Sława i Fortuna. Listy do Michaela Kandla - Stanisław Lem - ebook

Sława i Fortuna. Listy do Michaela Kandla ebook

Stanisław Lem

0,0
21,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Listy do Kandla to opowieść o sukcesie, o tym, jak nie sprzeniewierzając się intelektualnej rzetelności i artystycznej doskonałości, można coraz wyżej podnosić poprzeczkę, a jednocześnie nie rezygnować z milionów odbiorców, sławy wśród elit i nawet – z pieniędzy, które przychodzą nieco później, ale w ilościach więcej niż zadowalających.

Wszystkie wielkie tematy pisarstwa Lema są obecne w tych listach. Lem pełni w tej relacji funkcję mentora i nauczyciela, a jako taki ma obowiązek podejmować wszystkie najważniejsze tematy swych książek – i zarazem nie może udawać, że na wielkie pytania ma gotowe odpowiedzi

Obszerne wydanie (obejmuje ponad 700 stron druku), ozdobione kilkudziesięcioma zdjęciami i rysunkami!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 999

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stanisław Lem

"Sława i Fortuna. Listy do Michaela Kandla"

© Copyright by Tomasz Lem, 2016

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Lem

Wstęp: Jerzy Jarzębski

Przypisy: Maciej Urbanowski

Tłumaczenie fragmentów z języka angielskiego: Tomasz Lem

Opieka redakcyjna: Barbara Górska

Adiustacja: Henryka Salawa

Redakcja przypisów: Maria Kotowska-Kahel

Opieka redakcyjna: Barbara Górska

korekta: Anna Dobosz, Ewa Kochanowicz, Anna Rudnicka, Aneta Tkaczyk, Lidia Timofiejczyk i Tomasz Lem

korekta e-booka: Tomasz Lem

projekt okładki i stron tytułowych, układ typograficzny: Marek Pawłowski

zdjęcia: archiwum domowe Stanisława Lema i archiwum Michaela Kandla (fot. Elise Hancock)

© Copyright for first edition: Wydawnictwo Literackie, 2013

© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek

www.cyfrant.pl

ISBN 978-83-63471-47-7

Kraków

2016

Wszelkie prawa zastrzeżone

Stanisław Lem

SŁAWA I FORTUNA

listy Stanisława Lem do Michaela Kandla

Spis treści

Wstęp: Chwała, Fortuna i rozczarowania

Listy 1972-1987

Nota wydawnicza

Indeks nazwisk

Przypisy

Chwała, Fortuna i rozczarowania

Listy pisane przez Stanisława Lema do jego amerykańskiego tłumacza, Michaela Kandla, w okresie od 13 stycznia 1972 do 15 stycznia 1987 stanowią zapewne najobszerniejszy blok korespondencji, jaki wyszedł spod pióra pisarza. Od początku 1972 roku do połowy 1980 pisywał do swego najwybitniejszego — jak podkreślał — tłumacza i może również interpretatora regularnie co kilka lub kilkanaście dni, omawiał strategie swego wchodzenia na amerykański rynek wydawniczy, narzekał na tamtejszych wydawców, krytyków i czytelników, przyzwyczajonych do najgorszego autoramentu produkcji szeregowych pisarzy science fiction, komentował wydarzenia polityczne, a przede wszystkim zaznajamiał swego korespondenta z najważniejszymi rysami swego pisarstwa, kreśląc przed nim jednocześnie coś w rodzaju generalnej strategii swej obecności w literaturze i kulturze, a także pośród odbiorców. W połowie roku 1980 wehikuł tej gorącej i nieustannie podtrzymywanej wymiany myśli wykoleił się niespodzianie, gdyż tłumacz Lema postanowił sam spróbować sił jako pisarz i przysłał mu kolejno kilka obszernych fragmentów swojej powieści The Sleeping Beauty. Kandel musiał się obawiać tej konfrontacji, bo ugiął się dopiero po kilku latach zwodzenia swego preceptora, któremu donosił, że pisze, ale wytrwale uchylał się przed jego namowami, aby mu pokazać wyniki tych prób. Kiedy wreszcie maszynopis trafił do Lema, ten dokonał nader krytycznego rozbioru powieści i choć zastrzegał się, że robi to dla dobra młodszego kolegi, stosunki ich najwyraźniej popsuły się i odtąd obaj drastycznie ograniczyli korespondencję, przez następne sześć i pół roku wymieniając ledwie kilka listów. Potem i ta wymiana aż do śmierci pisarza ustała.

Michael Kandel, urodzony w 1941 roku, absolwent slawistyki Uniwersytetu Indiana w Bloomington, był dokładnie o dwadzieścia lat młodszy od Lema, co z miejsca „ustawiło” role, odgrywane przez partnerów tej wymiany myśli. Starszy o pokolenie pisarz poucza, instruuje, wartościuje — odbiorca jego listów jest nieporównanie mniej aktywny, dlatego wydawcy listów pominęli w publikacji jego głos, poprzestając na słabym odbiciu tej partii duetu w dominującym dyskursie Lema. Ale pierwszy list zawiera przede wszystkim wyrazy podziwu polskiego pisarza dla Kandla za jego kunszt jako interpretatora książek starszego kolegi. Bo też w amerykańskim slawiście Lem znalazł rzadką kombinację giętkiego intelektu, zdolnego przeniknąć komplikacje jego książek i wznieść się ponad stereotypy popularnej wersji science fiction, z doskonałą znajomością zarówno polszczyzny, jak angielskiego języka literackiego. Kandel więc świetnie rozumiał polski tekst z całą jego wirtuozerią w dziedzinie stylistyki i słowotwórstwa, a jednocześnie umiał pozornie nieprzetłumaczalnym polskim idiomom i grom językowym Lema znajdować odpowiedniki w angielszczyźnie. Była to robota karkołomna dlatego również, że na tłumacza ogółem dziesięciu książek Lema spadł trud przekładania tych najtrudniejszych: Cyberiady, Bajek robotów, Dzienników gwiazdowych, Doskonałej próżni, Kongresu futurologicznego, Pamiętnika znalezionego w wannie. Kandel dokonał tu prawdziwych cudów, choć oczywiście nie mógł poradzić sobie ze wszystkimi zawiłościami Lemowej semantyki. Dlatego najciekawszą bodaj częścią korespondencji są te listy, w których autor książek wyjaśnia tłumaczowi zawiłości neologizmów Cyberiady bądź szyfry ezopowej mowy Pamiętnika znalezionego w wannie. W tym ostatnim przypadku łamanie użytych w powieści kodów musi się z konieczności łączyć z nadzwyczaj interesującą dla czytelnika autorską interpretacją książki.

Czytelnik korespondencji nie może nie brać pod uwagę politycznych kontekstów wymiany listów pisarza i jego tłumacza. Odbywa się ta wymiana w latach siedemdziesiątych, w których Polska nieco się na Zachód otwiera, ale jednocześnie komunizm w Polsce — po dość powierzchownych i pozornych sukcesach początku epoki Gierka — popada w końcu w głęboki kryzys, z którego się już nie podniesie. Jednocześnie Lem zaczyna robić jako pisarz prawdziwą karierę, najpierw w Niemczech, a potem w innych państwach Zachodu, mimo swego legendarnego domatorstwa, jeździ na dłużej do Berlina Zachodniego i Austrii, a kraje komunistyczne budzą w nim coraz silniejszą repulsję i skojarzenia z więzieniem. Wyrazy nienawiści do systemu komunistycznego, jego politycznych i ekonomicznych absurdów, stają się w korespondencji coraz mniej skrywane, mimo iż pisarz zdaje sobie doskonale sprawę, że jego listy są czytane na poczcie przez pracowników służb specjalnych. Dlatego pełną otwartość znajdujemy dopiero w tych fragmentach korespondencji, które powstają w trakcie wyjazdów na Zachód. Ten historyczno-polityczny kontekst pozwala lepiej zrozumieć niektóre utwory Lema.

Ale Zachód też dostaje od pisarza swoją porcję narzekań. Europę krytykuje za polityczną uległość wobec komunizmu, Amerykę — za triumfy głupoty kryjącej się w kulturze popularnej, czego dowodem staje się kariera rynkowa najprymitywniejszych odmian literatury science fiction i kłopoty z wejściem na ten sam rynek ambitniejszych nieporównanie książek Lema. Historię borykania się pisarza z wydawcami amerykańskimi poznajemy w korespondencji dość dokładnie, bo, rzecz jasna, tłumacz był w nią także wprowadzony. Dowiadujemy się stąd, że Lem, któremu przypisywano czasami skąpstwo, gotów był dzielić się z Kandlem swymi honorariami, byle tylko utrzymać przy sobie naprawdę dobrego tłumacza. Jednocześnie możemy śledzić kłopoty, jakie spadły na pisarza wskutek nierzetelności wydawnictwa Seabury, z którym niebacznie się związał, i jego przedstawiciela, demonicznego pana Linza, który zaniedbywał promocje książek, sprzedawał więc po kilkadziesiąt egzemplarzy na rok, płacił mało lub wcale i nie odpowiadał nigdy na żadne listy.

Cała, najbardziej może obszerna część korespondencji dotyczy zatem autorskich taktyk potrzebnych w procesie zdobywania świata. Bo na początku znajomości z Kandlem sukcesy Lema w tej mierze są umiarkowane, podczas gdy pod koniec okresu korespondowania z tłumaczem jest on już pisarzem ogólnie znanym, nawet sławnym, mającym milionowe nakłady i naprawdę dobrze sytuowanym. Tu miejsce na zaakcentowanie wątku Fame & Fortune, który w listach do Kandla pojawia się wyjątkowo często, jest wręcz sztandarowym motywem tej korespondencji. Czy więc piszemy dla sławy, czy dla pieniędzy? Lem skłonny jest twierdzić, że jednak dla sławy, pieniądze zaś odgrywają w jego staraniach drugorzędną, choć nie lekceważoną przez pisarza rolę. Podkreśla jednak, że nie umiałby dla wysokich honorariów sprzeniewierzyć się temu, co uważa za literacką czy intelektualną wartość. Zresztą to, co jest „napędem wewnętrznym” zmuszającym do pisania, nie może mieć merkantylnych źródeł, musi się opierać na uczuciach wyższych, na wierze w potrzebę wypowiadania pewnych istotnych treści w literackiej formie. Lata osiemdziesiąte to u pisarza okres stopniowego spadku owej wiary, czemu poświęca dość melancholijne rozważania.

