Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów - Tom Clavin, Bob Drury - ebook

Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów ebook

Tom Clavin, Bob Drury

4,5

Opis

Czerwona Chmura to jedyny Indianin, który zdołał pokonać armię Stanów Zjednoczonych i narzucić jej pokój na własnych warunkach. Aby zyskać szacunek współplemieńców, syn zmarłego w delirium alkoholika musiał być odważniejszy, sprytniejszy i okrutniejszy od innych. Od najmłodszych lat wykazywał się wyjątkową rozwagą i zmysłem strategicznym. Był śmiały, bezwzględny i niezwykle brutalny. Jednak ten być może najpotężniejszy indiański wojownik na wiele lat popadł w zapomnienie.

Bob Drury i Tom Clavin malują biografię wodza w żywych barwach, a w tle kreślą sylwetki jego towarzyszy, rywali i nieprzyjaciół: wodzów Siedzącego Byka i Szalonego Konia, człowieka gór Jamesa Bridgera, genarała Williama Shermana, odkrywcy Johna Bozemana i wielu innych. Ta książka to również dramatyczna kronika ostatecznego starcia amerykańskich cywilizacji i hołd oddany rdzennym mieszkańcom Wielkich Równin.

„Książek bezpodstawnie określanych jako „monumentalne dzieła” jest mnóstwo. Jednak reportaż Drury’ego i Clavina absolutnie zasługuje na ten tytuł. Fantastyczna, nasycona faktami i doskonale opracowana opowieść. Przez pryzmat historii niezwykłego wodza Czerwonej Chmury autorzy w przepiękny sposób ukazują dzieje szczepu Siuksów oraz walkę o dominację na amerykańskim zachodzie.” S. C. Gwynne, autor książki „Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów”

„Niezwykła, pełna fascynujących szczegółów historia Czerwonej Chmury – przebiegłego wodza i genialnego stratega, przy którym lepiej znani Siedzący Byk i Szalony Koń wypadają blado. To nie jest kolejna opowieść o przegranych i wygranych na Dzikim Zachodzie – to przejmująca i zaskakująca historia tego czasu oraz pomnik dla rdzennych mieszkańców Ameryki.” „USA Today”

„Rzetelna, żywa i porywająca opowieść o kłamstwach, podstępie i brutalnej rzezi Indian. Drury i Clavin kreślą sylwetki największych indiańskich wodzów, a w roli głównego bohatera obsadzają Czerwoną Chmurę. To również szczegółowa kronika losu Indian, brutalnie potraktowanych przez najeźdźcę niszczącego wielopokoleniową tradycję rdzennych Amerykanów.” Christopher Corbett, „The Wall Street Journal”

„Książka, od której nie można się oderwać. Sięgając do wielu źródeł – archiwów, listów i nieznanych wspomnień – autorzy stworzyli niezwykłą opowieść o kresie istnienia szczepu Indian, któremu przewodził Czerwona Chmura. Choć to rzetelny reportaż, czyta się jak najlepszy western.” Kate Tuttle, „The Boston Globe”

„Historia Czerwonej Chmury trzyma w napięciu jak najlepsza powieść o Dzikim Zachodzie. Wciągająca, pozbawiona sentymentalnych obrazów opowieść oraz nadzwyczajna rzetelność w poszukiwaniu dokumentów źródłowych pomagają odtworzyć ten niezwykły okres w historii podboju Dzikiego Zachodu.” „Minneapolis Star Tribune”

„Idealna książka dla wszystkich zainteresowanych historią rdzennych Amerykanów. Aż trudno uwierzyć, że Czerwona Chmura, jeden z najważniejszych z wodzów indiańskich, niemal popadł w zapomnienie. Na szczęście książka Drury’ego i Clavina pozwala nam odkryć tę historię na nowo.” „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (34 oceny)
20
12
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaPies

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo ciekawa, obowiązkowa lektura dla miłośników Indian Amerykańskich
00
grik2020
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dobrze było poznać historię Czarnej Chmury i jego trudnych czasów w walce o swoją ziemię i niepodległość.
00
AdamiakAndrzej

Całkiem niezła

Dość szczegółowo opisana zagląda indian
00

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

BOB DRURY, TOM CLAVIN

SERCE WSZYSTKIEGO, CO ISTNIEJE

Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów

Przełożył Adam Czech

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego The Heart of Everything That Is: The Untold Story of Red Cloud, an American Legend

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Ilustracja na okładce: Red Cloud; Artist: Charles Milton Bell, 1880; Albumen silver print / National Portrait Gallery, Smithsonian Institution

Copyright © 2013 by Bob Drury and Tom Clavin

All rights reserved. Original edition by Simon & Schuster

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Adam Czech, 2017

Mapy Paul J. Pugliese

Redakcja Marta Höffner

Konsultacja Bartosz Hlebowicz

Korekta Katarzyna Rycko / d2d.pl,

Gabriela Niemiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-530-2

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I

Ricie Olsen McDonald

rfxd

Potomkom Czerwonej Chmury i mieszkańcom rezerwatu Pine Ridge

T. C.

PROLOG

Paha Sapa

Jeźdźcom, z których wielu było weteranami wojny secesyjnej, udało się przeżyć w najcięższych warunkach – przetrwali „gniazdo szerszeni” pod Shiloh, „rzekę śmierci” Thomasa „Stonewalla” Jacksona nad brzegami Chickahominy i „krwawą aleję” pod Antietam. Nie złamali się, gdy trzeba było uchodzić spod Bull Run, i stali przy Kicie Carsonie pod Valverde. Jednak nadejście zimy roku 1866, kiedy to przecierali szlak przez surowy Kraj Rzeki Powder, wystawiło ich na nowego rodzaju próbę. Słyszeli jedynie skrzypienie zamarzających uprzęży i zawodzenie północnego wiatru, wdzierającego się między gałązki skarłowaciałych krzewów ciasno porastających koryto rzeki.

