Skarb kafryjskich władców. II część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów - Louis-Henri Boussenard - ebook

Skarb kafryjskich władców. II część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów ebook

Louis-Henri Boussenard

0,0

Opis

Druga część cyklu "Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów"

Aleksander, Albert i Joseph, rozłączeni na skutek dramatycznych wypadków, odnajdują się na Złotym Polu nieopodal Wodospadów Wiktorii, gdzie Joseph pokonuje w pojedynku potężnej postury Amerykanina. Gdy jeden z górników bierze Aleksandra za słynnego buszrendżera Sama Smitha, feta na cześć Joseph przeradza się w obławę na trzech Francuzów. Na czele górników stają dwaj spośród braci Burów. Dzięki Meksykaninowi, który sekundował Josephowi podczas pojedynku, Francuzi uchodzą prześladowcom. Chcą się przeprawić przez Zambezi łodzią Aleksandra. Po drodze spotykają buszrendżera, sobowtóra Aleksandra.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia  powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona przedtytułowa

 

 

 

Louis-Henri Boussenard

 

Skarbkafryjskich władców

Louis-Henri Boussenard

 

Louis-Henri Boussenard urodził się w Escrennes 4 października 1847 roku, a zmarł w Orleanie 11 września 1910 roku.

Był autorem powieści przygodowych, a także, podążając śladem Juliusza Verne’a, kilku fantastycznonaukowych. Za życia nadano mu przydomek francuskiego Ridera Haggarda, niezwykle poczytnego w tym czasie angielskiego autora powieści przygodowych. Obecnie jest bardziej znany w Europie Wschodniej niż w krajach frankofońskich (np. w Rosji wydano czterdzieści tomów jego utworów).

Po studiach medycznych poświęcił się pisaniu. Bardzo dużo podróżował po francuskich koloniach, zwłaszcza w Afryce. W tym czasie rząd francuski powierzył mu misję naukową w Gujanie. Podczas wojny francusko-pruskiej w 1870 roku szybko został ranny i tym przykrym doświadczeniem można tłumaczyć mocno nacjonalistyczne poglądy, którym dał wyraz w kilku swoich powieściach. Miał także negatywny stosunek do Anglików i Amerykanów, co wyjaśnia, dlaczego tak mało jego utworów przełożono na język angielski.

Jego opowiadania i powieści ukazywały się w licznych czasopismach, takich jak „Le Figaro”, „Le Petit Prisien”, czy „Journal des voyages”.

Bohaterowie jego powieści podróżują po całym świecie, są wystawiani na wszelkie niebezpieczeństwa, ale zawsze triumfuje dobro, a źli ludzie zostają ukarani.

Boussenard napisał bardzo dużo powieści, z których większość można ująć w cykle. Do najbardziej znanych należą: „Saga Friqueta (Wróbelka)” o przygodach paryskiego urwisa, cykl liczący 20 tomów (w Polsce ukazały się dwa pierwsze tomy: W niewoli u ludożerców i Korsarze mórz południowych); „Robinsonowie z Gujany”, liczący 9 tomów (w Polsce Galernicy Gujany, obejmujący dwa pierwsze tomy); „Bez Grosza”, liczący 5 tomów (w Polsce Dusiciele w Bengalu, drugi tom cyklu); „Lodowe piekło”, zawierający 6 tomów (w Polsce: Piekło wśród lodów i Kapitan Łamigłowa); „Tajemnice Pana Syntezy”, liczący 4 tomy (w Polsce dwa tomy: Tajemnica doktora Syntese i Niezwykła podróż doktora Syntese), czy wreszcie cykl „Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów”, składający się z 3 tomów.

Strona tytułowa

Louis-Henri Boussenard

 

Skarb kafryjskich władców

Druga część cyklu

Niebezpieczne Przygody Trzech Francuzów w Krainie Diamentów

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Dwudziesta siódma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Drugi tom serii:

„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuły oryginału francuskiego:Le Trésor des rois Cafres

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2015

 

24 ilustracje, w tym 2 kolorowe: Jules-Descartes Férat

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

Ilustracje na okładce i w tekście podkolorowała Barbara Linda

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Projekt okładki: Barbara Linda

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2016

 

ISBN 978-83-64701-82-5 (całość)

ISBN 978-83-64701-84-9 (część druga)

Rozdział I

Bijatyka na Złotym Polu – Wyrażenia niemające w sobie nic ewangelicznego, ozdobione kilkoma policzkami – Dziwaczny pojedynek – Nóż przeciwko rewolwerowi – W namiocie – Niezwykłe przygody pierwszego górnika – Bohaterskie wyczyny Sama Smitha, „buszrendżera” – Historia bryłki złota wartej pięćdziesiąt tysięcy franków i diamentu wielkiego jak orzech laskowy – Trzy strzały i jedno pchnięcie nożem

 

 

– Caray1…! Powtarzam, że jesteś nikczemnikiem!

– Nikczemnikiem…! Ja!?

– Tak, ty! Powtórzę to ze sto razy, chociaż mierzysz dwa metry od czubka głowy do pięt, jesteś gruby jak hipopotam i silny jak pięcioletni byk… Nikczemnik…! nikczemnik…! nikczemnik…!

– Zabiję cię jednym uderzeniem pięści!

– Spróbuj…!

– Rozwalę kulą głowę.

– Nic z tego. Za dużo krzyczysz. Obrażam cię, a ty zamiast spełnić swoje groźby, potrafisz tylko ryczeć. Wyśmiewam się z twoich pięści i rewolweru, świński Jankesie2! Nędznik i fanfaron3! Gdyby któryś z czcigodnych dżentelmenów zechciał pożyczyć mi nóż, to spuszczę ci całą krew, jak jakiemuś zwykłemu wieprzowi z Chicago.

Tak obrażony, olbrzym wydał okrzyk wściekłości, rzucił się na swego rozmówcę mającego najwyżej pięć stóp4 wzrostu, chwycił go jedną ręką za liche odzienie zaledwie okrywające opalony w gorącym słońcu tors, podniósł jak dziecko i przez dwie sekundy szukał wzrokiem miejsca, by nim łupnąć o ziemię.

 

Mały człowieczek, odważny aż do szaleństwa, wykorzystał na złapanie oddechu tę chwilę, w której wisiał zawieszony w powietrzu, i z całej siły spoliczkował z jednej i z drugiej strony olbrzyma, zaskoczonego taką niezwykłą odwagą.