Na pozór jednak korespondencja z Kandlem to opowieść o sukcesie, o tym, jak nie sprzeniewierzając się wymogom intelektualnej rzetelności i artystycznej doskonałości, można coraz wyżej podnosić poprzeczkę czytelnikom, a jednocześnie nie rezygnować z milionowych rzesz odbiorców, sławy wśród elit — i nawet pieniędzy, które przychodzą nieco później, ale w ilościach więcej niż zadowalających. A przecież opowieść Lema nie jest radosna: to wszystko dzieje się bowiem na przestrzeni jednostkowego, skończonego życia, które wypełnione jest chorobami, rozczarowaniami, stopniowym osłabieniem wiary w potrzebę twórczości. Zarazem pojedynczy ludzie i całe społeczeństwa obnażają przed nami swe najgorsze cechy, historia zdaje się zawodzić wciąż nasze oczekiwania, zagadki świata nie znajdują definitywnych rozwiązań, a w miejsce Boga opiekuna ludzkości, w którego nie sposób uwierzyć, wchodzi pustka daremnie szukająca dla siebie — i dla nas — wypełnienia. Wszystkie te tematy — wielkie tematy pisarstwa Lema — są mniej lub bardziej obecne w listach do Michaela Kandla. Lem bowiem pełni w tej relacji, jak się na wstępie rzekło, rolę mentora i nauczyciela, a jako taki ma obowiązek podejmować wszystkie najważniejsze tematy swych książek — i zarazem nie może udawać, że na wielkie pytania ma gotowe odpowiedzi.

Jerzy Jarzębski

Kliny, Kraków 1970

Listy 1972-1987

Kraków, 13 stycznia 1972

Drogi Panie,

nie będę ukrywał, że zaskoczyła mnie Pana praca[1], ponieważ przyzwyczaiłem się już do takiej krytyki moich książek, którą Pan zna dobrze, jak o tym świadczy tekst Pański oraz przypisy do niego. Być może skrupiła się na mnie sytuacja, którą Snow[2] określił jako istnienie dwóch kultur; bo też nikt jeszcze, jak Pan, nie sięgnął do źródeł mojej edukacji i inspiracji, i zaskoczenie moje jest tym większe i tym bardziej zrozumiałe, że wykazał się Pan znajomością takich moich tekstów nawet, które, jak Dialogi[3], praktycznie nie są w moim kraju znane i należą do bibliograficznych rzadkości. Odpowiedź moja nie będzie pełna, ponieważ kwestie, jakie Pan poruszył, dla mnie samego nie są jasne do końca; dotyczy to zwłaszcza owej sprzeczności, jaka panuje między moim racjonalizmem i moim „głodem Absolutu”; to tym bardziej że się owa sprzeczność w dalszych książkach, których Pan nie uwzględnia, jeszcze nasiliła. Wydaje mi się, że powinny Pana zainteresować zwłaszcza dwie, a może i trzy następne pozycje, mianowicie oprócz Głosu Pana także Doskonała próżnia i Bezsenność[4]. Wszystkie trzy tytuły posyłam Panu równolegle z tym listem. Ponadto jestem autorem teorii literatury — Filozofii przypadku i monografii SF amerykańskiej — Fantastyki i futurologii[5], a i te książki chciałbym Panu przesłać. Fantastykę mogę zdobyć, z Filozofią będzie trudniej, tak jest wyczerpana. Ale zrobię, co mogę, ponieważ nie ukrywam i tego, że krytyk i czytelnik jak Pan jest dla mnie skarbem. Niewątpliwie mieć milionowe nakłady i właściwie żadnych generalizujących omówień jest dość paradoksalną sytuacją, której nie odmienia też znany Panu esej prof. Suvina[6], ponieważ usiłuje usytuować mnie wewnątrz historycznoliterackich nurtów i przez to ogarnia mnie niejako z zewnątrz tylko. Na pozycjach, które Panu prześlę, sprawdzi Pan sam skuteczność swoich generalizacji, a kiedy jeszcze będę mógł Panu przekazać właśnie wyjść mającą nową rzecz, Dzienniki gwiazdowe[7], uzupełnione obszernym nowym wkładem w biografię Ijona Tichego[8], moje rozdarcie pomiędzy empirią a metafizyką objawi się w całej, prognostykowanej przez Pana pełni. Liczę na to, że będziemy jeszcze mogli korespondencyjnie się porozumiewać, i wtedy to, co jest tu jedynie bezładnymi uwagami, uda mi się może skupić. Sprawa ta nie jest uzależniona od tych problemów czysto praktycznych, o których piszę niżej, ponieważ informacje o sobie, tj. o moich książkach, które Panu zawdzięczam już teraz, są dla mnie istotne bez względu na to, jakich wydawniczych sukcesów jeszcze mógłbym się dorobić.

Pisał mi Pan bez intencji praktycznej, ja jednak nie mogę przejść obok tak nastręczającej się szansy, ponieważ dostałem Pana list właśnie w momencie borykania się z angielskim tłumaczeniem Głosu Pana[9]. Wydawca mój, Herder and Herder, w tym roku wyda cztery moje książki[10], i sporządził niejaki „crash program”[11], aby uczynić to jak najszybciej (wbrew moim oporom). Poziom tłumaczeń, których próbki Herder mi posyłał, jest na ogół fatalny; nie można ich zestawić z angielską wersją Solaris[12], chociaż była z francuskiego przekładana. Niezwyciężony, jakkolwiek też przekładany był z niemieckiego, jakoś się oparł, choć po części, niedostateczności tłumaczki[13]. Z Pamiętnikiem znalezionym w wannie[14] jest gorzej; połowę maszynopisu jużem wydawcy zwrócił z uwagami, drugą mam na biurku jeszcze obok Głosu Pana, a ma za tym tytułem iść Cyberiada[15], której przekład budzi we mnie już z góry przerażenie. Tak więc, z jednej strony, eskalator sukcesu działa, z drugiej zaś obawiam się najgorszego po tych edycjach. I jakże mogę w tej sytuacji kryzysowej nie zaproponować Panu podjęcia się trudu odredagowania istniejących angielskich przekładów, skoro jest Pan jedynym na horyzoncie człowiekiem po temu w pełni kompetentnym? Piszę Panu wprawdzie jeszcze bez porozumienia z wydawcą, ale jedyna obiekcja z jego strony, natury finansowej, jest nieistotna, ponieważ z największą chęcią podzieliłbym się z Panem moimi autorskimi honorariami, tymi kwotami, które Herder ma mi w roku bieżącym przekazać. W tym właśnie duchu do niego piszę.

Nie mogę, będąc, jak Pan o tym wie z moich książek, moralistą, ukrywać tego, że ta praca stanowiłaby niemały trud. Ze względu na to uważam, że Pan sam w ostatecznej konsekwencji powinien by zdecydować, w każdym przypadku poszczególnym i podług wysiłku włożonego, jakie winno być Pana honorarium. Podług moich możliwości zastosuję się do zaproponowanych przez Pana warunków. W tym przecież i mój interes, ponieważ zawsze wolałem nie mieć żadnych przekładów niż bardzo wiele marnych, a kroi [się] na to, że przekłady w USA będą raczej kiepskie, jeśli Pan tej pomocy odmówi. Sytuacja moja w Niemczech jest o wiele lepsza, po prostu, ponieważ znalazłem kongenialną tłumaczkę w Austrii[16]. Nie będę się już nad tym punktem listu dłużej rozwodził, lecz zaczekam Pana odpowiedzi. Dodaję, że pisząc do Herdera, jednocześnie podkreślam fakt istnienia Pana pracy, którą wydawca na pewno będzie chciał poznać i ewentualnie nią zadysponować, skoro w dalszej kolejności zawarta między nami umowa przewiduje edycję kolejnych tytułów, bodaj 9 czy 10 łącznie.

A przechodząc do Pana eseju, chciałbym zapytać, czy zgodziłby się Pan na jego wykorzystanie w druku — w Niemczech? Wydawcą moim jest spółka Insel Verlag i Suhrkamp Verlag w Frankfurcie. Wydaje w tym roku trzy pozycje moje, wśród nich Głos Pana[17], ponadto ECON wydaje dwie inne pozycje, m.in. Solaris, która na dniach wyjdzie[18]. Za Pana zgodą przekazałbym tekst Pana eseju wydawcy (INSEL), który domaga się wciąż całościowych opracowań mojej twórczości na tej pustyni krytycznej, jaką przedstawiają omówienia moich tytułów. Oczywiście byłoby to przekazanie praw odpowiednio honorowane. I wreszcie pytam, czy zgodzi się Pan na nieodpłatne przedrukowanie zniemczonego tekstu Pana eseju w amatorskim fanzine extraklasy europejskiej, „Quarber Merkur”[19], wydawanym w Austrii przez młodego filozofa dra Rottensteinera[20], który zarazem jest moim agentem na Anglię i USA? Nb. Suhrkamp wydać ma również moją niebeletrystyczną pozycję, tj. Fantastykę i futurologię[21].

Sądzę, że pod względem praktycznym będzie najprościej, jeśli wydawca mój, Herder, któremu ośmielam się przekazać Pański adres, skontaktuje się z Panem bezpośrednio. Jeżeliby Pan uznał i to za możliwe, powitałbym z radością uczestnictwo Pana w tym „projekcie ulemowienia SF” w USA, jako tłumacza, lecz taką ewentualność przedstawiam w tej chwili jedynie jako odległy miraż, ponieważ tłumaczenia pierwszych trzech pozycji już są (i do tego słabe!). Zwłaszcza partie filozoficznych rozważań bohatera Głosu Pana uległy fatalnym przeinaczeniom, ponieważ ze zrozumiałych względów cała owa dziedzina źródłowa mego pisania, którą Pan zna, jest dla autorów tłumaczenia jedną chińszczyzną.

To, co powiedziałem, być może wyjaśnia impet, z jakim namawiam Pana do tego przedsięwzięcia, ponieważ jest jeszcze dobry czas dla uratowania nazwanych książek; byłoby wszak o wiele gorzej, gdyby znajdowały się już w druku, a to ma nastąpić za kilka miesięcy.

