Sfinks - Helena Mniszkówna - ebook + audiobook

Sfinks ebook i audiobook

Helena Mniszkówna

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sfinks” to powieść, która powstała w pierwszych latach po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Zawiera gorzką krytykę pierwszych lat wolności.

Głównymi bohaterami powieści są związani uczuciem Halina Strzemska i Aleksy Mgławicz oraz stary Sybirak Jacek. Różnymi drogami zmierzają ku odrodzonej Polsce. Tu jednak następuje zderzenie wielkich ideałów z prozą życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 29 min

Lektor: Katarzyna Tokarczyk

Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Helena Mniszkówna
Sfinks
Warszawa 2016
[Dedykacja]

Wszystkim pogrążonymw mrokach Umberry

Rozdział I

Zgnębiony, bezradny przechadzał się pan Jacek tam i na powrót po piaszczystym wybrzeżu w Port Saidzie. W oczach miał rozpacz i łzy, na czole głębokie bruzdy. W zamyśleniu nie dostrzegł nawet, że fale morskie, nadpływając łagodnymi kręgami z dalekiej przestrzeni, dotykały stóp jego, zaledwo odzianych w zrudziałe łatane buty, szumiąc przyjaźnie bezsłowną muzyką ukojenia. Pana Jacka nic tu nie zajmowało, nie dziwiło. Wszak widział tyle krajów, przebył tyle wód, lądów, doświadczył tyle lat nędzy, opuszczenia, samotności. Wpatrzył się jeno w bezkresną dal lazurową, gdzie zenit niebieski zlewał się z rozchwianą tonią morza, a wzrok jego wytężony i tęskny chwytały w postrzępione załomy wód odmęty i niosły hen, ku Europie, poprzez pożogę blasków, poprzez przepychy płomieni słonecznych. Ale nie mógł tak długo patrzeć. Na zmęczone oczy starca rychło opadły nabrzmiałe czerwone powieki, na rzęsach zawisło kilka grubych łez. Wówczas ogarnął go i ścisnął mu serce jakiś żal dławiący i z piersi wypadł bezwiednie głośny okrzyk bólu.

– Ach Boże, dopiero Port Said, Śródziemne, kiedyż nareszcie...

Wtem usłyszał za sobą lekki szelest i czyjeś przyspieszone kroki. Obejrzał się. Stanęła przed nim młoda kobieta wysoka i smukła, w podróżnym wytwornym stroju. Uśmiechnęła się przyjaźnie, żywo i zapytała z prostotą, dźwięcznym, serdecznym głosem:

– O ile wiem, pan jest Polakiem.

Podniósł na nią oczy szeroko rozwarte, zdumione, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.

– Przepraszam, że zakłócam panu samotność i spokój, ale słyszałam mimo woli okrzyk pański w języku ojczystym, a wszak i ja jestem Polką.

– Pani Polka, Polka! – w uniesieniu zawołał starzec. – Boże mój, ja już tak dawno nie widziałem rodaków, nikogo z Polski! A pani, a pani?...

Schylił się nagle i gorąco ucałował ręce kobiety. Rozrzewniona przywarła ustami do jego ramienia, tak dziwną cześć wzbudził w niej ten starzec. On patrzył na nią uparcie z brwią namarszczoną i niepokojem w duszy.

– Skąd pani tu, skąd?... Patrzył na nią już przez łzy.

– Jestem w podróży, jadę prosto z kraju. Czekam tu na statek, by popłynąć dalej.

– Do Polski?... – spytał bezwiednie trzęsącymi się wargami. Zawahała się.

– Na Ocean Indyjski – odrzekła wymijająco. – A pan?

Spojrzał na nią z wyrazem rozczarowania, ale wnet odrzekł z ożywieniem:

– Ja wracam do ojczyzny z Syberii.

– Z Syberii! – zawołała, obrzucając go wzrokiem zdziwionym.

– Teraz?...

– Tak, dopiero teraz, po trzydziestu kilku latach pobytu na zesłaniu. Wyjechałem będąc człowiekiem zdrowym, silnym, wracam – próchnem już.

– Ale czemu tak późno?...

– Rozumiem panią, niestety, nie mogłem wcześniej, chorowałem obłożnie parę lat, potem musiałem zarabiać na grosz w Chinach, w Japonii. Inni wrócili wcześniej, jam siedział przykuty nową niewolą – nędzy. Dopiero teraz rozkułem te straszne kajdany, pracowałem w pocie czoła i zarobiłem na powrót do ojczyzny. Na skrzydłach bym poleciał w jednej chwili, a oto znowu przeszkoda...

– Czeka pan także na statek.

– Tak, zsadzili mnie tu z pokładu towarowego parowca, który zamiast do Triestu popłynął wezwany nagle do Algieru. Ot, nieszczęście, mój Boże...

– Musi pan czekać parę dni na statek angielski „Batawia”, idący do Brindisi. Wypłynął już z Adenu – informowałam się w porcie. Że zaś i ja czekam na statek z Southamptonu, który będzie tu we wtorek rano, przebędziemy więc wspólnie kwarantannę. Korzystając z tego, zabieram pana na śniadanie... Gdzie pan mieszka?

– Tymczasem nigdzie, tu mnie wysadzili i tu stoję. Uśmiechnęła się.

– No, tak nie można. W hotelu, gdzie się ulokowałam, znajdzie się na pewno pokoik. Tu, w Port Saidzie, nie ma nic ciekawego; znudzona śmiertelnie jutro jadę do Kairu i pod piramidy. Pojedzie pan ze mną, prawda?

– Ja, pani... co ja tam będę robił?

– Zobaczy pan Sfinksa.

– A mój statek? Wszak muszę na niego czekać.

Spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ona zaśmiała się wesoło.

– Ależ, panie kochany, „Batawia” będzie tu zaledwo we wtorek w nocy – dziś jest sobota. Przecie i pan Morza Czerwonego przez jedną dobę nie przepłynął.

Wzięła jego ręce w swoje dłonie i rzekła poważnie:

– Niech mi pan ufa, drogi panie, wszak jestem Polką, los pański wzruszył mię serdecznie. Chciałabym panu ułatwić, uprzyjemnić to nieznośne czekanie na lokomocję do Europy. Proszę wierzyć rodaczce. Ale ja się panu dotąd nie przedstawiłam. Halina Strzemska, z Podlasia. Pan Jacek wymienił swoje nazwisko i wpatrzył się z rozczuleniem w towarzyszkę. Oczy jej błysnęły zdziwieniem. Przyglądała się mu ciekawie.

– Z Podlasia! – zawołał pan Jacek – rodzinne moje Podlasie, ukochane! Przebywałem tam dziecinne lata i młodość swoją, zanim zamknęły się nade mną mury cytadeli. Krótko konspirowałem w stolicy, a wszystkie święta i wakacje spędzałem zawsze na Podlasiu. Pamiętam tę wieś, widzę, jak na jawie, łąki prześliczne rozkwitłe w różowe smółki i żółte przytulie, i rumianki białe. A chabry w życie! Ach, Boże! Widzę rzeczkę kochaną, nazywała się Krzna, płynęła wśród olszyn mokrych, zatopionych w kwieciu i... i...

Zachłysnął się łzami i pochylił głowę na piersi. Był krótki moment rozrzewnienia, zadumy. Halina utkwiła w nim zdumione dziwnie oczy. Nagle ścisnęła jego dłoń z jakąś porywczą czułością i, nawiązując na nowo przerwaną nić wspomnień, ciągnęła przyciszonym jedwabnym głosem:

– ...i traw soczystych, wysokich, szumiących, które spływały ku rzeczułce błękitną zawieją niezapominajek i kładły się cicho na szerokich liściach wodnego rdestu. Białe kielichy nenufarów, jak duże motyle rzucone na rzekę, uśmiechały się w słońcu do ziemskich błękitnych siostrzyczek. Gdy nastały pierwsze dni wiosny, wokół olszyn złociły się kobierce kaczeńców żółtych, słały się u ich stóp, otoczone rojem pszczół. Olszyny nad Krzną – to cud wiosny i rozkwitu, to jakby ogród zaczarowany, gdzie wszystko śpiewa i miłuje, gdzie mieszka miłość i czar, bo tam się może pierwszy urok poczyna, a pod tym urokiem płynie się potem w świat... Umilkła zamyślona, twarz jej pobladła nieco. Pan Jacek uczuł dziwny niepokój w sercu i drżenie, jakby na widok objawionej nagle przeszłości.

– Niech pani mówi, niech pani mówi – szepnął cichutko w jakimś ekstatycznym rozmodleniu.

– I są tam borki strzeliste, gdzie seledynową powodzią płaczą brzozy na wiosnę, gdzie sosny butne wznoszą swe młode szyszki, a chrzęst ich taki zwycięski a taki smutny. Tam kwiecień rozsypuje białe puchy zawilców, a czeremcha perłowymi kiśćmi się owija, niby panna młoda gotowa do ślubu, zakochana. I tu króluje miłość. Śpiewają o niej rapsody słowiki i kukułka roznosi jej głośny hymn. A gdy wieczorne zadymią opary, z olszyn, z łąk i bagienek kwitnących wznosi się hejnał gromadny żabich nieszporów. Rade, rade, rade, rade, monotonnie a rytmicznie, smutnie a śpiewnie radują się wodne gminy. Ludziom wtedy coś piersi rozsadza szczęściem, skrzydła się rozwijają u ramion i serca kochania chcą...

