Skandale Polskie - Ludwik Stomma - ebook

Skandale Polskie ebook

Ludwik Stomma

0,0
16,22 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka autorstwa Ludwika Stommy została poświęcona skandalom w dziejach Polski. Autor przyjął dość eklektyczne rozumienie „skandalu”, chyba najbardziej jednak odpowiadające potocznej intuicji.

Skandal to wydarzenie głośne, sensacyjne, szokujące i poruszające opinię publiczną. Takie, o którym, właśnie z powodu jego sensacyjnego i szokującego charakteru, opowiada się później przez lata. Jednocześnie są to zawsze wydarzenia niejako z marginesu historii. Poruszyły i podnieciły współczesnych, nie wpłynęły jednak znacząco na bieg dziejów. Skądinąd jednak warto o tych skandalach pamiętać. Oddają one doskonale, często lepiej niż najporządniejsze podręczniki, ducha swoich czasów. Pokazują również w innym świetle sławne postaci, znane jako posągowe i idealne, uświadamiając nam, że „przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne”.

Książka opisuje między innymi przygody miłosne i matrymonialne króla Kazimierza Wielkiego, zabójstwo Marii Wisnowskiej, gest Kozakiewicza i wiele innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 267

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Demart SA, Warszawa 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość wydawnictwaSkandale polskienie może być reprodukowana ani przetwarzana w sposób elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny i inny, nie może być użyta do innej publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wydawca:Demart SA

02-495 Warszawa.ul. Poczty Gdańskiej 22a

tel. 22 662 62 63; faks 22 824 97 51

http://www.demart.com.pl

e-mail: [email protected]

Dział zamówień:

Sprzedaż hurtowa:

tel. 22 498 01 77/78, faks 22 753 03 57

e-mail: [email protected]

Sprzedaż detaliczna:e-mail: [email protected]

Redakcja:Elżbieta Olczak

Projekt okładki:Krzysztof Stefaniuk

Fotografie:

Agencja Fotograficzna BE&W,

Archiwum Dokumentacji Mechanicznej w Warszawie, East News, „Forum” Polska Agencja Fotografów,

Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie,

Muzeum Teatralne w Warszawie,

Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie,

PAP-Foto, Skansen w Ciechanowcu

Korekta językowa: Izabela Jesiołowska

Spis Treści

Wstęp, a właściwie wyjaśnienie

Przygody miłosne i matrymonialne króla Kazimierza

Królowa Jadwiga w opałach

Szalone małżeństwa Maryny Mniszech

Piławce – wszyscy uciekli, a nikt nie uciekł

Casanova w Warszawie

Napoleon i piękna Polka

Ten dziwny Konstanty

Honor i ojczyzna to niezupełnie to samo

Barbara Ubryk – kłopotliwe tajemnice klasztoru

Franciszek Józef i Polka – żeby kochać, trzeba kupić miejscówkę

Zabójstwo Marii Wisniowieckiej

Wóz Drzymały

Weredyk Latinik i strajk generałów

FortunaCiunkiewiczowej, która zafascynowałarodaków

Marszałek Piłsudski sejmem sie nie przejmował

Wieniawa to jest siła wyższa

Słowo honoru, że Boga nie ma

Sprawa Gorgonowej

Minister w ustępie

Słonimski – Ipohorski i ich dwie ojczyzny

Sprawa Cywińskiego

Górą nasi!

Jak herezje spadały z balonów

Poemat dla dorosłych

Porwanie i mord syna Bolesława Piaseckiego

Proces Wańkowicza

Cisi i gęgacze, czyli zamieszanie wokół pewnej „opery”

Skandaliczna interpelacja

Gest Kozakiewicza

Rzecznik Urban i jego sarkastyczny weredyzm

Wstęp, a właściwie wyjaśnienie

Słownik języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego definiuje skandal następująco: „coś, co wywołuje zgorszenie, oburzenie; rzecz gorsząca, zawstydzająca, postępek przynoszący wstyd; awantura”. Jest to dosyć zgodne z etymologią słowa, które wywodzi się, poprzez przejęte z łaciny kościelnej „scandalum”, z greckiego, również liturgicznego, „scandalon”, co w obu przypadkach jest odpowiednikiem „mikchôl” – zgorszenia, rzeczy stwarzającej okazję do grzechu. Znacznie mniej jednak zgodne z potocznym rozumieniem pojęcia.

Słownik języka francuskiego Paula Roberta wyróżnia już cztery znaczenia „skandalu”, z których tylko pierwsze zbliżone jest do proponowanego przez Doroszewskiego. Drugie to: zamieszanie, hałas w miejscu publicznym (stąd polskie skandować); trzecie: sprawa, afera, która porusza opinię publiczną; czwarte wreszcie: zdarzenie niemoralne, szokujące. W tradycji polskiej odnajdujemy bez trudu wszystkie te znaczenia. Przypomnijmy choćby żartobliwy wierszyk Boya Litaniaku czci p.t. matrony krakowskiej o panoszeniu się starszych pań, zakończony strofą:

„I tylko w tęsknocie żyjem,

Czy nie wstanie jaki Wandal,

Co przepędzi babę kijem

I zakończy raz ten skandal!…”.

W historii przyjęty jest na przykład termin „skandal panamski”, czyli zdemaskowanie nadużyć przy budowie Kanału Panamskiego. Raz po raz słyszymy o skandalicznych wypowiedziach tego czy owego, gdy chodzi najczęściej o wulgarność, przekraczanie granic dobrych manier czy też ekstremizm poglądów. Jednak już skandaliczne zachowanie kibiców, to najczęściej wandalizm i pijackie ryki.