W nadziei, że jeśli nawet nie zaakceptuje Pan „programu maximum”, wyłożonego w tym liście, zgodzi się Pan na jakąś formę „programu minimum”, dodaję jeszcze, iż jestem członkiem „advisory board” SF Research Association T. Claresona[22], o której zapewne Pan słyszał; myślę także, że wiele rzeczy dałoby się w przyszłości z Pana pomocą zrobić, ale z obsypywaniem Pana projektami powstrzymam się na razie, oczekując odpowiedzi.

Łączę serdeczne pozdrowienia,

mocno zdziwiony i wdzięczny

St. Lem

Kraków, 1 lutego 1972

Drogi Panie,

dziękuję za list oraz przysłane tłumaczenia. Autonomicznej wartości przekładu w pełni nie może ocenić ten, kto zna dobrze oryginał, ponieważ mu ten oryginał w lekturze jakoś współbrzmi z tekstem obcojęzycznym i przez to wykrywa się tylko grubsze odchylenia od pierwowzoru. Ponadto żeby ocenić jakość stylizacji, trzeba język przekładu znać „od środka”, czyli „czuć” go, a nie tylko rozumieć: ja tak angielskiego nie znam. Niemniej wydaje mi się, że najlepsza Pana praca to przekład opowiastki o maszynie, co robiła wszystko na N[23]. Te moje gry językowe są niewątpliwie krzyżem pańskim tłumaczy. Przekład Cyberiady francuski[24] jest czymś tak strasznym, że trudno uwierzyć, a mimo to, nie wiem czemu, został wznowiony. (Częściowo). Co się tyczy opowieści wyjętej z Dzienników gwiazdowych, wyznaję, że nie widzę w niej niedostateczności w Pana prezentacji. Są tu dwie możliwości: albo ja nie chwytam wersji angielskiej jak należy, albo Pan przecenia polski oryginał, który w końcu jest drwiną ze sławetnego tematu podróżowania w czasie, dość bezpretensjonalną. Pozwalam sobie dwa z przesłanych przez Pana tłumaczeń przekazać wydawcy (Herderowi). Taktyka, jaką wydawca ten zastosował, do najszczęśliwszych nie należy (sporządził on był niejaki „crash program”, i niemal każdą moją pozycję przekłada ktoś inny; na razie przełożono Pamiętnik znaleziony w wannie — dosyć znośnie, lecz z dużym uszczerbkiem dla warstwy językowej, oraz Głos Pana, gorzej; ze względu na to proponuję, aby ów przekład Panu przesłano dla przeprowadzenia poprawek — i ewentualnego przetłumaczenia od nowa pierwszego i ostatniego rozdziału: a to ponieważ poprawianie tekstu bardzo kiepskiego tłumaczenia jest zwykle pracą cięższą niż wykonanie jej od nowa). Oczywiście nie wiem, jak się wydawca ustosunkuje do tej całej koncepcji, lecz jeśli na głowę nie upadł, powinien plany te zaaprobować, bo produkcja fatalnych tekstów raczej nie leży w jego interesie. Byłoby dużo gorzej, gdyby szło o typowy SF house, bo tam względy literackiej jakości nie mają najmniejszego znaczenia: zresztą zdaje się, że w ogóle żadne i że produkcja odbywa się tam systemem czysto losowym, tzn. że każde śmiecie, jeśli raz wyląduje na jakichś biurkach edytorskich, może już spokojnie oczekiwać druku. Sądzę po znanej mi z autopsji produkcji Ace Books[25], która jest czymś kretynoidalnym. Generalne samozadowolenie panów pisarzy (SFictioneers) w tym stanie rzeczy zawsze mnie trochę oszałamiało.

Dwie mamy sprawy przed sobą, jeśli wolno mi mówić nie tylko we własnym imieniu. Czysto pragmatyczną, rzeczową, tj. business — owych tłumaczeń. Herder bowiem planuje już obecnie 9 do 10 mych tytułów, jako że taką mamy zbiorczą umowę. Mojego Niezwyciężonego przejął już od ACE BOOKS dla edycji hardcover — tłumaczenie zaś, słabe, jest z drugiej ręki, tj. z niemieckiego (Solaris była tłumaczona z francuskiego i w tym stanie rzeczy nie należy jej uważać za zupełny niewypał, bo takie tłumaczenia dobre być po prostu nie mogą). Jeżeli rzecz chwyci i jeśli warunki materialne zostaną uzgodnione, ze swojej strony gotów jestem opowiadać się za Panem dla następujących pozycji: Cyberiada plus Bajki robotów[26], Dzienniki gwiazdowe, generalna naprawa, ew. częściowe tłumaczenie od nowa Głosu Pana — potem ew. Kongresu futurologicznego[27], którego Pan jeszcze nie zna bodaj, bo Panu Bezsenności, skąd ten Kongres pochodzi, dotąd NIE posłałem (nie zdążyłem po prostu). Ponadto zajrzawszy do umowy, przekonałem się, że są tam wymienione Śledztwo[28], Opowiadania o pilocie Pirxie i Opowiadania. Jak sądzę, szkoda byłoby Pana czasu dla tłumaczenia tytułów, które są mniej frapujące literacko, a i językowo dość łatwe. Ale naturalnie ta sprawa pozostanie do dyskusji.

Druga wiąże się z tym, co pisał mi Pan teraz o sobie jako krytyku. Rzeczy te są dość w praktyce delikatne. Tak np. chyba nie pisałem Panu, że T. Clareson wkomponował mnie do swojej SF Research Association jako członka „advisory board”; stąd otrzymuję wydawaną przez SFRA „Extrapolation”[29] i jestem w kontakcie z prof. Suvinem, Jugosłowianinem i wykładowcą angielskiej literatury na McGill Univ. (Kanada, Montreal)[30].

Piszę o tym, ponieważ SFRA wydawała mi się poważnym projektem na fali rosnącego zainteresowania kół akademickich w Stanach, w ogóle w Ameryce, fantastyką „naukową”. Tymczasem widzę, że pp. akademicy starają się nie urażać nikogo, z wszystkimi sławami ghetta SF żyć w miłej zgodzie, wymijając wszelkie szanse zadrażnień; to się udać nie może, przynajmniej jeśli o mnie idzie, ale moja pozycja jest szczególna: ostatnio np. p. Daniel Say, który wydaje amatorski fanzine („Entropy Negative”), przysłał mi moc pytań, na które odpowiedziałem po swojemu; jestem dosyć drastyczny w sądach, jakkolwiek zarazem starałem się być w formie powściągliwy (ale pisałem to po angielsku, a nie mam wszak manewrowej swobody w tym języku, którym jako tako władam wyłącznie w piśmie — bo ani nie mówię, ani mówionego nie rozumiem)[31]. (Nb. Say jest w kontakcie z polonistą kanadyjskim nazwiskiem Shoolbraid[32], a może go Pan zna?). Piszę tu o tym, ponieważ pomiędzy SF i „mainstream” de facto nadal zieje przepaść i sytuacja przez to stworzona nie może być łatwa dla krytyka literatury przebywającego w Stanach: Pana obawy o to, czy poświęcony mi esej Pański wydrukują, są najzupełniej sensowne. Co się tyczy właśnie owego Pana eseju, niewątpliwie wypełnia on krytyczną lukę, powstałą głównie dlatego, ponieważ mój obszar źródłowy (intelektualnie) w samej rzeczy znajduje się co najmniej częściowo po drugiej stronie oceanu i nikt z krajowych krytyków nie umiał tego zauważyć (albo nikomu się nie chciało). W Polsce eseju tego bym raczej nie publikował, ponieważ mogłoby to rykoszetowo zaszkodzić pewnym ludziom w Związku Radzieckim: uwagę poświęcił Pan im niby niewinną, lecz wystarczać by mogła, aby im na niejaki czas życie utrudnić. Śmiem pytać, czy dysponuje Pan jeszcze jakąś swobodną kopią tego eseju? Gdyż powielenie go tutaj jest poważnym problemem: Xeroxy są u nas strzeżone, a przepisywanie angielskich tekstów na maszynie to też rzecz niełatwa. Gdyby Pan miał kopię, byłoby bardzo dobrze, gdyby zechciał Pan ją przesłać na adres: Dr Franz Rottensteiner, […], Austria. To młody filozof, wydawca może najlepszego w Europie fanzine „Quarber Merkur”, który mnie ze wszystkich sił lansuje od jakichś 4 lat, z takim na razie wynikiem, że kilka dużych wydawnictw w zachodnich Niemczech praktycznie przejęło prawa do mych wszystkich utworów, że Solaris wydał Faber w Anglii[33], a teraz jest ten Herder ze swym planem (uruchomione przy tym lansowaniu siły w toku niejakiej eskalacji uczyniły dra Rottensteinera redaktorem serii SF w Niemczech — w tej serii jest b. dużo mojego — a wreszcie on sam „jakoś” stał się mym agentem na obszary anglosaskie — włada on dobrze angielskim). Gdyż „lemofilów” jest już trochę tu i tam, tylko „lemologów” mało, bo, jakkolwiek to dziwne, a nawet zabawne, nazwany Dr R. właściwie „w ciemno” na mnie przysięgał, znając ledwie parę mych rzeczy wydanych po niemiecku w Niemczech Wschodnich: nie zna on polskiego wcale. Mam jedną tłumaczkę na pograniczu genialności w Austrii, lecz to b. kapryśna i dziwaczna osoba.

Proszę Pana, sytuacja aktualna wokół mnie jest wciąż jeszcze płynna, co po prostu oznacza, iż nie wiadomo dokładnie, czy mnie windują w górę, czy ja windować w górę innych pomagam; nie obwijam wcale w bawełnę tego, że Pana pomoc — w zakresie tłumaczeń — byłaby dla mnie nader cenna; lecz sytuacja ta jest zarazem delikatna dlatego, ponieważ wypada rozgraniczyć obowiązki wypływające z „wierności” w tłumaczeniu i z suwerenności w literackiej krytyce: no, boż przecie nie wszystko, co napisałem, to są same arcydzieła!

