Skutki uboczne - Janusz Beynar - ebook + audiobook + książka

Skutki uboczne ebook i audiobook

Janusz Beynar

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy w grę wchodzą ogromne pieniądze, ludzkie życie przestaje mieć znaczenie.

Alister Swan, biogenetyk kierowany wyrzutami sumienia, postanawia ujawnić chronioną od czterdziestu lat tajemnicę skutków ubocznych antykoncepcji hormonalnej. Jednak potężna korporacja farmaceutyczna, która płaci profesorowi za milczenie, nie przestaje śledzić jego poczynań i aby zapobiec wybuchowi skandalu, zleca morderstwo naukowca.

Jednak okazuje się, że Alisterowi udało się przekazać komuś dokumenty. Komuś, kto by je zabezpieczyć, będzie musiał postawić na szali własne życie.

Skutki uboczne to niezwykle wciągająca ­historia prywatnego detektywa, który w celu opublikowania skandalicznych wyników badań, ukazujących destruktywne efekty powszechnego stosowania „pigułek”, ucieka przez pół świata przed potężnym konsorcjum farmaceutycznym.

Powieść przeznaczona jest dla wymagającego czytelnika, który oprócz inteligentnej rozrywki, poszukuje w książce źródła ciekawie przekazanej wiedzy.


Rozmowa nie trwała zbyt długo i jak nigdy, polegała raczej na słuchaniu i potakiwaniu. „Niedobrze.”
– Kto to był?
– Senator Gus Mossby z Denver. Przed chwilą otrzymał faks z Holandii od jakiegoś wiceministra.
– O co chodzi?
– Wygląda na to, że chodzi o ten sam list, który otrzymał Vanderbilt Jansen. Mossby był wściekły. Groził, że nasz brak odpowiedzialności dotrze do samego prezydenta i pytał, ile jeszcze lat nam potrzeba, żeby zakończyć czterdziestoletnią sprawę?
– W ciągu kilku godzin list dotarł aż tak wysoko?
– Sukinsyn nie blefuje!
– To nie koniec złych wiadomości. Vincent nie odnalazł Van Daren. Nie było jej w klasztorze – kontynuował Albert.
– Przesłuchali zakonników?
– Tak, i znaleźli kryjówkę. Niestety, wygląda na to, że kobieta spanikowała po wypadku tego mnicha, kolegi szkolnego Barskiego. W poniedziałek w nocy zniknęła ze swojej kryjówki w piwnicy pod klasztorem.
– Co dalej?
– Vincent i jego ludzie mają przeszukać okolice jeziora Wigry... Tyle że minęły już ponad dwie doby od ich ucieczki.
– Myślałem, że nasi ludzie mają drogi dojazdowe pod opieką?
– Podobno wymknęła się nocą, łodzią.
– Co dalej? Co, kurwa, dalej?
– Zabierzmy się ostro za Barskiego. Moja cierpliwość do tego faceta dobiegła końca.
– Rano mają przywieźć ten sprzęt do S.D.
– Osobiście nie lubię tego rodzaju przesłuchań, ale tym razem sam wezmę w tym udział.
– Obudź tych dwóch Niemców. Niech przygotują ten mały pokoik nad garażem. Będziemy pracować na zmiany: ty, ja i Monica.
– Podobno Barski powiedział Monice, że zna te dokumenty na pamięć.
– Pomożemy mu je spisać na papierze i zapomnieć raz na zawsze wszystko, co wie. Ból czyni cuda.



Janusz Beynar urodził się w 1962 roku w Gdańsku i pierwszą połowę życia, czyli tak zwaną młodość, spędził w ukochanym Trójmieście. Skończył słynne III ­Liceum Ogólnokształcące im. Marynarki Wojennej w Gdyni, a później studiował na Uniwersytecie Gdańskim, by w wieku dwudziestu pięciu lat wraz z wielką falą emigracji lat osiemdziesiątych opuścić Polskę. Od 1988 roku mieszka w Kanadzie (Ontario). Zakochany w nieskażonej kanadyjskiej przyrodzie, przemierzył z plecakiem i wiosłem w ręce tysiące kilometrów, opisując swoje przeżycia i zachęcając rodaków do ruszenia w świat. Janusz Beynar pochodzi z rodziny, której przygoda z piórem sięga trzy pokolenia wstecz, aż do początków twórczości Pawła ­Jasienicy (właśc. Lecha Beynara).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 26 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,6 (18 ocen)
12
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Longina1966

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna, na pewno warta przeczytania !
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Janusz Beynar

Skutki uboczne

Strona redakcyjna

Redaktor prowadzący Krzysztof Szymański

KorektaWojciech Gustowski

Projekt okładki Mariusz Banachowicz

© Janusz Beynar i Novae Res s.c. 2014.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie drugie

ISBN 978-83-7722-023-8

Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61 e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Mojej Božce dzięki za setki godzin cierpliwych rozmów, za wsparcie moralne, uczuciowe, ortograficzne i kulinarne... i za ostatnie dwadzieścia osiem lat razem.

Skutki uboczne

Zadzwonił telefon.

– Cześć Vicky, nie uwierzysz, właśnie miałem do ciebie dzwonić.

– Cześć! Dzwonię, żeby zamienić się na weekendy. Mam w sobotę szkolenie i pomyślałam, że może mógłbyś spędzić ten czas z Tomkiem.

– To naprawdę niesamowite – odpowiedziałem auten­tycznie zaskoczony. – Właśnie oglądam w TV ­prognozę pogody na następne dwa tygodnie i miałem do ciebie dzwonić w tej samej sprawie. Oczywiście, że tak, bardzo mi pasuje. Przyszły tydzień ma być piękny. Mam zamiar wyjechać w ten poniedziałek i zostać aż do przyszłej niedzieli.

– Gdzie cię znowu niesie? – starym, znajomym tonem zapytała Vicky. – Niech zgadnę... hmm... jedziesz gdzieś do lasu?

– Zgadła pani za pierwszym razem i przechodzi pani do następnej tury – zaśmiałem się, jak niegdyś. – Tak, jadę na tydzień do Killarney. Wiesz, to tam, gdzie nigdy nie chciałaś ze mną pojechać.

– Ile razy już tam byłeś? Pięć, sześć?

– To nieistotne. Ważne, że znowu tam będę. To najpiękniejsze miejsce w Ontario.

– Tak, tak. OK. To jesteśmy umówieni. Kiedy podrzucić ci Tomka? W piątek po szkole czy w sobotę rano przed ósmą?

– W piątek. Będziemy dłużej razem.

– To pa.

– Na razie.

***

Nie jesteśmy rozwiedzeni. Właściwie to nigdy nie byliśmy małżeństwem. Mamy siedmioletniego syna – Tomka, którego oboje bardzo kochamy. Byliśmy razem przez ponad osiem lat.

Z nieznanej mi przyczyny nie mogę zrobić kolejnego kroku. Vicky od lat czeka na ślub kościelny, potwierdzenie naszej miłości i rodziny. Jest religijna i modli się za nas codziennie. Ja też się modlę, ale chyba nie tak, jak ona. Mieszkamy oddzielnie od czterech miesięcy – ona z Tomkiem, a ja sam. Mieszkamy osobno, ale bez nowych partnerów, czekając na coś. Moja praca też nie pomaga naszemu związkowi. Nie mogę zbyt dużo o niej opowiadać, często muszę wyjeżdżać na kilka dni, bez wcześniejszych planów, co dla nas obojga jest denerwujące.

Vicky jest piękną kobietą, więc pewnie niedługo przestanie się za nas modlić i nie będzie mieszkać sama. Jest chyba ciągle jeszcze moja, a ja dalej czekam na coś. Jak z jakimś wrodzonym defektem, który nie pozwala mi poślubić pięknej, kochanej kobiety. Czekam na coś i coraz częściej myślę, że jestem idiotą.

***

Wyjechałem z Polski pół życia temu, w wieku dziewiętnastu lat i dziewiętnaście lat temu. W Kanadzie mieszkam już osiemnaście lat – osiemnaście lat mojego własnego, egoistycznego życia.

Podpisałem sam ze sobą ugodę na zwykłe, egoistyczne życie – bez fajerwerków, cudownych osiągnięć zawodowych i bogactwa, ale za to z samolubną wygodą. Pracuję, zarabiam więcej, niż wydaję. Stać mnie na wyjazdy do najciekawszych miejsc świata, a każdą wolną chwilę spędzam zazwyczaj w kanadyjskich górach i lasach, nad rzekami i jeziorami, których jest tu – wydawałoby się – nieskończenie wiele. Znalazłem to, co egoistycznie kocham i nie chcę się z tym rozstawać. Kiedy zupełnie sam – przepraszam, niezupełnie sam, bo z Uchym, moim psem – jestem dziesięć dni w lesie, moje życie spełnia się.

Życie wtedyjest.

***

We wczesnych latach osiemdziesiątych z Polski wyjechała olbrzymia masa młodych – jak i ja wtedy – ludzi.

Różnie można by ich klasyfikować i dzielić według kryteriów społeczno-statystycznych. Ja rozróżniam trzy, a właściwie cztery grupy emigrantów. Pierwsza i najliczniejsza to grupa tych, którzy spakowali manatki, bo po prostu mieli serdecznie dość szarej, komunistycznej rzeczywistości. Patrząc w ekran przyszłości, widzieli tylko usterki i niekończący się las znaków zapytania. Wyjechali, bo chcieli normalnie pracować, mieszkać bez dwudziestu lat czekania na własny kąt, mieć auto, wakacje i... święty spokój.

Druga grupa to ludzie politycznie i emocjonalnie zaangażowani w Solidarność i inne antyczerwone organizacje. Tych z kolei wizja przyszłości załamała się po okresie euforii zakończonej stanem wojennym, a i oni też na horyzoncie widzieli już falujące łany świętego spokoju. Spakowali się, bo ten, który straszył czołgami, miał już na swoim koncie kilka milionów morderstw.

W drugiej połowie i pod koniec lat osiemdziesiątych ruszyła w świat trzecia, cicha, nieafiszująca się grupa. Po latach ssania wielkiej, tłustej, czerwonej maciory w szeregach partii, SB, milicji czy wojska pojawiła się realna możliwość, że ktoś może dobrać się im do dupy i rozdzielić kilka klapsów. Ta grupa, pakując się, nie zapomniała o dodatkowym worku pieniędzy, które to – kto wie – mogą się zawsze przydać.

Wreszcie ostatnia grupa to ci zaangażowani głęboko w działalność antykomunistyczną – ideowcy gotowi do poświęceń, których jedyna, najukochańsza osoba na świecie, bez której nie wyobrażali sobie przyszłości, okazała się agentem SB i wsypała całą paczkę przyjaciół wraz ze swoim jedynym, ukochanym narzeczonym.