Był 2 listopada, a sześćdziesięciu trzech oficerów i szeregowców z Kompanii C Drugiego Pułku Kawalerii miało już za sobą podróż trwającą miesiąc i drogę liczącą ponad tysiąc sto kilometrów – od równin wschodniej Nebraski do początku Szlaku Bozemana w południowo-środkowej części Wyomingu. Przejechali wzdłuż wielkiego zakola Platte Północnej przez poorane wiatrem równiny, wspięli się na prerię położoną na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza (przez co rozbolały ich głowy i zaczęło świszczeć im w płucach) i przeprawili się przez co najmniej dwa tuziny skutych lodem rzek i strumieni. Potem od południowego biegu Powder odbili na zachód i zniknęli wśród ostańców ciągnących się aż po północny horyzont. Znajdowali się dzień drogi od celu, którym był samotny fort Phil Kearny – zajmująca siedemnaście akrów reduta w rozwidleniu strumieni Little Piney i Big ­Piney, tuż przy granicy z Montaną. Z oddali i o zmroku grupa ludzi w ściśle zapiętych, czarnych, wełnianych kurtkach, ściągniętych na czoło błyszczących kepi i kapeluszach Hardeego wyglądała jak stado bizonów podążających przez wyboiste Terytorium Dakoty. Na szlaku mijali wiele miejsc pochówku białych mężczyzn i kobiet zamordowanych przez Indian.

Żołnierze, stanowiący posiłki ze Wschodu, nie byli przyzwyczajeni do srogości zamieci śnieżnych atakujących znad kanadyjskich równin. Choć ostre północne wiatry zmiotły śnieg z okolicznych wzniesień, konie Kompanii C i muły ciągnące wozy musiały przeciskać się wąwozami zasypanymi puchem, który czasem sięgał im aż do kłębu. Tej nocy żołnierze obozowali w wąskim jarze, gdzie łyse drzewka świdośliwy zapewniały ochronę przed wiatrem. Ponad nimi rozpościerało się wschodnie zbocze pasma Bighorn, wysoka na trzy tysiące sześćset metrów granitowa forteca, którą dotąd oglądało niewielu białych. Plutonowi spętali konie, wystawili warty i zezwolili na rozpalenie ognisk, żeby przygotować jedzenie. Mężczyźni skupili się ciasno przy ogniu i zaczęli metodycznie konsumować posiłek złożony z fasoli, kawy, stwardniałych na kamień sucharów i solonej wieprzowiny, pamiętającej jeszcze wojnę secesyjną. Nominalnie Kompanią C dowodził porucznik Horatio Stowe Bingham, pochodzący z Quebecu wiarus o wychudłej twarzy i orlim nosie, który wraz z Pierwszym Ochotniczym Pułkiem z Minnesoty przeszedł szlak bojowy od Bull Run do Antietam, gdzie został ranny1. Jednak dla wszystkich żołnierzy było jasne, że to najwyższy wśród nich stopniem, czarnooki kapitan William Judd Fetterman miał pokierować nadrzędną misją oddziału: znaleźć, schwytać lub zabić wielkiego wodza wojennego Siuksów Oglala, Czerwoną Chmurę.

Od ponad roku Czerwona Chmura dowodził armią ponad trzech tysięcy Siuksów, Szejenów Północnych i Arapahów w kampanii toczonej na terytorium dwukrotnie większym niż Teksas. Po raz pierwszy Stany Zjednoczone zostały skonfrontowane z wrogiem korzystającym z tej samej partyzanckiej techniki, która sto lat wcześniej zapewniła przetrwanie im samym. Owej ironii losu nie doceniano jednak ani w położonych na pograniczu koszarach, ani w znajdujących się na Wschodnim Wybrzeżu salach, w których baronowie kolejowi, górniczy magnaci i ambitni politycy snuli imperialne wizje. Wojownicy Czerwonej Chmury napadali na karawany osadników, a ich samych zabijali lub okaleczali. Zdołali też przechytrzyć i pokonać oddziały rządowe w serii krwawych najazdów, które wstrząsnęły dowództwem amerykańskiej armii. Już sam fakt, że barbarzyński „wódz” zebrał i pogodził tak wielką, wieloetniczną siłę, mocno zaskoczył Amerykanów, hołdujących typowym dla epoki uprzedzeniom rasowym. Jednak jeszcze większym szokiem było to, że Czerwona Chmura cieszył się tak wielkim autorytetem, że był w stanie kierować wiecznie niesfornymi, skłonnymi do sprzeczek wojownikami.

Gdy biali nie mogli zająć nowych terytoriów oszustwem i przekupstwem, uciekali się do siły, a postępowali w ten sposób od czasu unicestwienia indiańskich konfederacji na wschód od Missisipi. Tak więc już przy pierwszych oznakach wrogości na Równinach Północnych władze w Waszyngtonie upoważniły armię do stłumienia oporu, a gdyby to się nie powiodło – do przekupstwa. Rok wcześniej, latem 1865, rządowi negocjatorzy podążyli śladem nieudanej ekspedycji karnej przeciwko Czerwonej Chmurze i sojusznikom. Mieli ze sobą ofertę kolejnego z licznych traktatów – tym razem przyznającego ogromnemu Krajowi Rzeki Powder status nienaruszalnego terytorium indiańskiego. Raz jeszcze złożono dary w postaci koców, cukru, tytoniu oraz kawy i odczytano obietnice niepodległości. Biali zażądali w zamian – ponownie – pozostawienia w spokoju szlaku karawan, biegnącego przez ciemnobrązową prerię. Wielu głównych i pomniejszych wodzów „dotknęło pióra” w ceremonii na tych samych trawiastych terenach południowego Wyomingu, na których czternaście lat wcześniej Stany Zjednoczone podpisały swój pierwszy formalny traktat z Siuksami Zachodnimi. Czerwona Chmura – tak jak i wtedy – odmówił. Podczas narad przy ognisku argumentował, że „wpuszczenie tego niebezpiecznego węża […] i oddanie świętych mogił pod uprawę kukurydzy”2 doprowadzi jego lud do upadku.

„Biały Człowiek kłamie i kradnie – ostrzegał wódz swoich braci Oglalów i nie mylił się.  – Miałem wiele tipi, teraz jest ich mało. Biały Człowiek chce je wszystkie. Biały Człowiek musi walczyć, a Indianin umrze tam, gdzie umarli jego ojcowie”3.