Głos Strzemskiej załamał się. Pan Jacek podniósł rękę do czoła, zapatrzony we własne głębie czy wizję, która rozrastała się przed nim w słońcu, w tęczach, w melodii słów błogich, pieściwych. Zaledwo dosłyszalnym szmerem ust drżących powtarzał:

– Drogie, kochane Podlasie... Polska... Rzewny głos Haliny zaszemrał znowu:

– I są na Podlasiu wioski ciche jak sady umajone w kwitnące wiśnie, gdzie w ogródku przy chacie błękitnieją lnu grzędy, pachną lipy i stoją szeregi uli miodu i rojów pełne, gdzie wśród wiejskich strzech bieleją ściany kościoła, a z wieży sygnaturka na Anioł Pański dzwoni. Gdzie wieczorem słychać porykiwania krów wracających z pastwiska, bek owiec i głośne gęganie gęsich stad, które pędzi pastuszek, wygrywając na fujarce. A w każde święto, w każdą niedzielę drogi polne i miedze zakwitają kolorami kraśnych chust i wełniaków; to kobiety dążą do kościoła, by złożyć Stwórcy wszechrzeczy i wszechświatów modlitwę dusz prostaczych, serc miłujących. A w maju o wieczornych zorzach, w każdej wsi pod ukwieconą kapliczką lub krzyżem, gromadka ludzi śpiewa pobożnie: „Zdrowaś Maria, Boga Rodzico”...

Pan Jacek skulił się jakoś w sobie, spuścił głowę bardziej na piersi i oczy zakrył dłonią.

– Och, Boże, Boże i ja to wszystko będę znowu widział...

...I są na Podlasiu krzyże na rozstajach, wśród wierzb rosochatych, samotne, ciche krzyże, przez lud uciśniony wzniesione potajemnie, często w nocy, bo były czasy krwawe, że krzyże obalano, że lud krew swoją za wiarę przelewał, lecz krzyże przetrwały. Rozpościerają ramiona szeroko wśród pól złotych, błękitem chabrów usianych – i w chabry je stroi lud wierny. Przeszły burze i gromy i nawałnice. A one stoją, bo lud nasz wierzy szczerze, głęboko w mistyczny symbol odrodzenia.

Strzemska umilkła nagle, po twarzy jej przewinął się ostry cień smutku, usta wykrzywił niespodziewanie lekki skurcz sarkazmu; powoli, powoli misterna tkanka wspomnień, zadumy rozsnuła się, rozchwiała – pozostał tylko drażniący teraz szum fal morskich i dokuczliwa spiekota słońca.

Pan Jacek ujął w swe dłonie obie ręce młodej kobiety i szepnął gorąco:

– Teraz wierzę żeś Polka, bo odczuwasz to wszystko, co nasze serca ukochały...

Zachód słońca rozlał purpurę na żółtawe piaski pustyni. Krew płynęła na obłokach, bramując ich kłęby w jaskrawe obrzeża. Krwawy pył przesycał powietrze i przylegał do wielkich kopców piramid, że czuby ich świeciły jak rubiny, gdy cielska zwaliste pogrążały się już w mroku. Smutek przedziwny i jakaś groza szła z tej rozlanej czerwieni ku ludziom i duszę ich poiła tęsknotą, przejmowała lękiem.

Halina była zamyślona, oczy utkwiła w kolosie Sfinksa jakby w wyroczni. Może w tej twarzy przewiecznej czytała wyroki swoje, może dzieje swej duszy i uczuć zwierzała jej cicho. A Sfinks oblany szkarłatem zachodu wyłonił już tylko na ogień głowę olbrzymią i, zanurzony cały w rdzawosinym odmęcie wieczora, patrzył na ludzi obojętnie, chłodno. Za dużo ich widział, za wiele myśli i pytań ludzkich snuło się dokoła jego mistycznej postaci i zagadkę jego odgadnąć chciało; za wiele oczu, godząc w jego twarz zadumy, ironii i wzgardy pełną, pragnęło odłupać pieczęć ukrytej w nich tajemnicy wieków. Ludzie, jak szarańcza, pełzali dokoła niego, ale on nie patrzył już na nich, zatopiony w martwocie, śnił swój sen stuleci – nieśmiertelny.

Pan Jacek chodził koło piramid z zadartą głową do góry, wołając z podziwem:

– Potęgi, potęgi, kolosalne pomniki nie tyle faraonów, ile geniusza ludzkiej cierpliwości!

– I niewolniczości – dodała Halina, ocknięta z zamyślenia. – Kto by to dziś i dla jakiego monarchy budował takie gmachy?...

– Pani sądzi, że piramidy powstały tak samo, jak nasze kopce Kościuszki i Wandy?... Świstały tu baty, znacząc pręgi na poddańczych grzbietach Egipcjan.

– Więc właśnie niewolniczość. Dziś taki system wywołałby wręcz przeciwny skutek.

– Boże mój, do niedawna jeszcze pewien władca wschodni mógłby sobie nawet na taką piramidę pozwolić po ukazu...

– A bas le roi... – szepnęła Strzemska – pękły ostatnie dzwony łańcucha niewolnictwa. Wraca pan do kraju wolnego, wkrótce legendą się staną dla nas minione przeżycia. Pan był ofiarą ucisku, już ostatnią w tym względzie. Pan jest weteranem zesłańców.

– Ach pani, było nas tylu, usiana ich kośćmi Syberia. Ja otrzymałem królewski dar powrotu, za to niech Bogu będzie chwała. Takim się czuję magnatem, że ujrzę przed śmiercią wymarzony cud i już spełniony, cud wolnej Polski. Jaką ja śniłem o niej baśń, jak ja ją widzę wspaniałą, przepiękną, bo to kraj orłów i sokołów...

Halina patrzyła na pana Jacka z zaciekawieniem, ale jego zastanowił jakiś cień na jej twarzy.

– Pani się dziwi, że ja, starzec, mam taki zapał? – spytał nieśmiało.

– To mnie tylko wzrusza, panie. Syberia nie wykorzeniła z pana ideałów, pozostał pan romantykiem dawnej epoki, więc i optymistą. Siądźmy, ot, tu na głazie, naprzeciw Sfinksa, lubię patrzeć prosto w twarz tego momentu archaizmu, czy też tej zagadki wieków.

– A ja się boję tej potwory. Zgasły zorze wieczorne, wypływa księżyc – ten kolos w tych zielonawych blaskach przeraża.

Milczeli chwilę, każde patrząc po swojemu na fizjonomię Sfinksa, na której istotnie księżyc zaczynał już odszukiwać poszczególne rysy i bruzdy. Wtem głos pana Jacka przerwał ciszę:

– Pani nazwała mnie romantykiem i optymistą, ale nie jestem wszakże utopistą, widząc ojczyznę naszą wolną od przemocy, a zatem już w aureoli wszystkich tęcz, które gasiła niewola.

Nagle zapłonął.

– Boże, Boże... Jaką powinna być teraz Polska królewską w swym majestacie, jak dostojną i wielkoduszną teraz, kiedy opadły z niej kajdany zaborców, kiedy jej duch tak długo niewolą umęczony odnalazł nareszcie przestrzeń do samodzielnego i szerokiego lotu. Toż to cud, toż to objawienie! Pani droga! Ta Polska, która, czując nogę zaborcy i kata ciemiężcy, nie uśpiła w sobie ducha, bo on wiecznie żył, silny i zwycięski – jakże ona teraz zapewne poleci, jaką ona cudną stanie się i jaką być musi... Jakim ten duch nasz blaskiem się przyoblecze, olśni narody! Przyszedł wreszcie czas, że Mickiewiczowskie słowa: „jestem milionem, bo kocham za miliony” odnajdą echo w nas wolnych, zjednoczonych z sobą w jedną całość potężną, gdzie duch nasz już niekrępowany knutem ni siłą mocniejszego wzniesie swój hymn zwycięstwa i ukaże światu cały przepych naszej bohaterskiej idei i czynu. Ja to widzę jakby wizjonersko, widzę umysłem i sercem. A wszak mi nikt nie zaprzeczy, że ta wymarzona przyszłość już się stała teraźniejszością; to, o czym marzyliśmy w kopalniach, to się już przyoblekło w wyraźne kształty, to już się stało teraz, pani droga, już się spełniły sny.

Spojrzał na pochyloną twarz Haliny bladą i wzruszoną, na jej spuszczone powieki i zawołał:

– Pani wszakże stamtąd jedzie! Pani to już widziała? Milczenie.

Pan Jacek bezwiednie rzucił wzrok na Sfinksa, oświeconego już pełnią księżycowych blasków. Wzdrygnął się.

– Czego ta bestia tak się ironicznie śmieje? Niechże pani patrzy. Okrutny potwór. Po chwili ciągnął:

– Pani to już widziała, szczęśliwa pani. Ja dopiero jadę do naszego zmartwychwstania po Golgocie... Jakże mnie Bóg sowicie wynagrodził za trzydziestokilkuletnie wygnanie, za wszystkie męki, cierpienia i tęsknoty. Ja to uważam za nagrodę dla wszystkich, którzy krew swoją i życie oddawali Polsce. Takich szczęsnych, jak ja jestem, który ujrzy własnymi oczami naszą glorię, jest już niewielu. Ci, co skonali na wygnaniu z wizją przyszłej Polski, w gasnących oczach...

– Są najszczęśliwsi – zaszemrał cichy głos Haliny.

– Tak, bo widzieli wizję cudu, ale stokroć szczęśliwszy jest ten, kto ujrzy w życiu jego spełnienie... Ja jestem tym wybrańcem.

Popatrzył na zamyśloną Halinę oczami pełnymi ognia.

– Pani milczy? Dlaczego?... Albo ten potwór... Dlaczego on tak się śmieje ironicznie? Nie wyobrażam sobie, że on jest tak straszny. Zupełnie jakby szydził ze świata, z ludzi. Jak on okropnie drwi...

– On widzi i teraźniejszość i to, co było i to, co być mogło, a nie jest – mówiła Strzemska.

– Patrzy tak, patrzy, czyta z gwiazd wyroki narodów i ludzi, a to, co widzi, rzuca mu na twarz stygmat mistycznej ironii. To mistyk milczący, obserwator dziejów. On widzi i to, czego my widzieć nie chcemy, albo czego nie widzimy istotnie. Niech go pan tylko zrozumie.

– Tym bardziej może bałbym się go. Czegóż on się na przykład teraz śmieje?... Czy z mojego... zapału? Za stary jestem co prawda na to.

– Nie, panie, zapał to dowód głębokiej wiary i żywotnej duszy, która się nie paczy i nie zamiera. Zapał to rzecz piękna, to dźwignia wszystkiego, co wielkie i najszczytniejsze.

– Ja już, niestety, nie mogę być dźwignią niczego – z żalem przemówił pan Jacek.