Trzask…! Prask…! Dwa potężne policzki wydały dźwięk tłuczonych talerzy. Pośród licznych świadków tego dziwacznego wydarzenia przebiegł pomruk zdziwienia i podziwu.

Jeszcze niezbyt zadowolony z czynu, który był bardziej upokarzający niż bolesny, mały człowieczek oparł jedną stopę na piersi trzymającego go osobnika, zaparł się i z całej siły się odepchnął. Odzienie nie wytrzymało, drąc się z suchym trzaskiem, i pozostało w sękatych palcach zbitego z tropu mastodonta5.

Jego zwinny przeciwnik wykonał zwycięskie salto w tył, stanął ponownie na dwie nogi i wykrzyknął, zanosząc się od śmiechu:

– Caray…! Dobrze jest być ubranym w łachmany. Czyż nie tak, dżentelmeni…? A teraz, jeśli chcecie zabawić się jak panowie lordowie, posłuchajcie mnie. Niech któryś z was da mi nóż. Zamierzam, co również wam teraz głośno oświadczam, wywlec na wierzch flaki temu bydlakowi. Na świętą krew…! Ten tchórz nie wie, z kim ma do czynienia! Chcę mu pokazać, jak biorą się do dzieła tacy jak ja, którzy przed zostaniem poszukiwaczami złota walczyli z bykami na plaza6 w Barcelonie…!

Jego przemowie towarzyszył gromki śmiech i wrzawa, z której dało się wychwycić poszczególne osobliwe wypowiedzi:

– Francuz ma rację.

– On nie jest Francuzem, lecz Hiszpanem.

– Nieważne, to twardy zuch i Dick ma to, na co zasłużył.

– On nie ma racji. Nie obraża się takiego dżentelmena jak Dick…

– Nie można, ot tak sobie, go spoliczkować.

– Ależ tak… tak… brawo!

– Nie…! Nie…! Niech się biją.

– Ech, na wszystkie demony…! Tego właśnie pragnę! – zripostował nieznajomy. – Czy jest tu chociaż jeden, który mnie zgani, jeśli potraktuję tego gbura tak, jak na to zasługuje?! Lecz kto tu powinien czuć się obrażony, proszę ja was? Przybyłem do kopalni wyczerpany i bez grosza przy duszy. Ale przecież ubóstwo nie jest ułomnością, czyż nie tak? Podano mi szklankę wody. Ten nędznik widząc, że nie mam czym zapłacić, tak jak on za szklaneczkę sherry zapewne skradzionym złotem, przewrócił moją szklankę i śmiał mi się prosto w nos…! Dżentelmeni, czy jest pośród was choć jeden, który nie roztrzaskałby mu łba…? Ja zemszczę się na swój sposób. Zamierzam go przedziurawić i wytoczyć z jego wnętrzności szklankę krwi…! Oto, co zamierzam zrobić.

Burza oklasków przyjęła tę stanowczą deklarację i natychmiast przystąpiono do zawierania zupełnie niesamowitych zakładów na ewentualność pojedynku, do którego wszystko zmierzało.

– Pojedynek! To jest to… Brawo…! Ja stawiam na głowę tego małego Francuzika!

– Sto funtów7 na Dicka…!

– Trzymam!

– Dwieście na Francuza…!

– Zawarty!

– Dick zrobi z niego papkę.

– Nic podobnego. Francuz puści mu krew jak wieprzkowi!

– Tym lepiej! Ten bydlak Dick już nas nudzi!

– Popatrzcie, już uzbroił swój rewolwer. Roztrzaska mózg biednego małego diabełka zanim ten wykona jakikolwiek ruch…

– Och, tak nie może być! Chcemy pojedynku. Uczciwego pojedynku. W diggin8 tak rzadko można się rozerwać… Jeśli Dick go zamorduje, to zwołamy zebranie i zastosujemy prawo Lyncha9.

Nagle zbliżył się pewien Meksykanin o oliwkowej cerze, z głową przykrytą dużym słomkowym kapeluszem, ubrany w krótką kurtkę i otwarte aż do kostek obszerne spodnie, rzucił na ziemię papierosa i ukłoniwszy się ceremonialnie, powiedział:

– Caballero10, zechce mi wasza dostojność uczynić zaszczyt i przyjąć mnie na sekundanta?

– Cały honor po mojej stronie, señor11. Przyjmuję z wdzięcznością.

– Wasza dostojność prosił o nóż. Oto moja navaja12. Jest to najlepsza broń, jaką znam, do „rozpruwania skóry”.

– Wasza dostojność mnie uszczęśliwia. Dziękuję, caballero.

W tej chwili między nimi pojawił się pewien Anglik o rudej brodzie i chłodnym, ale mimo wszystko sympatycznym wyrazie twarzy.

– Ten dżentelmen – powiedział – nie może walczyć nożem z master13 Dickiem uzbrojonym w rewolwer. Proponuję, żeby obaj czcigodni mistrzowie zmierzyli się w szlachetnej walce na pięści. Utwórzmy ring i go ahead14…!

Dick, pobudzony, rozjuszony, szarpiący się, nie chcący o niczym słyszeć, rzucił twardym głosem:

– Boks, rewolwer, nóż, wszystko mi jedno, co mi jest potrzebne, bylebym go zabił!

– Tymczasem ja – odparł Francuz – podtrzymuję, że jako obrażony mam prawo wyboru broni. Wybieram nóż. Co do ciebie, panie nieruchawy, wybierz sobie, co ci najbardziej odpowiada. W sumie nie ma to znaczenia, najważniejsze, żeby moja szklanka była pełna claret15 wyciągniętego z twoich żył. Taki jest mój zamiar. Dżentelmeni, przecież macie ochotę się zabawić, czyż nie tak…?

– Tak…! Tak…! Dlatego tu jesteśmy!

– Pięknie! Oto, co proponuję. Ustawimy się, mój przeciwnik i ja, dwadzieścia kroków od siebie, bez prawa zbliżania się. On użyje rewolweru, a ja swego noża.

Ogromny wybuch śmiechu przyjął tę osobliwą propozycję, której nieprzewidywalność pozwalała wątpić, że jej autor jest w posiadaniu zdrowych zmysłów.

Nawet Meksykanin, który pożyczył mu swoją navaja, śmiał się szczerze jak człowiek wiedzący, co to wszystko oznacza. W tym samym czasie można było zobaczyć wydłużające się twarze tych, którzy w zawartych zakładach postawili na małego człowieczka.

Francuz ponownie zaczął mówić dźwięcznym głosem, wibrującym jak odpowiadające na uderzenia młoteczków cymbały.