W listopadzie 1866 roku czterdziestopięcioletni Czerwona Chmura znajdował się u szczytu swej potęgi, a zebrane przez niego oddziały były napędzane tyleż desperacją i chęcią zemsty, ile rozdętą do granic możliwości pewnością siebie, wynikającą z militarnego panowania nad Wysokimi Równinami. Amerykańska inwazja nieodwracalnie zmieniała odwieczny nomadyczny tryb życia Indian, pojęli więc, że jedyną szansą na ratunek przed eksterminacją jest natychmiastowe podjęcie walki. Przestrogi Czerwonej Chmury okazały się prorocze: połowa lat sześćdziesiątych XIX wieku była z psychologicznego punktu widzenia momentem zwrotnym w relacjach między białymi a Indianami w samym centrum państwa amerykańskiego. Wcześniejszy kolonializm europejski łączył się nie tylko z destrukcją ludów tubylczych, lecz także z paternalistyczną czcią, jaką – częściowo za sprawą Jamesa Fenimore’a Coopera – oddawano kulturom „szlachetnych dzikusów […], których los został zadekretowany przez bezduszny rząd federalny, prowadzący nikomu niepotrzebne wojny i świadomie dążący do zabicia tylu, ilu się da”4.

Teraz jednak cooperowski romantyzm odchodził w przeszłość, ustępując miejsca nowej Ameryce – prężącej muskuły i wierzącej w zmodyfikowaną po wojnie secesyjnej wersję Boskiego Przeznaczenia. Stare postawy uległy drastycznemu przekształceniu, zwłaszcza wśród ludzi Dzikiego Zachodu. Niektórzy biali postrzegali wcześniej autochtonów jako niesforne dzieci lub prostaczków wyjętych z angielskich sielanek, malowanych przez Thomasa ­Gainsborough, których dopiero trzeba „ucywilizować” za pomocą Biblii i pługów. Teraz jednak nawet oni zaczynali traktować Indian jak rasę podludzi, których należy eksterminować albo w imię postępu zagnać do rezerwatów. Latem 1866 roku Stany Zjednoczone złamały kruche porozumienie z poprzedniego roku i wybudowały trzy forty wzdłuż liczącego osiemset sześćdziesiąt kilometrów Szlaku Bozemana, przecinającego żyzny basen rzeki Powder. Od południa szlak wyznaczała rzeka Platte, od zachodu – pasmo Bighorn, od północy – dzika rzeka Yellowstone, a od wschodu – święte Góry Czarne, nazywane przez Siuksów Paha Sapa, „sercem wszystkiego, co istnieje”.

Jednakże do wojny, którą prasa szybko zaczęła nazywać „wojną Czerwonej Chmury”, waszyngtońskich polityków popchnęła znacznie pilniejsza potrzeba. Cztery lata wcześniej, w 1862 roku, w urwistych kanionach zachodniej Montany odkryto wielkie złoża złota, tak potrzebnego do odbudowy kraju i spłaty niebotycznych odsetek od państwowego długu. Trwająca blisko pięć lat wojna domowa doprowadziła Unię na skraj bankructwa, toteż rząd był teraz zależny od tysięcy poszukiwaczy złota. Ci ostatni zmierzali już krętym szlakiem, który od zachodu okrążał pasmo Bighorn (i zarazem terytorium Siuksów), w stronę powstających od zera osad „Czternastomilowego Miasta” w wąwozie Alder w Montanie. Ale najkrótsza droga wiodła prosto przez ziemię przyznaną ludowi Czerwonej Chmury na mocy traktatu.

Trasę tę wybierali przemieszczający się w niewielkich karawanach górnicy i osadnicy – gruboskórni pionierzy, którzy nie przejmowali się ani amerykańskimi traktatami, ani indiańskimi tradycjami. W obliczu nieustających ataków otwarcie okazywali pogardę prawom, które blokowały ich przejście. Poszukiwacz złota Frank Elliott wyrażał opinię większości, gdy pisał do swojego ojca, mieszkającego na wschodzie kraju: „Przez nich wielu białych nieszczęśników będzie gryzło ziemię, nie oszczędzają kobiet ani dzieci. Coś trzeba natychmiast zrobić. Mówię Ci, będziemy groźni. Indian trzeba skarcić i zamierzamy odpowiednio ich podjąć”5. Władza federalna załamywała ręce nad takimi postawami, twierdząc, że nie ma odpowiedniej siły militarnej, by powstrzymać pionierów. W rzeczywistości niewielu polityków chciało to uczynić, tak więc wszelkie istniejące na papierze linie demarkacyjne w terenie okazywały się fikcją.

Ta ogromna presja wywołała poruszenie od saloonów po siedziby władz i zmusiła generała Ulyssesa S. Granta do wysłania oddziałów mających za zadanie ponowne uruchomienie Szlaku Bozemana.Trasa karawan, na której jeszcze dziś widać gdzieniegdzie koleiny, została wyznaczona w 1863 roku przez poszukiwaczy przygód Johna Bozemana i Johna Jacobsa i podążała śladem dawnych ścieżek Indian i bizonów. Odbijała na północny zachód od funkcjonującego już od dawna Szlaku Oregońskiego i przebiegała przez sam środek uświęconych tradycją indiańskich terenów łowieckich, obfitujących w cietrzewie preriowe, kuropatwy i przepiórki, wilki i niedźwiedzie grizzly oraz wielkie stada wapiti, mulaków i widłorogów. Ziemia ta była hojna dla zamieszkujących ją plemion, lecz przede wszystkim było to ostatnie siedlisko świętych dla Indian bizonów, które przemierzały te tereny w wielomilionowych stadach. To właśnie o bizona – rozumianego nie tylko czysto fizycznie, ale i z uwzględnieniem jego miejsca w całej indiańskiej kulturze – walczył Czerwona Chmura. A żaden amerykański mąż stanu ani żołnierz nie spodziewał się po nieuchwytnym wodzu Siuksów takiej przebiegłości i twardości w bronieniu kultury swojego ludu. W ciągu zaledwie kilku miesięcy latem i jesienią 1866 roku Czerwona Chmura dorównał największym taktykom wojny partyzanc­kiej w historii.