Jak liczna jest ta ostatnia grupa, tego nie wiem. Wiem natomiast, że jest w niej co najmniej jeden, dwadzieścia lat temu bardzo smutny i rozczarowany człowiek, który też w końcu wyjechał, żeby gdzieś daleko znaleźć święty spokój i zapomnieć słowa takie jak: zdrada, kłamstwo, nóż w plecy... Ten człowiek na dodatek nigdy do starego kraju nie wrócił, nawet z krótką wizytą.

***

Nie jestem nałogowym palaczem, ale czasem lubię sobie pociągnąć droższe cygarko. Vicky zawsze stanowczo wskazywała drzwi, kiedy sięgałem po paczkę cygar. Od czterech miesięcy mieszkam sam, ale widać tresura nie poszła w las, bo ciągle wychodzę zapalić cygarko na ganek.

Właśnie kończyłem moje piątkowe, popracowe cygaro, kiedy przy podjeździe zatrzymała się czerwona honda ­accord. Po chwili szamotania się z pasami tylnymi drzwiami wystrzelił Tomek.

– Tata! – Przypędził i skoczył prosto w moje objęcia, ściskając mnie z całych swoich siedmioletnich sił. – A gdzie Uchy?

– Naciśnij ten guzik, a wielki Uchy obliże cię – śmiejąc się, podałem Tomkowi breloczek z pilotem do garażu. Gdy tylko drzwi uniosły się na dwa cale od ziemi, w otworze pojawił się wielki, czarny nos, potem oczy, uszy no i reszta sześćdziesięciu kilogramów ogromnego, czarnego labradora skrzyżowanego z nowofundlandem. Zawsze zadziwia mnie, jak taka wielka, niezdarna psia masa może być tak delikatna i czuła podczas powitań tej dwójki. Wychowywali się razem praktycznie od urodzenia, obydwaj mają po siedem, prawie osiem lat.

Tomek został dokładnie oblizany i leżał, śmiejąc się na trawie przed domem, a Uchy popędził przywitać się z Vicky. Oni wszyscy bardzo za sobą tęsknią.

– Kiedy się z powrotem przeprowadzimy? – zapytał smutno Tomek.

– Bądź cierpliwy – bez przekonania wycelowałem w mal­ca palcem.

– Idę do mojego pokoju, chodź Uchy, chodź – zniknęli obaj, tupiąc po schodach.

– Cześć Vicky – oficjalnie podaliśmy sobie dłonie. – Ile razy mały zadaje mi to pytanie, czuję się jak idiota. Czy naprawdę nie możecie tu wrócić, żeby było tak, jak kiedyś? To przecież nie ma żadnego sensu... ten mały apartament, szkoła i te wizyty co jakiś czas...

– Nie może być tak, jak kiedyś, bo to kiedyś stało w miejscu i to w dodatku w złym miejscu. Pomyśl nad tym mocniej, kiedy będziesz sam w swoim głębokim lesie... Sorry, Janek, ale nie mam teraz czasu na głębokie analizy naszej sytuacji... tu, przy krawężniku. Pogadamy, jak coś nowego wymyślisz – zrobiła niecierpliwy gest ręką. Była piękną kobietą.

Zawsze była piękna: kiedy się złościła, niecierpliwiła czy spała. Gdy się śmiała, jej uśmiech zwalał z nóg. Śmiechu Vicky nie słyszałem od dawna.

Mama Vicky pochodzi z Grecji, ojciec – z Danii, a ona urodziła się w Kanadzie. Wydaje się, że odziedziczyła tylko najlepsze cechy ludzi południa i północy. Ma długie, gęste, czarne włosy. Jest przy tym wysoka, szczupła i bardzo zgrabna. Jeśli do tej pięknej, statycznej sylwetki dodać ruch... Vicky nie chodzi tak, jak inne kobiety – Vicky płynie przez otaczającą ją przestrzeń.

– Dobra, przestań się na mnie gapić i lepiej powiedz, co będziecie robić z Tomkiem – ostro przerwała moje rozmyślania. Nigdy nie lubiła tematu swojego wyglądu i zazwyczaj machała ręką, kiedy próbowałem jej o tym powiedzieć. Nie, na pewno nie była próżna.

– Dzisiaj już pewnie niewiele, pogramy w coś... Ale za to jutro rano... – specjalnie głośniej zacząłem zdanie.

– Co będzie jutro rano? – z okna na piętrze krzyknął mały.

– Jutro rano idziemy do Kortright, rezerwatu przyrody, na co najmniej cztery godziny.

– Uchy idzie z nami? – znowu zapytał głos z okna.

– Oczywiście. Potem lunch i musimy podjechać do sklepu ze sprzętem turystycznym. Potrzebuję kilku rzeczy na wyprawę. Podrzucę ci synka w niedzielę wieczorem, bo chcę wyjechać wcześnie rano w poniedziałek.

– Świetny plan – Vicky pomachała Tomkowi. – To trzymajcie się dzielnie.

Ruszyła w stronę samochodu, zgrabnie uchylając się od mojej próby objęcia jej. Podczas wsiadania uniosła delikatnie spódnicę, pokazując zgrabne nogi. Jeżeli przez własną, upartą głupotę kiedykolwiek stracę tę kobietę, to spakuję plecak, pójdę do lasu i nigdy nie wrócę.

Taki będzie koniec życia idioty.

***

– Proszę, proszę, wejdź Albercie. Dzień dobry, jak się masz? – Salvatore Rodrigez wstał zza biurka, odsunął ciężki, czarny, skórzany fotel i wyciągnął dłoń.

– Całkiem nieźle, szczególnie, kiedy zacząłem widzieć światło na końcu mojego czterdziestoletniego tunelu – ze śmiechem przywitał się Albert Weiss.

– Aha – mruknął Sal z filozoficznym zamyśleniem, jakby nie potwierdzając optymizmu Alberta.

– Czy masz już jakieś specjalne plany na pierwsze miesiące emerytury?

– O, tak. Na początku będę robił wielkie NIC, a kiedy skończę, to mam jeszcze sporo pracy przy moim domku marzeń nad jeziorem – odparł Albert, poprawiając pękatą teczkę z aktami, jakby chciał już przejść do sedna wizyty.

– W zeszły piątek wysłałem ci e-maila w sprawie Alis­tera Swana. Jest to chyba jedna z najdłuższych spraw w naszych archiwach i na dodatek nie zanosi się na jej zamknięcie – przedstawił temat wizyty Albert.

– Tak, sprawdziłem to. Ty jesteś w tych archiwach od samego początku, czyli od 1969 roku.

– No właśnie, mimo długiego okresu wyciszenia, historia Alistera Swana nigdy nie została formalnie zamknięta, zgodnie z wewnętrzną procedurą biura. Po roku 1985 już tylko jeden agent regularnie sprawdzał telefony, e-maile i korespondencję Alistera. Nasz klient cały czas żąda kwartalnych raportów i płaci regularnie.

– Z tego, co się orientuję, to nie wiemy, kim jest klient, prawda?

– Nie wiemy. Od początku sprawy jest tylko dwunastocyfrowy kod klienta i regularne przelewy na nasze konto w Waszyngtonie.

– Jak się domyślam, masz ochotę teraz zdać akta tej sprawy przed odejściem na emeryturę. Prosiłbym cię jednak o szczegółowe wprowadzenie w kulisy sprawy. Nikt nie zna detali lepiej od ciebie, a pisałeś ostatnio, że pojawiły się jakieś nowe, niepokojące ruchy naszego starego Alistera. Ja osobiście słabo pamiętam zdarzenia z 1969 roku, miałem wtedy cztery lata – z uśmiechem zakończył Salvatore, rozsiadając się w fotelu. – Poczekaj – Podniósł się. – Zanim zaczniesz, co byś powiedział na małą szkocką?

Al pociągnął duży łyk zielonego Johnnie’ego Walkera, po czym oparł się wygodnie, jak dziadek zmuszony przez wnuki do opowieści sprzed lat.

– Prawdę mówiąc, niewiele wiemy o kulisach tej całej sytuacji. Od początku wszystko było ściśle tajne i opieczętowane poleceniem niezadawania pytań, tylko dostarczania informacji i wykonywania zleceń. Alister Swan urodził się w czasie drugiej wojny światowej w Bostonie. Był bardzo zdolnym studentem, ukończył kilka fakultetów, w tym medycynę na Harvardzie, ale nigdy nie był lekarzem. Ma doktorat z biologii i genetyki. Wiele lat spędził w laboratoriach chemicznych. Po ukończeniu uniwersytetów w Filadelfii i w Bostonie, w 1967 roku został zatrudniony przez wielki koncern farmaceutyczny Pharmaticus w Kalifornii. Spośród setek aplikacji tylko Alister i jego przyjaciel ze studiów, Kumar Ramadir, zostali przyjęci na dobrze płatne stanowiska w laboratorium w Pasadenie. Od początku obaj brali udział w zaawansowanych i ściśle tajnych pracach nad nowymi wówczas pigułkami antykoncepcyjnymi. W listopadzie 1969 roku coś, o czym nie wiemy, wydarzyło się w laboratorium.

– Czy mamy chociaż zarys sytuacji? Czy to był wypadek, eksplozja, przeciek tajemnicy? – przerwał pytaniami Sal.

– Alarm wszczęto w środku nocy i to w dodatku w Święto Dziękczynienia – ciągnął dalej Albert. – Było strasznie dużo zamieszania przy ściąganiu ludzi do pracy, do zakładania podsłuchu w domach Alistera i Kumara, w samochodach i w laboratorium. Natychmiast rozpoczęliśmy dwudziestoczterogodzinną obserwację. Wiele z nagranych kaset było odsyłanych do klienta nawet bez odsłuchu przez naszych agentów. Odgrywaliśmy rolę narzędzia, bez brania udziału w procesie decyzyjnym. Jedyne, co można było wywnioskować to to, że nastąpiło jakieś odkrycie naukowe, w którym obydwaj przyjaciele odegrali główną rolę, a cała historia miała na celu zapobieżenie przedostaniu się faktów na zewnątrz.

– Myślisz, że mogło chodzić o sprzedaż wyników badań dla konkurencji, czy stały za tym pieniądze? – zapytał Salvatore.

– Myślę, że nie – bez namysłu odparł Al. – Chodziło raczej o możliwość publikacji wyników i podania ich do wiadomości społeczeństwa. Padło nawet niepokojące twierdzenie o możliwej nieobliczalnej reakcji mas.

– To zdecydowanie ciekawe... hmm... Nawet nie wiem, co o tym myśleć. Czy cokolwiek przeciekło do gazet? – Sal coraz bardziej znęcał się nad ołówkiem w zębach.