– Dżentelmeni, chcę wam pokazać coś, czego jeszcze nigdy nie widzieliście. Zanim użyję mojej broni, przetrzymam trzy strzały tego człowieka. Przyznaję mu zatem trzy kule, których może użyć. Pierwszą, ponieważ jestem Francuzem, drugą, gdyż jest pijany, i wreszcie trzecią, ponieważ on się boi. Och, bądźcie zupełnie spokojni… Nie zdoła mnie trafić! Jeśli chodzi o mnie, postawię się mu i nie będę ruszał się z miejsca. Mój nóż trafi go w sam środek gardła, między dwa krańce kołnierza rozchylonej koszuli. Dżentelmeni, będę gotowy, kiedy tylko zechcecie.

Ostatnie słowa Francuza ostatecznie wzbudziły entuzjazm zebranych, którzy wyrażali swoje zadowolenie żywymi gestami i gromkimi okrzykami, wyrzucanymi we wszystkich językach świata i w najprzeróżniejszych tonacjach. Ów śmiały osobnik, którego spokój w tak jaskrawy sposób kontrastował z wściekłością Amerykanina, natychmiast urósł w ich oczach do rangi bohatera.

– Och, jeszcze jedno słówko! Ponieważ ten osobnik, którego nazywacie Dickiem, na pewno nie trafiając we mnie, roztrzaska wiele naczyń stołowych, byłoby dobrze odłożyć jako zabezpieczenie pewną sumę pieniędzy albo żądać, żeby stanął przed bufetem. Inaczej, kiedy go zabiję, szef tej oberży będzie zdolny zażądać ode mnie, żebym zapłacił za wyrządzone szkody, a przecież miałem honor was powiadomić, że nie mam przy sobie ani jednego sou16.

Jakież okrzyki, jakież entuzjastyczne tupania wybuchły wobec takiego dowodu zimnej krwi! Rozległy się trzy gromkie, jednogłośnie brzmiące okrzyki „hurra!”. Świadkowie tego dziwacznego pojedynku odsuwali się, tworząc jakby ogrodzenie pola walki i pozwalając policzyć kroki, by stworzona została wymagana odległość między przeciwnikami.

Byli tam Europejczycy, pośród których dominował element angielski i niemiecki, liczni Irlandczycy, których niedola wygnała z rodzinnego kraju, oraz kilku Belgów. Następnie Amerykanie z kozimi bródkami, Meksykanie, Wenezuelczycy, Argentyńczycy, a pomiędzy tymi wszystkimi Chińczycy z kosmykami włosów związanymi w kok, z żółtawymi twarzami niewzruszonych magotów17, przemykający się pomiędzy tymi różnorodnymi grupkami. Wszyscy ci ludzie, prawie pozbawieni skrupułów, przegrane dzieci diggins, przybyli z pól diamentowych po popełnieniu wielu grzeszków, teraz zebrali się w dorzeczu Zambezi18, być może przyciągnięci bardziej entuzjastycznymi i emocjonalnymi niż prawdziwymi opowieściami awanturników, którzy ostatnio badali i przeszukiwali te okolice. Mówiono o bogatych placerach rozciągających nieopodal Wodospadów Wiktorii19, położonych, jak wiadomo, na 25° 41’ długości geograficznej wschodniej, licząc od południka Greenwich, i 17° 41’ szerokości południowej20. Podobno na tych ziemiach, tylko z rzadka odwiedzanych przez podróżników i badaczy, można było napotkać w ogromnych ilościach diamenty i złoto. Nowina ta, prawdziwa czy fałszywa, zupełnie wystarczyła, by przyciągnąć ze wszystkich stron pierwszych górników i kopaczy. Teraz było ich tutaj około tysiąca, ryjących w ziemi, jak do tej pory bez żadnych większych sukcesów, starających się gorliwie, bez wątpienia tytułem pociechy, przemienić ostatnie kawałki złota w płyny, tyleż rozpalające, co bardzo różnorodne.

Dzisiajdiggin świętowała. Ci ludzie, prawie wszyscy niewierzący, rygorystycznie przestrzegali prawa do niedzielnego odpoczynku. Jak łatwo było zauważyć, nie czyniono tego z powodu religijnego ducha, ale dobrej okazji, by się zabawić na całego i pić do ostatnich granic wytrzymałości oraz możliwości fizycznych, a raczej ich braku.

Jakikolwiek byłby motyw takiego postępowania, olbrzymi prostokątny namiot wykonany z białego płótna, solidnie rozpięty na mocnych palikach, tworzący główny „zabytek” przyszłego miasta, był dosłownie przepełniony bardzo zajętą i podnieconą publiką. Farmaceutyczne mikstury, tak lubiane w pałacach Anglosasów, krążyły bezustannie, pozostawiając za sobą dziwaczną woń zespolonych razem lekarstw i perfum: wyróżniały się swoją innością nienazwane szampany, niebieskawe wina o fioletowym odcieniu, przypominającym kolorem stoły z surowego drewna, spirytusy, na które chemia organiczna na próżno poszukiwałaby odpowiednich formuł, które paliły jak sto diabłów, wydzielając jednocześnie cierpkie odory zwęglonych cząstek roślinnych, ku niesamowitej radości wszystkich tych pijaków, których przeżarte gardła nie mogłyby się zadowolić substancjami mniej palącymi, chociaż zupełnie nieszkodliwymi dla organizmów.

Silne podrażnienie wywoływane wchłanianiem tych strasznych napitków wystarczyłoby, by wyjaśnić motyw kłótni, która prawdopodobnie doprowadzi do śmierci człowieka, a taka ewentualność stała się tematem wszystkich rozmów. Jak to można było stwierdzić, powód kłótni był bardzo błahy, skoro chodziło o przewrócenie, być może przez nieuwagę, zwykłej szklanki z wodą przez jednego z pijących, który nie miał nic wspólnego ze swoim przeciwnikiem, przynajmniej spoglądając z punktu widzenia stanu trzeźwości. Jednak w tak bardzo wymieszanych społecznościach, złożonych z rozgorączkowanych osobników, którym znane są dobrze najpotworniejsze ekscesy, którzy nie znają żadnych wędzideł, wyłączywszy brutalną siłę, takie incydenty natychmiast nabierają kapitalnej ważności.