Od pierwszego dnia, w którym europejscy imigranci postawili nogę na nieszczęsnym wybrzeżu Nowego Świata[1], biali i Indianie właściwie nieustannie toczyli krwawą i dosyć jednostronną walkę. Cztery wieki podbojów w połączeniu z głodem i chorobami doprowadziły do przesiedlenia (lub wyginięcia) blisko połowy populacji prekolumbijskiej Ameryki Północnej. Pekotów i Czirokezów, Irokezów i Czoktawów, Delawarów i Seminolów, Huronów i Szaunisów wymordowano albo zagnano do rezerwatów lokowanych na trudnej do uprawy ziemi. Pomijając parę wyjątków, przybysze osiągnęli to stosunkowo łatwo – tak łatwo, że w połowie XIX wieku w kwestię walki z Indianami wkradło się ospałe samozadowolenie. Stopień owej arogancji zwiększył się jeszcze po wojnie secesyjnej. Jak zauważa historyk Christopher Morton: „Wyobraźmy sobie, że żołnierze, którzy niedawno pokonali Stonewalla Jacksona, J. E. B. Stuarta i wielkiego Roberta E. Lee, zostają wysłani na zachód. Mówi się im, że spotkają paru obdartych i zawszonych Indian tu, paru tam; łuki i strzały kontra karabiny… Siłą rzeczy nie wiedzieli, w co się pakują”6.

Od początku wojny Czerwonej Chmury amerykańska generalicja nie pojmowała zatem, że ma do czynienia z nowym typem konfliktu. Plemiona cechowała tradycyjna bezwzględność, ale brakowało im umiejętności dalekosiężnego planowania, zaś ich zwyczajowa niechęć do całkowitego wyzyskania przewagi militarnej musiała w końcu doprowadzić do ich klęski i ujarzmienia. W tym momencie rozpoczęła się jednak kampania, która – jak ujmuje to historyczka Grace Raymond Hebard – była prowadzona przez „wodza-stratega, który uczył się iść za ciosem, co było sztuką nieznaną dotychczas czerwonoskórym”7. Czerwona Chmura często wprawiał w osłupienie ścigających go wojskowych, gdy przeprowadzał równoczesne ataki na oddalone od siebie o setki kilo­metrów cywilne karawany i kolumny z zaopatrzeniem dla armii. Nie bał się też konfrontacji z amerykańskimi żołnierzami (z ich ogłuszającą górską haubicą – „bronią, która strzela dwa razy”), potrafił podchodzić pod palisady samotnych fortów na odległość tak niewielką, by słychać było ciskane przezeń obelgi.

Siuańscy wojownicy czołgali się przez zagony srebrzystej szałwii i łobody, by podejść jak najbliżej wieżyczek strażniczych, a następnie zestrzelić z nich wartowników8. Żołnierze wyznaczani do polowań, przyniesienia wody czy narąbania drewna byli niemal codziennie narażeni na grad strzał wystrzeliwanych ze stromych urwisk lub ukrytych wąwozów. Gońcy konni z niepokojącą regularnością po prostu rozpływali się w pustce falującej prerii. Była to śmiertelna gra, w której kawałek po kawałku uszczuplona została większość i tak już nielicznego i osłabionego Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty, stacjonującego w forcie Phil Kearny. Kawaleria z Kompanii C jechała im na odsiecz.

Batalion piechoty, osiem kompanii po około stu ludzi, został rozlokowany w trzech fortach na Szlaku Bozemana. Dowodził nim czterdziestodwuletni pułkownik Henry Beebee Carrington, mający koneksje polityczne mieszkaniec Środkowego Zachodu, który przez cztery krwawe lata wojny secesyjnej ani razu nie powąchał prochu. Jego przygarbiona sylwetka i siwiejące włosy stanowiły pozostałość po chorowitej młodości. Zapadnięte, kaprawe oczy zdawały się cały czas łzawić. Czerwona Chmura i Indianie z Równin zaczęli go nazywać szyderczo „Małym Białym Wodzem”. Carrington ulokował swój sztab w wybudowanym przez siebie forcie Phil Kearny w stanie Wyoming, mniej więcej w połowie drogi między Reno Station, dziewięćdziesiąt sześć kilometrów na południe, oraz fortem C. F. Smith, sto czterdzieści cztery kilometry na północny zachód za granicą Montany. Budowa rozpoczęła się w lipcu 1866 roku, a przez pierwsze pół roku istnienia obiektu odnotowano ponad pięćdziesiąt „wrogich demonstracji”, w których zginęło stu pięćdziesięciu czterech żołnierzy, zwiadowców, osadników i górników, a także utracono osiemset skradzionych sztuk inwentarza żywego. Niemoc Carringtona wobec tych – pełzających wprawdzie, ale przecież zbierających śmiertelne żniwo – prześladowań prowadziła do nieustannych próśb o większą liczbę żołnierzy, lepsze konie i nowoczesną, ładowaną odtylcowo broń, mającą zastąpić posiadane przez jego oddziały ciężkie, przestarzałe karabiny ładowane od przodu. „Nie ma praktycznie dnia ani nocy wolnych od prób kradzieży zapasów lub zaskoczenia wart”9 – tak brzmiała typowa fraza w jego błagalnych depeszach. Z różnych powodów jego prośby zazwyczaj lekceważono.

Choć to zaskakujące, w żadnym ze swoich oficjalnych raportów ani w osobistych dziennikach Carrington nie zwracał specjalnej uwagi na to, jak niszcząco na morale jego oddziałów wpływały indiańskie działania wojenne. Biali nie zetknęli się do tej pory z tak zaskakującą zdolnością do okrucieństwa. Indianie z Równin kształtowali swoją etykę wojenną od stuleci, a logika ich działań militarnych była nie tylko dość prosta, lecz także akceptowana przez wszystkie plemiona bez sprzeciwu – nie proszono o litość i jej nie okazywano. Dla każdego wroga – śmierć, im wolniejsza i bardziej okrutna, tym lepiej. Pokonani Paunisi, Wrony, Szejenowie, Szoszoni czy Siuksowie, którzy nie zginęli od razu w walce, byli poddawani niewyobrażalnym męczarniom, tak długim, jak długo mogli znieść ból. Kobiety, niezależnie od wieku, gwałcono i torturo­wano na śmierć, chyba że były na tyle młode, by je zgwałcić, a następnie zrobić z nich niewolnice lub zakładniczki, które wymieniano na świecidełka, whisky czy strzelby. Płaczące niemowlęta stanowiły ciężar na szlaku, więc natychmiast zabijano je włócznią czy maczugą albo roztrzaskiwano ich miękkie czaszki o skałę lub pień drzewa, żeby nie marnować strzał. Czasami starsze dzieci zachowywano przy życiu, by uzupełnić pulę genów, a kiedy plemiona poznały wartość białych zakładników, podrostkom obu płci nierzadko oszczędzano egzekucji lub okrutnych tortur. Była to jedyna znana Indianom droga życia i śmierci: vae victis, biada zwyciężonym. Każdy z nich spodziewał się takiego właśnie losu. Jednak anglosascy żołnierze i osadnicy nie byli w stanie tego pojąć, uznawali takie zachowanie za całkowicie niemoralne, albowiem dla nich sceny z rzymskiego Koloseum, barbarzyństwo wypraw krzyżowych i lochy inkwizycji były już dawno wyblakłymi cieniami przeszłości.