Holquista[34] nie znam. To, że Dialogi nie są znane w moim kraju, wyszło mi potem tylko na zdrowie. Teraz notabene pozycję tę wznawiam, w tym roku z bardzo obszernym aneksem[35]. (Będą tam m.in. moje fachowe artykuły z zakresu filozofii przyrody i etyki). Być może nie będzie ze mną aż tak źle, żeby mnie odległe pokolenia miały odkrywać. Dużo by przyszło pisać, gdybym chciał wyjawić Panu, jakie okoliczności sprawiały (bo to zachodziło niejeden raz), że nie zostawałem w pełnym formacie rozpoznawany. I to też wyszło mi raczej na zdrowie, albowiem SF — były to moje „wariackie papiery” (jeśli Pan zna ten termin). Jestem niewątpliwie jednym z nielicznych ludzi cieszących się teraz niejaką sławą na Wschodzie i zaczynającym zdobywać trochę rozgłosu na Zachodzie. Kraj mój po rozmaitych przejściach jest w kulturze, niestety, słaby i przez to brak mu środowisk wysoce suwerennych intelektualnie, toteż wystarczy, jeśli mnie w jakim N. Jorku lub w Bonn czy Rzymie uznają znakomitym, aby tu zaraz wszyscy prędko na kolana popadali. Lecz chyba rozumie Pan, że mnie na tym, w 50. roku życia, dalibóg ani trochę nie zależy. Zależy mi na tym, abym dalej mógł pracować, a też, wyznaję, na tym, abym mógł niepośmiertnie „popromieniować” — moimi koncepcjami. (Summa technologiae wyszła była w ZSRR, teraz wychodzi na Węgrzech; są szanse realne w Niemczech Zachodnich)[36].

Jeszcze dwie sprawy. Znam, owszem, Cosmicomiche Calviny[37]; nie jest to złe, ale i jakieś nie w moim guście (doceniam oryginalność, ale nie rozkoszuję się tym). Wyznaję za to, że do całej SF amerykańskiej jestem rozczarowany i że to rozczarowanie obejmuje też Asimova[38]. Uważam go bowiem za tak zwanego spłyciarza: jego literackie utwory są w zakresie paradygmatyki naukopochodnej grubymi symplifikacjami: Asimov biochemik WIE znacznie więcej niż Asimov pisarz.

Nie zamierzam się zresztą rozwodzić na ten temat, lecz po prostu prześlę Panu nowe wydanie Dzienników gwiazdowych, w którym chciałbym zwrócić Pana uwagę na (nową) Podróż 21[39], jako rzecz, w której moje „przekonania metafizyczne” dochodzą dość wyraźnie do głosu. SF jest przede wszystkim terenem, który uległ nieprawdopodobnemu wprost zaśmieceniu — na którym problemy zostały wrzaskliwym śmieciem zasypane i przesłonięte. Ale, skądinąd, doprawdy nie widzę żadnej możliwości odwrócenia tego trendu kompleksowego, gdyż to nie jest zadanie na siły jednostek, nawet gdyby te jednostki były Dostojewskimi i Einsteinami naraz (nie mam się ani za pierwszego, ani za drugiego, co nie oznacza fałszywej skromności, lecz coś zupełnie innego: świadomość własnych sił i własnych ograniczeń).

Chciałbym posłać też Panu Fantastykę i futurologię, ponieważ ta pozycja jest Młotem na SF[40] — aczkolwiek, jak napisałem tam w posłowiu, anihilacja SF nie była pierwotnym moim zamiarem. Ta książka jest w pewnym sensie kontynuacją Filozofii przypadku. Obecnie moim problemem jest kolejna książka, którą od dawna piszę, ale której nie umiem napisać, bo wziąłem się za rzecz niewątpliwie taką, której naprawdę w ogóle napisać nie można. („Golem XIV”[41] ma się to nazywać — wyzbyta akcji rzecz ma być szeregiem stenogramów rozmów, przeprowadzonych w MIT[42] przez różne grupy uczonych z pewnym Superkomputerem około końca XX wieku na wszystkie możliwe tematy oraz szereg innych jeszcze). Komputer ten został zbudowany w ramach III fazy wyścigu zbrojeń — gdy doszło do eskalacji w budowie strategicznych maszyn cyfrowych, a nadmierny wysiłek budowniczych doprowadził do sporządzenia kosztem paru miliardów dolarów maszyny, która się w ogóle strategią zajmować nie chce, gdyż zajmują ją wyłącznie zagadnienia ontologiczne.

No cóż, cieszę się z tego, że choć korespondencyjnie Pana poznałem. Szkoda, że podczas bytności w Polsce Pan się ze mną nie skontaktował, bo nie jestem ja taki nieużyty, jak to o mnie, wiem, mówią. Po prostu uważam, że na mielenie sieczki i przelewanie z pustego w próżne szkoda w tym krótkim życiu czasu. Habent sua fata libelli[43]; a być może tym fatom można niekiedy pomóc, dzięki napotkanym ludziom.

Pozdrawiam Pana pięknie i równolegle z tym listem wysyłam nieco mojej makulatury.

St. Lem

PS Co do Pana eseju — jeśli go dodatnio oceniłem, nie jest to równoznaczne z akceptacją tezy, którą Pan przeprowadza — zupełną (tym bardziej nie jest, że być nie musi, skoro Pan sam ową tezę w zakończeniu podważył…). Zdaje mi się, że nie zna Pan pozycji krytycznej omawiającej Głos Pana — w jednym z numerów „Nurtu” poznańskiego z roku 1968 (chyba pod koniec roku, niestety nie zbieram krytyk i pisma tego nie mam). To rzecz pióra filozofa — nazwisko Nelly Pospieszalska jest pseudonimem p. Heleny Eilstein, która z Polski w roku 69 wyemigrowała. (Jest to b. obszerna rzecz, Autorka przesłała mi była maszynopis, ok. 60 stronic) [44]. Innej równie dokładnej analizy w kraju się nie doczekałem, była za to wcale ciekawa krytyka Wysokiego Zamku w jednym z nrów „Woprosów fiłosofii”, lecz, niestety, nie pamiętam roku, numeru ani nazwiska tego krytyka [45]. Do „odkrywania” jestem niewątpliwie dość wdzięcznym obiektem. Inna rzecz, że istotnie trudno mnie sklasyfikować i wyłuskiwać moje poglądy z moich beletrystycznych utworów. Cybernetyka utworzyła pewien układ pojęć, w którym przez pewien czas „zamieszkałem”, ale w gruncie rzeczy nie było to jakieś ostateczne „osiedlenie się”. Po „okresie cybernetycznym” wszedłem w bliższą znajomość z lingwistyką strukturalną i mniej hermeneutycznymi rodzajami strukturalizmu (myślę tu zwłaszcza o szkole francuskiej — Lévi-Strauss [46] et alii). Oczywiście był Pan w dobrym prawie wyodrębnić pewien lejtmotyw z moich utworów — i śledzić go. Moje poglądy na temat teorii dzieła literackiego są wyłożone w Filozofii przypadku rzeczywiście dość ciężko i mozolnie, co spowodowane zostało oporem materiału pojęciowego, materiału, którego nie miałem opanowanego, pisząc, ale niejako sam się podczas pisania kształciłem, toteż pewne wątki tej pozycji jaśniej i zwięźlej wyłożyłem potem w I tomie Fantastyki ifuturologii. Jak myślę, moja koncepcja dzieła literackiego jest po prostu MODELOWA, tzn. zmierza do ukazania zbioru procesów resp. [47] przedmiotów, dzieło naśladujących lub do dzieła podobnych.

Nasz Inst. Badań Literackich urządził był dyskusję nad Fil. przypadku — odbitkę zawierającą tekst owej dyskusji z moją odpowiedzią też chętnie Panu poślę, bo tam są pewne rzeczy jasno dosyć wyłożone [48]. Specyfika moja zapewne i w tym, że jestem równocześnie teoretykiem i praktykiem literatury. Opanowanie tak dwustronne rzeczy posłużyło mi potem przy pisaniu Doskonałej próżni. Nb. nie rozgryzłem do końca pewnych spraw, związanych z teorią dzieła, jednak, jak sądzę, właśnie dla niej kluczowych, a wiążących się z formalnymi podwalinami wieloznaczności semantycznej oraz z rolą, jaką w utworach literackich odgrywają logiczne sprzeczności, antynomie i paradoksy (w sensie logiki formalnej). Niewątpliwie moje książki teoretyczne poważnie zyskałyby na tym, gdybym je był w stanie wszystkie raz jeszcze pisać, ale ze względów po prostu biologicznych nie mogę sobie na to pozwolić (a nie z lenistwa, mam nadzieję). Myślę sobie, że kontakt nasz nie powinien się ograniczyć do rozważania praktycznego i teoretycznego mojej własnej tylko twórczości, skoro Pan się zajmuje literaturą polską: gdyż jest jeszcze u nas paru pisarzy, którzy zasługują na uwagę, a jednocześnie są wybitnie niedocenieni lub wprost niespostrzegani przez krytykę, a to dla paskudnych warunków, w jakich ostatnimi czasy funkcjonowało u nas tak zwane życie kulturalne. Myślę np. o J.J. Szczepańskim [49], który praktycznie nie ma żadnych obcojęzycznych przekładów, będąc jednym z świetniejszych współczesnych prozaików. (T. Konwicki został ostatnio „dostrzeżony” i już ma parę wydań — zwłaszcza we Francji i w Niemczech [50]).