Poza tym ten pijący, a raczej ten pijany, był Amerykaninem. Otóż wiadome jest wszystkim bezceremonialne grubiaństwo przedstawicieli tej rasy jankesów, którzy są nawet nazywani „ludźmi będącymi w połowie krokodylami, a w połowie końmi”, więc zupełnie nie należy się dziwić, że w czasie spotkania doszło do takiego prostego incydentu, takiego casus belli21, choćby pijący wodę był najmniej wrażliwym człowiekiem na świecie. Wszystko inne to były już tylko usprawiedliwienia. Amerykanin zanosił się gromkim śmiechem, obracając w zębach duży kawałek tytoniu, żując go z wielkim upodobaniem i czasami posyłając pod same stopy obcego mężczyzny duże porcje czarniawej śliny. Phi! Biedak, który pije wodę! Czy to może być ktoś znaczący?! Poza tym miał nie więcej jak pięć stóp wzrostu i zdawał się ważyć co najwyżej sto funtów. Człowiek posiadający takie gabaryty, nie będąc „wart” przynajmniej sto tysięcy dolarów, jest nikim, zwykłą mszycą, natrętnym insektem, którego można się pozbyć jednym prztyczkiem.

Taka była przynajmniej ocena zebranych ludzi. Ale zdarzyło się, że ów owad się postawił, i uczynił to z wielką mocą, a zarazem z całym dostojeństwem. Obraził olbrzyma, zadrwił z niego, obsypał go wrogimi okrzykami i z diabelskim mistrzostwem spoliczkował…! Obiecał także rozpruć go w brutalny sposób i postawił mu takie warunki, że doprawdy, w jednej chwili rozbawił wszystkich swoich zwolenników, może z wyjątkiem kilku osobników skrajnie podporządkowanych Amerykaninowi, który, jak się wydawało, chętnie rozdawał z jednakową łatwością szturchańce i szklaneczki grogu22, skoro tylko pojawiła się ku temu stosowna okazja.

Trzymający zakłady za małym Francuzem na wyścigi ofiarowywali mu różnego rodzaju napoje, wypytywali o jego potrzeby, chcieli dać mu jedzenie, rozweselali go, wzmacniali, by przed swoim przeciwnikiem prezentował dobrą minę, ale przede wszystkim po to, żeby sprawił, iż mogli wygrać zakłady. Francuz wszystkim odmawiał – uprzejmie, aczkolwiek z wielką stanowczością. Przyjął jedynie od Meksykanina jednego papierosa, którego dymem z rozkoszą się zaciągał, cały czas zimnym wzrokiem wpatrując się we właściciela pomieszczenia, zajętego naciąganiem dwóch równoległych długich sznurów wzdłuż całej długości płóciennego domu. Widzowie ustawili się po obu stronach tych teoretycznych barier, między którymi mieli stanąć walczący.

Podczas gdy Amerykanin raz po raz wlewał ogromne porcje grogu w szeroko otwarty krater swego gardła, w oczekiwaniu na rozpoczęcie pojedynku rozbrzmiały na nowo jeszcze żywsze rozmowy i dyskusje, na chwileczkę przerwane kłótnią.

– Czy wiesz – powiedział do jednego Irlandczyka obdarty Argentyńczyk, brązowy jak drzwi pagody – że jest tutaj Sam Smith?

Nazwisko to, wypowiedziane cichym, prawie bojaźliwym głosem, wywołało u jego rozmówcy dziwaczny odruch zdziwienia i ciekawości.

– Sam Smith, buszrendżer23…?

– Król buszrendżerów, mój kamracie. Cesarz rabusiów, monarcha wyjętych spod prawa, wielki wódz hultajów, którzy nas okradają, kiedy tylko znajdziemy „koszyk pomarańczy”24.

– Cicho! zamknij się! Nie jest ostrożnie tak mówić o Samie, który wszędzie ma swoich wysłanników. Ale, ale, więc go widziałeś? Skąd wiesz, że przebywa w naszej okolicy?

– Ech, on jest wszędzie, gdzie można dokonać dobrego napadu! Po grabieżach w New Rush zatrzymał dyliżans, który wiózł wydobyte diamenty z kopalni Old de Beers25, a pewnego dnia widziano go w Nelson’s Fountain26, gdzie, jak się mówi, zamordował górnika, który pojawił się tam zaledwie dwa dni wcześniej.

– Opowiedz nam o tym, dżentelmenie.

– Za chwilę. Najpierw zobaczmy pojedynek.

– Czy wie pan, że chodzą słuchy, jakoby był związany z trzema Burami27…? – zapytał wielce rozgorączkowany Belg.

– Są to Klaas, Cornelis i Pieter28.

– Osadnicy z Vaalu29…?

– Właśnie stamtąd.

– Mylicie się. Sam Smith zawsze działa w pojedynkę. Ma oczywiście swoich współpracowników, którzy fanatycznie go słuchają i którym od czasu do czasu daje do obgryzienia jakąś kość…

– Poza tym jest to prawdziwy dżentelmen z głównych traktów…

– Wspaniałomyślny jak lord…

– Silny jak słoń…

– Okrutny jak tygrys…

– Żarłoczny jak lichwiarz…

– Krótko mówiąc, najlepszy na dolę i niedolę!

– Skąd pochodzi? Kim jest?

– Opowiada się o nim dziwne rzeczy. Podobno długo był przywódcą buszrendżerów w Australii. Dowodził bandą liczącą ponad pięciuset ludzi, nie obawiając się ani Boga, ani diabła… Bogactwa, jakie posiadali, były nie do policzenia. Generalny gubernator Australii był przy nich tylko małym chłopczykiem. Na nieszczęście ich interesy podupadły…

– Powiedziałeś dżentelmenie: „na nieszczęście”!

– Powiedziałem „na nieszczęście” z punktu widzenia sztuki obrabowywania swoich bliźnich… Widząc, że jego zbrodnicze rzemiosło, któremu oddawał się z prawdziwym zamiłowaniem, zagrożone jest bezrobociem, którego czas trwania mógł być nieokreślony, widząc także, że dobrze namydlone sznury konopne zawisają na wszystkich drzewa australijskiego buszu, mój Smith postanowił wyzyskiwać diamentonośne claims30 i złotonośne diggins w Afryce Południowej.

– Jeśli mówisz w ten sposób, wygląda na to, że go znasz…?

– Widziałem go zaledwie dwa razy i to w okolicznościach, których na pewno tak prędko nie zapomnę.

– Opowiedz nam o tym, bardzo prosimy!