Nawet najbardziej zahartowanych w piekle wojny domowej weteranów Carringtona autentycznie oburzało to, co gazety od Nowego Jorku po San Francisco nazywały eufemistycznie „indiańskimi okropnościami”, a w wypadku kobiet „rozbójnictwem”. Pojmani biali byli skalpowani, obdzierani ze skóry i żywcem przypiekani na własnoręcznie rozpalonych ogniskach, wrzeszcząc w agonii pośród Indian, którzy wyli i tańczyli niczym Achilles świętujący nad zwłokami Hektora. Mężczyznom obcinano penisy i wpychano im je do gardeł, a kobiety chłostano pejczami z jeleniej skóry podczas zbiorowych gwałtów. Następnie ich piersi, waginy, a nawet ciężarne macice były wycinane i rozkładane na trawie. Żołnierze Carringtona jeździli często na patrole, lecz zazwyczaj pojawiali się zbyt późno – znajdowali usadzone na skałach ofiary z wydłubanymi gałkami ocznymi lub spalone kadłubki mężczyzn i kobiet, związane ich własnymi, parującymi wnętrznościami, które wypruto z nich jeszcze za życia. Nic dziwnego, że przyzwyczajeni do takiego „etosu tortur” Indianie walczyli do ostatniej kropli krwi. Początkowo białych zaskakiwała ta wytrwałość, ale większość żołnierzy Osiemnastego Pułku bardzo szybko złożyła nieoficjalne przyrzeczenie, że nigdy nie da się złapać żywcem.

Kapitan Fetterman, nieustępliwy i umiejący sobie radzić w różnych okolicznościach bohater wojny secesyjnej, miał ukrócić tę hobbesowską dystopię. Sztab generalny uważał go za przedstawiciela nowego typu pogromcy Indian i dlatego wyznaczył go na drugiego dowodzącego w forcie Phil Kearny, obok Carringtona (jego dawnego przełożonego z pułku). Wytyczne, jakie Fetterman otrzymał tuż przed wyjazdem z Omahy, były zwięzłe: „Indiańskie działania wojenne w Kraju Rzeki Powder mogą zostać zakończone raz na zawsze, jeśli Indianie zostaną wciągnięci do otwartej bitwy w porze zimowej”10. Departament Wojny nie krył zatem rozczarowania faktem, że wcześniejsze kampanie przeciwko Czerwonej Chmurze (o ile w ogóle można było je tak nazwać) utknęły w martwym punkcie ze względu na połączenie niekompetencji z awersją amerykańskich dowódców do walki podczas chłodów. W rzeczywistości nawet nowo przybyli na pogranicze, tacy jak Carrington, szybko zdawali sobie sprawę, że nie ma sensu ścigać Indian, gdy konie, piechota i wozy z zaopatrzeniem nieustannie grzęzną w głębokim śniegu. Jednak generalicja ze Wschodu, doświadczona w prowadzeniu kampanii w południowych stanach podczas wojny secesyjnej, nie miała pojęcia o pogodzie na Równinach. Stolica oczekiwała, że owo przesiąknięte krwią bagno na Zachodzie zostanie osuszone.

Latem 1866 roku nowy dowódca Dywizji Missouri, generał William Tecumseh Sherman, podjął dwie długie wyprawy inspekcyjne na rozległych obszarach położonych na zachodzie podległego mu terytorium. Na szlaku utwierdził się w przekonaniu, że jego wojska nie zdołały zabić czy pojmać Czerwonej Chmury, ponieważ nie chciały traktować barbarzyńców po barbarzyńsku. Sherman, ten sześćdziesięcioczterolatek o pooranej bruzdami twarzy, który dobrze wiedział, jak smakuje cierpienie, nie łudził się, że między białymi a Indianami może zapanować pokój. Nierzadko z całą brutalnością stwierdzał, że wszyscy czerwonoskórzy powinni zostać albo zabici, albo umieszczeni w rezerwatach na terenach wybranych przez armię. Szczególną wagę przykładał do kolei transkontynentalnej, której tory sięgały już sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Omahy, a swoje ludobójcze poglądy wyrażał bardzo konkretnie: „Nie zamierzamy chyba pozwolić kilku złodziejskim, szmatławym Indianom na to, by stanęli na przeszkodzie postępu? – napisał do swojego dawnego dowódcy, generała Granta. – Wobec Siuksów musimy działać z mściwą żarliwością, aż do ich eksterminacji: mężczyzn, kobiet i dzieci”11.

Sherman rozumiał, że fragmentaryczna destrukcja wschodnich plemion stanowiła wielowiekowy proces, do pewnego stopnia trwający jeszcze w jego czasach. Pojmował też, że takie powolne, systematyczne wykorzenianie nie sprawdzi się na Dzikim Zachodzie, niezwykle bogatym w zasoby naturalne, których Stany Zjednoczone potrzebowały już teraz. Surowe pogranicze, które miał poskromić, było zbyt rozległe, a podczas swoich okrężnych wypraw inspekcyjnych spędził długie, trudne dni w siodle, wędrując (jak mu się zdawało) do początku świata i z powrotem. Dokądkolwiek się udał, miał wrażenie, że jest gościem, czy raczej intruzem, ponieważ każdy jego krok śledzili wojownicy, przemykający po wzgórzach, wąwozach i wzdłuż koryt zasadowych strumieni w odległości strzału z karabinu. Kiedy Sherman na dwa dni zatrzymał się w forcie Kearny[2] w Nebrasce, Carrington poinformował go ze skrywaną ironią: „To, co pan widział, generale, to tylko fragment kraju Czerwonej Chmury”12.