Są przecież i skandale pozytywne. „Im większy skandal wybuchnie wokół tej sprawy, tym większa szansa na powodzenie naszego protestu”. „Sztuka musi być skandalem”. „Każda nowość jest skandalem”. Niejako podsumowując te dosyć wyświechtane zdania, napisał Emil Zola, iż „skandal jest niezbędny w życiu społecznym”. Chodziło mu konkretnie o słynny proces oskarżonego niesłusznie o szpiegostwo na rzecz Niemiec francuskiego kapitana Alfreda Dreyfusa. Sprawa zyskała kolosalny rozgłos. Podzieliła Francuzów na dwa obozy, ale ostatecznie przyczynia się do uwrażliwienia i demokratyzacji społeczeństwa. „Największym skandalem średniowiecza” nazwał Pierre Pierrard pojawienie się Joanny d’Arc na zamku w Chinon, przed obliczem króla Karola VII. Bo też rzeczywiście młoda, drobnoszlachcianeczka doradzająca, a właściwie rozkazująca władcy – to sprzeczne było ze wszelkimi obowiązującymi normami, musiało gorszyć, a już na pewno szokować współczesnych. Z kolei sens tytułu sławnej powieści El escandalo Pedra de Alarcóna jest wysoce ambiwalentny. Czy jest skandalem libertynizm Fabiana, czy właśnie jego nawrócenie? A jakby tego wszystkiego było mało, skandal jest często subiektywny. Co dla jednych jest skandalem, dla innych nim wcale być nie musi. Tak jak w satyrycznym wierszyku Mariana Hemara o kanapowej partii komunistycznej w Wielkiej Brytanii uskarżającej się na niedopuszczenie do Telewizji BBC:

„To, powiadają, skandal,

My też mamy zadanie

By przed elektoratem stanąć

I program swój rozwinąć

Wyborcom przed oczyma…”.

Skąd my to znamy? – chciałoby się powiedzieć. I skąd znamy słowo skandal odmieniane przez wszystkie przypadki i pojawiające się we wszelkich kontekstach, aż w końcu traci jakikolwiek sens. Jakże więc wprowadzić tu minimum dyscypliny i wytłumaczyć, o czym ta książka?

Przyjęliśmy dość eklektyczne rozumienie „skandalu”, chyba najbardziej jednak odpowiadające potocznej intuicji. Skandal to dla nas wydarzenie głośne, sensacyjne, szokujące i poruszające opinię publiczną. Takie, o którym właśnie z powodu sensacyjnego i szokującego charakteru opowiada się później przez lata. Jednocześnie są to zawsze wydarzenia niejako z marginesu historii. Poruszyły i podnieciły współczesnych, nie wpłynęły jednak znacząco na bieg dziejów. Dlatego sprawa Dreyfusa nie znalazłaby już miejsca w tym tomie. Skądinąd jednak warto o tych skandalach pamiętać. Ukazują one, często lepiej niż najporządniejsze podręczniki, ducha swoich czasów.

Liczba opisanych skandali politycznych, erotyczno-matrymonialnych, towarzyskich, sądowniczo-kryminalnych i tym podobnych zwiększa się w naszej książce w miarę zbliżania się do naszych czasów. Nie dlatego, żeby były bardziej skandaliczne. Po prostu Basia, moja żona, powiedziała mi, że bliższa koszula ciału – wszystkich bardziej interesuje, co im chronologicznie bliższe, z czym bardziej można się utożsamić. Zawsze słucham Basi. Stało się więc i tym razem podług jej życzenia.

Przygody miłosne i matrymonialne króla Kazimierza

Kazimierz Wielki, król Polski w latach 1333–1370. Obraz Władysława Łuszczkiewicza zatytułowanyKazimierz Wielki u Esterki, 2. poł. XIX w.

Kazimierz Wielki lubił kobiety, że zaś, piastując królewskie stanowisko, na niejedno mógł sobie pozwolić, więc też jego skandaliczne miłosne i matrymonialne przygody stały się głośne w całej Europie, acz – przychodzi to ze smutkiem stwierdzić – nie zawsze wystawiały mu najlepsze świadectwo.

Zaczął jeszcze jako królewicz. Podczas pobytu na dworze węgierskim zgwałcił tam niejaką Klarę Zach. Branie kobiet przemocą przez możnych tego świata nie było w średniowieczu rzadkością i nikt by się zapewne krzywdą pięknej ponoć Klary nie przejął. Niestety, nierozsądna dziewczyna wpadła na nieszczęsny pomysł poskarżenia się ojcu (jakby przysługiwało poddanym prawo do oceniania postępków władców i ich dostojnych gości). Felicjan Zach, ojciec Klary, był możnowładcą ambitnym i porywczym. Wysłuchawszy opowieści córki, stracił całkowicie panowanie nad sobą. W ataku szału wdarł się na monarsze komnaty i rzucił z mieczem na węgierską parę królewską, którą uznał odpowiedzialną za czyny przybysza z Polski. Król został lekko ranny, królowa zaś straciła cztery palce u prawej ręki. Kara była straszliwa. Felicjan został żywcem poćwiartowany, a cała jego rodzina, aż po odległych kuzynów, wycięta w pień. Przeżyła tylko sama Klara, której, jako bezpośredniej sprawczyni nieszczęścia, zgotowano los szczególnie okrutny. Ucięto jej otóż wargi, nos i palce u rąk, po czym obwożono w żelaznej klatce po całym kraju, ludziom ku przestrodze i na pośmiewisko.

Kazimierz był w trakcie tych wydarzeń od czterech już lat żonaty z Anną Aldoną Litewską, żeby więc nie narażać jej honoru, a także stosunków polsko-litewskich, sprawie nie nadawano w Krakowie specjalnego rozgłosu. Skądinąd Aldona, świadoma swojej czysto politycznej roli w życiu Kazimierza, nie narzekała ani w tym przypadku, ani kiedy docierały do niej wieści o licznych innych miłostkach męża. Bardziej skłonny do potępienia Kazimierza był Kościół. W 1338 roku biskup krakowski Jan Grot, żeby dać wyraz swojej dezaprobacie, przerwał nawet nabożeństwo, kiedy król wszedł do katedry. Takie sprawy łagodzono jednak bez trudu za pomocą nadań i odpowiednio sutych prezentów.