– Nigdy nic, cisza. Wkrótce potem, na początku grudnia, młody Hindus zginął w wypadku na autostradzie numer 15, w drodze z San Bernardino do Las Vegas, gdzie umówił się z jakimś ciekawskim dziennikarzem. Jego Ford Mustang przebił na zakręcie barierkę i poleciał ponad sto metrów w dół. Kumar Ramadir zginął na miejscu.

– Wygląda to na T.C.T. – ze zrozumieniem westchnął Sal.

– Niestety tak. Młody naukowiec nieopacznie postanowił spełnić swój obywatelski obowiązek i nawet wbrew Alisterowi zadecydował o kontakcie z gazetą – Albert pokiwał ze smutkiem głową.

– Tak więc od 1970 roku pozostał nam tylko Alister Swan. To już trzydzieści siedem lat i sprawa, jak mówisz, ciągle żyje – z niedowierzaniem w głosie, chętny do dalszego słuchania, rzucił Sal.

– Sprawa po śmierci Hindusa bardzo się wyciszyła. Alister bezbłędnie odczytał przekaz. Jeszcze jako młody naukowiec, około trzydziestki, awansował na najwyższe stanowisko konsultacyjne w centralnym laboratorium Pharmaticusa w San Bernardino w Kalifornii. Tam też mieściło się jego nowe biuro, wyposażone jak luksusowe mieszkanie. Jednym słowem: odsunięto go od badań, płacąc mu olbrzymie pieniądze za milczenie i bycie po stronie firmy-matki. Często bywa, że duże pieniądze robią z duszy szmatę, ale nasz A.S. nie szalał, nie trwonił majątku, który całkiem łatwo mu przychodził. W roku 1973 Alister ożenił się z młodszą od siebie studentką filozofii. Julia Swan nigdy nie urodziła mu dzieci, lecz była za to wytrwałą towarzyszką licznych podróży po świecie. Tak więc w roku 1969, jeszcze przed śmiercią Ramadira, nad sprawą dzień i noc ślęczało dwudziestu agentów. W latach osiemdziesiątych było ich już tylko dwóch, a ostatnio jeden, i to chyba nie na cały etat. Alister i Julia Swan mieli dom w górach w stanie Oregon, to, już wspomniane, mieszkanie w firmie, dom w północnym Vermont, niedaleko kanadyjskiej granicy oraz mieszkanie w rodzinnym mieście Alistera, w Bostonie. Przez wiele lat jego praca polegała na odwiedzinach biura dwa-trzy razy w miesiącu, podpisywaniu paru dokumentów i wzięciu udziału w kilku konferencjach naukowych. Przez cały czas czytał i studiował, pilnie śledząc aktualne osiągnięcia naukowe swojej firmy. Duże pieniądze i dużo wolnego czasu dawały państwu Swan nieograniczone możliwości podróży. Oboje uwielbiali wielotygodniowe wędrówki z plecakami przez góry Ameryki i Kanady. Byli w Nowej Zelandii, Australii i Afryce. Spróbuj wyobrazić sobie koszty, jakie klient poniósł za całodobową obserwację tej dwójki w pierwszym okresie. Potem, jak już wspomniałem, poluzowaliśmy, a oni ciągle podróżowali. Mając niesamowite zasoby finansowe prawie zawsze spali w namiotach lub w tanich schroniskach górskich. Czasami korzystali z noclegów w lokalnych chatach, gdy przemieszczali się po bezdrożach. Podążanie za tą dwójką było piekłem dla takiej agencji, jak nasza. Kilkakrotnie udało się nam włożyć mikropodsłuch do któregoś z plecaków i dzięki temu wiedzieliśmy, że nie dzieje się nic podejrzanego. Wyglądało na to, że państwo Swan chcieli mieć święty spokój, a to była dla nas dobra wiadomość. Przez cały ten okres jedyny niepokój w naszych szeregach budził fakt, że Alister znacznie więcej zarabiał, niż wydawał na swoje wyprawy. Faktycznie, czasem wynajmował helikopter czy też mały, prywatny samolot, gdzieś tam w Argentynie lub na Syberii. Dotował też niektóre organizacje charytatywne, ale mimo tego bilans finansowy powinien wskazywać na istnienie niezłej fortuny. Niestety, nie mamy pojęcia, gdzie się ona znajduje i kto ma do niej dostęp.

– Wygląda na to, że akta tej sprawy nadawałyby się do przekazania komuś młodszemu. Co więc takiego wydarzyło się ostatnio, że poprosiłeś o dwóch dodatkowych agentów? – zapytał Sal.

– Przed pięcioma miesiącami, po trzydziestu czterech latach małżeństwa zmarła Julia, jedyna żona Alistera. Z raportów wynika, ze starszy pan bardzo to przeżył. Nigdzie sam nie wyjechał od czasu pogrzebu i całe dnie, a nawet tygodnie spędza sam w domu w Vermont. Posiadłość w Oregon wystawił na sprzedaż. Załamanie po śmierci bliskiej osoby to raczej rzecz normalna. W tym przypadku wydaje się jednak, że zdarzenie to obudziło dawne wyrzuty sumienia. Prawdopodobnie Alister sporządził dysk z dokumentami i listami opisującymi minione wydarzenia z 1969 roku. W zeszłym tygodniu chciał go zdeponować w biurze swojego zaufanego prawnika. Na razie udało nam się temu zapobiec. Niestety, nadchodzą meldunki o dalszych próbach i obawiam się, że nawet trzech agentów może nie wystarczyć. Nie możemy przecież umoczyć sprawy sprzed prawie czterdziestu lat.

Prawie momentalnie Sal sięgnął po notatnik i laptopa: – Czy sześciu na razie wystarczy?

– Myślę, że tak, ale nie pytaj, na jak długo. Jak się stary człowiek na coś zaweźmie, to... Wiem to po sobie – z lekką nutką dumy zakończył Albert. Sięgnął po szklankę, pociągnął ostatni łyk whisky, po czym wstał, lekko się przeciągając.

– Ta sprawa ciągnie się prawie przez całą twoją karierę. Nie chciałbyś doprowadzić jej do zamknięcia? To byłoby takie postawienie kropki na końcu długiego zdania – zapytał Salvatore.

– Nie wiem, czy starczy mi życia – nie odpowiadając na pytanie odrzekł Albert.

***

Myli się ten, który myśli, że jeżeli coś fajnego obieca siedmiolatkowi, to uda mu się pospać w sobotę rano. Już przed siódmą obudził mnie skok kolan na wyciągnięty beztrosko brzuch. Po pierwszym szoku odpłaciłem malcowi długim gilgotaniem, aż zaczął krzyczeć, że brzuch mu pęka. Szybko zjedliśmy śniadanie i byliśmy gotowi do wyprawy już przed ósmą.

Przed siedmioma laty, kiedy razem z Vicky szukaliśmy domu, wybraliśmy ten rejon, około pół godziny na północ od Toronto, głównie z powodu bliskości kilku pięknych rezerwatów przyrody. Kortright zawsze był naszym ulubionym miejscem długich spacerów: najpierw z małym Tomkiem jeszcze w brzuchu, potem w nosidle, w wózku i teraz, kiedy trudno go dogonić. Na stosunkowo niedużym obszarze – można go obejść w cztery godziny – jest wszystkiego po trochę: piękny, kolorowy jesienią las klonowy, trochę łąki, rzeka ze stromym klifem, dwa strumienie, którymi jesienią dzielnie przebijają się łososie z jeziora Ontario na tarło. Jest też jeziorko z żółwiami, czaplami, kaczkami i oczywiście wszechobecnymi gęsiami kanadyjskimi. To naprawdę dziki teren. Nikt nie rusza powalonych drzew czy osuniętych urwisk, można nawet znaleźć szkielet sarny objedzony przez kojoty.

Tomek był w siódmym niebie. Jak prawdziwy traper, siedział cicho i mniej więcej bez ruchu. Z lornetką w ręku, koło tamy bobrowej, czekał cierpliwie, aż ukaże się mokra głowa właściciela. Uchy oczywiście pływał w rzece, a nad jeziorkiem wystraszył jelenie wirginijskie, które z głośnym prychaniem przebiegały przez trzciny. Przy małym wodospadzie zrobiliśmy przerwę. Na mojej lekkiej propanowej kuchence ugotowaliśmy wodę na herbatę, a młody wędrowiec połknął kanapkę. Spędziliśmy w parku cudowne, wrześniowe przedpołudnie.

Na przełomie września i października w Ontario zazwyczaj pojawia się fala ciepłego powietrza zwana „indiańskim latem”. Wczesna jesień to z pewnością najpiękniejsza pora roku, podczas której tysiące drzew zmienia kolory. Podczas tych zazwyczaj słonecznych dni dopełnienie szczęścia stanowi brak komarów, czarnych much i wszelkiego innego robactwa. W czerwcu taka wyprawa kończy się po pół godzinie... wieloma bąblami.

Z Kortright do domu mam może pięć minut, a i to tym razem wystarczyło, żeby Tomek zasnął jak kamień na tylnym siedzeniu. Delikatnie przeniosłem go na kanapę, a sobie zaparzyłem kawę i zrobiłem listę zakupów w Mountain Co-op, dużym sklepie ze sprzętem turystycznym. Po południu, tym razem już bez Uchego, zjechaliśmy na południe autostradą numer 400 do centrum Toronto.

W języku Indian Huron „toronto” oznacza po prostu osadę rybacką, a obecna metropolia rozciąga się wzdłuż malowniczego północnego wybrzeża jeziora Ontario, pełnego różnego gatunku ryb, niestety niezdatnych do jedzenia z powodu zatrucia bakteryjnego oraz dużego stężenia metali ciężkich. Osada białych ludzi powstała w tym miejscu w roku 1793, a prawa miejskie otrzymała czterdzieści lat później. Obecnie zespół miejski Toronto zajmuje ponad sto kilometrów wybrzeża i liczy pięć milionów mieszkańców, czyli więcej niż populacja wszystkich czterech prowincji atlantyckich Kanady razem wziętych. Według ostatnich statystyk, procent kolorowych imigrantów na terenie miasta przekroczył pięćdziesiąt. Ich napływ dostarcza masę taniej siły roboczej, nabywczej oraz, jako skutek uboczny, przestępczej, o czym raczej niewiele się mówi. Towarzyszy temu tak zwany „multikulturalizm” który, jak inne wybitne idee społeczno-polityczne zakończone na -izm, nie pozwala głośno mówić o negatywnych aspektach swojej struktury, przezywając tych, którzy by spróbowali, od rasistów, antykomunistów, ... -stów. Multikulturalizm powstał w prostym celu – żeby się ludziska z różnych części świata nie pozabijały. Dopóki lokalna gospodarka pędzi do przodu, a bezrobocie jest niskie, dopóty społeczeństwo mieszane zachowuje się poprawnie. Jak na człowieka, który – jakby nie patrzeć – pół swojego życia przeżył w komunie, ciągle jeszcze jestem wyczulony na objawy beznadziejnej propagandy, do której to multikultura, jak i inne hasła lokalnych polityków, świetnie pasują. Dobrą cechą „mieszanki” jest niesamowita ilość knajpek i restauracji serwujących dania różnych nacji. Zawsze lubiliśmy z Vicky wpaść na tajską sałatę albo na afgańskie placki z kurczakiem.