Przykuło to uwagę Shermana. Kraj Czerwonej Chmury? W ciągu ostatnich czterech lat tak wielu dobrych ludzi oddało ostatnią miarę poświęcenia, by ocalić Unię[3], a tu jakiś poganin mówi, że ta ziemia to jegokraj? Słowa dobrane przez Carringtona były jednak jeszcze jednym przejawem kulturowej przepaści dzielącej białych i Indian. Czerwona Chmura nie uważał Kraju Rzeki Powder za swój kraj (w rozumieniu białych) w większym stopniu, niż rościłby sobie prawa do księżyca i gwiazd. Co najwyżej walczył o zachowanie ziemi, którą Wakan Tanka, Wielki Duch, oddał Indianom w użytkowanie. To, że rząd amerykański chciał łaskawie przekazać jego plemieniu prawo do zajmowania tego terytorium w następstwie traktatów i „paktów o przyjaźni”, zawieranych od 1825 roku, dowodziło, jak dalece ci biali ignoranci nie rozumieli wielkiego schematu wszechświata. W przeciwieństwie do innych, nastawionych koncyliacyjnie indiańskich wodzów, którzy rok wcześniej chcieli wstrzymać się od działań wojennych w zamian za „ochronę” i „prawa handlowe”, Czerwona Chmura walczył tylko po to, aby powstrzymać narastający napływ białych na indiańskie tereny łowieckie.

Sherman nie pojmował prostoty tej często wyrażanej motywacji. Cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną, a jego stan zdrowia psychicznego zmusił go na początku wojny secesyjnej do czasowej rezygnacji z dowództwa, co agencje prasowe odkryły i skwitowały nagłówkiem: Generał William T. Sherman niepoczytalny. Teraz jego wewnętrzne demony objawiły się w przerażającej formie za sprawą skalpującego, torturującego plemienia „dzikusów”, którego jego ludzie nie potrafili znaleźć, a co dopiero wytłuc. Dodatkowym ciosem w jego kruche ego był moment, gdy podczas postoju w forcie Laramie jeden z oficerów sporządził prostą mapę ukazującą całe terytorium, które Czerwona Chmura i Siuksowie Zachodni zdobyli w ciągu minionych dwóch dekad. Ten w większości niezbadany przestwór pradawnych puszcz, falującej prerii, spalonych słońcem płaskowyżów, spowitych chmurami szczytów i bladoniebieskich kociołkowatych jezior liczył prawie milion dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych i rozciągał się na południe od granicy kanadyjskiej do Kolorado i Nebraski oraz na zachód od granicy z Minnesotą do Wielkiego Jeziora Słonego w Utah. Przecinał go ponad tuzin dużych rzek z wieloma strumieniami i potokami wypływającymi z Gór Skalistych i Gór Czarnych. Była to ojczyzna licznych plemion, które Siuksowie podbili albo sobie podporządkowali.

Ta ogromna, surowa i tajemnicza ziemia stanowiła jedną piątą terenów, które wówczas nie należały jeszcze do Stanów Zjednoczonych. Ani wcześniej, ani potem żadne plemię nie rządziło tak wielką otwartą przestrzenią. Wkrótce po obejrzeniu tej mapy Sherman rozkazał swoim podwładnym z Omahy, by zrobili z tym porządek. Ci zaś wezwali kapitana Fettermana. Ich wybór był oczywisty.

Oficjalnie dowódcą Osiemnastego Pułku podczas wojny był pułkownik Carrington, ale to mocno zbudowany Fetterman wywalczył dla jednostki odznaczenia bojowe. Był tajemniczym człowiekiem, a ciemne, bujne bokobrody i nieco dzikie spojrzenie kontrastowały z eleganckimi i wyrafinowanymi manierami. Nikt nie kwestionował jego odwagi. W aktach zachowały się dowody talentu przywódczego, jakim wykazał się podczas szturmowania Corinthu, na „piekielnym pół akra” nad rzeką Stones i w płomieniach oblężenia Atlanty13. Jako dowódca zyskał sobie długotrwałą lojalność w swoich oddziałach. Carrington był zaś przede wszystkim administratorem. Nie mógł nie wiedzieć, że zarówno przełożeni, jak i porywczy młodsi oficerowie drwiąco porównują go z Fettermanem, którego był przeciwieństwem. „Niewielu przyszło [do fortu Phil Kearny] z Omahy albo Laramie bez uprzedzeń, większość była przekonana, że moje starania to za mało”14 – zeznawał później przed komisją Kongresu rozpatrującą przyczyny porażek w wojnie Czerwonej Chmury. Ale tak jak Sherman i jego generałowie byli pewni tego, że Fetterman poradzi sobie z wrogiem, tak Carrington uważał, że sześć miesięcy wśród Siuksów wystarczająco mu uświadomiło, iż taktyki znad Bull Run nie da się zastosować na Zachodzie.

Indianie byli na to za mądrzy. Armia miała miażdżącą przewagę liczebną, ale starcia w szyku liniowym, w określonym miejscu i czasie były obce plemiennemu sposobowi walki, opartemu na najazdach, markowanych atakach i zasłonach. Carrington wyczuwał w Fettermanie oficera nadmiernie rozmiłowanego w tym, co wieloletni zwiadowca z pogranicza określił lekceważąco mianem „cholernych żołnierzy w papierowych kołnierzykach”. Przez sporą część XX wieku to opinię Carringtona postrzegano jako bardziej rozsądną (nie bez znaczenia była tu potężna kampania wizerunkowa), podczas gdy strategię Granta, Shermana, a zwłaszcza Fettermana uznawano za bezmyślną. Mimo wspaniałego dorobku z wojny secesyjnej Fettermana dość szybko zaczęto szkalować jako osobnika przemądrzałego, niewłaściwego człowieka na niewłaściwym stanowisku w niewłaściwym miejscu. Jak powiedziano później, był żołnierzem, który z kwestii Czerwonej Chmury i indiańskiej sztuki wojennej rozumiał niewiele, a w potocznej opinii swój spektakularny upadek zawdzięczał nieposkromionej pysze.