Pomimo niewątpliwego taktu i łagodności Aldony pożycie małżonków układało się co najwyżej poprawnie. Kazimierz nigdy żony nie kochał, wiedziano powszechnie, że poślubić jej nie chciał. Mawiano nawet, że przed ołtarz doprowadzono go siłą, w imię racji stanu, na rozkaz ojca – Władysława Łokietka. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. W każdym razie śmierć Aldony Kazimierz, teraz już król, przyjął z ulgą i szybko zaczął się rozglądać za następną żoną. O wyborze zdecydowały oczywiście znowu względy polityczne. Adelajda Heska miała osiemnaście lat (Kazimierz – trzydzieści jeden) i na pewno nie zaliczała się do piękności. Skoro nawet bardzo jej życzliwy kronikarz Jan Długosz napisał, że „była piękniejszą przymiotami serca niż urodą”, to właściwie wystarczy za cały komentarz. Napisałem w Życiu seksualnym królów Polski, że średniowiecze kultywowało sztukę eufemizmów. Kiedy w kronikach francuskich znajdujemy zdanie, iż „Karol VI czasami się zapominał”, oznacza to, że w ataku furii mordował własnych rycerzy. Tak dalece posunięta powściągliwość Długosza we wzmiance o urodzie królowej świadczy po prostu o tym, że królowa musiała być nader mało atrakcyjna. Toteż już od pierwszych dni po ślubie Kazimierz nie krępował się wcale. Posprowadzał, nie tylko do prowincjonalnych zamków, takich jak Opoczno, Czchów czy Krzeczów, ale nawet do samego Krakowa, dziesiątki nałożnic, tak że „jakby domy nierządne potworzył”. Adelajda nie miała, rzecz jasna, nic do powiedzenia. Mogła robić tylko dobrą minę do złej gry i nie zauważać sytuacji, co o tyle było możliwe, że od kochanek męża dzieliła ją przepaść pod względem pozycji i etykiety.

Kazimierz nie miał jednak najmniejszej ochoty ułatwiać żonie zachowania twarzy. Wręcz odwrotnie, posuwał się coraz dalej. Dopóki były to „murwy”, dopóty wszystko jeszcze jakoś uchodziło. Gorzej, gdy chodziło o regularne faworyty, panoszące się w towarzystwie i afiszujące bliskością z monarchą. Pierwszą z nich była Cudka (nomen omen podobno), córka kasztelana sieciechowskiego Pełki i żona dworzanina Kazimierza, Niemierzy z Gołczy, herbu Mądrostka. To ostatnie akurat nie stanowiło problemu. Rogaty mąż wyprawiony został z poselstwem do papieskiego Avignonu, co skądinąd było dla niego niemałym awansem. Z Cudką miał Kazimierz trzech synów: Niemierzę (jest pewna perwersja w nadaniu mu imienia wyeliminowanego męża matki), Jana i Pełkę. I tutaj zaczynały się poważne sprawy. Królowa bowiem nie dawała Kazimierzowi potomstwa. Swoje uczucia ulokował więc w nieślubnych synach, których rozpieszczał i uposażał. Tym razem biskupi zaczęli już króla upominać, a gdy zamknął on Adelajdę na zamku w Żarnowcu, rzecz doszła do uszu papieskich. Zirytowany Klemens VI zwrócił się nawet wprost do Kazimierza, „aby oddaliwszy od siebie wszystkie niewolnice, łoża małżeńskiego wszeteczeństwem nie kaził”. Kazimierz nic sobie nie robił z papieskich uwag i nakazów, a w dodatku całą winę za rozpad małżeństwa zrzucił na żonę i, co więcej, zrobił to tak przekonywająco, że następca Klemensa VI w Avignonie, Innocenty VI, już nie do króla Polski, ale do Adelajdy wysłał list z surowym upomnieniem, nakazując jej powrót do męża i pojednanie. Dostawszy jednak od niej zwrotne pismo, przekonujące o winie Kazimierza, zniechęcił się do pośredniczenia w tak złożonej kwestii i przekazał negocjacje w sprawie pogodzenia małżonków w ręce Ludwika Węgierskiego i Wacława Luksemburga, którzy (ich interesy były zresztą sprzeczne) nie bardzo się starali cokolwiek zdziałać. Rozzuchwalony bezkarnością Kazimierz posunął się jeszcze dalej.

Oto w 1355 roku, podobno podczas turnieju rycerskiego, poznał w Pradze piękną mieszczankę Krystynę Rokiczankę, wdowę po rajcy Mikołaju. Jej urodę wynosi pod niebiosa nawet Długosz, tak bardzo skądinąd przeciwny rozpuście królewskiej, a to już naprawdę o czymś świadczy. Kazimierz we wdowie zakochał się od pierwszego wejrzenia (związek z Cudką zakończył w przyjaźni nieco wcześniej). Tym razem trafiła jednak kosa na kamień. Urocza wdówka kategorycznie nie zgodziła się na rolę kochanki. Małżeństwo albo nic. Nie skusiły jej ani podarunki, ani obietnice późniejszego uregulowania sytuacji. I zakochany władca uległ. Ślubu udzielił im opat tyniecki Jan. Skandal niesłychany, gdyż bigamia była oczywista. Późniejsi historycy usiłowali wytłumaczyć opata, iż młodożeniec oszukał go, pokazując sfałszowaną dyspensę Innocentego VI. Jest to jednak zupełnie nieprawdopodobne. Za blisko leży Tyniec Krakowa, żeby Jan – ważny dostojnik kościelny – mógł być niewprowadzony w tajniki dworskich matrymoniów. Król osadził Krystynę w Łobzowie, czyli de facto tuż koło Wawelu, na oczach wszystkich. Tego już Adelajda, żona prawowierna, wytrzymać nie mogła. Postanowiła powrócić do rodzinnej Hesji. Trzeba przyznać, że była to z jej strony decyzja wymagająca niemałej odwagi. Rezygnowała bowiem w ten sposób nie tylko ze splendorów, ale i apanaży związanych z rangą królowej Polski, a nie mogła przecież przewidzieć, jak zostanie przyjęta przez krewnych. Na szczęście ojciec zdecydował się jej pomóc. Jak pisze Edward Rudzki: „Henryk Żelazny przyjechał do Żarnowca i zabrał córkę «z całym jej domowym majątkiem i zasobem». Opuściła Polskę we wrześniu 1356 roku po 15 latach pobytu, mając około 34 lat. Starostowie królewscy nie utrudniali wyjazdu, ale zaraz po opuszczeniu przez żonę kraju Kazimierz skonfiskował wszystkie jej posiadłości”.