Polacy z tak zwanej ostatniej fali, czyli lat osiemdziesiątych, osiedlili się głównie w Mississauga, leżącej na zachód od centrum Toronto. Jest tam już ponad sto tysięcy rodaków, wielki polski kościół, polskie sklepy, biznesy, restauracje i z nieznanych – pewnie finansowych – przyczyn masa polskich dentystów.

Kiedy prawie dwadzieścia lat temu przyjechałem do tego miasta, podobała mi się niska zabudowa, nawet blisko centrum – pełnego wieżowców, z metrem i centrami handlowymi – ludzie mieszkali w małych domkach z ogródkami. Dziwiłem się wtedy, jak w największym mieście Kanady, w samym centrum, mogły po ulicach chodzić gęsi, a tyle ziemi pozostawało praktycznie niezagospodarowane. Teraz to już historia. Luksusowe wieżowce, ponad czterdziestopiętrowe, zajęły puste place. Wyburzono opuszczone fabryki, a małe domki coraz częściej padają ofiarą zaborczego rozwoju i boomu mieszkaniowego. Kanada to wielki kraj, ale prawie wszyscy imigranci kończą w czterech wielkich miastach: Toronto, Montrealu, Vancouver lub Calgary. Stąd też zwariowany popyt na mieszkania.

Raczej rzadko przyjeżdżam do centrum Toronto, zazwyczaj do jakiegoś specjalistycznego sklepu lub też z gośćmi spoza miasta czy Kanady. Obowiązkowo należy wtedy zjeść obiad w obrotowej restauracji na wieży CN, z widokiem na miasto i jezioro, a potem udać się nad wodospad Niagara.

W sobotnie popołudnia nie jest jeszcze tak tłoczno. Znaleźliśmy parking za jedyne osiem dolarów i w końcu dotarliśmy do sklepu Mountain Co-op. Po polsku byłoby to: „kooperatywa górska”. Tomek od razu zniknął w lesie porozstawianych namiotów, chowając się w każdym po kolei. Następnie przyszła kolej na kajaki, canoe i wspinaczkę na sztuczną skałę z prawdziwymi linami i hakami. W tym sklepie jest zazwyczaj wszystko, czego tylko człowiek gór, lasów i jezior może potrzebować. Tym razem wrzuciłem do koszyka nowy filtr do wody, matę do spania (starą przedziurawiłem na ostatniej wyprawie w Góry Skaliste), kilka pojemników z propanem do gotowania, grube skarpety dla taty i dla synka, który naciągnął mnie także na nowe skórzane buty za kostkę. Z półki z jedzeniem dorzuciłem parę gotowych, suszonych obiadów (dolewasz pół litra wrzątku i masz na przykład gulasz z groszkiem, marchewką i ziemniakami). Ach, gdzie te bieszczadzkie czasy z konserwą turystyczną i słoikiem smalcu? Sam namiot ważył wtedy więcej niż cały mój plecak na tygodniową wyprawę. Oczywiście, oprócz kupowania, zawszę lubię pooglądać, co nowego pojawiło się na rynku sprzętu do łażenia po lasach. Ostatni trend to superlekkość: nowe materiały – stopy włókien węglowych. Ultralekkie tworzywa pozwalają spakować tygodniowe potrzeby w plecak poniżej trzydziestu pięciu funtów, czyli około piętnastu kilogramów. Kiedyś naprawdę śmiałem się z tych „ultralekkowców”, obcinających szczoteczki do zębów tuż przy włoskach i wydających setki dolarów na nowe, nic nieważące kuchenki i naczynia ze stopów tytanu. Jednak po przejściu stu kilometrów z całym dobytkiem na plecach nie jest to już wcale takie śmieszne – moja szczoteczka do zębów ma już tylko pięć centymetrów. Pakowanie, przebieranie rzeczy, kompletowanie sprzętu to też swoisty rytuał. Nikt nie ma ochoty na dźwiganie przedmiotów zupełnie zbędnych, ani na sytuacje, w których jesteś zupełnie sam czterdzieści kilometrów od szosy i brakuje ci na przykład bandaża albo pierwszego z siedmiu wieczorów stwierdzasz, że nie masz latarki. Uchy też ma swój plecak. Sześćdziesięciokilowe zwierzę idące po dwadzieścia kilometrów dziennie też potrzebuje trochę zjeść, a ja nie mam ochoty na dodatkowe dźwiganie. W dwóch symetrycznych kieszeniach zapiętych pod brzuchem i pod szyją pies niesie swoje obiady, popakowane w dzienne porcje oraz kocyk do spania, a w drodze powrotnej zawsze znajdą się jakieś puste pojemniki od propanu czy inne śmieci. Nie zostawiamy po sobie nic. Ważne jest, w miarę możliwości, żeby nie dźwigać ciężkiej wody do picia. Nowy filtr-pompka do wody waży ze dwieście gramów i można nim uzdatnić pięć tysięcy litrów wody. Świetna sprawa – jedyny problem w tym, że bez koordynacji z mapą można zostać na długiej osłonecznionej wyżynie bez strumieni i jeziorek... z suchym filtrem.

Zjedliśmy obiad w mieście i pod wieczór wróciliśmy do domu. Od czasu, kiedy Vicky i Tomek wyprowadzili się, nie jadłem domowego jedzenia. Tęsknię już za domową zupą.

Wieczorem mieliśmy jeszcze pójść do kina, ale po całym dniu malec zaproponował oglądanie moich zdjęć z wypraw. Zasnął jednak twardo jeszcze przed dziewiątą.

W niedzielę odwiozłem Tomka do Vicky. Uściskali się serdecznie. Wiem, że musimy być razem. Muszę zacząć działać. I to szybko. Po powrocie z Killarney, za tydzień, oświadczę się, słowo daję... oświadczę się, raz na zawsze... Kupię pierścionek. Weźmiemy ślub kościelny, w jakimkolwiek kościele Vicky będzie chciała i kiedy będzie chciała. Mam dosyć tego niedorobionego życia, chodzenia krok do przodu, dwa do tyłu, a potem jeszcze w bok. Podjąłem decyzję. Nareszcie.

Po powrocie do ciągle jeszcze pustego domu było mi lekko. Podjąłem ważną decyzję.

Zacząłem się pakować. Miałem dobry nastrój. „Może by tak zadzwonić już teraz...? Muszę trochę skupić się na pakowaniu, żeby nie wylądować w kanadyjskiej dziczy bez namiotu”.

Znajomi w reakcji na moje samotne wyprawy często zadają dramatyczne pytania typu: „A co będzie, jak złamiesz nogę, zetnie cię zawał, pęknie ci wyrostek albo zaatakuje niedźwiedź?”. Odpowiedź jest krótka: nie wiem. Kompletuję apteczkę z bandażami, środkami przeciwbólowymi, igłą chirurgiczną i nićmi, żeby w razie czego zszyć ranę ciętą lub szarpaną, jak Sylvester Stalone – Rambo w wietnamskiej dżungli. Co do zawału, to chyba trudno byłoby samemu się reanimować, ale i w centrum miasta, w tłumie, można napotkać ten sam problem, leżąc na chodniku pośród obojętnych przechodniów. Jeśli chodzi o misie, to przestrzegam bardzo ściśle przepisów czystości i bezzapachowości wokół namiotu, żeby nie przyciągnąć ciekawskiego i wiecznie głodnego niedźwiedzia: całe moje (i psie) jedzenie co wieczór wędruje na drzewo, zawieszone na lince co najmniej pięć metrów nad ziemią, a umyte do czysta garnki układam w sporej odległości od obozowiska. Nigdy nie miałem spotkania z misiem na miejscu kempingowym. Pewnie jest to po części zasługa Uchego, który regularnie obsikuje teren, znacząc prawo wyłączności. Mam oprócz tego bardzo stężony gaz pieprzowy, a przy psim plecaku zamontowałem mały dzwoneczek, żeby hałasem odstraszyć czarnego niedźwiedzia, a nie zaskoczyć go gdzieś za zakrętem czy za skałą. W Ontario występuje jedynie czarny miś i jest tylko trzy razy większy od mojego psa. W górach Skalistych mieszka jego kuzyn – grizzly, ważący ponad trzysta kilogramów – troszkę poważniejsza konfrontacja. Tam też jeszcze nie byłem na samotnej wyprawie, zawsze jeździmy grupą. Jakoś raźniej być zjedzonym w gronie towarzyszy niedoli. Często tam, gdzie są niedźwiedzie grizzly, samotne wyprawy są po prostu zabronione. Moja historia spotkań z niedźwiedziami nie jest zbyt bogata. Raz spotkaliśmy się na ścieżce w Algonquin Park w Ontario i niedźwiedź od razu zszedł mi z drogi, tak, że zobaczyłem tylko wielki czarny zad. Drugi raz był we francuskiej prowincji, Quebecu, gdzie uparty czarny samiec nie dawał nam spokoju w nocy, dobijając się do małego schroniska, w którym nocowaliśmy w Saguenay Park, na północ od Rzeki Świętego Wawrzyńca. Wtedy udało mi się nawet zrobić mu zdjęcie (przez małe okienko).

Jeszcze raz sprawdziłem zawartość plecaka i przejrzałem listę przypiętą do drzwi komórki pod schodami, gdzie trzymam cały mój wyprawowy bałagan. Nie zaszkodzi ta odrobina drobiazgowości. W ten prosty sposób można uniknąć niespodzianek, takich jak ta na czterodniowym spływie po French River, kiedy pierwszego wieczoru okazało się, że nie mam masztów do mojego dwuosobowego namiotu.

Od wspomnień i rozważań nad plecakiem oderwał mnie Uchy, zdecydowanie żądając wieczornego spaceru. Było już koło ósmej, a rano chciałem wstać przed piątą. Po latach treningu Uchy umie chodzić bez smyczy. Chodzi tuż przy nodze, czeka przed ulicą, a i sąsiedzi się przyzwyczaili. Wyszliśmy przed dom. Było już ciemno, zapadł wrześniowy zmierzch, a w powietrzu unosił się cudowny zapach zmęczonego lata. Pies zamerdał ogonem, widząc sąsiada z drugiej strony ulicy. Stary Joe machał przyjaźnie. Zawsze zamieniamy kilka słów. Tym razem był w towarzystwie eleganckiego faceta, który trzymał w ręku znak „REMAX – dom na sprzedaż”. Mina mi zrzedła. Joe jest bardzo dobrym sąsiadem.