St. Lem

Kraków, 26 lutego 1972

Drogi Panie,

odpowiadam na Pana list z 10 bm. Winienem Panu najpierw czysto rzeczowe wyjaśnienie, dot. mych spraw wydawniczych w USA. Herder sprzedał wszystkie swoje walory molochowi (McGraw-Hill[51]) — a sam wraca do Europy, nie wytrzymał konkurencji rynkowej. Jakkolwiek umowy zawarte przez Herdera McGraw-Hill przejął i formalnie musi je realizować, jak mi o tym pisał przedstawiciel Herdera, niewątpliwie dojdzie nie tylko do edycyjnej zwłoki, ale i do niewiadomych powikłań, gdyż teksty tłumaczeń angielskich, opatrzone mymi uwagami, adnotacjami, listy etc. przejmuje moloch i sprawa ta będzie w jego trzewiach jakiś czas się tułała. Niemniej, powołując się na Pana zapewnienia, ze swojej strony chciałbym także w dowolnie zmienionych okolicznościach (co do wydawcy) — zapewnić sobie znaczny udział Pana w introdukowaniu pism mych na rynek Stanów. Na razie jednak wypada mi czekać wiadomości od nowego sponsora i od mego agenta (dra R.). W samej rzeczy nie wiem, m. innymi, gdzie się tłumaczenia znajdują, czy i jak moje postulaty będą uwzględnione etc. Uwagi Pana dot. Głosu Pana wybornie rozumiem, skoro podobne wątpliwości żywiłem. Książka była pisana tak, by symulowała miejscami, że jest tłumaczeniem z angielskiego, co oczywiście nie oznacza, że tym samym ten fakt miałby jej realne tłumaczenie na angielski ułatwić! Co do słownictwa, to istotnie jest ono miejscami fachowe, ale to mnie nigdy specjalnie nie turbowało, bo na ogół znam angielskie albo tak jak polskie w wąskich, wybranych specjalnościach, albo i lepiej… jeśli polskich odpowiedników po prostu czasem nie ma. (Np. hardware — software). Co do Pana zastrzeżeń, wszelkie owijanie ich w bawełnę jest zupełnie zbędne. (Zastrzeżenia mam na myśli, adresowane do moich książek beletrystycznych). Jam nie Mahomet ani inny Zbawiciel i proroków, Janów Chrzcicieli mi nie trzeba. Owszem, proszę skłonić własnego ducha do najwyższej intensywności we wszelkim, byle skupionym i głębokim, krytykowaniu mnie i oponowaniu mi tam, gdzie się to Panu będzie widziało właściwe. Co do kwestii, ile składników w odczytaniu Pańskim moich książek pochodzi od Pana, a ile ode mnie, problem ten zajmował mnie w sposób generalny przy pisaniu Filozofii przypadku, w której z rozmyślną całkowicie dezynwolturą, przesadą głosiłem obrazoburczą myśl, że dzieło lit. jest projektem, a odczytanie stworzeniem definitywnym, że dzieła oscylują na osi pomiędzy oponującymi sobie krańcami determinizmu silnego i indeterminizmu skrajnego (opozycja między testem Rorschacha a chemicznym opisem wielkiej molekuły jakiejś: w plamy Rorschacha odbiorca rzutuje maximum „z siebie”, w schemat molekuły — minimum). Problem ten traktowałem jednak głównie w jego socjologicznym aspekcie, głosząc, że istnieje „odbiór stabilizujący” dzieło, podobnie jak w ewolucji istnieje dobór (naturalny) stabilizujący gatunek. Ze względu na to uważam, że nie ma odczytań fałszywych i prawdziwych, a jedynie maksymalizujące i obniżające „gestalt-quality”[52] dzieła jako całości. Jak sobie kto dzieło zorganizuje, tak je sobie wyłoży i to jest jego rzecz i jego dobre prawo, które sankcję przyzwolenia otrzymuje od opinii publicznej, o ile ta opinia względem dzieła dokonała już określonych zbiorowych aktów wyznaczania (denotacji, konotacji), tj. przydzieliła danemu dziełu jego niszę ekologiczną w łonie już zastygłego układu kulturowych dóbr, faktów, jakości, wartości etc. Inaczej nie może być ze stanowiska empirycznego, bo dychotomia prawdy i fałszu tu nie jest prawomocna. Oczywiście istnieje czysto intuicyjnie tylko i zdroworozsądkowo dająca się wyznaczać granica, poza którą interpretacja singularna dzieła przestaje być jego odczytaniem „normalnym”, a zarazem silnie indywidualnym, a zaczyna stawać się wykładnią „patologiczną”, w sensie aberracji, tj. zbyt wielkiego odchylenia od zawartych w dziele projektowych wyznaczników sensu (literalnych i odsyłaczowych). Nie ma dzieła, które nie może być wykładane na różne sposoby, czyli jako wyraz osobowości autora, pewnego przekroju pewnego nurtu literacko-kulturowego epoki, pewnego typu socjalnych konfliktów itp. Żadne, a więc i moje książki nie mogą się takim ustaleniom wymykać, i z tych pozycji muszę, choćbym nie chciał, być skrajnym liberałem w kwestiach wykładni tego, co piszę jako beletrysta. Oczywiście „nożyce otwierające się” — we mnie, tj. w moim pisaniu — rozdarcie między informacją dyskursywną a artystyczną istnieje.

Wysiłek mój kierowałem zawsze na to, by się nie powtarzać. Np. teraz piszę wprawdzie następną Podróż Ijona Tichego, ale ma być to historia przedstawiająca dwa razy „to samo” na fikcyjnej planecie: raz to, co obserwator postrzega jako czysty behawiorysta, bo mu się „translator” popsuł, więc wszystko sobie wykłada podług ziemskich obrazów i pojęć, a potem, gdy mu naprawią „translator”, okaże się, że wszystko było zupełnie inaczej. Najpierw tedy ujrzy potwory, pożerające się i wymiotujące siebie nawzajem, istoty dwuipółnogie (Dwójpółciów), które umieją się sklejać w wielkie monstra, które jako te monstra się zjadają nawzajem i wyrzygują, a potem te wszystkie wymioty i rzygowiny nabierają wyższego sensu państwowo- i osobowościotwórczego, w kategoriach kultury planetarnej, co naturalnie ma też wyraźne aluzyjne rozmaite podteksty. Tak więc plan dyskursywny mogę wyłożyć łatwo, a cały kłopot w wykryciu optymalnych warunków rozwiązania tego zadania, czyli jest to po prostu modelowanie metodą prób i błędów, które kosztuje wiele wysiłku, chociaż w tym wypadku mniej więcej wiem, co i jak ma być zrobione. Być może ten przykład, który spokrewnia się patronującym mu generalnym konceptem z plemieniem Yahoo Swifta[53], najwyraźniej wyjawia, czego brak mi w SF szczególnie. Zabawa ta może być bowiem naraz wielopoziomowa: istnieje mnóstwo thrillerów, ale był tylko jeden o. Brown Chestertona[54], a i w samych zbiorkach o o. Brownie jest raczej mało opowiadań spełniających warunki milcząco zadane przez katolicyzm Chestertona bez naciągania faktów beletrystycznych za włosy (Człowiek, który był Czwartkiem[55] to dla mnie bardzo dobry przykład udatnej konstrukcji takiego typu). Nie miałbym też nic przeciw czytaniu książek lichszych, byle zajmujących, gdyby naprawdę były zajmujące, a nadto jak wyrzut sumienia nie doskwierała mi świadomość, że ilość książek, które możemy przeczytać, jest liczbą skończoną i zejdziemy z tego padołu, pominąwszy na pewno mnóstwo cennych myśli i dzieł, bo już suma dorobku kulturowego jest nie na miarę singularnego żywota. Ale też rozumiem, że nie każdy smakuje w życiu w takim, bilansującym każdą lekturę, napięciu egzystencjalnym!

Krytyka SF, przy rosnącym zainteresowaniu kół akademickich USA, po prostu zdaje mi się zmierzać w kierunku groźnym kulturowo; oto marzyło się o zburzeniu murów ghetta przez działania z zewnątrz, skoro ghetto sił samowyzwoleńczych nie ma: tymczasem prawie bezkrytyczna apologetyka zmierza w kierunku „Anschlussu” — żeby wartości drugorzędne ghetta uległy nobilitacji, zdobyły indygenat w „mainstream”, czyli żeby ghetto ogarnęło „wszystko, co jest” — w równouprawnieniu, tak dziś miłym niejednemu (jeśli heteroseksualne praktyki wszystkie winny być dopuszczalne, to i homoseksualne, jeśli homoseksualne, to niby czemu nie nekrofiliczne, o ile osoby, zwłokami zawiadujące prawnie, sprzeciwu nie wygłoszą, jeśli nekrofilne, to czemu nie kanibalistyczne, jeśli jedzony oświadcza, iż życzy sobie być spożytym etc.). Te niwelacje są w praktyce ruchem oczywiście nihilistycznym aksjologicznie. Kultura musi mieć gradienty („hill-climbing”)[56] albo praktyką okazuje się równanie w dół, bo jeśli wszyscy są równi, to naprawdę nikt nie może być równiejszy.

Krytyka dzieł z naszej strony świata. To bardzo dobrze, że Pan ma świadomość owego moralnego dylematu. Opozycja przebiega na osi „prawda – fałsz” lub „donos – kamuflaż” (znaczeń odsyłaczowych). Solaris była niedawno nazwana przez jakieś pismo w Anglii aluzyjnym dziełem, w kt. Ocean to Matuszka Rosja, a bohaterowie na Stacji to demokracje ludowe. Obsesje prześladowczo-paranoidalnego typu są żywotne po obu stronach kurtyny. Z dylematu, który Pan określił, nie ma wyjścia, każdy wypadek musi być indywidualnie rozważony, ja bym stosował taktykę minimaksu[57] (co ważniejsze, zysk – prawda czy prawdopodobieństwo rykoszetowego uderzenia w osoby autorów). Rachuby tej oczywiście dokładnie nigdy się nie zbilansuje. Czysto aluzyjno-alegoryczna twórczość nie jest moim zdaniem rzeczą w mych warunkach szczególnie cenną, bo consensus odczytań na „anty” dotyczy wyłącznie osób, które już z góry właśnie tak są nastawione i takich odsyłaczy szukają tam nawet, gdzie ich według intencji autora nie było. Powoduje to rozmaite, bardzo szkodliwe zjawiska w obszarze literatury i całej kultury.

Listów długich nie lękam się, owszem, cenię je dziś, w czasach upadku sztuki epistolograficznej. Zachęcam tedy Pana do pisania takiego, o ile naturalnie ma Pan na to czas i ochotę. Jeżeli dowiem się konkretnych rzeczy w spr. McGraw-Hill — dam Panu znać. A na razie przesyłam serdeczne pozdrowienia.

St. Lem

Kraków, 24 marca 1972

Drogi Panie,

primum vivere[58], tj. najpierw interesy: otrzymałem od Mrs. Karen Ready, która w wyd. McGraw-Hill objęła sprawy wydawnicze po f-mie Herder and Herder, list z 8 bm., z którego cytuję fragment następujący (po polsku — oryginał jest niemiecki, bo w tym języku korespondowałem był z f-mą Herder): „Chciałabym Panu przede wszystkim podziękować za to, że pomagał nam Pan w tym poszukiwaniu [dobrego tłumacza — S.L]. Uważamy, że próby tłumaczenia p. Kandla są doskonałe („ausgezeichnet”). Dopiero dzięki nim stało się nam jasne, jak kiepskie były tłumaczenia wykonane przez panów X, Y czy Z. Lektura opowiadań z Cyberiady jest prawdziwą przyjemnością. Bardzo chętnie powitamy więc szansę, by p. Kandel przetłumaczył ponownie pierwszy i ostatni rozdział Głosu Pana oraz sprawdził pozostały tekst, a ponadto, by zechciał przetłumaczyć dla nas Cyberiadę. […] Prosimy o podanie nam adresu p. Kandla i ew. jego numeru telefonu. To, że takie rozwiązanie właśnie teraz stało się możliwe, jest rzadkim trafem szczęścia”.