Monarcha miał dwie żony, ale dalej nierozwiązaną sprawę następstwa. Ewentualny syn z Rokiczanką nie miał szans wstąpić na tron. Co gorsza stosunki Kazimierza z dumną i kapryśną Krystyną zaczynały się psuć. On nie tolerował jej własnego zdania i chęci mieszania się do polityki, ona jego nałożnic, których liczba bynajmniej nie zmalała. Po kolejnej małżeńskiej scenie postanowił Kazimierz wziąć sobie następną, równoległą żonę, Rokiczankę zaś po prostu wypędzić, w odróżnieniu od Cudki bez ochrony i godziwego zabezpieczenia.

Ową kolejną żoną okazała się młodziutka (ona miała około piętnastu lat, on już pięćdziesiąt pięć) córka księcia Henryka V Żagańskiego – Jadwiga. Ślubu udzielił (stwarzając pozory tajemnicy) biskup poznański Jan Doliwa. Wkrótce potem nastąpiła koronacja. Reakcja Rzymu wydawała się w pierwszej chwili gwałtowna i stanowcza. Papież Urban V (następca Innocentego VI) nakazał Kazimierzowi natychmiastowe zerwanie wszelkich związków z Jadwigą i sprowadzenie Adelajdy. Ten odpowiedział listem, w którym prosił o unieważnienie ślubu z Adelajdą, jednocześnie obiecując papieżowi pomoc finansową i wojskową przeciw księciu Mediolanu oraz zaangażowanie dyplomatyczne Polski w obronę interesów papiestwa. Obietnica poskutkowała częściowo. Urban wprawdzie małżeństwa z Adelajdą nie unieważnił, ale przestał też domagać się oddalenia Jadwigi. Innymi słowy, przymknął oczy, co Kazimierza, któremu życie w podwójnej bigamii nie stwarzało najmniejszych moralnych problemów, całkowicie satysfakcjonowało. Istotne było dla niego, że opinia publiczna w Polsce małżeństwo zaakceptowała, a kler, śladem papieża, nie protestował. Duchowieństwo polskie pamiętało zresztą dobrze przypadek księdza wikariusza i kaznodziei królewskiego Marcina Baryczki: w 1349 roku usiłował Kazimierza upominać i skończył utopiony w wiślanej przerębli pod Wawelem. Jadwiga Żagańska pozostała więc żoną królewską aż do śmierci męża 5 listopada 1370 roku.

Wszelako to nie bigamie, nie Cudka i nie Rokiczanka przyczyniły się najbardziej do skandalicznej, erotycznej legendy Kazimierza III Wielkiego. Pisał Kazimierz Gliński:

„Kto wie, co śpiewają ptaki?

Może z każdą nową wiosną

Powietrznymi lecąc szlaki,

Nucą dawną pieśń miłosną

O Kazimierzu, o Esterce?…

Wszędzie, zawsze – miłość, serce!”.

Jedną z kochanek monarchy miała być oto Żydówka Esterka. Piszę „miała być”, gdyż część pruderyjnych historyków przemilcza tę postać, paru zaś wręcz neguje jej istnienie. Ci ostatni (nie chciałbym ich posądzać o antysemityzm) powołują się przede wszystkim na biblijną Księgę Estery. Opowiada ona o wielkiej miłości króla Aswerusa (Kserksesa Perskiego), „który panował od Indii aż do Etiopii nad stu dwudziestu siedmiu państwami” (Est 1,1), do pięknej Żydówki Estery; dzięki niej poprawia się los Żydów w jego włościach. Przeniesienie sytuacji nad Wisłę miałoby więc tłumaczyć przychylność Kazimierza dla napływającej ludności wyznania mojżeszowego. Jest to propozycja ciekawa, sprzeczna jednak ze źródłami.

Pisze oto Długosz (pod rokiem 1365):

„Król polski Kazimierz (…) wziął sobie za nałożnicę kobietę żydowskiej krwi, Esterę, z powodu jej niezwykłej urody. Miał z nią nawet dwóch synów: Niemierzę i Pełkę. Również na prośby wspomnianej nałożnicy, Estery, dokumentem królewskim przyznał wszystkim Żydom mieszkającym w Królestwie Polskim nadzwyczajne przywileje i wolności (wysuwano podejrzenia, że dokument ten został przez pewnych ludzi sfałszowany), które ciężko obrażają Majestat Boży. Ich cuchnący odór trwa aż do dnia dzisiejszego. Jeden z synów królewskich poczętych z Żydówki Estery, Pełka, zmarł przedwcześnie naturalną śmiercią. Niemierza zaś, który po śmierci króla sprawował służbę u Władysława, księcia litewskiego, później króla Polski, został zabity przez mieszczan w Koprzywnicy w czasie sporu, jaki powstał wskutek wybierania podwód. Jest też rzeczą ohydną i godną potępienia, że córki zrodzone z tej Żydówki, Estery, król pozwolił wychować w religii żydowskiej”.