– A jednak tenże zapał maluje panu idealne obrazy ojczyzny i niesie pana do niej na skrzydłach marzenia.

Halina położyła miękko dłoń na ręce starca i ciągnęła, idąc oczami za jego wzrokiem:

– Niech pan się nie dziwi ironii Sfinksa, to marzyciel innego pokroju niż my, pogrobowcy romantyzmu. On w marzeniach widzi często utopię, rzecz nieosiągalną w sferze dusz jednostek i społeczeństw, a tego rodzaju spostrzeżenia wywołać mogą zawsze i tylko wyraz bolesnej ironii-sarkazmu. Niechaj pan się dobrze wpatrzy: jest i ból w tych kamiennych rysach. A ile myśli...

– Dla mnie jest w nim coś odrażającego, czego się lękam. Po chwili, odwracając oczy od Sfinksa, rzekł:

– Niech mi pani coś powie o Polsce, tak, jak mówiła pani o Podlasiu. Dobrze, pani droga?

– Wolałabym pana słuchać. Pan ją przedstawia w tak czarownych kolorach. Powiedziała to z takim akcentem w głosie, że pan Jacek doznał niemiłego uczucia.

Nagle zadrżeli oboje. W ciszy pustyni zalanej powodzią opalowego światła jęknęły jakieś głosy ponure a biadające, jakby skowyt rozpłakany i urągliwy zarazem. Zdawało się, że przemówiły piaski, bo głosy szły jakby spod ziemi. Halina poczuła na ciele przykry dreszcz, rozejrzała się trwożnie. Wtem zaśmiało się coś ponuro, zaskomlało i znowu rozległ się płaczliwy jęk podziemny, straszny.

– Co to jest, na Boga?... – szepnął starzec przerażony.

– Szakale. Ten skowyt w nocy tak mi znany. O... o... widzi pan, tam śmignął wąski długi cień.

– A, ot drugi przemknął. Jak tu jakoś straszno, gdzież jest nasz przewodnik?...

– Jego biały burnus błyszczy jak mika. Ot tam, przy powozie, rozmawia z Fellachem, stangretem naszym. Niech pan się nie trwoży. Wszak nieraz pana nawiedzały szakale w nocy, tam, w opuszczeniu, w samotności. Te są mniej straszne.

– Och, tak pani.

Zapadła chwila milczenia, po czym stary zesłaniec ożywił się nieco i jął mówić na nowo:

– Mamy już własną armię, polskie wojsko. Jakież ono powinno być bohaterskie, jakie orle i szlachetne, rozumiejące posłannictwo swoje, rycerzy, następców Józefa Poniatowskiego, rycerzy bez skazy, dla których honor Polaków jest wszystkim. Och, Boże mój! Na takich fundamentach oparta armia nasza postawi kraj na szczycie potęgi. Prawda, pani, prawda?...

– Tak, gdyby zdobycie owego szczytu zależało od tych, którzy są godnymi potomkami bohatera spod Raszyna, bo takich sokołów mamy, lecz czyż oni jedni... zdołają?...

– Sądzę, że jedność powinna być teraz w naszej armii, tożsamość idei przewodniej, brak wszelkiej stronniczości i partyjności, bezmierna uczciwość, sumienność i solidarność. Nie karierowicze, lecący tylko na stanowiska, tytuły i honory, lecz idealiści prawdziwi o wysokiej skali duchowej. I powinno być poparcie ze strony całego społeczeństwa, ze strony wszystkich warstw, najwyższych i najniższych. Wszystko w Polsce skierowane teraz być musi do jedynej myśli: odbudowy ojczyzny. Prywaty, egoizmu nie ma, jest tylko wszechmoc i wszechidea, prawda pani?

Halina miała oczy spuszczone. Pod pytającym upartym wzrokiem starca zadrżały jej rzęsy, twarz pobladła.

– Pani milczy... Wszakże Polacy pamiętają, co zgubiło kraj nasz, co go wtrąciło w niewolę, więc teraz, więc dziś, gdy cud nad nami spełniony, Boże, Boże...

Milczenie i nowy szept zesłańca:

– Widzę w kraju spokój wewnętrzny, wspólną wytrwałą pracę i jej pragnienie. Widzę arystokrację naszą ockniętą z letargu i czynną, ofiarną, zapału i inicjatywy pełną, wyzbytą z prywaty i sybarytyzmu, a odczuwającą poważnie stanowisko swoje w kraju. Bo to filary granitowe, które dźwigać mogą państwo, gdyby chciały. Ale teraz chcą, chcą, pragną tę moc swoją oddać ojczyźnie i... oddają... O, pani, dlaczego pani milczy?... Dlaczego?... Przecie społeczeństwo nasze po ogniowej próbie niewoli inne jest i nowe. Dobro kraju jest w ręku wszystkich. Nasze ziemiaństwo i chłopi także to rozumieją, przeczuwam, że pracują intensywnie, że dążą wszystkimi siłami do ustalenia opinii narodu naszego, do podniesienia jego kultury duchowej i finansowej mocy, nie zaś tylko własnego wzbogacenia się... Pani znowu milczy... a ta bestia kamienna w poświacie księżyca jak się oto śmieje... Tak mi czegoś ciężko, jakieś zgrzyty słyszę, a tak bym chciał... tak gorąco pragnę, by moje... marzenia...

Zamyślił się i znowu mówił z zapałem:

– A wieś. Ogólnie biorąc, wieś, obywatelstwo i stan kmiecy, wszak to potęga kraju, idą zapewne ręka w rękę z obopólną w siebie wiarą, ufnością, że jeden cel ich prowadzi, jedne kierują nimi ideały.

Halina podniosła głowę.

– Pan wierzy w ideały chłopa?

– Wierzę w ideał polskości, który tkwi w każdym Polaku, a teraz, gdy niewola skończona, ideały te, wzmocnione silnie spoidłem wielkiej idei, dać muszą wielkie rezultaty.

– Co pan nazywa wielką ideą?

– Pracę dla kraju ogólną, spokój, dążenie do ładu i... myśl zasadniczą, by Polska stanęła na szczycie potęgi.

– Takiej idei chce pan od chłopa teraz, w obecnym stadium?...

– Boże mój, jak pani na mnie dziwnie patrzy! Ja taką ideę chcę widzieć u wszystkich, kto mieszka na ziemi naszej i zwie się Polakiem, chcę, aby wszyscy byli godni tej nazwy, począwszy od arystokracji, ziemiaństwa, duchowieństwa i kobiety polskiej, a skończywszy na proletariacie miejskim i na chłopach. Wszyscy, bo to dopiero siła. Wpływ duchowieństwa i wpływ kobiety – to natchnienie duchowe kraju, patrycjat rodowy i szlachta ziemiańska – to jego puklerz i mężny kord, chłopi – to jego gleba. Tak, pani droga.

Strzemska siedziała cicho zasłuchana, jakby zapatrzona w wizję, którą starzec odtwarzał.

– Kobietę, Polkę, widzę w dostojnej aureoli wychowawczyni nowych pokoleń; czystą, daleką od światowego zepsucia, czynną bojowniczkę, nieschlebiającą pajacowi mody, nieszukającą tanich hołdów, flirtów i romansów, ale godną hołdu i czci własnej ojczyzny. Godną podziwu innych narodów, nie ułomną i spaczoną, przenerwowaną dekadentkę, ale białą o jasnym czole i prawej duszy, silną duchem i wolą, obowiązkową i wielkoduszną obywatelkę kraju – Polkę.

Twarz pana Jacka była natchniona, w oczach gorzały mu dziwne płomienie, pierś dyszała nierówno i szybko. Porwał Halinę za rękę.

– Prawda, pani, że tak jest, prawda, że takie są obecnie wszystkie kobiety Polki w wolnej ojczyźnie, że takie jest całe społeczeństwo, wszystkie warstwy?

Halina siedziała blada ze spuszczonymi oczami i głową zwieszoną na piersi. Ból jakiś i wstyd, i cień goryczy błąkał się w jej rysach zastygłych. Milczała.

– Na Boga! Niech się pani nareszcie ocknie z tej zadumy swojej, niech mi pani odpowie. Czy tak jest?...

Oczy Haliny uniosły się i spoczęły na twarzy Sfinksa. Pan Jacek rzucił wzrokiem w tym samym kierunku i nagle zakrył twarz dłonią z bolesnym okrzykiem przerażenia.

– Ach, ten kolos szydzi bezlitośnie, śmieje się ze mnie, drwi. Uciekam, patrzeć dłużej już nie mogę. Ta bestia zacznie chyba głośno rechotać.

Strzemska powstała ciężko i ujęła rękę starca.

– Chodźmy stąd, chodźmy już, istotnie dziwna groza rozsnuła się tutaj.

Poszli wolno w stronę oczekującego powozu. Po długiej minucie milczenia Halina spojrzała w twarz pana Jacka.

– Spokojnie, panie – rzekła miękko – taki pan wzruszony. Ufajmy w przyszłość.

– Tak mi ciężko, tak strasznie ciężko i tak serce boli... boli...

Oczy jego zaszły łzami, lecz się wnet wyprostował w poczuciu siły wewnętrznej i rzekł już innym głosem:

– Tyle lat męki, tęsknoty, borykania się z nędzą, z przeciwnościami losu utrwaliły mnie w wierze, że jednak można dokonać czynów nadludzkich. A teraz wracam nareszcie, by wiarę tę krzewić, a może nawet, może...

Nie dokończył, zasłuchany w tajemną muzykę bijących w nim hejnałów.

Siedli do powozu, jechali wśród srebrno-białej powodzi księżycowego zalewiska, w którym wydłużały się i olbrzymiały potężne cienie piramid, niby okręty-widma na morskich odmętach. Kolos Sfinksa zanurzał się w piaskach i blasku opalowym, tylko głowa potwora, widoczna ciągle na tle ogólnej martwoty krajobrazu, ścigała jadących potwornym hieroglifem niedocieczonych zagadek. Spokój rozlany dokoła łączył się tu z jakimś mglistym niepokojem niby pył deszczowy z słonecznym blaskiem. Coś tu koiło i coś trwożyło.