Tyle p. Karen Ready (pozwoliłem sobie podać jej Pana adres, lecz nie telefon, którego nie znam). Zarazem otrzymałem list od Pana i Pani Contoski[59], tłumaczy Głosu Pana, niemile zaskoczonych moją krytyczną opinią o ich tłumaczeniu oraz zamiarem Wydawcy przedłożenia tekstu dla ponownego tłumaczenia 1. i ostatniego rozdziału od nowa — innej osobie (tj. Panu właśnie). Odpowiedziałem już pp. Contoski, z tym iż nie wiadomo jeszcze, czy zechcą zgodzić się na propozycję Wydawcy i moją zarazem, tj. czy zaakceptują projekt przełożenia nazwanych rozdziałów plus wprowadzone ew. poprawki do tekstu angielskiego, jaki od nich pochodzi. Mam nadzieję, że w bezpośrednich kontaktach z Mrs. Ready, tj. z McGraw-Hill, sprawy te będzie Pan mógł sam rozstrzygnąć definitywnie, a ponadto, iż zechce Pan podpisać z owym wydawcą umowę na tłumaczenie Cyberiady w całości.

Deinde philosophari, czyli przechodzę teraz do Pana listu. Jak Pan właśnie się dowiedział z powyższego, wszystko, co się Cyberiady tyczy, jest na najlepszej drodze, skoro Panu wydawca chce tę rzecz pozostawić. Być może w dalszej przyszłości zechciałby Pan przełożyć coś mojego ponadto. Program aktualny w McGraw-Hill przewiduje wydanie Niezwyciężonego i Pamiętnika znalezionego w wannie jesienią tego roku, natomiast Głos Pana, Cyberiada i Śledztwo miałyby wyjść na wiosnę roku następnego. Śledztwo jest przetłumaczone już i egzemplarz tłumaczenia z poprawkami oraz propozycjami jużem zwrócił p. Ready; wyznaję, że bardzo bym był rad, gdyby Pan zechciał przynajmniej przeczytać także i ten tekst, aby go kompetentnie ocenić. Natomiast los Głosu Pana oraz Cyberiady wraz z terminami leży już teraz głównie w Pana rękach.

Ma Pan rację — oczywiście humor mój jest infernalny. O to właśnie szło, inaczej, myślę, lektura byłaby już nadto odpychająca. Lukier dowcipu osładza pigułkę tylko w momencie jej połykania, potem pozostaje gorycz, której, nie muszę chyba Pana zapewniać o tym, nie wymyśliłem sobie prywatnie, bo pochodzi ona raczej z zewnątrz, tj. ze świata, w jakim żyjemy. Tak: Dostojewski jest może najbliższym mi duchowo pisarzem, chociaż jest to bliskość choroby, nieszczęścia, piekła, zmory i wreszcie widma mogiły, a nie jakaś inna. Cytaty z Dostojewskiego można znaleźć w moich Dialogach chociażby (z Wyznań człowieka z lochu[60] np.). Co się tyczy Pana głodu Absolutu… głód ten znam chyba, ale jestem prywatnie przeświadczony o tym, że nie można go zaspokoić, bo Absolut nie istnieje wpostaci do przyjęcia; w pewnym sensie jedyny Absolut, albo jedyny „model” Boga, jaki mogę serio zaakceptować, jest Bogiem oo. Destrukcjanów z 21. podróży Tichego, bo wyznania wiary tam zawarte są, tj. były pisane z najwyższą powagą, na jaką w ogóle mnie stać. W Filozofii przypadku nie brak explicite wyrażonych zastrzeżeń, o czym ta książka NIE JEST, co w niej pominięte, a mianowicie praktycznie w całości — estetyczna problematyka, problematyka przeżycia przedmiotu estetycznego, ponieważ uważam, że jej się metoda moja nie ima, tak że tu nie może być mowy o różnicy zdań między nami — po prostu milczałem świadomie na ten temat, który wydaje mi się niedyskursywny w całości.

Sądzi Pan, że oczekuję od Amerykanów zbyt wiele — w kulturze? Kiedy bo ja właśnie niczego zbyt wielkiego nie oczekuję, jak mi się zdaje. Science fiction zrujnowałem podług możliwości i sił we wszystkim, co o niej pisałem, przede wszystkim jako zawiedziony, znudzony śmiertelnie, rozczarowany, ogłupiany systematycznie Czytelnik, a nie jako pisarz. Odważyłem się niedawno odpowiedzieć szerzej po angielsku na pytania zadawane mi właśnie w kręgu tych spraw (SF) — pewnemu kanadyjskiemu fanzine, a jeśli opublikują moją odpowiedź[61], postaram się, by dotarła do Pana rąk, bo wyraża moje rzetelne przekonania, jakkolwiek być może w sposób kulawy wysłowione. Pana uwagi o wartości, jaką my tu przypisujemy kulturze, wydają mi się z kolei mocno paradoksalne, ponieważ właśnie w tej sferze wiele spraw i osób u nas przez długi czas po wojnie niszczono, jednakowoż doskonale rozumiem, iż względność miar, jakie obaj stosujemy, wynika z różnicy historii naszych krajów, ponieważ myśmy byli zagrożeni w sposób dosłownie śmiertelny, w kulturze najpierw (w biologii zresztą także), a dla Amerykanów chodzi zawsze w tej grze o wyobrażenia Apokalipsy, a nie o nią samą, doświadczoną osobiście.

Co do literatury polskiej, dzieła i pisarskie osoby na świeczniku nie zawsze są tożsame z dziełami i pisarzami, których cenię najwyżej. Nie wiem, czy zna Pan coś z twórczości Jana Józefa Szczepańskiego (Polska jesień, Portki Odysa, Buty, Ikar, Wyspa, Koniec westernu)? Nie wspominam o nim dlatego, że to mój przyjaciel, ale dlatego, ponieważ uważam jego dzieło za wyjątkowo trwałe, mimo pewnej powierzchownej zgrzebności czy niesensacyjnej szarzyzny, jaką w nim niektórzy widzą. Głośniejszy od niego T. Konwicki ma mój szacunek i uznanie, lecz właściwie są to ludzie — także w książkach swoich — nieporównywalni.

Może i będziemy mogli kiedyś wreszcie pogadać osobiście. Okazji mi nie brak, ambasada USA w Polsce już dwukrotnie proponowała mi półroczny lub dłuższy wyjazd do Stanów, ale odmawiałem, z kilku różnych powodów, ot, dla braku czasu głównie, ale może być, że ponadto także z pychy, bo wyznaję, że wolałbym, przybywając, nie być osobą w pełni anonimową, żeby choć kilka moich książek pierwej wyszło w Stanach. Gdyż dobrze wiem, jak w gruncie rzeczy (i Mann wiele o tym pisał, choć Olimpijczykiem był) komiczną, niepoważną postacią jest literat, a już literat anonimowy, o którym się nie wie nic, bo nawet się o jego książkach nie słyszało, staje się postacią w stylu autoparodystycznym.

Dr Rottensteiner, mój agent, a ponadto Austriak, trochę dziwak, trochę filozof, trochę zgorzkniały miłośnik SF, jest i pesymistą, dlatego właśnie sądził, że los Cyberiady już jest przesądzony. Otóż jak Pan widzi, tak właśnie nie jest. Wszystko jest jeszcze przed nami — przynajmniej w tym małym zakresie, który obejmuje los paru moich książek w Stanach. Mam nadzieję, że impreza ta powiedzie się — nie myślę o sukcesach rynkowych, o loterii bestsellerów, lecz po prostu o tym, że Pana trud, już włożony w tłumaczenie, nie pójdzie na marne.

Książki? Jest Pan bardzo wspaniałomyślny! Na razie o żadną nie będę prosił — zastrzegając się, że jeśli mnie potrzeby przycisną, w samej rzeczy odezwę się do Pana i w tej sprawie.

Serdeczne pozdrowienia łączę.

St. Lem

PS Ze stanowiska pisarzy ghetta SF „mainstream” jest, zapewne, rodzajem Arkadii, ale doprawdy nie podzielam ich złudzeń; czynnik losowy zarządza karierami utworów, publiczność jest dziś znudzona i zobojętniała jak może nigdy, sztuka, tknięta lekkim wariactwem, zjada własny ogon i dobiera się już samej sobie do kiszek i do wątroby — serce już wyjedzone — i jakież ja jeszcze mogę żywić złudzenia w tej materii, zwłaszcza że właśnie mnie z kolei zjada tzwany Filozoficzny Bies?

PPS Czy naprawdę zamierza Pan pisać na rzecz Lem in Search of Utopia? Gorąco zachęcam! A proszę też bez litości!

Kraków, 26 kwietnia 1972

Dear Mr. Kandel,

I’have already written some french, polish and german letters today, but not a single in english. So it is a temptation, to write you in this way — but an idiotic idea, too; so I shall switch my albuminous computer into his polish paths[62].

Mrs. Ready istotnie jest entuzjastyczna. So what?[63] Co to Panu (i mnie) szkodzi? Jestem rad z tego, że Pan podchodzi do moich tekstów krytycznie. Prof. Hogarth[64] nie był pomyślany przeze mnie jako osoba aż tak paskudna, jak Pan go widzi. Jest w nim istotnie sporo ze mnie, ale ja jestem bardziej rabelaisowski. Odciąłem mu humor. Czytając teraz Le hasard et la nécessité prof. Monoda[65], ucieszyłem się, widząc jego pomposity[66], która Pana irytowała u Hogartha. Oni już tacy są! Zresztą w porównaniu z potworem, jakim jest Skinner[67], Hogarth to wprost sam Jezus. Pisząc artykuł do niemieckiego almanachu o przyszłości[68], zaproponowałem wprowadzenie Nagrody Antynobla za największy idiotyzm naukowy roku i jako mego kandydata zgłosiłem Skinnera.