Warto przyjrzeć się bliżej temu świadectwu kronikarza. Długosz nienawidził Żydów, więc istotnie mógł mieć powód, aby nadanie im przywilejów uzasadnić królewskim grzechem cudzołóstwa i rozpusty. Byłyby one wtedy skażone niejako niemoralnością, a więc miałyby podejrzaną wartość (czemuż innemu służy sugestia o sfałszowaniu nadań?). Wątpliwości historyków budziła też identyczność imion ewentualnych nieślubnych synów ze związków z Cudką i Esterką, acz w tym względzie mógłby mieć Kazimierz swoje prywatne predylekcje. Warto jednak spojrzeć i na drugą stronę rzeczy. Czy rzeczywiście za cenę wytłumaczenia łaskawości króla dla Żydów posunąłby się kronikarz do zmyślenia romansu, którym skądinąd brzydzi się w najwyższym stopniu? A dochodzą szczegóły. Można twierdzić, iż zeznania niektórych informatorów Długosza były stronnicze i z mitologii przeszłości wzięte. Dotyczy to na pewno czasów dzielnicowego rozdarcia Polski, a tym bardziej wcześniejszych. Jeżeli chodzi jednak o panowanie Kazimierza Wielkiego, mógł już kronikarz, urodzony w roku 1415, korzystać z zeznań świadków naocznych. I korzystał. Ale w takim razie, skąd ta precyzja dotycząca Niemierzy, syna Esterki? Nie dość, że Długosz podaje dokładnie, gdzie go zabito, to nawet z jakiego powodu. A przecież, gdyby zabicie bękarta królewskiego przez mieszczan (sic!) nie wzbudziło sensacji, jakiż byłby to temat dla wielkiego kronikarza? Żaden. Mało to zabójstw popełniano wtedy na ziemiach Rzeczypospolitej?

Realność Esterki potwierdzają również źródła żydowskie, podsumowane przez badaczy niemieckich w Das Buch von polnische Juden, gdzie przytoczone są świadectwa o Esterce nazywanej „najpiękniejszą królową Polski”. Książka ta zakazana zostaje w Niemczech w roku 1937, gdyż romans króla, choćby i untermenscha, z Żydówką nie godził się z faszystowską doktryną rasową. W Polsce miłości króla i Żydówki poświęcił powieść Aleksander August Ferdynand Bronikowski (w wersji niemieckiej: Aleksander von Oppeln-Bronikowski). Jego romans Kazimierz Wielkii Esterka został przetłumaczony na kilkanaście języków, z odległym japońskim włącznie, a w Austrii był bestselerem roku 1829. Zapomniany dzisiaj u nas zupełnie Bronikowski dostrzegł w związku Kazimierza i Esterki zwiastun pojednania wszystkich narodów Rzeczypospolitej, które pomnożyć miało jej siły i nieuchronnie przywrócić niepodległość. Nie należy sądzić, żeby to właśnie przyciągnęło austriackich czytelników. Fascynowała ich raczej opinia Klausa Inneringa: „Nawet Francja nie dochowała się władcy, który w imię osobistej ochoty tak dalece, nie bacząc na skandal i przesądy epoki, przekroczyłby granicę próżnych konwenansów”. W pełni podzielamy to zdanie.

Do historii Polski przeszedł ten nasz najbarwniejszy i skądinąd najskuteczniejszy władca pod przydomkiem „króla chłopów”, wskazującym na to, iż był opiekunem pospólstwa. Ciekawe, że żadnemu z historyków nie przyszło do głowy, jak dwuznaczny to epitet. Prawda, wieśniaków wspierał. Ale Klara Zach, cztery żony, Cudka, Esterka, paręset nałożnic regularnych i tyleż kochanek przygodnych też by się pod tą definicją, jedne w sensie pozytywnym, drugie negatywnym, na pewno podpisały.

Przy tym wszystkim był to władca wspaniały. Stanisław Wyspiański w rapsodzie Kazimierz Wielki (1900) przedstawia go jako uosobienie siły i woli czynu; Julian Ursyn Niemcewicz w dramacie Kazimierz Wielki (1792) – jako monarchę, który żadnym przeciwnościom losu nie daje się zbić z tropu. Co mieli na myśli? Zapewne jedno i drugie.

Królowa Jadwiga w opałach

Jadwiga Andegaweńska, król Polski w latach 1384–1399.

Jadwiga, gdy miała zaledwie rok, została przeznaczona o cztery lata odeń starszemu Wilhelmowi, synowi Leopolda III. Potwierdzone to zostało 15 czerwca 1378 roku uroczystymi zaślubinami szkrabów (Wilhelm miał lat osiem, Jadwiga cztery) w Hainburgu nad Dunajem. Dzieci spotykały się potem często i wszystko wskazuje na to, że Jadwiga serdecznie zadurzyła się w nieco starszym, wyjątkowo przystojnym – co do tego wszystkie kroniki są zgodne – koledze. Polityka ma jednak swoje bezlitosne prawa. W wyniku, drobnego skądinąd, przetasowania aliansów zostaje Jadwiga w 1384 roku przewieziona do Krakowa, gdzie polscy panowie wymyślili wydać dziesięciolatkę za starszego od niej o dwadzieścia trzy lata (a więc starego jak na średniowieczne obyczaje) księcia litewskiego Jagiełłę.

Można sobie wyobrazić rozpacz dziewczynki. Protestuje co sił i powołuje się na hainburską ceremonię. Chce Wilhelma i jego tylko! Trzeba od razu zaznaczyć, że jej życzenia nie są bynajmniej beznadziejnymi mrzonkami. Habsburgowie mają dość pieniędzy, żeby pozyskać dla Wilhelma zwolenników na Wawelu. Wkrótce też rodzi się spisek, którego duszą jest Gniewosz z Dalewic, herbu Strzegomia, pan wsi Suchy koło Jangrotu (10 kilometrów od Olkusza, na Wyżynie Krakowsko- -Częstochowskiej). Plan jest prosty. Sprowadzić potajemnie Wilhelma do Krakowa, a potem przemycić go do komnaty Jadwigi, gdzie będzie mógł nareszcie skonsumować zaślubiny sprzed sześciu lat. W ten sposób klamka zapadnie i nawet najzagorzalszym zwolennikom Jagiełły nie pozostanie nic innego, jak pochylić głowy przed faktem dokonanym.