– Hej Joe, co ty do diabła robisz, i to w dodatku bez konsultacji ze swoim najlepszym sąsiadem? – żartobliwie krzyknąłem, idąc w ich stronę.

– Cześć Janek – odpowiedział Joe.

– Dobry wieczór – pozdrowił sparaliżowany widokiem Uchego agent sprzedaży nieruchomości.

– Nie martw się zawczasu, to wszystko jakby żart – dla uspokojenia rzucił Joe.

– Ładny żart, a pomyślałeś, co będzie ze mną, jak wprowadzi się tu cały gang handlarzy narkotyków albo otworzą salon masażu, co?

Śmiejąc się, stary machnął ręką: – Wiesz po ile chodzą domy na naszej ulicy? Chyba nigdy cena nie przekroczyła czterystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ja, ot tak, na próbę, wystawiam dom za pół miliona, także nie obawiaj się, jeszcze długo pomieszkamy razem. Ha, ha, ha – rubasznie zaśmiał się Joe. – Taniej nie sprzedam, obiecuję. Lubię tę okolicę, no i oczywiście sąsiadów wraz z ich czworonożnymi potworami – przyjaźnie pociągnął psa za ucho.

„Kto wie”, pomyślałem, „Joe ma naprawdę zadbany, piękny dom, wykończony z zewnątrz naturalnym kamieniem i otoczony kolorowym ogrodem, pełnym jałowców i polnych kwiatów. Kto wie, może znajdzie się ktoś chętny zapłacić wygórowaną cenę?”.

– No to dobranoc – pożegnałem się. – Gdyby słyszał pan, że ktoś szuka domu za dwa miliony, to proszę dać mi znać – zażartowałem w stronę agenta, który odprężał się powoli po odejściu psa.

Nie lubię pośredników w handlu nieruchomościami, lubię natomiast mój dom, moją ulicę świętej Weroniki, sąsiadów i ten spokój wokoło. Do pełni szczęścia brakuje tu tylko Vicky i Tomka, na stałe i na zawsze.

***

„Samochód nie będzie gotowy do poniedziałku rano”. Alister odłożył telefon. Wstał lekko zirytowany. Niby nigdzie się nie spieszył. Miał dużo czasu i jeden dzień w jedną czy drugą stronę nie robił żadnej różnicy, ale on zawsze lubił planować i ściśle trzymać się swoich planów. Poza tym była jeszcze kwestia miejsc noclegowych, która jednak nie powinna być problemem – był przecież koniec września.

Land rover Alistera miał niespełna dwa lata i był w bardzo dobrym stanie, ale serwis uparł się na dokładny przegląd i wymianę jakiegoś modułu komputerowego przed daleką podróżą. Obiecali przysłać auto pod dom przed dziewiątą rano w poniedziałek, co też przesuwało planowany wyjazd o ponad dwadzieścia cztery godziny.

Alister potrzebował całego dnia, aby ze swojego domu w Barlington na północy Vermont dotrzeć do Killarney Park w środkowym Ontario. Do tego trzeba pamiętać o przejściu granicznym w Cornwall, gdzie w poniedziałek może być duży ruch ciężarówek. Po pierwszej reakcji powoli zaczął oswajać się z nowym planem. Po godzinie powinien być na granicy. Przejazd przez Montreal i dojazd do Ottawy nie powinien zająć więcej niż trzy-cztery godziny. Z Ottawy przejazd przez południowe Ontario, w okolice Killarney, to następne pięć-sześć. „OK”, wyraźnie odetchnął, „wygląda na to, że da się to zrobić”. Poniedziałkową noc przenocuje w motelu przy drodze, a we wtorek zrobi te ostatnie sto kilometrów do bramy parku. Wszystko zaczęło wyglądać lepiej, gdy stwierdził, że o dziewiątej rano we wtorek założy plecak i wyruszy na szlak.

„Przecież jakoś to będzie, jestem starym pierdzielem na emeryturze i tak naprawdę to nigdzie mi się nie śpieszy” – pomyślał, patrząc jeszcze raz na mapę samochodową. Usiadł wygodnie i wyciągnął nogi na mały, rozkładany fotelik, którego Julia używała do wielogodzinnych obserwacji ptaków w Acadia National Park. Następnego dnia mijało pięć miesięcy od pogrzebu Julii. Od tamtego czasu wielki dom stał cichy i pusty. Tymczasowo Alister odwołał kobietę do sprzątania, tymczasowo – pięć miesięcy temu. Wokół domu sypały się liście z klonów i brzóz i nikt ich tamtego roku nie grabił.

Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa, bezgranicznej przyjaźni i miłości Alister pożegnał się z żoną Julią, która odeszła zaledwie pół roku po zdiagnozowaniu raka jajnika. Od pogrzebu praktycznie cały dom stał martwy. Alister zamieszkał w niewielkim pokoiku na strychu, z oknem wychodzącym na podjazd przed garażem. Przed wielu laty, zaraz po zakupie tej posiadłości, urządzili ten kąt na poddaszu jako centrum planowania ich wspólnych wypraw. Ściany wykończone były boazerią, a podłogę pokrywały grube deski. W kącie stała żeliwna koza o trzech nogach, na której w zimowe wieczory stał miedziany czajnik. Całe pomieszczenie, ukryte w miejskim domu, przypominało raczej wnętrza schronisk, w których spędzili setki nocy na wszystkich kontynentach. Naokoło wisiały plakaty i mapy z oznaczonymi trasami, setki pinesek przytrzymywały zdjęcia i pocztówki na ścianach, zaś na półkach stały pamiątki. Naprzeciwko okna były niskie drzwi prowadzące do schowka na plecaki, namioty, liny, kuchenki i buty – wiele par górskich butów, które Julia bardzo lubiła kupować. Tak naprawdę, to chyba nikt ze znajomych, a nawet przyjaciół, nigdy tu nie był. Było to tylko ich miejsce i nawet sprzątali tu, albo i nie, zawsze sami.

Po śmierci Julii Alister odważył się na likwidację jej garderoby. Pełne kartony ubrań, butów, torebek odstawił do lokalnej Armii Zbawienia. Nigdy natomiast nie udało mu się ruszyć jej plecaka, ubrań, kurtek i butów górskich. Zabierał się za to już kilka razy, ale zawsze jakoś dochodził do wniosku, że tego i tak żadna organizacja charytatywna nie weźmie.

Wstał i powoli zaczął otwierać szafki i szuflady w komórce, wybierając potrzebne rzeczy. Średni plecak, siedemdziesiąt litrów, na tygodniową drogę, mały, dwuosobowy namiot – nigdy nie miał w swoim ekwipunku jedynek... Tak, to będzie jego pierwsza samotna wyprawa od pewnie czterdziestu lat i pierwsze wyjście z plecakiem od ponad roku. Tydzień po pierwszej diagnozie Julia uparła się, że musi jeszcze, jak to mówiła „przed długim leczeniem”, wybrać się w góry lub do lasu. Spędzili trzy dni na części Appalahian Trail, niedaleko Berlina, na północy New Hempshire. Julia była słaba. Poruszali się powoli, a las wokół nich pełen był tej niezwykłej poświaty, jaka towarzyszy tylko doniosłym wydarzeniom. Zamiast, jak zwykle pokonywać dziesiątki kilometrów w pocie i zmęczeniu, tym razem wiele godzin siedzieli po prostu przytuleni do siebie przy ognisku. Oboje czuli, że mogła to być ich ostatnia wspólna wyprawa. I była. W czasie tygodni leczenia, chemioterapii i radioterapii Alister nie odstępował żony na krok. Przez telefon i komputer zakończył swoją wieloletnią karierę w koncernie Pharmaticus i cały czas poświęcił na długie rozmowy i krótkie, coraz krótsze, spacery ze swoją ukochaną kobietą.

Na kilka dni przed śmiercią Julia powróciła, po raz pierwszy po wielu latach, do dawnej historii z laboratorium, do Kumara, i do, jak to nazwała, niedokończonej sprawy.

– Teraz już chyba oboje wiemy, że umieram – mówiła cichym głosem. – Miałam z tobą dobre, spokojne życie. Nie urodziłam ci dzieci, Bóg czy los tak chciał. Mam uczucie, że zostaje po mnie pustka. Na dodatek, jest gdzieś we mnie to niedobre uczucie, jak przekręcony pasek od plecaka na długiej trasie, uwiera mnie, uwiera moją duszę ta niedopowiedziana sprawa sprzed lat. Ty też nie jesteś już taki młody, Alister. Proszę cię, zrób coś z tym, zanim i ty umrzesz. Wierz mi, umieranie z czymś takim jest chyba trudniejsze. Zrób to dla mnie i dla siebie.

Przez lata żyli w linii prostej, nie zastanawiając się nad przeszłością. Nagle: STOP. Refleksja nad tym, że może tak naprawdę żyli na kredyt, i to na kredyt tysięcy ludzi. Kiedyś Alister przeczytał w lokalnej gazecie wzmiankę o kobiecie, gdzieś ze wschodniej Kanady, która całe życie poświęciła karierze politycznej. Wspinała się po szczeblach, najpierw lokalnych, a potem nawet prowincjonalnych. Pewnego dnia, podczas rutynowej wizyty u dentysty, pani polityk straciła przytomność na skutek reakcji na zastrzyk przeciwbólowy. Nie umarła. Po kilku dniach w szpitalu obudziła się jakby inna osoba. Po powrocie do zdrowia ostentacyjnie porzuciła politykę, rezygnując ze wszystkich dotychczasowych funkcji w rządzie prowincjonalnym. Publicznie wyraziła współczucie politykom kanadyjskim i światowym za zmarnowane życia i stratę czasu, na dodatek zostając głośną przeciwniczką korupcji.

Alister zamyślił się: „Co tak naprawdę stało się z tamtą panią polityk? Co podpowiedziało Julii, że nawet w ostatniej chwili życia trzeba naprawiać złe, niedokończone sprawy?”. Oboje nie należeli do ludzi religijnych, nie bywali w kościołach, chyba że w ramach zwiedzania zabytków. Nigdy też nie deklarowali się jako ateiści. „Czy to bliskość śmierci, taka jednoznaczna bliskość, przynosi ten niepokój?”

Kilka tygodni po pogrzebie Alister umówił się na rozmowę podczas obiadu ze swoim starym, zaufanym prawnikiem. Od lat ten sam Robert Taylor, dobry i jak na prawnika chyba uczciwy chłop, stawił się punktualnie na spotkanie w restauracji w starym Bostonie. Po przywitaniu, złożeniu kondolencji i zamówieniu obiadu Robert poinformował swojego starego klienta, że wszystkie podstawowe formalności związane ze śmiercią Julii zostały załatwione.

