo kradną, ewentualnie nadużywają zakazanych substancji? Jak skutecznie o sobie przypomnieć, zaczarować rzeczywistość? Bardzo często sposobem na obronę i odwrócenie uwagi od bolesnych kwestii jest widowiskowa sesja w gazecie, mocny wywiad, nowy wizerunek. W 1800 roku sposobem na pokazanie swej siły i odwrócenie uwagi od rzezi kuzynów we Francji był rodzinny portret zbiorowy. Wielkie zamówienie, którego wykonanie trwało ponad rok, spoczęło na barkach jednego z największych geniuszy w historii malarstwa, człowieka tyleż zdolnego, co skomplikowanego i nieokrzesanego. Francisco Goya od 1789 roku był nadwornym malarzem na hiszpańskim dworze. Od wiosny 1800 roku pracował nad wieloma szkicami do tego wielkiego, zbiorowego portretu przedstawiającego aż czternaście osób. Obraz ukończono i pokazano królowi w grudniu 1801 roku. Tak mocnej i realistycznej analizy psychologicznej namalowanych postaci ze świecą można szukać nie tylko w malarstwie XIX wieku. Ten obraz to wiwisekcja, tu Goya z nikim się nie patyczkuje, choć kilka osób oszczędza i udaje mu się je uchronić przed ośmieszeniem.

Karol IV Burbon, który stoi prawie w centrum kompozycji, był królem, którego bardzo męczyła ta funkcja. Najchętniej oddawałby się codziennemu polowaniu, polityka nudziła go okrutnie i nigdy tego nie ukrywał. Wierzył jednak w to, że jego władza pochodzi od Boga, wierzył też w potęgę swego kraju, choć zdawał sobie sprawę, że Francja traktuje Hiszpanię jak kolonię albo tanią dziwkę, a jego panowanie w sumie nic nie znaczy, bo krajem i tak rządzi jego żona – ze swoim wpływowym kochankiem. Pozornie to człowiek sukcesu, ale też mężczyzna totalnie zrezygnowany, świadomy swego smutnego losu.

Cudowna tabloidowa historia, prawda? Jednak też tragiczna – bo przecież to publiczna egzekucja przeprowadzona we Francji ku uciesze wściekłego tłumu zmusiła władcę Hiszpanii do zademonstrowania siły swej rodziny. W jedyny możliwy sposób − na wielkim, zbiorowym portrecie, pokazującym liczebność dynastii i jej predyspozycje do zachowania ciągłości rodu. Chodziło o dobry PR dla rodziny królewskiej, o zamknięcie ust plotkarzom. Wtedy potrzebny był do tego malarz − dziś wystarczyłaby supersesja całej rodziny, zrobiona na przykład przez genialnego Maria Testino albo żywiołową Annie Leibovitz, opublikowana w eleganckiej gazecie, jak „Vanity Fair”, „Vogue”, „Tatler” albo „Hello”, ewentualnie w mediach społecznościowych, których ostatnimi laty chętnie używa rodzina Windsorów.

Wspomniany obraz jest jak telewizyjna telenowela, oglądana popołudniami dla zabicia czasu, albo plotkarska kolumna w gazecie − i piszę to bez grama przesady. Jest tam na przykład księżniczka, której twarzy nie pokazano, bo nie było pewności, czy wejdzie do rodziny. Okazało się, że faktycznie nie weszła, ale na płótnie została jej postać – twarz skrywa cień, przez co uniknięto potencjalnego skandalu na międzynarodową skalę. Na portrecie są też osoby, których Goya nie mógł wówczas widzieć, bo albo nie żyły − jak jedna infantka od przeszło dwóch lat, albo przebywały poza Hiszpanią − jak infantka Joachima. Czego się jednak nie robi dla sugestywnego rodzinnego PR, prawda?

Burbonowie, ramię w ramię, patrzą w jedną stronę wzrokiem raczej pustym i szokująco bezmyślnym. Plotka głosiła, że są skupieni na stojącym poza kadrem kochanku Marii Ludwiki, żony króla − Manuelu Godoyu, znienawidzonym, acz będącym chyba najważniejszą osobą w państwie (bo przecież nie był nią panujący i znudzony panowaniem król). Jak było naprawdę, nie wie nikt. A nie mówiłam, że ten obraz to prawdziwa telenowela?