Szaleńczy wydawałoby się pomysł wcielony zostaje w życie z drobną tylko korektą. To nie Wilhelm ma wedrzeć się do komnaty Jadwigi, ale ona uciec do niego. I oto nadchodzi ten moment, uwieczniony w malarstwie i literaturze. Wilhelm czeka pod bocznym wyjściem. Dwunastoletnia Jadwiga biegnie do niego po krętych, mrocznych schodach baszty Lubranka. Iskry z łuczywa sypią się jej na twarz i boleśnie parzą. Ale oto już odrzwia. On jest tam, tuż- tuż, po drugiej stronie. Niestety, zawarte. W ostatnim akcie rozpaczy chwyta królewna za topór, wyrwany z rąk niememu halabardnikowi, nierozumiejącemu nic z patetycznej sceny, która rozgrywa się przed jego oczami, a może też niechcącemu rozumieć, i uderza w dębowe belki zapory. Próżny trud. Ledwie parę wiórów spada na posadzkę. Wszystko spaliło na panewce. Służba odprowadza Jadwigę do komnat, które nagle zdają się jej więziennymi celami. Wilhelm w panice rejteruje z Krakowa. Kto przegrał? Kochający się młodzi. Kto wygrał? Polska racja stanu, ale także… Gniewosz z Dalewic.

Jak pisze Jan Długosz: „książę Wilhelm, obawiając się, by go nie zabili lub nie zranili, uciekł z Krakowa potajemnie – kilka osób o tym tylko wiedziało – do Austrii, zostawiając wszystkie skarby i ogromnej wartości klejnoty u wspomnianego podkomorzego krakowskiego Gniewosza. O skarby te nigdy się potem nie upomniał. Zatrzymał je sobie na własność i użytek wspomniany Gniewosz”. To jedno. Oprócz majątku zyskał też rycerz z Dalewic życzliwość i zaufanie Jadwigi. Przed kim innym mogła w długie wawelskie wieczory wypłakiwać się i wspominać księcia z bajki? Komu się zwierzyć, kogo pytać o radę?

Pisze Karol Szajnocha, że wkrótce „znał Gniewosz wszystkie jej kroki i tajemnice”. Gdy chodzi o „kroki i tajemnice” królowej, jest to niebagatelny oręż polityczny.

Po ślubie Jadwigi z Jagiełłą odgrywał więc sprytny Gniewosz dwie równoległe role. U boku króla Władysława występował jako „specjalista od spraw Jadwigi”, ten który wszystko rozumie, a w razie przejściowych nieporozumień doradzi i kłótnie załagodzi. Dla Jadwigi pozostawał nieustającym powiernikiem westchnień, mężem zaufania i pocieszycielem. Sytuacja nader wygodna, przynosząca jednak zyski dopiero wtedy, kiedy strony są w konflikcie. Dopóki wszyscy się lubią, panuje niczym niezaburzona sielanka i wzajemne zrozumienie, dopóty owszem, szarogęsia pozycja pośrednika jest mocna, nie przysparza jednak szczególnych apanaży. Co innego zupełnie, kiedy małżonkowie tracą do siebie zaufanie, zaczynają wietrzyć zdradę i spisek. Wtedy zaczyna się poszukiwanie świadków i informatorów. Tak doskonale usytuowana osoba, jak Gniewosz z Dalewic w tym przypadku, zdaje się zaczyna sojusznikiem nie do pominięcia. Za informację i wsparcie trzeba zaś oczywiście płacić. Na to czekał Gniewosz i w pierwszej przynajmniej chwili wcale się nie przeliczył. Faktami się nie przejmował, bo też były dla niego niewygodne. Wiedział natomiast doskonale, że Władysław jest zazdrosny, Jadwiga zaś wielce małżonkiem przestraszona i gotowa uwierzyć w najgorsze. Zaczyna się perfidna gra podszeptów, aluzji, niekiedy tylko pointowanych zatroskanym wyznaniem: – Najjaśniejsza Pani – król was zdradza… W innej zaś komnacie: – Najjaśniejszy Panie, królowa nie stroni od grzesznych związków. Czy wiecie, Najjaśniejszy Panie, że przebrany za mieszczanina Wilhelm przebywał ostatnio w Krakowie i widziano go na Wawelu?

W ramach średniowiecznej obyczajowości król może sypiać z kim mu się spodoba. To jego rzecz. Przy czym władca imponujący jurnością i potencją jest z reguły podziwiany przez poddanych. Małżonkę może to boleć lub doprowadzać do pasji, lepiej jednak, żeby nie ujawniała publicznie tak niewczesnych sentymentów, które spotkać się mogą, w najlepszym przypadku, z pogardliwą litością. Zdrada królowej to już zupełnie inna sprawa, chociażby ze względu na wątpliwości, które budzić może kwestia potomstwa. Nawet nie zdrada. Wystarczą już same plotki o niej, pogłoski, wszeptywane przy kuflu piwa zwierzenia, by zdestabilizować uświęcony ład dynastyczny. Gniewosz wcale nieźle to wymyślił. Już widział się w roli wielkiego śledczego, który cyzelując odpowiednie donosy będzie mógł grać na nastrojach Jagiełły i odcinać przez lata intryganckie kupony.

Nie przewidział jednego. Oto rada koronna postanowiła rzecz niebywałą w ówczesnych czasach – przeprowadzić regularne, racjonalne śledztwo. Jego pierwszym etapem było, rzecz naturalnie niezwykle delikatna, przepytanie obojga małżonków, skąd biorą się ich wzajemne podejrzenia, kto im dostarcza pokątnych wieści. „Oboje królestwo – pisze Karol Szajnocha – przychylili się do żądania. Wtedy ku niemałemu zdziwieniu dworu wyszło z ust króla i królowej jedno i to samo nazwisko: Gniewosz z Dalewic”. Oburzona Jadwiga zażądała natychmiastowego pozwania go pod sąd, przed którym będzie zmuszony przeprowadzić dowód prawdziwości swoich doniesień, albo zapłacić za oszczerstwa.