– Chętnie, skoro tak bardzo nalegacie. Ale zawiadomcie mnie, kiedy Dick i Francuz zaczną się bić. Postawiłem zakład na tego drugiego i mam nadzieję, że jeśli wygram, to będę mógł postawić wam taki grog, jakiego nigdy nasz gospodarz nie podał od czasu, jak zaczęliśmy przemywać nadbrzeżne ziemie Zambezi.

– Brawo! Jesteś prawdziwym górnikiem!

– Pierwszy raz zobaczyłem Smitha mniej więcej przed trzema tygodniami.

– Niemożliwe…! A drugi…?

– Było to wczorajszego ranka…

– W jakim miejscu?

– Zaledwie dwie mile stąd. Przede wszystkim jednak muszę wam powiedzieć, że jak będziecie mi tak ciągle przerywali, to nie będę w stanie zaspokoić waszej ciekawości. Miejcie trochę cierpliwości. Moja podwójna przygoda streści się do dwóch krótkich opowieści. Otóż za pierwszym razem powracałem znużony, ale rozradowany z prospekcji31 pośród skał stanowiących przedłużenie tych, które tworzą Wodospady Wiktorii. Poszukiwania okazały się bardzo owocne. Niezależnie od pięknych ziarenek złota wypychających mój pas, niosłem także w skórzanej torbie przewieszonej przez ramię przeogromną bryłkę wielkości dwóch pięści.

– Coś takiego! Ten nugget32 musiał ważyć co najmniej ze dwanaście kilogramów, nieprawdaż…?

– Możesz sobie policzyć szesnaście, mój towarzyszu, złota pierwszego gatunku, za które płaci się trzy franki za gram w dobrej francuskiej walucie. Memu nuggetowi można było zatem przypisać wartość dwóch tysięcy funtów szterlingów, czyli około pięćdziesięciu tysięcy franków.

– Arrah…! – wykrzyknął Irlandczyk. – Za to można by pić przez całe życie!

– Zatem szedłem, podśpiewując sobie pod nosem, kiedy nagle z zarośli dobiegł do mnie chropowaty głos nakazujący mi się zatrzymać. Naturalnie nic takiego nie uczyniłem, jedynie szybko uzbroiłem rewolwer i przyspieszyłem kroku. Wtem rozległ się huk wystrzału. Poczułem gwałtowne uderzenie w rękę, w której trzymałem broń. Mój rewolwer, rozwalony przez kulę, wyleciał, nie wiem jak i gdzie. Z gęstwiny wyskoczył wielki mężczyzna, wierzcie mi, bardzo dobrze ubrany, i stanął przede mną, trzymając w ręce dwustrzałowy karabin, a z jego prawej lufy wydobywał się jeszcze dym. Łotrzyk pękał ze śmiechu, cały czas patrząc takim wzrokiem, że zacząłem drżeć. „– Co za uparciuch! – odezwał się drwiącym głosem. – Gdyby posłuchał pan mego nakazu i po bratersku podzielił się zdobyczą pańskiej prospekcji, byłby pan jeszcze posiadaczem swego pistoletu. Ponadto pozostałby pan właścicielem połowy złota. Teraz jednak będzie konieczne, żeby opróżnił pan swoje kieszenie i poszedł dalej ubogi jak nie przymierzając Irlandczyk”.

 

– Nie próbowałeś się opierać…?

– Po co? Moja czaszka posłużyłaby za pojemnik na dobre kule, tuzin za funt szterling, i nie miałbym także w tym momencie okazji, by opowiedzieć wam o mej niemiłej przygodzie. Posłuchałem więc bez ociągania, gdyż dżentelmen z traktu wydawał się gdzieś spieszyć. „– Bardzo rozsądnie, mój chłopcze – mówił dalej sardonicznym tonem. – Kiedy później będziesz miał okazję spotkać Sama Smitha, buszrendżera, przypomnij sobie, że jego najmniejsze życzenia są rozkazami”. „– Ależ dżentelmenie – odpowiedziałem nieśmiało, gdyż zapewniam was, byłem zupełnie ogłupiały – nie wiedziałem, że mam do czynienia z Waszą Dostojnością…”. „– Ach tak! Czyżby zatem znalazł się ktoś na tyle śmiały, by podążać moimi śladami? Kto ośmiela się bez mego zezwolenia podnosić podatek nałożony przez buszrendżerów? Jestem jedynym, słyszysz mnie dobrze?, jedynym, który przeciwstawia się waszej policyjnej ochronie i drwi sobie z wyroków sędziego Lyncha! Na Boga! Jeśli mam konkurenta, powiedz mi o tym bez żadnej bojaźni, a w takim przypadku osobiście go zlinczuję!”. „– Nie, nie, dżentelmenie. Myślałem jedynie, że jest pan zajęty gdzie indziej”. Zaczął śmiać się na cały głos, bezwstydnie włożył mój skarb do swojej kieszeni, zostawiając na ziemi kilka ziarenek złota, gwizdnął na swego konia, zwinnie wskoczył na siodło i zanim użył ostróg, powiedział do mnie: „Już cię znam. Przez sześć miesięcy nie będziesz zmuszony płacić kontrybucji. Pozbieraj te drobiazgi, które podoba mi się tobie zostawić, i nie zapominaj, że następnym razem masz się ze mną podzielić”. Potem spokojnie odjechał, zostawiając mnie na drodze wściekłego i zmieszanego…

– Bez wątpienia, było po czym.

– Niech mnie Bóg skarze! Oto dzielny towarzysz.

– To demon, z którym trzeba będzie się rozliczać.

– Wkrótce się o tym przekonamy.

– Co z dalszym ciągiem… dalszym ciągiem twojej historii? Opowiedz o drugim spotkaniu…

Opowiadający pochłonął ogromną szklankę napitku, jakby chciał wyrzucić z siebie natrętne wspomnienie nieprzyjemnej przygody i mówił dalej:

– Było to, jak już miałem zaszczyt wam powiedzieć, wczoraj rano, jakieś dwie mile od wodospadów. Wracałem z kolejnej prospekcji, która już nie była tak owocna jak poprzednia. Nie miałem w kieszeni ani jednego grama złota, zapasy żywności skończyły mi się już dwa dni wcześniej, więc powracałem, umierając z głodu i potykając się na każdym kroku. Złamany zmęczeniem i potrzebą jedzenia, w pewnej chwili stoczyłem się do parowu znajdującego się poza jakimikolwiek uczęszczanymi drogami. Upadek był tak ciężki, że straciłem przytomność. W myślach na zawsze pożegnałem się z diggins i darmowymi posiłkami, które zawsze miały miejsce po obfitych zbiorach. Obudziło mnie wrażenie chłodu. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jak przez mgłę wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, uśmiechającego się pod długimi, jasnymi wąsami, którego twarz kryła się pod gęstym, płowym zarostem. Osobnik ów zwilżał moje czoło chustką umoczoną w pobliskiej kałuży i od czasu do czasu przerywał tę czynność, by intensywnie nacierać moje ciało. „– No cóż, mój towarzyszu, masz wielkie szczęście, że zjawiłem się tutaj w poszukiwaniu jarząbka, którego wcześniej zestrzeliłem, by go spożyć na śniadanie. Sępy, które w tej chwili krążą nad nami w powietrzu, dokonałyby sekcji zwłok na całkowicie żywym organizmie…”. Wybełkotałem słowa podziękowania i chciwie przyssałem się do manierki pełnej cape brandy33, którą podał mi mój zbawca. „– Ta serwatka zapewne cię rozweseliła, nieprawdaż? – kontynuował z jowialną serdecznością. – Teraz będziesz mógł powrócić do diggin. Masz za co kupić jedzenie dzisiaj wieczorem?”. „– Nie mam ani szylinga34, dżentelmenie”. „– Chociaż ty ich nie masz, to ja posiadam kapitał i przyjmij ode mnie to, co ci ofiarowuję, żebyś mógł wypić za moje zdrowie”. Natychmiast wydobył ze swej ładownicy35 małą skórzaną sakiewkę, wyciągnął z niej diament wielkości laskowego orzecha i włożył mi go do ręki. Następnie zabrał swoją fuzję i zniknął po cichu, nawet nie czekając, abym wyraził mu swą wdzięczność.

– A diament…? – zawołali zgromadzeni wokół niego górnicy.

– W tej chwili właśnie go przepijamy, dżentelmeni.

– A ten… człowiek… Czy naprawdę był to Sam Smith, buszrendżer…?

Głośne „hurra!”, które w tej chwili rozbrzmiało, przeszkodziło w usłyszeniu odpowiedzi górnika. Dwaj przeciwnicy zajmowali właśnie miejsca, jeden naprzeciw drugiego, oddzieleni od siebie dwudziestopięciometrową przestrzenią, którą skrupulatnie odmierzyli ich świadkowie.

W tym momencie do namiotu wślizgnął się mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w bardzo poniszczone rzeczy, którego wychudzone rysy twarzy nosiły ślady straszliwych cierpień, jakich niedawno musiał doznać. Usiadł przy stole pospiesznie opuszczonym przez pijących, położył łokcie na blacie poplamionym rozlanymi trunkami i tak trwał nieruchomo, z głową pomiędzy rękoma, jakby był powalony zmęczeniem czy też jakąś chorobą. Z powodu panującego tumultu i rozgardiaszu towarzyszącego początkowi pojedynku nikt nie zauważył jego przybycia.

Amerykanin Dick, nagle wytrzeźwiawszy po wciągnięciu do nosa pewnej ilości oparów amoniaku, powoli ustawił się na miejscu, sprawdził naboje w rewolwerze i czekał na sygnał. Francuz, uzbrojony tylko w navaja, odważnie zajął miejsce na drugim krańcu wytyczonego pola walki i wyprostował swoją małą posturę, jakby nie chciał stracić z niej ani jednego milimetra.

Nagle zapadła kompletna cisza. Nie było słychać żadnych dźwięków oprócz sapiących oddechów kilku wrażliwszych widzów.

– Kiedy tylko zechcesz – powiedział zimnym tonem Francuz, kładąc płasko na dłoni długi nóż, który oparł ostrym końcem o zgięcie ręki.

– All right36… – potwierdził Amerykanin.

Świadkowie natychmiast się odsunęli, a jeden z nich, zachowując równomierne odstępy, trzykrotnie klasnął w dłonie.

Dick podniósł pistolet i oddał strzał. Rozległ się huk, następnie straszny trzask tłuczonego szkła, a potem wybuch wesołego śmiechu małego Francuza.

– Za wysoko o dobrą stopę, master Dick – powiedział drwiącym głosem. – Twoja kula roztrzaskała pełne butelki, a jak wiesz, to się nie liczy.

Gdzieniegdzie rozległy się brawa, szybko zagłuszone przez liczne okrzyki „cicho!”.

Dick odetchnął głęboko, starannie wycelował i po raz drugi nacisnął spust. Pobladł całkiem, widząc poprzez obłoczek dymu, że jego przeciwnik nadal stoi na nogach i na dodatek głośno się śmieje.

– Ależ chcesz potłuc wszystkie rzeczy…! Naturalnie wyjąwszy moją głowę… W ten sposób straciłeś już dwadzieścia dolarów, nie licząc mego kapelusza, w którego denku zrobiłeś dziurę. Ale co tam! Jedna dziura mniej lub więcej, co to ma za znaczenie? Uważaj, pozostał ci tylko jeden strzał, a moja navaja ma czubek tak ostry jak igła…

Mężczyzna wspierający się na łokciach z czołem umieszczonym między rękoma, słysząc ten drwiący głos, zadrżał gwałtownie i podniósł swoją zmęczoną głowę.

Amerykanin zrobił się siny, a na jego byczym karku grube żyły napięły się jak kable. Rzucił okropne przekleństwo, wypluł na ziemię zwitek tytoniu i dwukrotnie mocno tupnął nogą. Energicznym okrzykiem starał się ostatni raz przywołać zimną krew. Szybko opuścił broń, a następnie podnosił ją powoli i naprowadzał linię strzału od dołu ku górze, czyniąc to z wyrachowaną kalkulacją, co miało zapewnić celny strzał i jednocześnie wzmóc niepokój jego przeciwnika. Przez jedną sekundę ręka trzymająca rewolwer pozostała całkowicie nieruchoma, a potem naprężenie stopniowo opadło.

Rozległ się huk strzału. Francuz wydobył z siebie chrapliwy okrzyk, skulił się nagle – nie wiedziano, czy nie otrzymał śmiertelnego trafienia – a potem szybko jak błyskawica znowu się wyprostował, czemu towarzyszył ostry świst.

Głuche chrapnięcie, można by powiedzieć wychodzące z gardła szarego niedźwiedzia, wydostało się z ust Amerykanina, który rozchyliwszy ramiona, konwulsyjnie bił nimi powietrze, a następnie zwalił się ciężko na ziemię, zalewając się potokiem krwi. Trafiła go navaja rzucona nieomylną ręką przeciwnika, sadowiąc się w samym środku szyi, odcinając gładko jabłko Adama, które całe zakrwawione znalazło się na równym poziomie z ramionami.