Dziękuję Panu za dobre słowa w związku z synkiem moim. Ma się lepiej. Mój Tomeczek ma już 4 lata[69]. Zadania ojcostwa nie są łatwe w naszym świecie!

Zabawne, że wersja angielska Pamiętnika znalezionego w wannie wydała się Panu strawniejsza od polskiej[70]. To jest oczywiście Kafka, ale przepuszczony przez Gombrowicza.

Co do mnie, nie umiem tłumaczyć nawet samego siebie. Przekonałem się o tym z prawdziwym osłupieniem. Proszono mnie, żebym opublikował w kraju kilka rzeczy, które napisałem dla Niemców, po niemiecku, i nie mogłem tego zrobić! Każdy język ma siłę oraz zwięzłość wyrazu umiejscowioną gdzieś indziej! Musiałbym napisać po polsku na nowo na ten sam temat, ale wtedy to by nie było już żadne tłumaczenie, rzecz oczywista, więc w końcu zrezygnowałem. Co do Cyberiady, nie wyobrażam sobie rzeczy trudniejszej w prozie. Oczywiście co innego z poezją. Leśmian jest zupełnie nieprzetłumaczalny poza kręgiem języków słowiańskich, a Rilke nie daje się wyciągnąć z niemczyzny. Namorduje się Pan z tą Cyberiadą.

Przygotowuję teraz Fantastykę i futurologię do II wydania polskiego[71], wprowadzając istotne zmiany, zwłaszcza w zakresie teorii funkcji poznawczych — pisząc krytycznie o futurologii. Wiele w niej humbugu! Na rynku naszym panuje raczej posucha — odwrotnie niż na Waszym, gdzie jest ów niemożliwy nadmiar. Czytałem teraz Tofflera Future Shock, Reicha Greening of America[72] (nonsense & baloney)[73], quod capita, tot sensus[74].

Życzę Panu powodzenia w pracy translatorskiej we wspólnym interesie naszym — i we wszelkiej innej także. McGraw-Hill jeszcze nie strawił, tj. nie zasymilował do końca połkniętego Herdera, jak mi pisał o tym dr Rottensteiner. Zabawne, wydawnictwo w brzuchu wydawnictwa jak Jonasz w wielorybie.

Serdecznie pozdrawiam Pana — a też pańskiego Synka.

Oddany

St. Lem

POSTSCRIPTUM: Dear Mr. Kandel,

this letter was fished out from a heap of junk — I was SURE it is already flying high above Atlantic — you see the point? The Chaos takes over — I am losing the last bit of the hope to an ultimate victory, ti., the Entropy is rising.

Now, even if I DO NOT speak english, I have already english dreams, ti. insights into the Nature of Being. This came to my mind: if Information could have Mass, as Matter does, and Energy too, then the Mystery is Solved. The Lords Countdown from Infinity to Zero made the World. It sounds good in english, alas, not so, when translated into my own language [75].

Proszę wybaczyć te rezultaty zupełnego pomieszania papierów (umysłu nie jeszcze, na szczęście).

Serdecznie

St. Lem

Kraków, 8 maja 1972

Drogi Panie,

dostałem list Pana i zarazem list od Mrs. Ready, opowiadający, jak Pan dwoi się i troi, robiąc naraz tyle dobrych rzeczy moim książkom, zmaltretowanym przez różne osoby. Oprócz tych czynności terapeutycznych, redaktorskich, stylistycznych itd. ma Pan na głowie przekład Cyberiady. Chciałbym w miarę moich małych możliwości dopomóc Panu w tym. Najpierw powiem, że moja wiedza na temat, jak się robi coś takiego jak Cyberiada, jest wiedzą a posteriori, tj. najpierw napisałem książkę, a potem się zastanawiałem, skąd się toto takie wzięło. W Fantastyce i futurologii znajduje się na ten temat niezwykle mało, ponieważ paradygmatyką i syntagmatyką fikcjonalnego słowotwórstwa nieco szerzej zajmowałem się w Filozofii przypadku (str. 339 i n.) i tam jest nieco uwag ogólnych. Sprawa jednak jest niezwykle wprost trudna ze względu na zupełnie inaczej umieszczone w angielskim możliwości igrania językiem — aniżeli w polskim. Myślę sobie, że główna trudność polega na odnalezieniu pewnego paradygmatu zwierzchniego dla każdej historyjki, czyli stylistycznego uchwytu. Zasadniczo ten uchwyt, ten plan językowy, który patronuje większości opowiadań w Cyberiadzie, jest to Pasek[76], przepuszczony przez Sienkiewicza i wyśmiany przez Gombrowicza[77]. To jest tedy pewien okres historii języka, który znalazł wstrząsająco znakomitą pomnikową repetycję w utworach Sienkiewicza — w Trylogii; Sienkiewicz zrobił bowiem rzecz wprost niesłychaną — zrobił mianowicie to, że jego język (Trylogii) wszyscy wykształceni Polacy (z wyjątkiem nieistotnej garstki językoznawców) odruchowo mają za „bardziej autentycznie” odpowiadający drugiej połowie XVII wieku aniżeli język źródeł ówczesnych. Gombrowicz rzucił się na to i wywróciwszy na nice pomnik, zrobił z tego gruzu swój Trans-Atlantyk — jedyną swoją bodaj (w znacznej mierze przez to właśnie!) nieprzetłumaczalną na obce języki powieść.

Myślę tedy, że jakiś jednolity plan umownej archaizacji, jako nalotu, jako farby podkładowej raczej, jest w tłumaczeniu potrzebny, lecz ignorancja moja w zakresie angielskiej literatury uniemożliwia mi ustalenie propozycji, do jakiego pisarstwa należałoby tu się odwołać. Albowiem rzeczą najważniejszą jest obecność w świadomości zbiorowej (osób wykształconych przynajmniej) — tego właśnie paradygmatu, pełniącego funkcję czcigodnego wzorca (Jak Ojcowie Mówili). Albowiem, rzecz jasna, archaizacja moja, będąc umowną i nikłą, zarazem jest odwoływaniem się, z przymrużeniem oka, do takich, w polskim obecnych, szanownych tradycji. Stąd niekiedy nawroty do epitetów wziętych z łaciny, a spolszczonych dawno i wprawdzie już nie obiegowych, lecz przecież zrozumiałych, a zarazem tą swoją zrozumiałością wskazujących na źródło. Tyle tylko powiem o planie generalnym, żeby nie popaść w szkodliwy akademizm (bo to NIE MOŻE, RZECZ JASNA, być naprawdę z jakąś „żelazną konsekwencją” przeprowadzane).

Potem przychodzi fatalna kwestia niższych poziomów leksyki, a i składni. Nie wszystko tu jest beznadziejne, ponieważ angielski zawiera w sobie dziwnie wiele łaciny (o tyle to nie dziwne, że tak długo dusili pod sobą Anglików Rzymianie), lecz o tyle to skomplikowane, że olbrzymia większość mówiących po angielsku nie zdaje sobie z tego „ułacinnienia” języka własnego — sprawy. Wytwarzanie neologizmów jest rzeczą pozornie łatwą, a w istocie paskudną. Neologizm musi mieć sens, chociaż nie musi mieć sensu własnego: może mu ten sens wpompowywać kontekst. Ale bardzo istotna jest kwestia — czy mając przed sobą neologizm, można wejść na tory tych skojarzeń, jakich by sobie autor życzył? Oto gdybym chciał zamiast „domu publicznego” użyć neologizmu, mógłbym wprowadzić termin „lubieżnia”. Lecz byłoby, czuję, wskazane umieścić niedaleko tego słowa to, które się może kojarzyć z nim: słowo „bieżnia”. Jeśli „bieżnia” nie pojawi się, to mogą przepaść skojarzenia o komicznym charakterze (bieżnia seksualna — maraton płciowy — etc.). Przykład ten wskoczył mi tutaj ad hoc. Oczywiście służy on egzemplifikacji tego, o czym mówię, lecz w żadnej mierze pomocą przy tłumaczeniu być nie może. Odejście od oryginalnego tekstu jest w tych wszystkich wypadkach nakazem, a nie tylko rzeczą dozwoloną!

Otóż odnoszę wrażenie (bo przecież ja tego nie wiem na pewno), że pewne walory Cyberiady biorą się ze zjawiska, które bym nazwał kontrapunktowością w języku umieszczoną — kontrapunktowością polegającą na przeciwstawianiu sobie różnych poziomów języka i różnych stylów. A więc: w wywodzie z lekka archaicznie podstylizowanym zjawiają się terminy stricte fizykalne, i to supernajświeższej daty (ujeżdżacze — ale trzymają w ręku lasery; lasery — ale mają kolby etc). Styl się tedy słowom poniekąd sprzeciwia, słowa się archaicznemu otoczeniu dziwią; to jest w gruncie rzeczy zasada poetyckiej roboty („dziwiące się sobie słowa”[78]). Chodzi bodaj o to, żeby „żadna strona” nie mogła definitywnie zwyciężyć. Żeby nie mogła się rzecz przeważyć ani w kierunku fizyki, ani w kierunku archaiczności — w zdecydowany sposób, lecz żeby balans trwał, żeby trwała ta jakaś oscylacja. Powoduje to rodzaj „rozdrażnienia” czytelniczego, którego rezultaty winny być komizmem wyczuwanym, a nie, zapewne, irytacją…

„Posłuchajcie, moi panowie, historii Rozporyka, króla Cembrów, Deutonów i Niedogotów, którego chutliwość ku zgubie przywiodła”[79].

A) Zaśpiew jest wzięty z Tristana i Izoldy[80]. B) Rozporyk jest Teodorykiem[81] skrzyżowanym z rozporkiem ze spodni. C) Z Ostrogotów[82] zrobiłem Niedogotów, ze względu na to, że „niedogotów” — kojarzyło mi się (zapewne) z czymś niedoGOTowanym. D) Deutonowie to prosto z fizyki — deuterony etc. E) Cembrowie, wł. Cymbrowie, lud germański wytępiony bodaj przez Mariusza[83]; łac. Cimber („i” przeszło w „e”, aby spolszczyć i zbliżyć do CEBRA).

Oczywiście gdybym miał pisać analitycznie, wychodząc ze słowników, tobym w życiu jednej tej książki nie napisał — wszystko samo się mieszało w strasznej mózgownicy mojej.