Po długim milczeniu odezwała się Halina głosem cichym, wskazując panu Jackowi przestrzeń zamgloną:

– W tych perłowych mgłach, w tej jaśni srebrnomatowej, w cieniu piramid przechadzają się wieki. Czy pan słyszy ich kroki dostojne? Tu może parki mityczne mają swe siedlisko i tu może wyrocznia delficka przeniosła swój trójnóg z Hellady, by wróżyć nowoczesnym ludom, narodom. Tu odbywają się sądy, zapadają wyroki, a może snują się tu nakazy dla całego świata i... i... dla nas.

Zadrżała.

Pan Jacek spojrzał w jej twarz uważnie i długo, i znowu uczuł silniejsze bicie serca.

– Na Boga, jakże mnie te zagadki przerażają! Pani jest trochę jak ten... Sfinks, tylko on się śmieje, a pani ma w twarzy raczej tragizm dziwny i ból, chwilami znowu promienność niezwykłą. Tak samo teraz jak i wówczas, gdy mi pani malowała Podlasie, olszyny, rzeczkę Krznę. Mój Boże tak, jakbym widział na jawie mój ukochany Zaolchniów...

Strzemska drgnęła i nagle zwróciła się do starca z twarzą pełną zdumienia.

– Pan zna Zaolchniów?...

Pan Jacek wpił w nią swoje siwe, głębokie, zdumione oczy.

– Znam, pani, to moja wieś rodzinna.

– Boże, a ja pochodzę wszak z Borkowa!

– Z Borkowa!... – wykrzyknął wzburzony. – Tego za olszynami? – I krzyknął: – Więc kto pani jest?...

– Co panu, drogi panie! Ja tam mieszkałam i... kochałam bardzo zaolchniowskie i borkowskie olszyny i łąki, naszą rzeczkę, nasze borki... Pan płacze... Drogi panie!...

Ściskała serdecznie ręce starca, patrząc z uczuciem na gęste łzy, spływające po jego zwiędłej twarzy.

– Pani z Borkowa – szepnął pan Jacek. – Pani zna Zaolchniów, mój Boże miły, cóż za spotkanie kochane. Bo już teraz pamiętam, pisano mi kiedyś, że Borkowo w innych rękach niż było za moich czasów.

Halina patrzyła na niego pytająco. Zrozumiał ją i rzekł ze słodkim uśmiechem na ustach:

– Pochodzę nie ze dworu, pani, lecz z drobnej szlachty, gęsto osiadłej na Podlasiu. Rodzice moi mieli zagrodę w Zaolchniowie i kawał ziemi. Ostatnia sadyba pod granicą borkowską. Może pani pamięta?

– Istotnie, wybornie pamiętam tę zagrodę, ale i nazwisko pańskie uderzyło mnie od razu. Więc to pan?

Halina zająknęła się.

– Są tam rodziny, nazywające się tak samo – dodała pospiesznie.

– Tak pani, liczne familie noszą nazwy od wsi i wsie od nazwisk pochodzą, jak to wśród drobnej szlachty zwykle bywa. Rodzice moi już nie żyją, brat starszy umarł, mnie zesłali, krewni odziedziczyli zagrodę naszą. Do nich jadę, czy poznają, czy znajdę serce...

Westchnął ciężko:

– Ach czasy, czasy gdzie one są, tamte czasy, promienne młodzieńczą wiarą, gorące zapałem duchowym wzlotów, niosące płomień duszy i żar serca ponad wszelki poziom i materializm. Czasy, w których się śniły szczyty wyniosłe, oblane zorzą wschodu, cudne horoskopy i ot... te... marzenia... teraz...

Umilkł nagle, po czym, zmieniając ton, mówił znowu inaczej:

– Pani zna olszyny nasze. Było tam jedno miejsce przy kładce... nad rzeczką... Tam byłem szczęśliwy...

Źrenice nabrały mu łzami, przez twarz zwiędłą przeleciała łuna zachwytu i zgasła nagle w jakiejś tragicznej chmurze, która spadła na czoło, niby cień potwornego ptaka. Usta opadły bolesną linią i drżały lekko. Odczuwało się, że zawisły na nich słowa niedopowiedziane. Halina patrząc na spuszczone oczy pana Jacka, na jego twarz bolesną – czytała z niej jak z książki. Po chwili zaczęła mówić wolno, wyrażając melodią głosu to, co odczuła, i to, co własne wspomnienia nasunęły duszy, co ją siłą przeszłości, nagle ockniętej, zahipnotyzowało. Słowa płynęły z jej ust ciche i smutną nutą owiane:

– Zmieniły się pewno olszyny borkowskie od tamtych czasów, ale urok w nich pozostał ten sam i moc natchnień przedziwna a sugestywna. Och, jakże kochałam tę puszczę olch, to morze traw i kwiatów! Tam byłam bardzo szczęśliwa, tam nauczyłam się kochać naturę, bo w tych olszynach był zaklęty czar jakiś, który porywał i przykuwał. Były tam gęste zagaje chmielów dzikich, które oplatały miłośnie wysokie pnie olch i pięły się w górę, idąc w ramiona rozgałęzionych konarów. I były tam gibkie pręty, rozchwiane u góry pękiem rzęsistym białego puchu kwiecia o miodowym zapachu, co niby strusie pióra trzęsły się w upale słońca, a świeciły jasnym srebrem w poświacie księżyca. I były długie kiście różowo-pąsowych kwiatów, które łamały własne łodygi swoim ciężarem. Taka bujność rozkwitu, taka egzaltacja i pęd do życia całej roślinności! A gdy się gąszcze roztwierały na pluszowe szmaragdy łąk zdawało się, że ciemne, pogrążone w tęsknej kontemplacji głębie olszyn uśmiechały się nagle promiennym uśmiechem rozkochania i pogody. Łąki zielone, usiane barwą szczawiów, migające białymi gwiazdami margeryt, ametystowymi trzęsieniami dzwonków – to był uśmiech olszyn, ich jasna przejrzysta źrenica...

Pan Jacek zmrużył rozmarzone oczy, westchnienie z głębi duszy jakby powstałe uniosło mu starczą pierś entuzjazmem.

– Tak, pani – szepnął – tak samo było i... wtedy. A za łąkami znowu gaik olch i czeremchy na wzniesieniu, potem białe chaty Zaolchniowa, sady wiśniowe i wieża kościelna strzelista i znowu chaty, chaty... Och, jakiż to cud, jaki raj na ziemi...

Zapadło milczenie. Starzec i Halina siedzieli ze zwieszonymi głowami zapatrzeni we własne wizje, zasłuchani jakby w szum olch nad Krzną, w szmery jej cichych wód.

Po długiej minucie tęsknej zadumy Halina szepnęła jakby w obawie, by nie zbudzić słodkiego snu swego i pana Jacka:

– Mam wrażenie, że dusze nasze uleciały teraz do tamtych stron kochanych i, wniknąwszy w głąb olszyn, budzą w nich echa minionych przeżyć, wywołują wizje cudowne, które już znikły niepowrotnie, ale nie zamarły. Wizje te pod mocą duchów naszych ożyły tam, w zielonych otchłaniach olszyn i kwiecia.

– Przy kładce nad rzeczką – wyszeptały blade usta starca.

– Tak, przy kładce – powtórzyła Halina jak echo – nad Krzną, wśród kęp olszowych i soczystych traw. Wizje te promienieją tam, ale widzą je tylko olszyny, kwiaty i – tak pachną, pachną... z podziwu i zachwytu...

I znowu pogrążyli się oboje w cichych rozpamiętywaniach, zapatrzeni jednym wzrokiem w majaczące przed nimi wizje wsi podlaskiej.

Stali oboje na przystani w Port Saidzie, w tłoku, w chaosie i zgiełku wśród ryku statków i przeraźliwych odgłosów gwizdawek okrętowych. Pomimo straszliwego zamętu słyszeć się dawał ciągły jednostajny, rytmiczny szum fal, uderzających o burty wybrzeża, czasem głośniejszy to znowu cichszy, ale zawsze wyraźny, jak akordy arpeggio w burzliwej fudze. Pełno tu słońca i błękitu, morze całe w blaskach niesie swe pieniste grzywy z otchłannej dali i gada, gada wiekuistą swą gwarą.

Z daleka na modrej toni widać parę statków w chmurze dymów.

Halina Strzemska wskazała panu Jackowi wielkie i długie kamienne groble w stronie Kanału Sueskiego i rzekła z ożywieniem:

– Tędy oto, gdzie leci stado pelikanów, przez to molo, popłynę za chwilę na kanał, a dziś w nocy ukaże się stąd „Batawia”, która pana zawiezie do Europy. Spotkam ten statek w drodze, będę dużo o panu myślała, przeprowadzę go myślą aż do kraju, aż do... Zaolchniowa. Rozjeżdżamy się w dwa przeciwne krańce świata, oboje niesieni zapałem, choć zupełnie różnym.

– Da Bóg, że się jeszcze kiedy spotkamy z panią w Polsce... w Borkowie. Więc i panią niesie zapał? Myślałem, że tylko ciekawość.

– Nawet i tęsknota.

– Tęsknota?... Wszakże pani jedzie do Indii... Zarumieniła się.

– Skąd pan wie?...

– Płynie pani tym oto statkiem angielskim – wskazał na olbrzymi parowiec gotowy do drogi, kurzący czarnymi słupami dymów. – „Boston” dąży przecież do Madras. Po co pani jedzie tak daleko?... Opuszcza pani ojczyznę teraz?...

Halina milczała. Pan Jacek spojrzał uważnie w jej szczere, śmiałe oczy, zmącone dziwnym smutkiem i głęboką zadumą.

– Dlaczego pani opuszcza teraz własną placówkę?... – szepnął ciszej z wyrzutem. Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Bo ja jestem, drogi panie, „przenerwowaną dekadentką”, może spaczoną, może ułomną, ale o jasnym czole – mówię to śmiało – kobietą nowoczesnej doby.

– Wszak Polką?...

– Tak, lecz, niestety, nieuleczalną w nostalgii do... do gorących stref, do... słońca. Długo i czujnie na nią patrzył.