– Daj mi znać kiedy się otrząśniesz po tych smutnych przejściach, to wyślę ci to, co już jest gotowe i umówimy się na spotkanie u mnie w biurze. Trzeba jeszcze podpisać kilka dokumentów i ustalić sprawy spadkowe.

– To właśnie jedna ze spraw, które chciałem poruszyć. Mam zamiar zmienić częściowo mój testament, ale to musi chwilę poczekać. Niedługo skończę poprawki i wyślę ci wstępną formę.

Alister zamilkł na chwilę i głęboko westchnął, rozglądając się wokoło. Kelner postawił na stole szklanki z lodem, po czym wprawnym ruchem nalał dwie podwójne szkockie. Milczenie po pierwszym łyku przerwał Robert:

– Mój ojciec był prawnikiem twojego ojca, także jesteśmy już drugim współpracującym pokoleniem. Wyraźnie widzę, że chcesz mi coś powiedzieć. Wal śmiało, o co chodzi.

– No i wygląda na to, że ostatnim – z uśmiechem dodał Alister. – Jak wiesz, nie mam potomstwa, o którym bym wiedział.

– Tak, a moja jedyna córka jest aktorką... także tu kończy się współpraca pokoleń.

Podnieśli do góry szklanki i opróżnili je w znanym ludzkości geście przyjaźni. Alister oparł się wygodniej na dużym, rzeźbionym krześle.

– Jestem już starszym człowiekiem. Może metryka jeszcze nie wskazuje na rychły zgon, ale teraz, po śmierci Julii, poczułem się dużo starszy, niż naprawdę jestem. Uczuciu starości często towarzyszy tak zwany rachunek sumienia. Myślimy wtedy może nie tak bardzo o tym, co uczyniliśmy w życiu dobrego, a raczej sumujemy te większe wpadki, które uwierają nasze dusze jak kamień w bucie.

– Brzmi to nieco filozoficznie...

– Pamiętasz, jako młody naukowiec dostałem wymarzoną pracę w laboratorium Pharmaticusa w Kalifornii. Pod koniec lat sześćdziesiątych moje właściwie pierwsze poważne badania i ich wyniki zostały utajnione przez firmę. Mój bliski i jedyny ówczesny współpracownik zginął w dziwnych okolicznościach na szosie pod San Bernardino. Sprawa jest bardzo poważna. Od czasu śmierci Julii nie daje mi spokoju i zdecydowałem się jakoś to uporządkować.

Robert Taylor siedział z poważną miną i milczał, nie zwracając uwagi na kelnera, który właśnie podszedł do stolika i próbował się upewnić, kto zamówił steka a’la Nowy Jork, a kto homara.

– Tak więc podjąłem decyzję i sporządziłem teczkę z dokumentami. Teczka jest zaplombowana w kasetce. Chciałbym wkrótce zdeponować ją w twoim biurze z możliwością otwarcia dopiero po mojej śmierci.

– Poprosimy jeszcze dwie szkockie – Robert prawie krzyknął w stronę odchodzącego kelnera.

– Chcę, żeby te wszystkie papiery leżały bezpiecznie w twoim biurze, Robercie, aż do dnia mojej śmierci. Spiszemy prostą umowę, za roczną opłatą. Chciałbym, żebyś się zobowiązał do opublikowania treści tych dokumentów w tydzień po moim odejściu. Co ty na to?

Cisza. Wyraźnie zdenerwowany Robert sięgnął po szklankę, która właśnie pojawiła się na stole. Cisza...

– Wrócę za chwileczkę – Robert wstał i skierował się w stronę ubikacji.

Gdy tylko zniknął Alisterowi z pola widzenia, wyjął telefon komórkowy. Kiedy wrócił do stołu, tamten opróżnił już drugą szkocką.

– Nie wiem, co jest w tych papierach... ty wiesz. Pomyśl... minęło już trzydzieści osiem lat od tej, „co-by-to-nie-było”, sprawy. Czy opublikowanie wyników zmieni świat, w którym żyjemy na lepszy? Ty nie masz jeszcze siedemdziesiątki. Może będziesz żył jeszcze dwadzieścia pięć lat i po sześćdziesięciu latach będziesz ujawniał jakieś stare tajemnice? Niewielu ze współczesnych będzie pamiętało, o co tu mogło chodzić... może łatwiej byłoby po prostu zapomnieć.

– Zapomnieć? Jak sam zauważyłeś, nie wiesz nawet, o co chodziło w tych badaniach, tak, że wybacz, ale jak możesz sugerować, żebym... zapomniał.

– Posłuchaj, Alister, popatrz na sprawę z mojego punktu...

– ROBERCIE, to naprawdę nie jest twoja sprawa, co jest w tej teczce. Nie powinno tu być żadnego twojego punktu widzenia. Ja proszę cię tylko o, wydawało mi się, prostą usługę prawniczą i mam zamiar dobrze ci za nią zapłacić.

– Panowie, czy wszystko w porządku? – zapytał kelner, wskazując na nietknięte obiady.

– Tak! – prawie krzycząc, odgonił go Alister. – W porządku. Naprawdę myślałem, że chodzi tu po prostu o zwykłą umowę prawniczą, dopisek do testamentu...

– Proszę cię, zapomnij o tym, to już tyle lat – mówiąc to, Robert nagle wstał i zabrał wiszącą na krześle marynarkę. – Wyślę ci wszystkie papiery dotyczące Julii. Do widzenia. Przepraszam Alister.

Wychodząc, Robert zapłacił za dwa nieruszone obiady.

Później Alister znalazł inną, mniejszą firmę prawniczą „Arnold Ryba Law Office”. Przedstawił wstępnie, o co mu chodzi, omówił szczegóły z samym właścicielem. Doszło nawet do ustalenia sumy, jaką zapłaci za pośmiertne podanie dokumentów do wiadomości publicznej oraz ich przechowanie. Arnold Ryba poprosił o tydzień na przygotowanie wszystkich formalności. Zamiast umowy, po trzech dniach zadzwoniła sekretarka i z żalem poinformowała, że niestety firma nie będzie mogła wywiązać się z poprzednio powierzonych zadań.

Powoli wracało stare, znane uczucie, że ktoś interweniuje gdzieś po cichu w jego sprawy, ktoś gdzieś podejmuje za niego decyzje, ktoś gdzieś śledzi jego kroki... Tym razem jednak nie zniechęcił się tak łatwo, jak trzydzieści osiem lat temu.

„Dosyć wspomnień...” – Alister wstał z fotela zrobionego z nieheblowanych pni brzozy. „Trzeba na serio zabrać się za pakowanie, jeżeli naprawdę mam zamiar gdzieś wyjechać”. Podchodząc do komórki ze sprzętem, odsłonił małe, trójkątne okienko w dachu. Około pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów od brukowego podjazdu stał czarny chevrolet suburban z wygaszonymi światłami. Alister wziął do ręki lornetkę, której Julia używała kiedyś do obserwacji ptaków. W aucie siedziało dwóch mężczyzn – jeden palił papierosa, a drugi rozmawiał przez telefon komórkowy. Tak jak przed laty Alister był znowu pod ścisłą obserwacją.

***

Vincent odpoczywał.

W ciągu doby, każdej doby, spał cztery godziny – od północy do czwartej nad ranem. Drugi, godzinny odpoczynek następował zawsze po południu, po lunchu, od pierwszej do drugiej.

Pozostałe dziewiętnaście godzin pracował. Nie zarobkowo, siedząc w jakimś biurze czy w fabryce: dziewiętnaście godzin na dobę, każdą dobę, w niedzielę i święta Vinc pracował nad sobą. Dyscyplina jest kluczem do tego, żeby każde, najtrudniejsze zadanie mogło być wykonane ze stuprocentową precyzją. Błędy pochodzą z braku dyscypliny i braku codziennego treningu.

Vincent nie używał budzika. Codziennie otwierał oczy punktualnie o czwartej i wstawał z łóżka bez ociągania się, jak większość słabych ludzi. Dzień, jeszcze po ciemku, rozpoczynał od połowy maratonu. Około dwudziestu jeden kilometrów biegu przed śniadaniem. Prysznic. Sześć jaj na bekonie, kawa, sok pomarańczowy i duży kawałek słodkiego ciasta. Od siódmej do dziewiątej intensywne zadania matematyczne i łamigłówki numeryczno-logiczne. Od dziewiątej do lunchu pływanie, siłownia, prysznic.

Teraz, po zjedzeniu dużego fileta z tuńczyka, Vincent odpoczywał na tarasie swojego niedużego mieszkania na terenie prywatnego ośrodka golfowego w Hauula Beach, na głównej wyspie Hawajów. Vincent miał trzydzieści dziewięć lat, za kilka miesięcy miał – prawdopodobnie w samotności – obchodzić czterdziestkę. Zlikwidował pierwsze pojawienie się łysiny całkowitym ogoleniem głowy. Był w bardzo dobrej formie i na pierwszy rzut oka, opalony i wysportowany, wyglądał dużo młodziej. Jego życie upływało na lojalnym oczekiwaniu i na pracy nad sobą, żeby w danym momencie nie zawieść tych, którzy płacili za otaczający go luksus.

Odpoczynek przerwał domofon. Poczta. Vincent uchylił drzwi na szerokość dziesięciu centymetrów i z ręki chłopca hotelowego wyjął kopertę. Delikatnie zamknął drzwi. Chłopiec poczekał chwilę na napiwek, po czym odszedł. Teraz dopiero Vincent otworzył wiadomość, przeczytał raz, po czym złożoną kartkę włożył do małego akwarium w kształcie kuli. Papier zniknął z sykiem w kwasie pomiędzy szklanymi rybkami. Dziesięć minut później Vincent jechał taksówką na lotnisko międzynarodowe w Honolulu, gdzie za godzinę miał odlecieć jego samolot. Nie będzie popołudniowych zajęć, nie będzie drugiej połowy maratonu przed snem. Jest za to coś, na co zawsze czeka – podniecenie, ekscytujące poczucie własnej siły, możliwość pokazania swojej niezawodności i sprawności. Następne zlecenie, które wykona bezbłędnie. Po przesiadce w Los Angeles będzie na miejscu w niedzielę przed południem.

***

Wczesnym rankiem Albert Weiss wszedł do biura pachnącego świeżą kawą. Ella, wieloletnia sekretarka Alberta, starała się ostatnio bardziej niż przez te wszystkie lata, chyba nawet bardziej niż w czasie pierwszych trzech próbnych miesięcy na początku swojej kariery.

– Och, jak wspaniale pachnie poranna kawa – zauważył Al. – Chyba chcesz, żebym cię dobrze wspominał.