Cóż mogę Panu sugerować? A) Idiomatykę nowożytnej strategii, kochanki Pentagonu (skąd poszło MOUSE-Minimal Orbital Unmanned Satellite, Earth[84]; wszystkie Eniaki, Geniaki etc.) — MIRTV-y (Multiple Independently Targeted Reentry Vehicle)[85], ICPM (to już ja: Intercontinental Philosophical Missile); second strike capability etc.[86]. Czy Pan jest oblatany w tym pięknym słownictwie? Kryje w sobie wielkie możliwości groteskowe! B) Slang, oczywiście. C) Coś jako całość powszechnie znanego dla odwołań, ale, jakem rzekł, nie wiem co: jaki pisarz historyczny odpowiada Dumasowi z Francji[87], Sienkiewiczowi z Polski (ale Dumas był o wiele bledszy językowo). D) słownictwo cybernetyczno-fizykalne (można je rozbijać, czyli zlepki idiomatyczne odświeżać — feedback — feed him back[88] — nie wiem w tej chwili, co by można z tym było zrobić, ale wyobrażam sobie kontekst, w którym to byłoby możliwe jako przywołanie potoczności, oparte o termin cybernetyczny). E) No i język PRAWNICZY! — język not dyplomatycznych, język kodeksów prawnych, język konstytucji pisanych etc. Proszę się nie obawiać bezsensu! (W Stalookich[89] występuje Kometa-Kobieta; oczywiście głównie ze względu na aliteracyjną rymowankę, a nie na żadne sensy; analogicznie można by urobić „planet Janet”, „cometary commentary”[90] etc). Nawet zupełnie „dziko” wsadzone słowo zwykle ulega zdominowaniu przez kontekst i pełni wtedy funkcję lokalnego ozdobnika oraz „udziwniacza”. Następnie — kontaminacje (strange — estrangement — gdyby dało się w to wbić strangulation[91], może być z tego coś b. miłego). Zresztą, czy ja wiem!

Nb. to marginesowa uwaga — w pewnych partiach Pamiętnik znaleziony w wannie pisany był białym wierszem rytmicznym (rozmowa księdza z bohaterem po orgii[92]). Rytm czasem niesie dobrze, ale zmuszać do tego fraz zbyt mocno nie wolno, to już wiem.

Wady mogą się stawać przez nasilenie rozmyślne zaletami (cometary commentary about a weary cemetery[93]). Piszę to Panu, ponieważ śmiałość nie przychodzi od razu. Nawet bezczelność, tupet są tu niezbędne (językowo oczywiście). Można to wykazać, zestawiając nieśmiałe dość Bajki robotów z Cyberiadą albo pierwszą część Cyb. z drugą, w której panuje wyższe rozpasanie. (Nb. sporządziłem był sobie długie listy słów, zaczynających się od „cyb-cyber-ceber” — oraz szukałem korzeni z „ber” — aby urabiać „cyberberys” z „berberysu” etc. Można by: „Cyberserker”, „cyberhyme”, ale to nie brzmi tak dobrze jak w polskim. (Zresztą nie czuję przecież). Można też budować frazy ze „śmiecia” (urywków modnych „szlagierów”, rymowanek dziecinnych, porzekadeł, kontaminując bez wszelkiej litości).

Życzę powodzenia!

Serdecznie

St. Lem

Kraków, 30 maja 1972

Drogi Panie,

dostałem dziś list Pana z 16 maja, na dzień przed wyjazdem do Zakopanego, gdzie chciałbym popracować — i poczta będzie dochodziła do mnie tam z wielkim opóźnieniem. Dobrze więc, że jeszcze Pana list zdążył w porę.

Oczywiście widziałem słabość tłumaczenia, ale, proszę Pana, co ja mogłem na to poradzić? Pan nie sądzi chyba, że umiałbym przetłumaczyć tytuły fikcyjnej biblioteki z rozdziału „archiwalnego”[94]? To przecież nie może nawet być tłumaczenie, musi wszak być zastosowana metoda ekwiwalentu, którą, widziałem już, stosował Pan w pierwszych partiach Pamiętnika. („Red shift”[95]). Oczywiście, że tylko tak. Miałem teraz przekład niemiecki ostatnich moich Dzienników gwiazdowych[96] i z rozpaczy zacząłem pisać trawestacje niemieckich wierszy. No, bo skoro u mnie „Cóż to za robot piękny i młody, / I cóż to za robotniczka, / Ona mu z kosza daje pentody, / A on jej wtyczki z koszyczka”[97], i jeśli to dosłownie przełożyć, robi się zupełny kretynizm. Toteż Heinego zbezcześciłem. („Es liebte ein Roboter / Eine Roboterin / Sie war ihm eine Otter / So werd sein Glück dahin”[98]). No a co mam robić? Jeśli jednak tekst jest angielski, muszę pasować. Jużem miał GORSZE tłumaczenia, kiedy np. przekładany byłem systemem sztafetowym z języka-pośrednika, a i tak cud się stał, że Solaris jest zupełnie możliwa po takim potraktowaniu. Uwagi moje o Cyberiadzie muszą być na wyrost i wiem, że Pan nie może ze wszystkich korzystać, lecz sądzę, że to, co mogę podszepnąć, ma pewną wartość. Kiedy powiem Panu np., że Malapucyusz Chałos[99] to jest rodzaj wcielenia Marksa, powinno to mieć pewne znaczenie. A z kolei Teorycy Klapostoł[100] to w 60% ja sam, proszę Pana, tznaczy moja sytuacja „generalnego zapoznania”. Wie Pan, że byłem rozczarowany, czytając oryginał angielski Swinburne’a? („I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę…” — przekład Horzycy[101]). Polska wersja jest wprawdzie młodopolska, ale i Miłosz pisał o niej, że niesie tzwane „rozdzierające piękno”[102], a oryginał jest bardziej lakoniczny i suchy, gdy my, Polacy, lubimy jednak pewne takie rozbebeszenia liryczne…

Skończyłem właśnie pisanie nowych rozdziałów do mojej Fantastyki i futurologii, była to straszna, dwumiesięczna męka, ponieważ nie znoszę wracania do dawnych tekstów, nigdy nie wracam, ale musiałem, bo obowiązek gnał, że za mało było w I wydaniu o futurologii, i to jeszcze niekrytycznie. Z bożą pomocą wszystko dziś oddałem do wydawnictwa i mam stosunkowo puste biurko.

Spojrzawszy na stronę przekładu z Pana poprawkami, pomyślałem, że tłumacząc całość raz jeszcze, miałby Pan bodaj mniej roboty! Pana pomysł — jak by się Pan przygotował do tłumaczenia — znakomity, tylko Pan przecież wie, jak płatne są tłumaczenia, więc taka zaprawa i takie podejście muszą być motywowane czystym idealizmem. Ja, proszę Pana, jestem zahartowany; kiedy mi tłumaczą borowodory jako kwas borny (zamiast hydroboron — boric acid) — czyli planetę polewa się z rakiety jak z sikawki kroplami na oczy — to jeszcze mogę poprawić, ale niewiele więcej!

Musimy pokładać w kimś nadzieję. We Francuzach nie mogę, bo ich literatura zalatuje od paru ładnych lat jak zdezaktualizowany ser — a teraz czytałem książkę dwu mędrców L’Anti-Oedipe, znany filozof z psychiatrą poburzyli Freuda[103], żeby wykazać, że schizofrenia to jest kapitalizm, a paranoja — faszyzm, i to się poważnie dyskutuje na rozkładówce w „Le Monde”[104], i tylko jeden człowiek, psychiatra, notabene Żyd polskiego pochodzenia, zdobywa się na odwagę, żeby powiedzieć, że to jest po prostu zupełny nonsens, oczywiście mówi to b. grzecznie. Pogoń za sensacją, nawet w filozofii człowieka, to przyprawia o rozpacz. (Filozof, współautor Anty-Edypa, był na tyle uczciwy, że spokojnie przyznał się w książce, iż w życiu nie widział schizofrenika…).

Cóż, bardzo chętnie zniosę wszelkie zainteresowania moim pisaniem, tylko że ja doprawdy nie mówię i nie rozumiem angielskiego — mogę tylko czytać i pisać: jak głuchoniemy. Nigdy się nie uczyłem, po prostu czytałem ze słownikiem w ręku, jeszcze w czasie okupacji. Ostatnio zaś napisałem kilka małych artykulików po angielsku, na zasadzie tego dowcipu, w którym pytają Meyera, czy umie grać na skrzypcach, a on mówi, że nie wie, bo jeszcze nie próbował. No więc właśnie spróbowałem.

Hogarth. Cóż, on się po prostu siebie wstydził, bo myślał, że siebie dobrze zna, nie ma takiego racjonalisty, spod którego nie łyśnie irracjonalizmem, jak poskrobać. Wiedział, że znajduje uciechę w cudzej biedzie, i dlatego nie ufał sobie. Na ogół prawdziwi grzesznicy czują się nieźle, to ci, co właściwie nic okropnego nie zrobili, mają wyrzuty sumienia, bo to jest nierówno rozdzielone. Zabawne jest, że w literaturze pięknej, nie myślę nawet o SF, bardzo głucho jest o uczonych, bo to jest osobny gatunek. Niektórzy są święci, jak Einstein, ale niektórzy to potwory i nie daj Bóg, żeby dostali władzę nad światem. Zresztą myślę, że właśnie napisać paszkwil na Einsteina (nie jako vie romancée[105] oczywiście, ale biorąc go po kryjomu za model), byłoby rzeczą niezwykle ciekawą. Był on sporządzony z myślenia bezustannego i był on postacią wszechstronnie tragiczną, bo to, za co jest sławny, zrobił po dwudziestym roku życia, a potem przez pół wieku pracował nad tym, z czego absolutnie nic nie wyszło (teoria pola) — i nie przestał wierzyć, że ma słuszność, bo „Pan Bóg nie może grać ze światem w kości”[106]. Ciekaw jestem, czy nigdy nie pomylił się w imieniu, gdy się zwracał do następnej żony. Był on tak niesamowicie obiektywnym, szlachetnym i spokojnie rzeczowym człowiekiem, że to nastraja podejrzliwie…

Mam dla Hogartha wiele sympatii. Nie mieć złudzeń jest to rzecz miażdżąca, więc on sobie trochę to miejsce podsztukował. A Baloyne jest to pewien sławny krytyk polski i mój przyjaciel, który się natychmiast rozpoznał…[107]