– A nasze Podlasie – rzekł – nasze brzozy rozwite w warkocze, nasze pachnące lipy, krzyże samotne przy drogach, nasze sady wiśniowe, nasze olszyny... nad Krzną... łąki borkowskie...

W oczach Strzemskiej, wpatrzonych w morze, zamigotało nagłe wzruszenie jak refleks słońca na zielono-szarej toni. Usta jej drżały. Rzekła, nie odrywając wzroku od morza:

– Są w Indiach takie białe smukłe dżongdże, niby nenufary, storczyki, i pachną, silnie pachną, nęcą, przyciągają... i są także smutne, smutne jak cyprysy – drzewa wytworne, które tęsknotą wieczną...

Gwałtownie, nerwowo uścisnęła dłonie pana Jacka i rzuciła zdławionym głosem:

– Odjeżdżam, już czas. Więc niech pan pisuje do mnie, tak jak umówiliśmy się. Dłużną nie pozostanę. Niech Bóg ciebie, czcigodny panie, zachowa niezmiennie w tej różowej mgle marzenia i snów promiennych – rzekła serdecznie i szybko odeszła.

Siedziała już w szalupie, gdy pan Jacek zawołał, machając chustką:

– Niech pani usłyszy tam szum naszych olszyn i śpiew majowy na „Zdrowaś Maria” w kościele, w Zaolchniowie!...

Słowa jego dosięgły jeszcze szalupy, lecz odpowiedź zagłuszył słodki bełkot fal Śródziemnego.

Wkrótce zaryczała zwycięsko syrena na „Bostonie” i parowiec podnosił kotwicę. Pan Jacek stał bez ruchu, znowu zgnębiony i bezradny, patrzył i dumał. Nagle drgnął. Na falach zamajaczyła wielka, błękitnawo-zielona, uśmiechnięta szyderczo twarz Sfinksa.

Rozdział II

Śnieg przestał padać. Chmury wełniste wyładowały z siebie cały zapas przepysznej bieli i okryły nią świat. Pola zasypane, drzewa ciężarne śniegiem, każdą gałązkę oblepiło szkliwo lodowe, a na nim znów jeżył się świeży puch jak niepokalanie biała grzywa. Szarzało, jął ścinać mróz.

Wśród olszyn, gdzie mokry grunt skuty był lodowym pancerzem, przesuwał się w mroku samotny cień błądzącego człowieka. To pan Jacek chodził pomiędzy olchami, zagłębiając się w gąszcze wiklin i dzikich malin, wśród których świecił lód nagi, niezawiany jeszcze śniegiem. Spod gładkich tafli lodowych wyglądały przedziwne rysunki ziół i traw obumarłych. Koronkowe desenie bagnistej rohożki jak sploty kosmatych wężowisk, szerokie tłuste liście grzybienia i drobne listki kaczeńców nabierały pod szklanymi taflami lodu jakiegoś życia i dziwnej barwy. Mozaika ta cieszyła oczy pana Jacka, który skulony w swym nędznym ubraniu, z rękoma w rękawach letniego paltota patrzył dokoła siebie z powagą uroczystą, ze szczęściem. W oczach jego jednak, w tych oczach szarych, głębokich była otchłań zadumy i smutku, jakiś cień bolesny, mimo blasków radosnych, zachwytu i podniecenia. Cieszył się olszynami, patrzył na groty bajeczne, utworzone z gąszczów zasypanych śniegiem, bawiły go sędziwe olchy w białych futrach i – leśny drobiazg, osnuty welonami bieli. Kładł wzrok rozmodlony na czarodziejską mozaikę w dole, zanurzał spojrzenia ciekawe w kopce i nawały śniegu dokoła pni olszowych, gdzie zapewne miały swe ciepłe leża bure zające.

Pan Jacek błądził tak już długo, odkrywając w białej martwocie natury coraz nowe cuda, niespodzianki, i unosił się dziecięcym wprost porywem nad każdym niemal drobiazgiem. Krakanie lecących nad nim wron, łopot kruczych skrzydeł i widok strącanych z gałęzi kaskad śniegowych, ćwierkanie wróbli, które zewsząd przypatrywały się niezwykłemu gościowi oczkami z czarnego dżetu, drzewa, krzewy i cienie tajemne ukryte w gąszczach, i ziemia, i każde źdźbło wystające hardo spod lodu, i chwila ta jedyna, niesamowita – wszystko uświadomiło panu Jackowi, że to nie sen, tam na krańcu świata, w jurcie sybirskiej, lecz rzeczywistość żywa, dotykalna.

– Podlasie rodzime, ukochane, a nade wszystko Polska, Polska jedyna, moja – szeptał w zapamiętałym upojeniu, z radością, z nabożeństwem.

Posunął się dalej i stanął na brzegu olszyn, nad rowem pełnym lodu i śniegu, skąd widać było łąkę, a za nią dach dworu, otoczonego bujnymi kępami drzew. Z kominów wystrzelały proste siwo-niebieskie słupy dymu niby zbiorowy oddech rodziny zebranej pod dachem; dalej bielały ściany budynków, a za nimi szły ogrody, zagaje, równa linia alei lipowej, młyn, wiatrak na górce, dalej borek w mgle śnieżnych pyłów, wynoszący się w górę rosochatymi koronami sosen ponad puszczę brzóz, a jeszcze dalej mętna śreżoga śnieżna, przerysowana ciemną taśmą boru, zatopionego w oddechu zimy. Nad polami unosił się pył mroźny, siność wieczoru gęstniała, kontury osady dworskiej zacierały się tak, że już tylko widać było drzewa, a i te wkrótce rozpłynęły się w szarosiwej martwej zaćmie.

Borkowo – pomyślał pan Jacek z rzewnym uśmiechem, ale wnet uśmiech zgasł, bo serce ścisnął skurcz bolesny, a do gardła nadbiegły łzy. Pan Jacek uprzytomnił sobie nagle, że jest bezdomny. Wszak nie czeka na niego ani dwór, ani wieś, obca mu jest każda zagroda, żadna pierś ciepła, bratnia nie przytuli go do siebie, nikt nie wyjdzie na jego spotkanie – nikt, nikt...

Westchnął bezradny i znowu poszedł w olszyny. Brnąc w śniegu i trzęsąc się już z zimna, przeszedł na drugi brzeg i stanął nad rzeczką Krzną, którą tak dobrze znał i tylokrotnie wspominał. W oddali, poza łąką, na wzgórzu, w biało-szarym dywanie, błyszczały roje światełek z okien chat wiejskich. Migały te światła wśród ośnieżonych sadów jak oczy zalotne, pełne pokusy i słodkich obietnic, radosne, uroczyste. Wyżej świeciła plebania, nad nią zaś smukła wieża kościoła, pogrążona już do połowy w odmętach nadciągających zewsząd mroków.

– Zaolchniów – szepce pan Jacek i czuje ból w piersi jakiś tępy, nieznośny, i łzy coraz bardziej dokuczliwie szamocą się w ściśniętym gardle. I starzec już prawie bezwiednie zawraca w kierunku przeciwnym, i znowu staje nad rowem pełnym lodu. Patrzy na Borków, raczej widzi już tylko wizję Borkowa, mętniejącego w oddali. Oto i tam błyszczy światło w jednym z okien dworu.

Który to pokój? – usiłuje przypomnieć sobie pan Jacek. – Od olszyn na lewo był dziecinny, pośrodku stołowy, na prawo salon... Tak, światełko pali się teraz w stołowym... Tam przy stole, nakrytym białym obrusem, zebrała się rodzina... pod obrusem chrzęści siano... wszak to Wigilia Bożego Narodzenia, święto rodzinne... każdy ze swoimi spędza, każdy u siebie...

I nagle zrywa się w panu Jacku huragan wewnętrznego szlochu i w jednej chwili przesuwają mu się przed oczami szlaki dróg dalekich, bezludnych, Sybir, cele więzienne, jurta, lata męki, tęsknoty, udręczeń. I – majak potworny szydzącego Sfinksa.

Sam jesteś, sam, bezdomny – przebiegają przez głowę pana Jacka myśli, słowa, błyskawice słów – wróciłeś do kraju radosny po tylu latach zesłania, tułaczki i oto znów stoisz bezradny gdzieś na odludziu, bez dachu nad głową, choć w Polsce... w Zaolchniowie, w Borkowie, na Podlasiu ukochanym – choć sam... Przytuliły cię tylko ośnieżone olszyny i te mroki, tułające się dookoła, bo z ludzi nikt cię nie zna, nikt nie pamięta. Po tamtych, którzy znali i kochali, pozostały groby zapadłe, a i te odszukać trudno; innych los wygnał z tych stron tak dawno, że już pamięć o nich zaginęła, a ci, co są... nowi, tacy dziwni, obcy... świat się zmienił, ludzie inni...

– Sam jestem! – wybuchnął pan Jacek, a echo jego głosu odbiło się jakąś żałobną nutą wśród olszyn i zagajów.

Sam, sam, sam – chrzęścił śnieg pod strudzonymi stopami starca.

A przecie zaraz po przybyciu do wsi rozpytywał o rodzinę, o znajomych, o rzecz każdą, o ludzi, których zostawił tu, z którymi żył i dzielił niejeden i trud, i mękę. Ale ludzie spoglądali nań podejrzliwie, spode łba, i zbywali go niczym, inni zaś wzruszali tylko ramionami i odpowiadali niechętnie dla pozbycia się:

– Ho! Bracia w grobie, dawno pomarli...

– A ziemia ich, zagroda moja, a...

– Sprzedana, inni gospodarują od wielu już lat.

– A bratankowie?

– Kto ich tam wie, gdzie są – w świecie.

Inni jeszcze, gdy przechodził przez wieś od chaty do chaty, pokazywali go sobie wzajemnie znakami urągliwymi i mówili półgłosem:

– Ten szuka dawnych panów z Borkowa, Strzemskich niby...

– Familiant jaki?...

– Gdzie tam. Mówi, że z Sybiru wraca.

– A juścić, z Sybiru!... Jeno za co go tam wysłali...

– Pewnie! Toć włóczy się po wsi dużo takich, co kogoś zawsze szukają.