W tym czasie zwycięzca tego okrutnego turnieju podniósł się z ziemi i dumnie pokazywał czerwony ślad po rozcięciu skóry, jaki widniał na jego głowie.

– Jest u nas przysłowie, mówiące, że z powodu braku kropki Martin stracił swego osła37. Gdyby master Dick strzelił o centymetr niżej, to ja byłbym tym, który leżałby na wznak z czterema kopytami w powietrzu. Jednak tak się nie stało, za cenę kosmyka włosów i zadraśnięcia.

Po chwilowym osłupieniu, jakie spowodował przede wszystkim cudowny rzut nożem, rozległ się jeden straszliwy okrzyk: hurra! Nieustraszony Francuz, naciskany, obłapiany, poklepywany przez każdego, nawet przez tych, którzy przegrali zakład, został jak piórko podniesiony na ramiona i był obnoszony po całym namiocie przez rozentuzjazmowany tłum. Z tego wysoko zawieszonego w powietrzu posterunku dostrzegł nowo przybyłego człowieka, który spoglądał na niego, jakby skamieniały z emocji, na którymi nie potrafił zapanować.

– Pan Albert! – zawołał mały człowieczek. – Pan Albert…! To na pewno pan…?

– Joseph…! Mój dzielny Joseph… – wybełkotał przybysz z wielkim wysiłkiem, próbując się podnieść.

Wkrótce jednak doszło do kolejnego wydarzenia, które niespodziewanie wplotło się w rozgrywającą się dramatyczną scenę. Portiera zasłaniająca wejście do namiotu została gwałtownie odsunięta i do środka radosnym krokiem wszedł wysoki mężczyzna w białym kasku na głowie, z przerzuconym przez ramię karabinem, rzucając pełne ciekawości spojrzenia na zgromadzonych ludzi, będących jakby w delirium.

W tej samej chwili rozległy się trzy okrzyki. Jeden wydarł się z ust Alberta, drugi wydał Joseph. Trzeci dobiegł z grupy górników.

– Aleksander…? Pan Aleksander…!38

– Sam Smith…! Buszrendżer…!

 

 

 

 

1Caray – podobnie jak caramba, łagodne hiszpańskie przekleństwo; do licha!

2Jankes – ironiczne określenie Amerykanina.

3Fanfaron – pyszałek, samochwał, zarozumialec.

4Stopa – jednostka długości stosowana w krajach anglosaskich, równa 30,48 cm; stopa francuska wynosiła 32,48 cm.

5Mastodont – tu: człowiek podobny do ssaka kopalnego z rzędu trąbowców, żyjącego w trzeciorzędzie, przypominającego słonia.

6Plaza (hiszp.) – plac.

7Funt – tu: funt szterling (funt brytyjski) – oficjalna jednostka monetarna w Wielkiej Brytanii i jej koloniach.

8Diggin (właściwie digging, ang.) – kopalnia złota, wkop.

9Prawo Lyncha (prawo linczu) – rodzaj samosądu praktykowany w I połowie XIX wieku w Stanach Zjednoczonych; polegał na pobiciu lub straceniu przez tłum człowieka posądzonego o zbrodnię albo przestępstwo; od nazwiska Charlesa Lyncha (1736-1796), sędziego i farmera.

10Caballero (hiszp.) – grzecznościowe określenie szlachcica; pan, kawaler, rycerz.

11Señor (hiszp.) – pan.

12Navaja (hiszp.) – nóż składany.

13Master (ang.) – pan.

14Go ahead (ang.) – naprzód.

15Claret (ang.) – czerwone wino z Bordeaux (tutaj w przenośni).

16Sou (solid, sol) – drobna moneta francuska, równa 5 centymom lub 1/20 liwra.

17Magot (makak magot, Macaca sylvanus) – gatunek małpy wąskonosej z rodziny makakowatych, żyjący w skalistych okolicach pośród lasów liściastych i iglastych północnej Afryki; niewielka kolonia jest sztucznie utrzymywana na Gibraltarze; długość ciała do 75 cm, masa ponad 7 kg; ciało smukłe o bardzo długich kończynach, brak ogona.

18Zambezi (port. Rio Zambeze) – rzeka w południowej części Afryki, przepływająca przez Zambię, Angolę i Mozambik; długość 3540 km, powierzchnia dorzecza 1,3 mln km²; wypływa ze źródła położonego na płaskowyżu Lunda, następnie przepływa przez północną część kotliny Kalahari; w środkowym biegu stanowi naturalną granicę pomiędzy Zambią i Namibią, Botswaną i Zimbabwe; uchodzi deltą do Kanału Mozambickiego na Ocean Indyjski.

19Wodospady Wiktorii (Wodospad Zambezi, Victoria Falls, Mosicatunga) – wodospad na granicy Zimbabwe i Zambii, na rzece Zambezi, o wysokości 120 m i szerokości 1800 m, odkryty w 1855 roku przez Davida Livingstone’a; poszczególne części noszą nazwy: Główny, Wschodni i Tęczowy; południowa część Wodospadu Wiktorii znajduje się w Parku Narodowym Wodospady Wiktorii w Zimbabwe.

20Współrzędne środka Wodospadów Wiktorii nieco się różnią od podanych i przedstawiają się następująco: 25° 51’ E, 17° 55’ S.

21Casus belli (łac.) – powód do wojny.

22Grog – rum lub inny silny trunek rozcieńczony wodą; może zawierać dla poprawy smaku sok z cytrusów, cynamon, gorącą wodę lub cukier; niegdyś podawany marynarzom na żaglowcach.

23Buszrendżerzy (ang. bushrangers) – taką nazwę nadano w Australii złoczyńcom, którzy jeszcze w dzisiejszych czasach tworzą straszliwe stowarzyszenie zawiązane w celu obrabowywania górników; zajrzyjcie w tej kwestii do mego utworu noszącego tytuł Piraci złotodajnych pól [przypis L. Boussenarda].

24Koszyk pomarańczy – tu w przenośnym znaczeniu: coś cennego (żyła złota, diamenty, skarby).

25Old de Beers – jedna z kopalń należąca do wielkiego przedsiębiorstwa De Beers, wydobywającego diamenty, założonego w 1888 roku przez Cecile’a Rhodesa.

26Fountain (ang.) – właściwie używana jest nazwa fontein, pochodząca z holenderskiego fontein – fontanna, źródło.