Niektórzy uważali, że król na obrazie wygląda jak pijany karczmarz, a jego żona jak prosta szynkarka. Mocne porównanie. Burbonowie są pozbawieni należnego majestatu. Są jak lalki − o twarzach mało inteligentnych, mało myślących. Nie ma tu specjalnego retuszu, ale liczne szkice do obrazu pokazują, że Goya nie był tak surowy, jak zwykle bywał dla swoich modeli. Nie pokazał na przykład zbyt wyraziście, że królowa, mająca wówczas 48 lat i za sobą aż dziesięć ciąż, nie ma już zębów. Zaciśnięte, zapadnięte usta kobiety ukrywają smutną i mało estetyczną prawdę o stanie jej uzębienia. Wzrok króla jest zaiste pusty, ale na innych portretach jeszcze bardziej bezmyślny. Wiernie zaś ukazano niewinność i delikatność dzieci rodziny królewskiej. Gdy jednak patrzymy na ten obraz − według plotek i opinii wielu historyków sztuki niezbyt przychylnie przyjęty przez jego bohaterów − widzimy chylącą się ku nieuchronnemu upadkowi gromadkę niezbyt atrakcyjnych fizycznie i niezbyt rozgarniętych nieudaczników, przebranych w arcybogate dworskie ubrania, obwieszonych bronią, licznymi orderami i drogocenną biżuterią, jak choinki albo smutne kukiełki w teatrzyku władzy i historii. To się nazywa realizm. Tutaj chyba nie pomógłby najlepszy PR czy Photoshop, to po prostu musiało tak wyjść. Mocne, prawdziwe, bez uładzenia rzeczywistości − taki był Goya. A ten ogromny obraz, wiem, bo oglądałam go kilka razy w muzeum, także dziś robi kolosalne wrażenie, przytłacza i fascynuje, przeraża i w perwersyjny sposób skupia uwagę widza. Wizerunki jego bohaterów przypominają portret pamięciowy, ale ci ludzie naprawdę rządzili wielkim krajem. Jako PR-owiec Goya sprawdził się słabo, jednak jako analityk sytuacji emocjonalno-zdrowotnej monarszej rodziny był genialny i ponadczasowy. To jest Sztuka.

#Być_jak_Lincoln

Wiemy już, jak manipulowano w tamtych czasach, malując portrety na płótnie czy desce. Ale kiedy po raz pierwszy zmanipulowano fotografię? Jako nowe medium, niewymagające wielkich przygotowań i wiele czasu, by osiągnąć zamierzony efekt, nadawała się do tego idealnie. Ten moment nastąpił.

Jest rok 1860. Jesteśmy w Stanach Zjednoczonych, gdzie prezydent Lincoln postanawia zrobić sobie zdjęcie, które pokazywałoby jego dostojeństwo, mądrość oraz siłę. Problem polega jednak na tym, że na fotografii pokazującej polityka dumnie prężącego pierś, o prostej, silnej i mocnej sylwetce, owiniętego modną peleryną i opierającego jedną dłoń o stół − jak mniemamy – z dokumentami ważnymi dla polityki państwa, do Lincolna należy jedynie głowa modela. Cała reszta to atrybuty niejakiego Johna Calhouna, notabene bardzo popularnego wówczas polityka. To do jego ciała doczepiono głowę prezydenta USA. Czy to zdjęcie wywołało skandal? Ależ skąd. Chodziło o pokazanie splendoru prezydenta i zabieg się udał.

Dlatego kiedy dziś patrzymy na zdjęcia, na których do zgrabnego, acz anonimowego ciała jakiejś pani obdarzonej, nie do końca za sprawą natury, ładnym biustem czy pupą doczepiono znaną głowę celebrytki, pomyślmy ciepło, że tak zabawiano się już dawno, i to mając na celu nie tylko budowanie fejmu czy zasięgów w necie, ale kreowanie prestiżu wielkiego państwa. Bo dla dobra państwa każdy może być jak Lincoln. Przynajmniej w małym kawałku.

Od wieków, utrwalając czyjś wizerunek, stosowano rozmaite wybiegi – portretowano osoby, których malarz nigdy nie widział, albo takie, które już dawno nie żyły. Na obrazach zbiorowych domalowywano kogo trzeba, by zachować pozory, albo z upływem czasu wyrzucano z kompozycji osoby niewygodne. Zmieniano modelom ciała czy głowy, domalowywano im stosowne towarzystwo, herby, atrybuty, zbroję, dowolnie manipulowano tłem. Historia sztuki jest pełna tego typu smaczków. Tyle że kiedy używano płótna czy deski, trwało to naprawdę długo. Fotografia miała tę przewagę nad malarstwem, że na zmianę zdjęcia, na jego retusz potrzebowano znacznie mniej czasu, a efekt był realistyczny. I wszystko było znacznie tańsze.

Tak, pieniądze rządziły i nadal rządzą. Nie tylko wizerunkiem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

WSTĘP

#POCZĄTEK

#QUEEN_VICTORIA

#OSTATNI_CAR

#WIZERUNEK

#MUZYKA

#ŚMIERĆ

#GWIAZDA_FILMOWA

#SKANDAL

#TABU

#CIAŁO

#BUNTOWNIK

#MODA

#PRYWATNOŚĆ

#INTERNET

#WITAMY_W_POLSCE

#IKONY

#GWIAZDY

#POCZEKALNIA

#PLANKTON

#NOWA NADZIEJA

PODZIĘKOWANIA

BIBLIOGRAFIA