– Przecie ten stary już jest, gdzieżby tam udawał...

– Ho! Ho! A to wyście takich nie widzieli?

– Kiedy on pyta o tych, co to jeszcze ponoć przed Strzemskimi byli, widać zna...

– Przybłęda jakiś...

– Obłąkany...

Pan Jacek rozumiał mowę oczu ludzkich i te słowa, które szły za nim jak osy kąśliwe. Wiedział, że ludzie unikają go, są względem niego nieufni a on jest dla nich zupełnie obcy. Chodził wśród wsi rodzinnej jak przybysz, który wśród nocy nie może znaleźć przytułku, odtrącano go zewsząd jak psa bezpańskiego – przybłędę.

Ksiądz był inny, nowy, ludzie nowi i chat wiele nowych, tylko w wielkim ołtarzu Chrystus na krzyżu ten sam, choć taki milczący, jakby nie pamiętał, że mały Jacuś wobec niego Pierwszą Komunię przyjmował, a w kilka lat potem do Mszy Świętej służył i modlił się na tych samych stopniach ołtarza, mając serce pełne miłości i duszę rwącą się do lotu...

Ech, Boże miły, i tyś Chryste zamknął ramiona – westchnął pan Jacek i żal mu się zrobiło niewymownie, bo przecie przebrnął cudze lądy i morza, ostatnimi siłami pracował na podróż, byle prędzej do kraju, byle stanąć już na drogiej ziemi podlaskiej. Leciał tu bez wytchnienia, z wiarą niezłomną, młodzieńczą i przybył, choć... raz się tylko zawahał, zwątpił... To słowa Strzemskiej tam, na pustyni... Jakieś wspomnienie... jakaś twarz roześmiana potwornie, ironicznie... Sfinks... Srebrnoblade światło księżyca i ten jęk szakali...

Dreszcz przebiegł ciałem pana Jacka. Wydało mu się, że i tu, w gąszczach, słyszy przykre żałosne skomlenie. Rozejrzał się dokoła trwożnie.

Czyżby?

Och, ból serca bywa niekiedy słyszalny...

W górze przeleciał jakiś zabłąkany, senny ptak, zakwilił, załopotał skrzydłami i zniknął w głębi olszyn.

Bezdomny...?

Pan Jacek usiadł na brzegu rzeki, na wysokiej kępie owianej śniegiem, skulił się bardziej w kołnierzu paltota i zapatrzył w migające światła wsi. Już teraz myśl jego odzyskiwała poprzedni spokój i swobodę. Nawet w pewnej chwili zaśmiał się głośno i jął szydzić z własnego niedołęstwa.

Jakże to! W Polsce jest, na Podlasiu, u siebie, a ten wieczór wigilijny ma spędzić na śniegu, w olszynach, jak żebrak? Toć przecie powinien zebrać ostatki sił i iść do wsi, i szukać, i żądać wprost od ludzi, by mu ułatwili odzyskanie dachu, wmówić w nich, przekonać, że jest on gospodarzem w Zaolchniowie, że wreszcie za wolność tego Zaolchniowa (chociażby) należy mu się coś więcej niż brak domu i głupia tułaczka wśród zarośli nocą.

Niedołęga jestem, nie oni winni, że patrzyli na mnie jak na intruza, lecz ja, moja nieśmiałość i bierne poddawanie się losowi. A oto co mi los szykuje – w samą noc Bożego Narodzenia – dzisiaj...

I znowu ogarnia pana Jacka dziwny smutek, bezwład. Głowę ma ciężką, oczy zmęczone. Powieki przymykają się, światełka w oddali nikną, zlewając się w jedną żółtą plamę kopcącego kaganka. Z szmerów nocnych wyłaniają się jakieś głosy jękliwe, przeciągłe, później głosy te cichną, odchodzą, znów wracają i znowu słabną, wreszcie panu Jackowi wydaje się, iż leży na nędznym barłogu w jurcie syberyjskiej, oświetlonej kopcącym kagankiem i słyszy uprzejme, dobre słowa: „Na, na, pej, Ku-Jama prosi”... Istotnie, jest do czego zapraszać! Taka podła herbata w pogiętej blaszance... Ale nie trzeba odmawiać. Ku-Jama jest poczciwy, bo któż by to z obcych ludzi chciał pielęgnować zesłańca-Polaka, z którym się trudno porozumieć? A Ku-Jama to robi, choć przecie nikt mu nie kazał... Przyjął go, jak brata, do swej samotnej jurty rybackiej nad brzegiem jakiegoś jeziora i dzieli się z nim wszystkim, czym może. I teraz, gdy pan Jacek zległ na barłogu, dotknięty ciężką chorobą, stary Chińczyk opiekuje się nim i troszczy się o jego zdrowie z wyszukaną czułością. Niezliczone razy pochyla nad barłogiem swoją kanciastą twarz, a gdy widzi, że chory nie śpi, podsuwa mu kubek herbaty i mówi uprzejmie: „Na, na, pej, Ku-Jama prosi...” Po czym wydaje jakieś niezrozumiałe gardłowe dźwięki i zadowolony staje w drugim kącie jurty, rozstawiwszy szeroko nogi. Pan Jacek pije obrzydliwy płyn, herbatą zwany, i czuje, że dusi go zapach tranu, którym jest przesiąknięta mała jurta ubogiego rybaka. Zresztą piecze go w piersiach nieznośny żar, a czaszkę rozsadza ból okropny. Chce wstać, wydostać się z tej jurty na wolną przestrzeń, ale brak mu sił. Chce rozerwać na piersi koszulę, by wyszarpnąć z wnętrza piekielny ogień, ale ręka drży tylko i opada bezwładnie. I znów Ku-Jama nachyla się nad nim i wpija w niego skośne blade oczka, jak gdyby chciał go przeszyć wzrokiem i wyczytać w duszy zesłańca wszystko, cokolwiek on przeżył. Nagle chwyta ze ściany jakiś przedmiot i wciska w rękę panu Jackowi: „Na, na, twój Bóg, twój Bóg” – mówi szybko, prostując się. „Twój Bóg” – powtarza pan Jacek i przytula do ust, jak relikwię, mały woreczek ze szczyptą ziemi zaolchniowskiej i srebrny medalik z Bogarodzicą. Jedyne skarby zesłańca!... Jakże pan Jacek jest wdzięczny Ku-Jamie za to, że zachował on te bezcenne skarby, umieszczając je nad barłogiem, gdy chory był nieprzytomny. Ale dobry Chińczyk nie wie, że w woreczku jest ukryta miniatura tej, która nie mogła być bogiem, choć była wszystkim. – „Och, Ku-Jamo – Ku-Jamo!” – wota pan Jacek i zrywa się ostatkiem sił przerażony. Oto Chińczyk rośnie, olbrzymieje, przeistacza się w bryłę kamiennego potwora, roześmianego straszliwymi usty... A, a! Sfinks...

– On widzi to, czego my widzieć nie chcemy, albo czego nie widzimy istotnie...

– Gdzie jestem? – uprzytomnia sobie pan Jacek. Wytęża wzrok i przekonuje się z trudem, że siedzi na śniegu zziębnięty, i że jest pusto dokoła i cisza, choć w dali, we wsi, błyszczą roje światełek.

Wstrząsnął się z zimna, czy też z przykrego uczucia, wstał i poszedł w głąb olszyn. Nagle stanął. Rzeczka skręcała półkolem, a na brzegu rosła duża, stara olcha wśród gąszczu wiklin i odwiecznych spróchniałych pni po ściętych niegdyś drzewach. Pan Jacek wpatrzył się w zakręt rzeczki.

Tu była – myślał – kładka... tam dzikie maliny, porzeczki; siwa wierzbina... trawy do pasa... niezapominajki...

– Boże mój, Boże... – westchnął i znowu szedł dalej.

Tu, pod tą starą olchą stała ona... Lubiła siadać tam, na pniu i patrzeć w wodę... Tędy, przez gąszcze, biegła w białej sukni lekka jak sarna... Tam rwała niezapominajki...

Przed oczyma pana Jacka przesunęły się obrazy jasne, wizje słoneczne minionego niegdyś lata. Wydało mu się, że przywiała z dalekich dróg przeszłości jedyna w życiu jego chwila, że jest znowu – jak wówczas – pod urokiem kwiatów i miodowych zapachów ziół. Są oboje razem, przy sobie, a postacie ich oplatają szorstkie liście chmielowych pnączy... Rzeczka-powiernica chłodzi łagodnym oddechem ich pałające skronie... Te ranki urocze, gdy olszyny złociły się w słońcu, te zachody krwawe, które rzucały purpurę na białe kiście przytulii... A niezapominajki wczesnym rankiem i o zachodzie barwiły się zawsze różowo...

Lata, lata minione bezpowrotnie – czy wrócą?... Przeszła po nich niedola, zesłania, wędrówka po dalekich obczyznach, przepłynęły nad nimi oceany, spiętrzyły się góry, śniegi, lodowce – cała męka trzydziestu kilku lat – cały Sybir...

A tu – któż wie, odgadnie, odczuje? Olszyny stoją jak dawniej, ze starych pni wyrastają nowe pędy i krzepną, dojrzewają, i rzeczka, dobra Krzna, przesuwa swe łagodne fale tym samym korytem jak ongiś, w dniu pierwszym i w dniu ostatnim...

– Ha! Stało się, widocznie tak trzeba – rzekł pan Jacek i przyspieszył kroku, bo mróz potężniał, dokuczając coraz bardziej.

Wtem jęknęło coś w lesie, powietrzem zakołysał jakiś głos metaliczny, dźwięczny, śpiewny, coraz bliższy...

Dzwony...

To dzwony kościelne w Zaolchniowie biją na Pasterkę, obwieszczając przyjście tego, który miał cierpieć za całą ludzkość.

Panu Jackowi krew spłynęła do serca gorącą falą, a oczy zaszkliły się łzami wzruszenia, radości. Biegł już na przełaj, przed siebie, bez tchu, z oczami utkwionymi w wieży kościelnej.