Ella była jedyną osobą w życiu Alberta, która w ciągu ostatniego ćwierćwiecza przygotowywała dla niego kawę i miała czasem coś miłego do powiedzenia. Kariera, która właśnie dobiegała końca, nie pozostawiała wolnego miejsca dla żony, dzieci, kina, weekendów za miastem i tych wszystkich drobnych, nieistotnych elementów, które tworzą życie rodzinne. Niedługo prace wykończeniowe w domu nad jeziorem Tully, około osiemdziesiąt kilometrów na północny-zachód od Bostonu, zostaną zakończone. Dobra emerytura, dom marzeń, dużo czasu i... samotność.

– Dzwonił Salvatore – przerwała rozmyślania Ella. – Zostawił wiadomość, że przed lunchem będzie ćwiczył przez pół godziny w siłowni na dwudziestym ósmym piętrze. Zaprosił cię do udziału w treningu.

Od lat Ella i Albert byli na ty, choć nie przyjaźnili się ani nie spotykali się po pracy.

– Potwierdź, że przyjdę – mieszając cienką smużkę śmietanki w czarnej kawie, odpowiedział Al.

Kolo jedenastej, kiedy uporał się z porannymi raportami, Albert przebrał się w dres i adidasy. Pomachał chwilę rękami, zrobił kilka przysiadów i zamiast do windy skierował się w kierunku schodów przeciwpożarowych. Szybkimi, dużymi krokami, po dwa stopnie, pokonał czternaście pięter, które dzieliły jego biuro od siłowni i sauny. Jak na sześćdziesiąt dwa lata był w bardzo dobrej formie, w formie wymaganej ścisłym regulaminem agencji. Sala siłowni była o tej porze pusta.

– Hej, Sal! – z daleka pomachał Albert.

– Albert – odpowiedziało echo w przestrzennej sali. – Tu jestem – Salvatore Rodrigez odłożył hantle, wstał z ławki i wytarł dłonie w ręcznik. Przywitali się.

– Już z daleka słychać, jak stary Albert liczy dni – żartobliwie rozpoczął Sal.

– Zgodnie z ostatnimi wiadomościami i z moim podaniem zostało ich osiemnaście i pół dzisiejszego dnia – odpowiedział Albert, siadając na ławce do ćwiczeń mięśni brzucha. – Większość moich spraw i teczek powoli zamyka się i pracuję nad końcowymi raportami. Taka jest procedura przed odejściem.

– Jak tam posuwa się budowa nad jeziorem Tully?

– To już nie budowa, tylko prace wykończeniowe. Myślę, że choinkę ubiorę już w nowym domu.

– To wspaniale, Albercie, naprawdę zasłużyłeś sobie na odpoczynek. Musisz jeszcze tylko szybko znaleźć partnerkę na resztę życia.

– Kto wie? Może jeszcze zdążę – zaśmiał się Albert.

– Wiesz, chciałem się z tobą spotkać na kilka minut, żebyś pokrótce zdał mi sprawę z ostatnich wydarzeń w sprawie Alistera Swana. Co wydarzyło się od naszej ostatniej rozmowy?

– Zaszły pewne zmiany, jeśli chodzi o częstotliwość raportów. Tydzień temu Alister znowu podjął próbę złożenia dokumentów w firmie prawniczej. Tym razem wybrał małą firmę Arnold Ryba Law Office i gdyby nie całodzienna obserwacja, prawie by mu się udało. Wysłaliśmy najlepszego negocjatora, który zaoferował firmie dużą sumę za kopie dokumentów. Jeszcze tego samego dnia Arnold Ryba zerwał wstępne rozmowy z Alisterem i wycofał się z całej sprawy. Od tamtej pory otrzymaliśmy od klienta stanowcze żądanie raportów co dwanaście godzin. Padło tu słowo „desperacja”, a to pociąga za sobą zupełnie nowy schemat działania. Przez ostatnie dni nic się nie wydarzyło, klient tylko zbiera raporty i nie odzywa się z nowymi poleceniami. Widać, czeka na następny ruch Alistera. To chyba tyle.

– Właśnie wczoraj, przed pójściem do domu, otrzymałem przesyłkę, metalową kasetkę od klienta – poważnym tonem dodał Sal. – Dostarczył ją goniec bez żadnych wstępnych e-maili, telefonów i potwierdzeń z podpisami.

– Widzę, że tym razem pominęli rutynowe szczeble hierarchii agencji i nie przysłali tego do mnie – bez cienia żalu powiedział Al.

– Tak, chodzi tu o przygotowanie do T.C.T. w przypadku dalszych nierozważnych kroków Alistera. Po tylu latach nic nie uległo tu przedawnieniu ani zapomnieniu.

– Jeśli mógłbyś, Sal, zrobić mi przysługę i przekazać tę sprawę komuś młodszemu jeszcze przed moim odejściem, byłbym ci bardzo wdzięczny. Jest to ostatnia, niezamknięta teczka na moim biurku i nie chciałbym podejmować decyzji tej wagi w ostatnich dniach pracy.

– Coś mi się zdaje, że już klient sam zatroszczył się o to, żeby to spadło na moje barki. Wszystko, co masz, łącznie z danymi agentów, tych nowych i tych starych sprzed lat, podrzuć mi jutro rano, proszę.

– Bardzo ci dziękuję, Sal – z głęboką, już mało profesjonalną ulgą odetchnął Albert.

– Czy w takim razie w przyszły piątek będę mógł się pożegnać ze wszystkimi? Mam jeszcze dwa tygodnie zaległego urlopu.

– Oczywiście, drogi Albercie, urządzimy dla ciebie małe przyjęcie. Tylko nie płacz i nie wzruszaj się – Sal przyjaźnie poklepał starego po plecach w geście, na który pewnie by się nie zdecydował wcześniej ze względu na szacunek i doświadczenie kolegi.

– Obiecuję, że będę dzielny – zasalutował żartobliwie Al.

– Aha, jeszcze jeden drobiazg, korzystając z twojego wieloletniego doświadczenia. Komu powinienem polecić dokończenie... T.C.T., jeśli klient tego zażąda?

Albert nie potrzebował się długo zastanawiać:

– Vincent Rogov.

– Słyszałem o nim. Dziękuję – Salvatore wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Jutro rano będę u ciebie – Albert podskoczył lekko do góry i, jakby młodszy, truchtem ruszył w kierunku drzwi. Czternaście pięter w dół przeskoczył dosłownie w trzy minuty. Wpadł do swojego biura i zrzucił sportowe ubranie. „Alister Swan też ma sześćdziesiąt dwa lata, i też, jak wynika z raportu, niedawno przeszedł na emeryturę... Na starość wracają skrupuły czy co?”

***

Wieczorem, z przyzwyczajenia, nastawiłem budzik na czwartą trzydzieści rano. Oczywiście obudziłem się przed czasem. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zaspać czy nawet ociągać ze wstawaniem z łóżka przed wyjazdem w kanadyjską dzicz. Nie można tego wstawania porównać z drastycznym wyrywaniem niewinnego człowieka z ciepłego łóżka do codziennej pracy. Kiedy budzik się odezwał, byłem już ubrany, umyty i gotowy do zejścia na dół. Uchy wyglądał na zaspanego – o tak wczesnej porze normalne psy śpią. Dopiero, kiedy wynosiłem przed dom nasze plecaki, podbiegł do swojego, obwąchał go dokładnie z psim zrozumieniem i z aprobatą zamachał ogonem, wyraźnie się ożywiając. Po krótkim spacerze toaletowym plecaki, buty górskie i torba z ubraniem na drogę powrotną powędrowały na tylne siedzenie, a pies na swój koc w bagażowej części mojego nissana xterra.

Bardzo lubię ten pojazd. Nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. To prawda, że paląc jedenaście litrów na sto kilometrów nie należy do tych ekonomicznych, ale napęd na cztery koła, mocny silnik i wysokie zawieszenie terenowe już nie raz wyciągnęły mnie ze śniegu czy błota. Używałem tej mocnej maszyny nawet do wykarczowania pnia z korzeniami uschniętej brzozy przed domem, a innym razem przeprawiłem się przez całkiem głęboką wodę, kiedy to bobrowa tama spowodowała zalanie drogi i okolicy.

Mieliśmy dobry czas. Jeszcze przed piątą przejechałem pod okienkiem serwisowym kawiarni i, nie wysiadając z samochodu, chwyciłem kawę i rogala z białym serem. Ulice były jeszcze puste, ale już dawało się wyczuć pod skórą przebudzenie miasta. Za godzinę miliony ludzi miało ruszyć w ten poniedziałkowy ranek w stronę pracy, czyli w stronę Toronto. My jechaliśmy na północ, pod prąd tej oszalałej rzeki aut.

O tak, to był ten moment. Podniecenie. Lekka niepewność. Ja to uwielbiam, a Vicky... tego nie czuje. Przede mną był tydzień z samym sobą, tydzień męczącego wysiłku fizycznego. Dziennie mieliśmy robić około dwudziestu kilometrów, często pod górę, po rumowiskach skalnych, przez bagna i... mam nadzieję, że nie w deszczu. Na początku trasy, jeszcze pełen jedzenia, mój plecak ważył trochę ponad dwadzieścia jeden kilo. Znowu nie udało mi się zapakować poniżej dwudziestki. Wyjechałem na autostradę numer 400 na północ. W radiu śpiewał właśnie cicho chór, chyba pieśń mszalną Mozarta. Za oknem było ciągle jeszcze ciemnoszaro, ale wiem, że mijam pola i farmy, teren płaski, poprzecinany drogami dojazdowymi do autostrady.

Po godzinie jazdy na północ krajobraz zmienił się. Pojawiały się coraz większe obszary lasów, pocięte rzekami i podziurawione jeziorami. Na pierwszym i jedynym większym rozjeździe zjechałem na autostradę numer 69 na północ, do Sadbury. Około wpół do siódmej mglisto wzeszło słońce, ale czułem, że tam, ponad poranną mgłą, było zamówione przeze mnie błękitne niebo. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach roślinność karłowaciała. Zaczynały przeważać skały i coraz bardziej powykręcane sosny, brzozy i krzewy.

Wjechaliśmy w strefę Georgian Bay, północno-wschodniej zatoki jeziora Huron. Zwykle silne wiatry i ostre zimy hartują bezlitośnie tutejszy krajobraz. Minęliśmy malownicze miasteczko Perry Sound położone na pokruszonym brzegu skalistej zatoki, potem most nad French River i pół godziny później zjechaliśmy na boczną drogę. Tutaj asfalt powoli ustępuje dziurom i łatom wypełnionym żwirem. Zwolniłem do siedemdziesiątki i jechałem ostrożniej, chociaż byłem zupełnie sam na drodze. Mimo skupienia i wytężonej uwagi, nie udało mi się ominąć sporej kuropatwy, która tuż przed zderzakiem wypadła zza krzaków. Głuchy huk i chmura piór eksplodowała przed przednią szybą. Może gdybym jechał w stronę domu, to zabrałbym ptaka na kolację.