Ten festiwal gdybania był podsycany przez wspomnienia kolejnych żon Carringtona – każda wysławiała i wybielała swojego męża kosztem Fettermana. Odpowiedzialność za szkalowanie swojego podwładnego ponosi również sam Carrington, który żył na tyle długo w „wieku pozłacanym”[4], by uczestniczyć w okolicznościowych uroczystościach upamiętniających wojnę Czerwonej Chmury, i ochoczo rehabilitował swój publiczny wizerunek. Jeśli jednak, jak powiadają, historię piszą ocalali, to przede wszystkim żony Carringtona (korzystając przy tym z wiktoriańskiej niechęci do zarzucania kobiecie kłamstwa) odmalowały wizerunek Fettermana jako „aroganckiego głupca, ślepo wiodącego swoich ludzi na śmierć”15.

W owym pierwszym tygodniu listopada 1866 roku, tej samej nocy, której kapitan Fetterman wraz z Kompanią C z Drugiego Pułku ułożył się do snu w zasypanym śniegiem wąwozie oddalonym o dzień jazdy od fortu Phil Kearny, dwieście dziesięć kilometrów na północ tysiące Siuksów, Szejenów i Arapahów z ponad tysiąca ośmiuset tipi zebrało się na naradę wojenną. Na piaszczystych brzegach Goose Creek – tam gdzie wpada on do lodowatej rzeki Tongue – Czerwona Chmura zebrał elitę swoich wojowników, aby ostatecznie ułożyć plan wygnania białych z Kraju Rzeki Powder i pokonania potężnych Stanów Zjednoczonych w jedynej wojnie, jaką Amerykanie kiedykolwiek mieli przegrać z Indianami. Wielki wódz przywołał duchy swoich przodków, by snuć opowieść o indiańskim przetrwaniu, indiańskiej nadziei, indiańskim zwycięstwie. Upierał się przy tym, że czerwoni ludzie otrzymali tę ziemię w darze od Wielkiego Ducha, jako przyrodzone prawo, które zawsze im przysługiwało i miało przysługiwać, w tym lub w następnym życiu. Gdy skończył mówić, przemawiali też inni, a potem przysypano ogniska, zapalono fajkę pokoju i rozpoczęto taniec wojenny. Wówczas Czerwona Chmura udał się – krocząc wśród kłębów błękitnego dymu – na spoczynek do tipi wzniesionego w cedrowym zagajniku nad brzegiem rzeki. Tam opracował dla swoich dowódców strategię ostatecznego zniszczenia białych intruzów i ich fortów w Kraju Rzeki Powder.

Zdarzyło się więc tak, że odgórnie zaplanowany bieg historii odwrócił swój kierunek – Stany Zjednoczone miały przegrać wojnę, a los kapitana Fettermana i „niebieskich kurtek” z Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych był przesądzony.

CZĘŚĆ I

Preria

Cywilizacja na wschód od Missisipi stała na trzech filarach: ziemi, wodzie i drewnie. Na zachód od Missisipi brakowało dwóch nóg: wody i drewna, toteż cywilizacja opierała się na jednej – ziemi. Nie jest więc zaskoczeniem, że runęła, ponosząc chwilową klęskę.

Walter Prescott Webb, Wielkie Równiny

1

Pierwszy kontakt

Czegoś takiego na Dzikim Zachodzie nigdy jeszcze nie widziano.

W pierwszym tygodniu września 1851 roku na porośniętych bujną trawą obrzeżach fortu Laramie (leżącego w południowo-wschodniej części dzisiejszego Wyomingu) doszło do największego w dotychczasowych dziejach zgromadzenia Indian. Przybyli ze wszystkich stron: Siuksowie, Arapahowie i Szejenowie z dolin rzek Platte Północnej i Platte Południowej, Arikarowie, Assiniboinowie, Mandanowie i Minnitaree (Hidatsa) z północnego wschodu, z odleg­łych zakątków nad górną Missouri, Czarne Stopy i Szoszoni z głębi Gór Skalistych – ci drudzy dotarli na równiny pod białą flagą, trzymaną wysoko w górze przez trapera Jima Bridgera. Wreszcie dostojne Wrony, które swój ponadtysiąckilometrowy marsz zaczęły na poszarpanych zboczach doliny Yellowstone. Ponad dziesięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci z przeszło tuzina suwerennych plemion – sojuszników, wasali, śmiertelnych wrogów. Odziani w najbardziej zdobne ubrania z jeleniej skóry i koce, w trzepoczących na wietrze wstążkach i piórach, na swoich najlepszych wierzchowcach, przybyli, żeby usłyszeć, jak wysłannicy Wielkiego Ojca z Waszyngtonu przedstawiają argumenty na rzecz pokoju – pokoju nie tylko między czerwonoskórymi i wdzierającymi się na ich terytoria białymi, lecz także między samymi Indianami.

Tereny w pobliżu wysłużonej palisady na wschodnim zboczu Gór Skalistych stanowiły naturalną scenerię dla takiego powwow – narady, którą Stany Zjednoczone uznały za bardzo ważną dla ekspansji na Zachód. Fort Laramie, założony siedemnaście lat wcześniej jako samotny, wysunięty posterunek w dziczy, znajdował się w połowie drogi, którą z czasem nazwano Szlakiem Oregońskim. Po kilku latach fort zmienił się z odizolowanej faktorii w tętniący życiem rynek, który przyciągał handlarzy futer i whisky z Saint Louis, Indian z Równin, sprzedających bizonie skóry, oraz handlarzy końmi, takich jak legendarny Kit Carson, który pędził na aukcję stada nowomeksykańskich kuców znad rzeki Arkansas. Dwa lata wcześniej, w 1849 roku, armia wykupiła rozpadający się fort od Amerykańskiej Kompanii Futrzarskiej za cztery tysiące dolarów, przemianowała go i odnowiła, a za palisadą wzmocnioną suszoną cegłą osadziła niewielką załogę strzelców konnych, liczącą od dwudziestu do stu osób, w zależności od pory roku i uznania sztabu generalnego. Chciano w ten sposób okiełznać i zarazem ochronić coraz większy strumień górników, osadników i przedsiębiorców, płynący ze wschodu przez Kraj Rzeki Powder.