„Odbył się ten akt pamiętny według wszelkich przepisów ówczesnej procedury sądowej, wiślickim określonej statutem. Królowa Jadwiga, używając prawa każdej zacnej szlachcianki, zapozwała pana Gniewosza o potwarz czci niewieściej, przewidzianą osobnym paragrafem statutu. Wyznaczono obżałowanemu «rok» sądowy w Wiślicy. Zebrał się tam w oznaczonym terminie cały trybunał sędziów, podsędków i towarzyszącego zwyczajnie każdemu sądowi grona dostojników i panów, tak zwanych «asesorów i komorników». Przewodniczyli sądowi z Małopolski: Drogosz z Chrobrza i Krzesła; z Sandomierszczyzny: Pełka i Prandota. Oprócz nich: Dobiesław z Krakowa, Krzesław z Sędomierza, Krystyn z Sądcza i Mikołaj z Ossolina. Ponieważ kobietom nie przysługiwało prawo osobistego stawiennictwa przed sądem, Jadwigę reprezentował sędziwy i zasłużony kasztelan wojnicki Jaśko z Tęczyna, przed którym wcześniej złożyła królowa uroczystą przysięgę o swojej niewinności «jako prócz króla Władysława, żadnego innego mężczyzny w życiu nie zaznała»”.

„Upewniony i przekonany” tą przysięgą rozpoczął kasztelan od gwałtownego ataku na Gniewosza, wyliczając liczne jego kłamstwa i przeniewierstwa, które poświadczali powołani świadkowie. „Nadto przywiódł Jaśko przed trybunał drugie tyle świadków innego, zagranicznego prawa, dwunastu zbrojnych szlachty-rycerzy, którzy by obyczajem zachodnim, dowodem sądu Bożego (wspomnijmy walkę Zbyszka z Bogdańca z Rotgierem w Krzyżakach Sienkiewicza – LS), przepierali przeciwnika rycerskim z kolei pojedynkiem…”.

Cóż mógł na to odpowiedzieć nieszczęsny Gniewosz? Już po pierwszym dniu procesu wybrał jedyne możliwe rozwiązanie. Zrezygnował z obrony i tylko prosił o łaskę, która też w dużej mierze została mu udzielona, zasądzono bowiem elementarny wymiar kary (jakby znieważył prostą szlachciankę), nie biorąc pod uwagę żadnych okoliczności obciążających. I tak musiał Gniewosz zapłacić 60 grzywien, a przede wszystkim wleźć pod ławę i stamtąd jako „szkaradnik” odwołać wszystko, co prawił przed królem o przewinach Jadwigi. Przepisana przez statut formuła rewokacji kończyła się słowami: „zełgałem jako pies”. Jeden z sędziów zaproponował więc (czego statut nie przewidywał), żeby dodatkowo zobowiązać Gniewosza do zaszczekania spod ławy. Wniosek jego został jednogłośnie i wśród ogólnej wesołości przyjęty, dzięki czemu w słowniku języka polskiego znalazł się termin „odszczekać”. Sam Gniewosz, pomimo że owo żałosne „hau, hau” spod ławy winno go było definitywnie zdeprecjonować i ośmieszyć, w gruncie rzeczy ucierpiał niewiele. Opinia szlachecka zbyt była przyzwyczajona do tego, że w polityce – a tym bardziej, gdy wzbogacenie się było w grze – wszystkie chwyty są dozwolone, żeby dyskwalifikować pana brata za jakieś tam, choćby i parszywe, kłamliwe insynuacje.

Już parę lat po sławetnym szczekaniu wyniesiony zostaje Gniewosz na wysoki urząd podkomorzego krakowskiego. Pod Grunwaldem, w 1410 roku, widzimy go na czele pięćdziesiątej chorągwi, która – jak pisze Długosz – „miała jako znak białą strzałę w środku rozwidloną na lewo i prawo, z krzyżem nad poprzecznym rozwidleniem na czerwonym polu. Służyli w niej tylko najemni rycerze, nie z Polski, ale zaciągnięci przez wspomnianego podstolego Gniewosza spośród Czechów, Morawian i Ślązaków”. Warto zauważyć, że glejty na zaciąg cudzoziemców król wydawał tylko najbardziej zaufanym rycerzom. Że znalazł się pośród nich pan z Dalewic? Cóż, Jadwigi od jedenastu lat nie było już na tym świecie, a skarby Wilhelma też może w tym i owym pomogły.

Szalone małżeństwa Maryny Mniszech

Maryna Mniszech, żona Dymitra Samozwańca Pierwszego i Drugiego, carów moskiewskich na początku XVII w.

Marynę większość historyków polskich XIX wieku nazywało po prostu, zgodnie z tradycją językową, Mniszkówną. Dopiero sensacja wywołana przez publikację w 1908 roku Trędowatej, pióra Heleny Mniszkówny (primo voto: Chężyńskiej, secundo voto: Rawicz- -Radomyskiej) spowodowała zmianę. Od tej pory, żeby nie mylić jednej skandalistki z drugą, przyjęto dla tej pierwszej niesfeminizowaną i nieinformującą o stanie cywilnym, patrymonialnią formę: Mniszech. Skądinąd w dokumentach obie nazywały się, po kolejnych mężach, inaczej. Pozostańmy jednak przy ugruntowanych zwyczajach.

Iwan IV Groźny zmarł 28 marca 1584 roku. Pozostawił po sobie dwóch synów: dwudziestosiedmioletniego Fiodora i dwuletniego Dymitra. Nie w pełni sprawny umysłowo Fiodor, wstąpiwszy na tron, stał się marionetką w rękach ambitnego, pozbawionego skrupułów, ale i bezspornie niezwykle zdolnego bojara Borysa Godunowa. Po latach Puszkin pisał o nim:

„Jakiż to zaszczyt dla Rusi i dla nas!

Wczoraj niewolnik, Tatar, zięć Maluty,

Zięć kata, w głębi duszy także kat –

Monomachowy wezmie sceptr i kołpak…”.