Śreżoga wieczorna znikła, powietrze było przeczyste, nalane seledynem i srebrem wychylającego się spoza olszyn księżyca. Dokoła biel, na szafirowej, szmelcowanej stali nieba trzęsienia gwiazd, wyspy świetliste, kolorowe.

– Noc święta, boska, mistyczna – szeptał pan Jacek wraz z odgłosem dzwonów i w piersiach miał szczęście, przedziwną muzykę szczęścia.

Gdy dobiegł do kościoła, świątynia była rzęsiście oświetlona i pełna ludu tak, że do wnętrza nie sposób było się przedostać. Ze wszystkich drzwi wylewały się tłumy, inni pchali się do środka. Przed kościołem było tłoczno. Młodzież rozmawiała głośno, chichocząc i zaczepiając się w przejściu.

Naraz mocne szarpnięcie dzwonka raz i drugi, trzeci i – nagle z wieży, jak z nieba, runął gromadny hejnał wszystkich dzwonów, a z wnętrza świątyni, od ołtarza, zagrały szczebiotliwie dyszkanty dzwonków maleńkich.

Pan Jacek oparł czoło o zimny mur szczytu kościoła w miejscu, gdzie był wielki ołtarz, ukląkł na śniegu i rozpłakał się w rozmodleniu, w którym serce i dusza ludzka przebywa niekiedy zadeptane ścieżki życia po raz wtóry, dziesiąty, setny. Klęczał tak długo, obojętny na zimno, nie widział tłoczących się gwarnie ludzi, zapomniał, że jest na dworze, na mrozie i śniegu – bezdomny.

Ale w pewnej chwili usłyszał tuż przy sobie czyjś głos i czuł, że ktoś go pociąga gwałtownie za rękaw. Ocknął się.

– Dziadku, co to wam? Zmarzliście?

Stał przy nim chłopiec może dziesięcioletni w szamerowanym kubraczku i siwej czapeczce.

– Co wy tak tu klęczycie i klęczycie? – pytał.

– Modlę się, dziecko.

– A toć Pasterka skończona. Patrzcie, jak się naród wywala z kościoła.

Pan Jacek dźwignął się do wstania, lecz uczuł silny zawrót głowy i nogi się pod nim ugięły. Głód i zmęczenie podcięło go.

Byłby upadł, ale podtrzymał go chłopiec, wołając w stronę:

– Tatku, prędzej tatku!

Gdy pan Jacek siłą woli wyprostował się, ujrzał przed sobą mężczyznę w tęgim kożuchu i baraniej czapie, nałożonej z pewną fantazją.

– Czego krzyczysz, Franuś? – rzekł mężczyzna, rzucając ciekawym okiem na starca.

– Dziadek jakowyś, myślałem, że zmarzli – tłumaczył się chłopiec.

– Nie jestem dziadkiem proszalnym, chłopcze, tylko latami zjedzony, tułaczką – rzekł pan Jacek.

– Tułaczką? – zapytał mężczyzna. A można wiedzieć skąd?

– Wracam z Syberii, a pochodzę z Zaolchniowa – odparł starzec i wymienił swoje nazwisko.

Mężczyzna uchylił czapki.

– A toście szlachcic nasz, zagrodowiec! – zawołał. – Familia tutejsza, choć ich już nie ma, wymarli, inni wyjechali. A wasza sadyba kędy? Czy nie ta była, co wedle olszyn, ostatnia za wsią?

– Ta sama. Ojciec mój był tam gospodarzem.

– No, jego to ja już nie pamiętam. Ale mój stryj będą wiedzieli. A macie tu, panie, znajomych chociażby?

– Byli kiedyś. Dziś ludzie nowi, nikt mnie nie zna...

– Jakżeż to! – zdziwił się mężczyzna. Gdzież mieszkacie, gdzie żeście wieczerzali? Pana Jacka skurcz zdławił w krtani.

– W traktierni przespałem kilka nocy – wyjąkał.

– Patrzcie, ludzie! No, to jedźcie z nami. Gość w dom. Bóg w dom, zwłaszcza w noc Narodzenia Pańskiego. Jestem z Jerzejk, Jan Jerzejski.

– Jerzejski z Jerzejk! – pochwycił radośnie pan Jacek. – To stryj, o którym pan wspominał, był na prawie w uniwersytecie?

– A jakże, mój stryj...

– Więc Ezop!

– Znacie go?

– Naturalnie, kolega mój! Ezop! Co za szczęście? – wołał uradowany naprawdę starzec i dał się już bezwolnie prowadzić do stojących przed kościołem sań.

Franek ujął lejce i, kiedy pan Jacek usadowił się wygodnie obok Jerzejskiego, strzepnął nimi, i para oszronionych koni pokłusowała żwawo przez wieś. Po krótkiej chwili rozwaliste sanie wytoczyły się na polną dróżkę kopną, wysadzoną rosochatymi wierzbami w śniegowych zawałach. Mróz iskrzył się na polach i ostro skrzypiał pod płozami.

Pan Jacek milczał, gdyż dziwne jakieś obrazy przesuwały mu się w wyobraźni. Na wspomnienie o podobnej jeździe w mróz, o takim samym skrzypieniu śniegu gdzieś i kiedyś na Syberii – wzdrygnął się.

Jerzejski także milczał, przynaglając tylko syna do prędszej jazdy. Raz przecie mruknął:

– Mijamy Borkowo.

Pan Jacek podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał bramę, aleję wjazdową; w głębi bujnych kęp drzewnych stał cichy ośnieżony dwór.

– Jak tu dziwnie smutno – szepnął, westchnąwszy.

– Zna pan Borkowo?

– Znałem.

– Hej, nie tak tu bywało dawniej! Za Strzemskich, panie, było tu i pięknie, i wesoło. A jeszcze przedtem za Iwińskich. Pan Jacek drgnął.

– Co z nimi... teraz?... – spytał cicho.

– W świecie są, Bóg ich wie, gdzie...

Dalej jechali w milczeniu. Wreszcie stanęli przed dworkiem okazałym. Dworek miał drewniany ganek i białe szyby zamarzniętych okien. Podobne domki stały poza dworkiem, ginąc w szeregu drzew iskrzących się od mrozu.

– Ot i Jerzejki! – rzekł szlachcic, a gdy konie stanęły, wyskoczył szybko i pomógł wygrzebać się z sań panu Jackowi.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał, prowadząc gościa do mieszkania.

Po chwili siedział pan Jacek na ławie, przy kominie, na którym palił się suty ogień, w jasnej, dobrze ogrzanej świetlicy. Obok niego stał Jerzejski z rękoma w kieszeniach. Był w szarej kurtce i długich butach. Paląc papierosa, patrzył z radością na wesołe oczy pana Jacka i na jego promiennie uśmiechniętą twarz.

Obok, w głębokim zydlu, siedział człowiek stary, zwiędły, z siwym zarostem, łysy. Miał wygląd poważny, chociaż postać jego zdradzała niezwykłą ruchliwość. W oczach, ocienionych okularami, widniała inteligencja i pogodny nastrój ducha. Prostota w ubraniu, brak w nim sezonowego kroju, tak zwanej ostatniej mody, świadczył, iż starzec ten ma zamiłowanie do pewnej swoistej wytworności. Ściskał on co chwila pana Jacka i radośnie zacierał ręce, kręcąc się na zydlu i wołając dyszkantem:

– Ot i Jacuś wrócił! No, no, no! Gdzie, kiedy, co, jak, a ot i wrócił. Panie wielki, z Syberii wrócił do Polski! A tu już ani Moskala, ani Niemca – ni śladu, ni śladu. W tym roku byli u nas i bolszewicy, ale ich się zmogło.

Nagle krzyknął na środek świetlicy:

– Kaśka! Prędzej no dawaj z komory, co tylko po wieczerzy zostało. Franek, duchem samowar! A czy Ewunia śpi? – spytał bratanka.

– Przecie to noc, stryjku. Żona śpi – usprawiedliwiał się gospodarz przed gościem. – Nie budziłem kobiety, bo i po co dziś. Niech się stryjko sam nacieszy takim niespodziewanym gościem. Kaśka i Franek ugoszczą, a potem trzeba spać.

– Rozumie się – potwierdził Ezop. – Jan dobrze mówi... Oto śledź na stole, kapusta przyprażona. A racuszków tam nie zostało trochę? Ha? A barszcz z grzybami. Zwijaj się Franek! Kaśka, nie śpij, ino chleba daj, a ty Janie wódkę wyjm ze szafy – zakropić się warto. Najprzód dawać tu opłatki, żywo!... Ej, Jacuś, czemuś ty od razu nie przyszedł do nas na wieczerzę, jak Bóg przykazał?

– Nie wiedziałem, że was tu znajdę...

– Ano tak, widzisz, bo o starym Ezopie wszyscy już zapomnieli. Pamiętasz może przezwisko ze szkół? Ciebie przezywali Platonem, boś ciągle ideały snuł.

– A teraz stryjka nazywają tu Mądrakiem – wtrącił Jan. – Bo i słusznie: na wszystko zawsze znajdzie radę.

Stary Jerzejski zaśmiał się.

– Ot, to mi mądrak dopiero, pleśnią obrosły! A pamiętasz, Jacuś, grekę, jakeśmy to trzepali „Iliadę”? Jeszcze czasem przypomnę sobie kilka wierszy o Hektorze i Hekubie, ale już słabo, słabo. Nie ta głowa, co była. A potem uniwersytet... Hej, hej! Boże miły, inne życie było... Tak, tak... Koleje mego nędznego życia nieciekawe, nie. Nas obu zły wiatr wywiał z kursów. Takie losy już...

Przy opłatku obaj starzy ściskali się serdecznie i płakali rzewnie, trzęsąc się ze wzruszenia. Nakarmiony już i napojony pan Jacek ogrzewał się nie tylko ciepłem ognia na kominie, ale i szczerą serdecznością tych ludzi. W takiej atmosferze spędzał dzieciństwo, młodość... Z rozrzewnieniem patrzył teraz na Franka i przypomniał sobie, kiedy sam był takim „skrzatem” wszędobylskim i ciekawskim. Franek zaś podparty na łokciu wytrzeszczał chabrowe oczy na przybysza z Syberii jak na dziwo zamorskie i często szeptał do ojca z dumą:

– Aha! To ja go znalazłem, tatku, byłby zamarzł, żeby nie ja!