W radiu na gitarze przygrywał Pat Metheny, mgła unosiła się, ukazując białe, błyszczące w słońcu granie białego kwarcytu, niczym lodowce ociekające wodą i spływające ku dolinom. Nie są to wielkie góry, jak Skaliste czy Alpy. Najwyższe szczyty sięgają tu zaledwie sześciuset metrów nad poziomem morza, a mimo to ich piękno zawsze mnie zachwyca. Dojechaliśmy do bramy, za którą rozciągało się całe czterdzieści osiem tysięcy hektarów parku prowincjonalnego Killarney. Powierzchnia tego rezerwatu przyrody rośnie z roku na rok, pochłaniając okoliczne lasy i jeziora – oprócz strony południowej, gdzie granica przebiega wzdłuż nietykalnego rezerwatu Indian. Była prawie dziewiąta, kiedy zaparkowaliśmy przed biurem parku. Było raczej pusto. Przy budynku kilku strażników leśnych w mundurach szykowało się do dnia służby, pijąc kawę i czekając, aż pojawi się jakiś pies bez smyczy, jak Uchy, żeby dać mu mandat.

– Dzień dobry, mam rezerwację na sześć noclegów, zaczynając od dzisiaj – zacząłem pierwszą tego dnia konwersację nie z psem. – Mam na imię Jan.

– Dzień dobry, witamy w Killarney. Wygląda na to, że będzie pan miał piękną pogodę – przyjaźnie odpowiedziała ruda, całkiem nieźle wyglądająca dziewczyna w mundurze, podchodząc do komputera. Po czterech miesiącach samotnego życia chyba większość dziewczyn jest już nieźle wyglądająca.

– Czy zna pan swój numer rezerwacji? – zapytała.

– 4457789 – bez zaglądania do notatek wystrzeliłem z pamięci – a numery miejsc noclegowych to: 45, 37, 31, 22, 18, 6 – dodałem z dumą.

Nigdy nie robię notatek. Zapamiętuję wszystkie numery telefonów, adresy, numery kont bankowych, daty... W ogólniaku w Gdyni, wraz z panią od matematyki, założyliśmy koło czy klub logicznego zapamiętywania. Za pomocą logicznych schematów udawało się nam zapamiętywać rzędy cyfr, aż do setki, czy też kilka ładnych stron tekstu. Robiliśmy zawody, mieliśmy przy tym dużo radości, a ja klasyfikowałem się gdzieś w połowie grupy. Nie byłem geniuszem, ale dzięki temu systemowi miałem niezłe oceny z innych przedmiotów wymagających wkuwania. Do tej pory ćwiczę pamięć, licząc, że skleroza dopadnie mnie kilka tygodni później niż innych.

Ruda popatrzyła na mnie z podziwem:

– Widzę, że wybierasz się pod prąd. Czy zdajesz sobie sprawę, że to dużo trudniejsza trasa niż z zachodu na wschód?

– Wiem – odparłem z miną profesjonalisty – pokonywałem już La Cloche kilka razy w obydwie strony.

– O, tak? – ruda uśmiechnęła się z podziwem po raz drugi i wydrukowała kilka kwitków rejestracyjnych.

Podpisałem umowę o dobrym zachowaniu, nieśmieceniu i o tym, że pies będzie zawsze na smyczy. Uchy by się uśmiał...

Podjechałem na parking bliżej miejsca, gdzie kończy się pętla La Cloche i zaparkowałem nissana pod dużym, czerwonym klonem. Zmieniłem buty, przypiąłem do plecaka butelkę z wodą i przygotowałem kijki. Jeszcze nie tak dawno śmiałem się z ludzi, którzy wydawali pieniądze na kijki do chodzenia. W reklamie kijków Kamperdell kozica górska stoi na czubku skały, a podpis głosi: „Zapytaj jej, czy lepiej na dwóch, czy na czterech”. Ja dopiero w północnych Apalachach przekonałem się, że na czterech, kiedy to w maju natrafiliśmy na cztery kilometry trasy przykrytej półmetrową warstwą mokrego śniegu. Bez kijków pewnie bym tam płakał i brnął do dziś.

Po czterech godzinach za kierownicą trzeba było się trochę rozruszać. Pogoniłem psa dokoła auta, zrobiłem kilka przysiadów i porozciągałem się. Dokumenty, portfel i klucze powędrowały do tajnej skrytki pod tylnym siedzeniem, oczywiście oprócz klucza do nissana i pozwolenia na kemping. W drogę. Pierwsze kilka minut marszu stanowił spacer przez prawie pusty o tej porze roku kemping. Chwilę później żarty się skończyły i od razu trasa powitała mnie ostrym podejściem.

Pot zalewał mi oczy. Pomarańczowa bandana na głowie pociemniała. Mijał ten pierwszy moment przestawienia organizmu na nowy bieg, mijał czas początkowego zmęczenia i wyszliśmy na pierwszą wyżynę. Las zostaje w dole, odsłaniając piękny widok. Już z tego miejsca widać kilka błękitnych jak niebo jezior i okoliczne szaro-białe szczyty. Nad małym, czystym jeziorkiem wyżynnym zrobiliśmy pierwszą przerwę. Uchy dzielnie poczekał na zdjęcie plecaka, po czym dał nura do chłodnej wody. Był bardzo szczęśliwy. Jego pan też. Pies wylazł z wody. Czekając na psiego kabanosa, otrzepał wielki łeb, posyłając mi orzeźwiający prysznic śliny z pyska i wody z uszu.

Wypiłem łyk wody. Zamknąłem oczy. To jest życie. Do pierwszego noclegu zostało mi jeszcze ze cztery godziny marszu.

***

Samolot wylądował zgodnie z planem. Podróżujący tylko z podręcznym bagażem Vincent ruszył prosto do wypożyczalni aut. Przez okienko podał kawałek papieru z nazwą firmy ziewającemu Hindusowi, który wyraźnie ożywiony wybiegł z biura.

– Proszę za mną, sir – otworzył z ukłonem drzwi srebrnej toyoty. – Wszystko jest załatwione, sir, życzę miłej podróży.

Vincent bez słowa zamknął drzwi i ruszył z piskiem opon. W schowku była jak zwykle gruba koperta zawierająca tylko małego pendrive’a. Zjechał na jakiś parking niedaleko Logan International Airport. Wyjął z plecaka małego laptopa i przeczytał szybko instrukcję. Wysiadł na chwilę z samochodu, położył pendrive’a na krawężniku, rozgniótł obcasem jak niedopałek, po czym zgarnął okruchy plastiku do studzienki spływowej. Musiał jeszcze przed nocą zrobić zakupy: mały namiot, plecak, buty turystyczne i resztę sprzętu potrzebnego na wyprawę do Kanady. W Methuen, niedaleko autostrady numer 93, musiał zjechać i odwiedzić zakład naprawy zmywarek. Tam czekała na niego przesyłka i nowy pendrive. Jak zwykle wszystko załatwił szybciej, niż przewidywał. W niedzielne popołudnie poruszał się szybko, bez codziennych korków przy wyjeździe z miasta. Po drodze zatrzymał się tylko raz, na obiad złożony z krwistego steka. Przed zmierzchem zjechał na autostradę numer 89 do Vermont.

Adres w Barlington znalazł od razu. Przed dużym, kamiennym domem stał zaparkowany czarny chevrolet suburban. Podjechał z przodu na odległość około pięćdziesięciu metrów i raz mignął światłami. Suburban włączył silnik i powoli, żeby nie budzić mieszkańców drogiej dzielnicy, ruszył do przodu. Vincent położył siedzenie i na chwilę zamknął oczy. Była prawie druga godzina w nocy. Podczas służby w Black Water w Iraku wyćwiczył do perfekcji coś w rodzaju półsnu. Śpi i odpoczywa, będąc jednocześnie świadomym wszystkiego, co dzieje się wokół niego i planuje już następny dzień. Ma wszystko, czego potrzeba, żeby spełnić powierzoną mu misję. Gdzieś w głębi świadomości pojawiło się znane tylko jemu podniecenie i uczucie podobne do radości, ale tej bardzo specjalnej radości, nieznanej otaczającej go masie zwykłych ludzi.

***

Alister zawsze lubił wyruszać w drogę wcześnie rano. Tym razem start nie tylko został opóźniony o całą dobę, ale jeszcze o oczekiwanie do ósmej rano na dostawę land rovera. Plecak już od wczoraj stał gotowy koło drzwi, obok stały skórzane buty. Był gotowy, a nie lubił czekania.

Jeszcze raz zajrzał do piwnicy i sprawdził automaty dozujące pożywienie i pompy powietrza w dziewięciu dużych akwariach z rybami i gadami, które zajmowały większość pomieszczenia. To było jego prywatne laboratorium biologiczne, które skompletował przed laty.

Wszedł jeszcze raz na górę po mapę. Usiadł z kubkiem kawy w ręce i popatrzył na buty Julii. Nagle, po raz pierwszy od śmierci żony, poczuł to, o czym czasem, z niedowierzaniem czytał, lekki jakby zapach, powiew, coś w rodzaju muśnięcia wszystkich końcówek układu nerwowego naraz. Julia tu była. Wzruszył się, a oczy wypełniły łzy. Drzwi i okna pozamykał wcześniej, a jednak wyraźnie poczuł ten przedziwny i niewytłumaczalny ruch powietrza w ich małym pokoju na poddaszu. Firanka nad małym, trójkątnym okienkiem uniosła się lekko.

– Julia? – wyszeptał, podchodząc do okna. – Trudno mi wyruszyć do lasu bez ciebie, bądź ze mną. Jeszcze nie dokończyłem tego, co ci obiecałem, ale już niedługo... – powiedział ze wzruszeniem.

Za oknem nie było już czarnego suburbana. Dalej, po drugiej stronie ulicy stała srebrna toyota. „Czyżby Julia chciała mi ją pokazać?”

W tej samej chwili z zamyślenia wyrwał go biały SUV marki Land Rover LR3, wjeżdżający na brukowy podjazd przed domem. Odstawił pusty kubek na parapet i rozejrzał się po ich ulubionym pokoiku.

– Kocham cię – westchnął, zamykając po cichu drzwi. Zszedł na dół po schodach.

– Wszystko gotowe, proszę pana – mały Chińczyk podał mu do ręki kluczyki. – Bardzo przepraszamy za niewygodę i opóźnienie, i proszę się nie martwić o rachunek, wszystko pokrywa gwarancja.

Nie