Ileż w tym nienawiści. „Wczoraj niewolnik” sugeruje, że ród Godunowa nie ma szacownej genealogii. „Tatar” – to insynuacja do pochodzenia, że mongolskiej, a nie ruskiej był krwi. W końcu zaznaczenie „zięć Maluty” – czyli szefa swoistej terrorystycznej policji Iwana Groźnego, zawiera pomówienie, że jest Godunow karierowiczem, który dla władzy zjednoczy się z najpodlejszymi zbrodniarzami. To, że tak opisał Borysa Godunowa poeta ponad dwa wieki później, nie miałoby najmniejszego znaczenia. Problem w tym, że podobnie postrzegała go znaczna część jemu współczesnych. To zaś skutecznie podminowywało jego władzę. Dopóki jeszcze żył Fiodor firmujący wszechpotęgę Godunowa, dopóty problem mógł się wydawać drugorzędny. Co jednak może się stać, jeśli słabowity car umrze, a na tron wstąpi jego wychowywany przez wrogów aktualnych rządów brat? Pytanie to musiało nurtować całą kremlowską elitę władzy. Dorastające dziecko Iwana Groźnego budziło więc w jednych nadzieję, w innych, potężniejszych w tej chwili, okrutną obawę.

W takiej to atmosferze mają miejsce w Ugliczu, gdzie wychowuje się Dymitr, nader dziwne przypadki. Według oficjalnej wersji dziewięcioletni chłopak w ataku epilepsji miał sam śmiertelnie zranić się nożem. To byłoby jeszcze prawdopodobne. Następuje jednak dziwne zamieszanie związane z pochówkiem. Gdzie zwłoki, czyje zwłoki, czy na pewno właściwe zwłoki… Nawet jeśli damy wiarę uroczystym proklamacjom, przyznać przyjdzie, że nieudolni (?) urzędnicy igrali z ogniem. W Rosji, i wcześniej, i później, żywa była bowiem tradycja pojawiania się, jeśli tylko okoliczności zgonu nie zostały precyzyjnie udokumentowane, nowych wcieleń zmarłych, wyciągających ręce po ich majątki i godności.

I oczywiście, kiedy tylko umiera Fiodor, a Borys Godunow z pominięciem iluś tam najświętszych praw pasuje się na cara, pojawia się natychmiast „ocalony z Uglicza” Dymitr. Przyjmuje się dzisiaj, że był to zbiegły z monasteru mnich Grigorij, syn Stiepana Otriepowa, dziesiętnika strzelców moskiewskich. Nic mniej pewnego. W każdym razie jest to młodzieniec (Dymitr miałby dwadzieścia dwa lata) obdarzony urokiem osobistym i wybitnym wyczuciem politycznym. Rozumie, że w moskiewskiej łamigłówce, w której górą jest wciąż Godunow, nie ma na razie czego szukać. Natomiast magnaci ze wschodniej Rzeczypospolitej, węszący możliwości wyciągnięcia swoich kasztanów z rosyjskiego ognia, stwarzają mu idealne pole do działania. Pomińmy drugorzędną w końcu sprawę, jak wkradł się w ich łaski. Przejdźmy od razu do tego dnia 1604 roku, kiedy domniemany Dymitr staje przed Jerzym Mniszchem i proponuje mu z całą bezczelnością koronę Rosji dla jego córki, z którą się łaskawie ożeni, w zamian za zorganizowanie i opłacenie wojskowej wyprawy na Moskwę. Jerzy Mniszech – krajczy koronny, kasztelan radomski, wojewoda sandomierski, jeden z najpotężniejszych panów w Rzeczypospolitej – nie jest durniem. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że ma przed sobą oszusta. Tyle iż doniesiono mu, że w uzurpowaną przez owego oszusta tożsamość wierzą tysiące, ma on więc realne szanse zasiąść na Kremlu, a przynajmniej sięgnąć po kremlowskie skarby. Z drugiej strony, magnat wie, że odebranie mu przez króla zarządu żup ruskich (co jest właściwie nieuniknione) postawi go na progu bankructwa. Z niezmiernym cynizmem (jest wszakże możliwe, a nawet prawdopodobne, że interesant nie jest nawet szlachcicem) przystaje na wszystkie warunki. Tak oto Maryna Mniszech trafia na arenę dziejową.

Z zachowanych portretów trudno wywnioskować, czy była piękna. Jest w niej jednak – w stalowym spojrzeniu, twardej bruździe przecinającej czoło między brwiami – coś nietuzinkowego. Jeżeli sądził Jerzy Mniszech, że oddając rzekomemu Dymitrowi córkę, sam zaczyna rozdawać karty w polityce polsko-rosyjskiej, mylił się głęboko. I przyszły zięć, który obiecał mu milion złotych oraz nieprawdopodobne nadania w państwie moskiewskim, i córka przerastali go o głowę.

W październiku 1604 roku Dymitr zwany Samozwańcem przekracza zwany granicę moskiewską. Ma pod sobą, historycy wyliczyli to skrupulatnie, 3619 żołnierzy. Stanisław Grochowski tak ich opisze w Pieśni na fest ucieszny wielkim dwiema narodom, polskiemu i moskiewskiemu:

„Nieborscy, Gogolińscy, Żuliccy, Bilińscy,

Czanowiccy, Dworzyccy, więc i Mikulińscy,

Domaraccy, Ratomscy, Tchórzewscy, Gumowscy,

Kruszynowie, Siecińscy, także i Łochowscy,

W tychże poczcie Janiccy, Buczyńscy, Fredrowie,

Wszyscy strzelbie i broni przywykli mężowie,

Przy których i Wierzbiccy, Kamieńscy, a kto wie

Drugich, albo z rejestru wszystkich kto wypowie”.

Była to więc zbieranina, ale że „strzelbie i broni przywykła”, wystarczyła i ona, po nagłej śmierci Borysa Godunowa, na opanowanie Moskwy. 20 czerwca 1605 roku wkracza Dymitr Samozwaniec na Kreml, a 12 maja 1606 roku w nieprawdopodobnym przepychu poślubia Marynę.