Po wieczerzy Jan przynaglał domowników do snu ze względu na spóźnioną porę, wreszcie sam odszedł z Frankiem na drugą stronę domu.

Dla gościa Kasia posłała w świetlicy na szerokiej staroświeckiej kanapie, obitej kretonem w kolorowe kwiaty, z poręczami sięgającymi połowy ściany. Nad kanapą wisiał duży Orzeł Biały na czerwonym tle, a po bokach dwa oleodruki, przedstawiające Kościuszkę i Poniatowskiego. Przed kanapą, na równie wiekowym stole, stała pękata lampa z rezerwuarem w kwiaty i ptaki, na kloszu wisiały jaskrawe motyle z bibułki, szkło zaś przykrywał włóczkowy pomarańczowy kanarek z zadartym dziobkiem. Stół był okryty szydełkową serwetą, po obu stronach lampy leżały patarafki różnych wyrobów i zgrabne koszyczki, w których piętrzyły się bajecznie kolorowe pocztówki. Małe niskie okna osłaniały firanki, robione widocznie na drutach. Za podwójnymi szybami zielenił się mech farbowany, na szybach zaś tkał przezroczyste swe desenie mróz. Na kołku wisiały skrzypce, po bokach znowu oleodruki. Pod jedną ze ścian stała skrzynia, przykryta kilimem, nieco dalej szafka z książkami, kilka krzeseł różnych, komoda rozwalista pod obrazem Bogarodzicy, na komodzie krucyfiks i święte figurki.

Pan Jacek przesuwał oczy z przedmiotu na przedmiot z rzewnym uśmiechem, jakby witał starych znajomych i przyjaciół. Wszystko dojrzał, każdy szczegół, który przeszłość przypominał, był mu drogi, na wszystko patrzył nie tylko oczami tęsknoty, ale i sercem, miłującym bezmiernie.

Cisza zaległa świetlicę, tylko ogień syczał w kominie i szept słów ludzkich włóczył się po kątach. Czasem ćwierknął świerszcz, czasem wiatr mroźny rzucił w szyby grad kolącego śniegu i zawył w kominie, przygaszając ogień. Dwóch starców pochyliło do siebie głowy i szeptało zapamiętale, kiwając się i mrucząc niekiedy głośniej.

Pan Jacek opowiedział koledze dzieje swego wygnania, nostalgię i krótką historię dni ostatnich, kiedy wrócił do wolnej niepodległej Polski. Opowiadanie swe przeplatał wyznaniem szczęścia i radości, że oto spełniły się jego sny i że sprawa, za którą tyle wycierpiał, zwyciężyła jeszcze za jego żywota.

Jerzejski potrząsał głową i, mrużąc chytrze oczy, uśmiechał się tylko pół smętnie, pół wesoło. Wreszcie w pewnej chwili klasnął w ręce i zawołał:

– Oj, Jacuś, tyś zawsze ten sam, niepoprawny!... Pamiętam, jak z uniwersytetu przyjeżdżaliśmy na święta lub wakacje do Zaolchniowa... Toś tylko gadał i gadał: „Polska, ojczyzna... złoty sen o przyszłej świetności Polski... wrogów pobijemy... rozkujemy kajdany...” Terefere! Nie tyś rozkuł kajdany, jeno tobie je nałożyli tak, żeś i zdziadział w nich przedwcześnie... Polskę rozkuł Bóg, cud ją wyzwolił z więzów, ale na ostatnią próbę... No, zobaczymy. Tyś, Jacuś, przez tyle lat męki i tęsknoty myślał sobie, myślał, aż wymyślił, że Polska to już niebieskie objawienie. A ja tymczasem tu siedzę na naszej szlachcie. Kręcę się trochę, to tam, to tu pojadę... Czytam dużo gazet i książek różnych... Ty wiesz, ile ja dawniej czytałem... Potem, jak nas wyrzucili z czwartego kursu, ciebie capnęli, a jam się wywinął, ale ot – życie złamane kulawo poszło. Nasze cele i pragnienia na nic się nie zdały. Ciebie nie stało, a ja się już... bałem. Nie wstydzę się, ale ot po prostu bałem się twego losu. Czy było mi jednak dobrze? Boże, uchowaj! Nadzory policyjne, wilczy bilet, ni nauki, ni posady dobrej. Tłukłem się po miastach, po dworach... Uczyłem dzieci – to zaraz aresztowania... doradzałem ludziom, znając prawo – to prześladowali mnie, że niech Bóg broni. Raz mi się coś lepszego trafiło: wybrali mnie na ławnika, potem oddano wiele głosów za tym, żebym był sędzią. Gdzie tam! Sami Polacy przeszkodzili... I tak oto człowiek dużo się napatrzył i nasłuchał. Teraz jeszcze więcej się słyszy i widzi. Cud nad Polską jawny się spełnił – zaiste na ostatnią próbę. Godna czyś niegodna wolności. Zresztą i czas próby ostatniej Bóg mierzy ludzką głupotą i lenistwem...

Pan Jacek podniósł powieki i utkwił wzrok badawczy w oczach kolegi.

A Polska?... – zapytał cicho.

Polska – odrzekł Ezop – to jeszcze nie objawienie wolności...

Panu Jackowi zdawało się, że słowa wymówił ktoś inny jeszcze tam, w piaskach pustyni. I nagle zamajaczyła przed nim kamienna twarz potwora, szydząca, roześmiana straszliwie... Strzemska wówczas milczała, ale jej milczenie było tak samo wymowne, jak ten dziwny głos kolegi z lat młodych...

Zapanowała głucha cisza. Jakiś duch niepokoju wtargnął do świetlicy i przyćmił jej pogodę.

Pan Jacek siedział zgarbiony, pochłonięty wspomnieniem Strzemskiej i sfinksowej ironii.

W pewnej chwili Jerzejski dotknął jego ramienia i rzekł:

– Słuchaj, Jacuś, ocknij się, gdzieżeś się tak zapatrzył?... Tyś nie z uniwersytetu na święta przyjechał – z Syberii wracasz. Miejże rozum, ciągle śnić nie można. Zbudzić się już trzeba, za stary tyś już na sny. Starzy nie śnią, lecz widzą. Kto śni, ten szczęśliwy, ale nie bardzo pożyteczny... A ot, panie wielki, ja tobie, Jacuś, gadkę powiem...

Jerzejski zamyślił się, ale wnet podniósł czerwone powieki i spojrzał wesoło na towarzysza.

– Właśnie była tu w Borkowie dziedziczka, pani Strzemska Halina. Często rozmawiałem z nią, ona chodziła na spacery, a i ja wtedy mogłem łazić więcej. Czasem i do nas zaszła, bo lubiła mnie, że to jej o dawnych czasach rozpowiadałem dużo. Miła to była pani. Ale jak pogoda w marcu: to wesoła jak ptak, to smutna jak żałobnica. Lubiła brodzić po olszynach zaolchniowskich i borkowskich, kwiaty rwała pękami i zawsze była za kimś czy za czymś roztęskniona. Wyjechała z tych stron. Otóż pewnego dnia, po długim niewidzeniu się z ową panią Strzemską odbieram od niej kartę z Rzymu z Bazyliką Świętego Piotra. Mam ją nad łóżkiem. W karcie tej pisze mi pani Strzemska, że wyjeżdża za morza, w dalekie kraje, bo takich, pisze, jak ona nie potrzeba w Polsce nowej. Ona jest egzaltowaną idealistką, niepoprawną marzycielką, podczas gdy w Polsce potrzebni są ludzie czynu, ludzie o tęgich zimnych mózgach, ludzie pracy, poświęceń...

– Ja ją spotkałem! – wybuchnął pan Jacek drżącymi wargami.

– Kogo?... Panią Strzemską?...

– Tak, w Port Saidzie, w drodze mej do kraju.

– To chyba niemożliwe!

– Możliwe, bom ją spotkał przecie i mówiłem z nią długo, bardzo długo. Tak, ona kocha Podlasie. Prosiła, abym opisywał swoje wrażenia z Polski, z Borkowa i z Zaolchniowa. Data mi adresy poste restante.

– No, no, no – dziwił się Ezop i kręcił głową. Jakież to bywają zdarzenia... Tak, to ona. Kochała Podlasie, wiem o tym. Ileż ona choćby i w tych olszynach zostawiła tęsknot i myśli. Nie było tam grudki ziemi, trawki źdźbła, nie tkniętego jej wzrokiem miłującym.

Nagle Jerzejski przerwał i pochylił się ku panu Jackowi.

– A dlaczego – zapytał szmerem ust – ona pojechała za morza, co?... Nie wiesz, Jacuś?... Pan Jacek wzruszył ramionami.

– Nie wiem, bo skądże! Wiem tylko, że ja stamtąd uciekałem gnany do kraju tęsknotą, pani Strzemska zaś dążyła w stronę przeciwną także pędzona tęsknotą...

Przymknął oczy, jak gdyby raził go przenikliwy wzrok Ezopa. Ten jednak długo wpatrywał się w zoraną twarz towarzysza i milczał.

Wreszcie wstał, położył mu dłoń na ramieniu i zapytał ledwie dosłyszalnym szeptem:

– Jacuś... a ty... pamiętasz jeszcze... olszyny?...

Dreszcz przebiegł po ciele zesłańca. Nie odrzekł nic, skinął jeno głową.

– Bóg was tylko widział... słońce, ptaki i drzewa... kwiaty wam pachniały i Krzna szumiała słodko... Ludzie nie zbrudzili – to i w pamięci wiecznej zostanie...

– A ona... Co z nią? – spytał pan Jacek drżącym głosem końcami warg.

– Iwińska... umarła dawno już... Opowiedziałem Strzemskiej kiedyś twoją historię... Ona cię rozumiała... A wiesz, Jacuś, czy zauważyłeś to, jak Strzemska do tamtej podobna?

Pan Jacek siedział kamienny, bez ruchu.

Zapadło długie milczenie.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.