27Burowie (także Boerowie; w języku niderlandzkim boer oznacza chłopa, rolnika) – potomkowie głównie holenderskich, flamandzkich i fryzyjskich kalwinistów, niemieckich luteranów i francuskich hugenotów, którzy osiedlali się w Afryce Południowej w XVII i XVIII wieku; niewielka ich liczba miała też korzenie skandynawskie, polskie czy też portugalskie.

28Z tymi osobnikami Czytelnik zdążył się już zapoznać w Złodziejach diamentów, pierwszej części cyklu.

29Vaal – tu: prowincja leżąca nad rzeką Vaal, płynącą przez RPA; o długości 1120 km, będącą najdłuższym prawym dopływem Oranje; Vaal ma swoje źródła w Hoogeveld w Górach Smoczych; uchodzi do Oranje w okolicy miasta Douglas.

30Claim – w Ameryce i Australii fragment przyznanego gruntu czy lasu; działka.

31Prospekcja (fr. prospection – szukanie, łc. prospectio – zapobiegliwość) – w nazewnictwie geologicznym poszukiwanie bogactw naturalnych; także czynności poprzedzające właściwe działanie; L. Boussenard wstawił w tym miejscu taki przypis: termin używany przez poszukiwaczy złota, oznaczający badania przeprowadzane przed właściwą eksploatacją terenów złotonośnych; w tym temacie proszę zajrzeć do mego utworu noszącego tytuł Tajemnica złota.

32Nugget (ang.) – samorodek, bryłka złota lub srebra.

33Cape brandy – wódka z Przylądka; brandy(ang. – wypalanka) – angielskie określenie napojów alkoholowych destylowanych z win, głównie gronowych.

34Szyling – jednostka monetarna Wielkiej Brytanii w dawnym podziale; stanowił 1/20 część funta szterlinga, a sam z kolei dzielił się na 20 pensów.

35Ładownica – skórzana torba z pasem na ramię, przeznaczona na naboje lub ładunki (patrony), wyposażona we wkładkę z drewna z otworami lub przegródkami – gniazdami na ładunki, chroniąca papierowe ładunki przed uszkodzeniem i wilgocią, oraz miejsce na inne akcesoria.

36All right (ang.) – w porządku.

37Z powodu braku kropki Martin stracił swego osła – to przysłowie jest związane z historią pewnego zakonnika, noszącego imię Martin; mówi się, że na portalu opactwa Asselo (po łacinie asselus – mały osioł) wypisał on następujące zdanie: „Porta, patens esto. Nulli claudaris honesto” (Drzwi pozostają otwarte. Nie są zamykane przed żadnym uczciwym człowiekiem); na nieszczęście źle umieszczono kropkę, którą postawiono za wyrazem „nulli”, co zmieniło sens wypowiedzi, która teraz brzmiała: „Drzwi nie są otwarte dla nikogo. Są zamknięte dla każdego uczciwego człowieka”; papież, przechodząc koło opactwa, był oburzony takim zdaniem i pozbawił Martina jego opactwa, którego nazwa, jak pamiętamy, oznaczała po łacinie osła; w języku francuskim to wyrażenie oznacza: niewiele brakowało, a byłoby się udało.

38W tym momencie pojawili się trzej główni bohaterowie powieści Złodzieje diamentów, pierwszej części tego cyklu.

Rozdział II

„Uroda” uderzenia nożem – Trzej przyjaciele – Spotkanie – Niebezpieczne nieporozumienie – Rozmowa bez ładu i składu – Haniebne oskarżenie – Burowie – Nowe zamieszanie – Widok Alberta de Villeroge’a wywołujący na dwóch łotrach efekt głowy Meduzy39 – Okrążeni – Na barykady…! – Bombardowanie w płóciennym domu – Skuteczna i malownicza obrona – Wyrwa – Ucieczka – Wewnątrz kraalu – Powtórne nieprzyjacielskie działania – Aleksander przy okazji powiadamia swoich przyjaciół, że nosi przy sobie diamenty o wartości trzystu tysięcy franków

 

Prawie w tej samej chwili, gdy rozległy się owe trzy okrzyki, dwaj litościwi ludzie chwycili trupa Dicka i ponieśli go, trzymając za ręce i nogi, na taras rozciągający się przed namiotem.

Meksykanin na chwilę zatrzymał ponury orszak, z zimną krwią wyciągnął swoją navaja z okropnej rany, z której nadal płynęła strużka pieniącej się krwi, wytarł ostrze, złożył nóż i kręcąc z podziwem głową, szepnął:

– Piękne uderzenie… Bardzo piękne uderzenie! Ten caballero to zręczny człowiek i jestem mile połechtany, że mogłem mu służyć za świadka.

Człowiek, który właśnie wchodził do namiotu, usunął się na bok, żeby uniknąć obryzgania krwią.

– Ach, tak! – powiedział dźwięcznym głosem. – Więc tu się morduje…

– Nie, señor – zaprzeczył szybko Meksykanin. – Tu się zabija… bardzo uczciwie. To był wspaniały pojedynek i dużo pan stracił, przybywając tak późno.

Joseph, Katalończyk, którego już wcześniej poznaliśmy, przymocowany nie jak łódka do wybrzeża, ale trzymany w krzepkich ramionach rozentuzjazmowanego górnika, bardzo chciał opuścić to miejsce, tym bardziej niebezpieczne, że jego żywy ludzki piedestał, zaimpregnowany alkoholem, nie posiadał nawet względnej stabilności. Dzielny chłopiec, rozpoznawszy w wyczerpanym podróżniku swego brata mlecznego40 Alberta de Villeroge’a, a w śmiałym towarzyszu, który właśnie się pojawił, jego przyjaciela Aleksandra Chauny, miotał się jak prawdziwy diabeł, starając się przerwać owacje na swoją cześć i rzucić się wreszcie w ramiona towarzyszy.

Wynikiem jego okrzyku było natychmiastowe przyciągnięcie uwagi tłumu, która wkrótce przerodziła się w niesłychaną ciekawość, prawie można by rzec: osłupienie, kiedy rozległ się drugi okrzyk: „Sam Smith…! Buszrendżer…!”.

Te słowa wyleciały z ust diggera41 okradzionego, a później, w odstępie trzech tygodni uratowanego przez tajemniczego osobnika, którego bohaterskie wyczyny stanowiły przedmiot rozmowy prowadzonej na kilka chwil przed walką, z której zwycięsko wyszedł Joseph.