Szlaki odkryte w latach dwudziestych i trzydziestych XIX wieku początkowo przyciągnęły na dziewicze tereny w dalekich rejonach rzeki Missouri naukowców, misjonarzy, a nawet spragnionych rozrywki bogaczy. Po powrocie na Wschód ludzie ci opowiadali piękne, choć też mocno podkoloryzowane historie o nowym raju za rzeką. Opowieści te skwapliwie podchwytywała prasa. W 1846 roku groszowa gazeta z Nowego Jorku odnotowała przybycie na Manhattan dwóch brytyjskich arystokratów, którzy właśnie wrócili z „długiego polowania na bizony w Oregonie i na Dzikim Zachodzie”, i w jednym tylko akapicie opisu dzikiej krainy użyła słów „cuda”, „przyjemny”, „świetny”, „entuzjastyczny” i „wspaniały”. Artykuł kończył się konkluzją: „Tamtejsze łowiska są ponoć najlepsze w kraju, a iść w zawody z nimi mogą jedynie nadzwyczajne warunki do uprawy roli”16. Ta nieumiarkowana propaganda siłą rzeczy mąciła w głowach tysiącom drobnych farmerów i mieszkańców miast, którzy zapragnęli zacząć wszystko od nowa w raju. Pozostawało tylko namówić rodzinę lub dalszych krewnych, by wysupłali czterysta dolarów – tyle akurat kosztował odpowiednio zaopatrzony wóz. Niejednemu to się udało. Główny Szlak Oregoński, stanowiący odgałęzienie starszego, tradycyjnego Szlaku Santa Fe w Kansas, został wyrysowany i opisany przez podróżnika Johna Frémonta w 1842 roku. Wyboisty trakt przebijał się przez Przełęcz Południową w Górach Skalistych na północny zachód i wkrótce miał odebrać Szlakowi Santa Fe rolę symbolu narodowej ekspansji.

Przepływ emigrantów był początkowo skromny. Przez większość lat czterdziestych XIX wieku plemiona z Wysokich Równin były zbyt pochłonięte wzajemnymi walkami, by zajmować się nękaniem niewielkich karawan „szkunerów prerii”, sunących z prędkością trzydziestu kilometrów dziennie. Wozy te, znacznie mniejsze i lżejsze niż te znane z hollywoodzkich filmów, miały płócienne zadaszenie[5] osadzone na konstrukcji z łukowatych pałąków z hikory oraz ramy z twardego drewna. I znów inaczej niż w filmach – były ciągnięte nie przez konie, lecz przez silniejsze i pewniej kroczące woły oraz muły, czyli lepiej przystosowaną do drogi, ale bezpłodną krzyżówkę osła i końskiej klaczy. A jeśli już wozy naprawdę zwróciły uwagę Indian, mogły zazwyczaj przejechać bezpiecznie, o ile ich właściciele zapłacili niewielki okup w postaci kawy lub rafinowanego cukru, uchodzącego wśród Indian za szczególny przysmak.

W oczach Indian, szczególnie Siuksów, biali wędrowcy uchodzili w dalszym ciągu za dziwaków z innego świata, „oszołomionych i zdumionych, niczym grupa sztubaków zagubionych w lesie”17, jak pisał Francis Parkman, podróżnik, który w latach czterdziestych XIX wieku wyruszył z Nowej Anglii na Zachód, by żyć pośród tamtejszych plemion. Nie wszyscy byli tak naiwni jak uczestnicy fatalnej wyprawy Donner Party, którzy wpadli w śmiertelną pułapkę w zaspach Sierra Nevada zimą na przełomie 1846 i 1847 roku. Czerwona Chmura wspominał jednak pod koniec życia, jak w odurzeniu patrzył na nieszczęsnych pionierów, którzy – choć nie brakowało im pewności siebie – w ogóle nie byli przygotowani do podróży przez surową, pozbawioną drzew prerię, nie mieli też odpowiedniego sprzętu. Palili kosztowne kufry podróżne, szyfoniery, a czasem nawet fisharmonie, by móc ugotować jedzenie, a na zieloną trawę ciskali materace z gęsiego pierza, zegary i przenośne tartaki, poniewczasie odciążając osie zrobione z młodego, mokrego drewna, które często pękało pod ciężarem takich kuriozów.

Zanim kupiono fort Laramie, do utrzymania porządku na niezbadanych terytoriach zachodnich wystarczał niewielki konny oddział ochotników z Missouri, stacjonujących w forcie Kearny na Terytorium Nebraski, sześćset czterdzieści kilometrów na wschód od granicy z Wyomingiem. Jednak gdy w 1848 roku w Sutter’s Mill w Kalifornii odkryto złoto, strumyk wędrowców zamienił się w rzekę. W samym tylko 1850 roku blisko pięćdziesiąt pięć tysięcy poszukiwaczy złota zmierzających do Kalifornii oraz mormonów szukających schronienia w Utah utworzyło niemal niekończący się łańcuch wozów przemierzających tereny zamieszkane przez Indian18. Przybysze zabijali bizony, zanieczyszczali nieliczne wodopoje, ogołacali pastwiska oraz, co najsmutniejsze, rozsiewali choroby, takie jak cholera, „plaga zabójczej żółci”, na którą rdzenna ludność nie była odporna.

Ten zwiększony ruch sprowokował tyle indiańskich ataków, że w 1851 roku zmierzający na zachód jechali dosłownie wśród czaszek i kości swoich poprzedników. Pewna nastolatka opisała w dzienniczku, jak jej zamordowanego ojca pochowano w trumnie z pnia czerwonej brzozy na brzegu rzeki Green: „Jednakże rok później znaleziono jego bielejące kości, ponieważ Indianie wygrzebali ciało ojca z ziemi”. Liczbę ofiar na szlaku w samym tylko 1850 roku szacowano, i to ostrożnie, na pięć tysięcy19, co oznaczało, że co jedenasty optymista, który wyruszył z Saint Louis, żeby zacząć nowe i lepsze życie, nigdy nie przebył Gór Skalistych. Liczby te zaniepokoiły rząd, który uznał, że trzeba jakoś zapewnić wędrowcom prawo przejścia. W tym celu zamierzał się porozumieć z plemionami zdominowanymi przez Siuksów, których wpływy na Równinach Północnych w połowie wieku gwałtownie wzrosły.

Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że najgroźniejsze plemię na tym terytorium musiało rychło zetrzeć się z inną siłą rozkwitającą na kontynencie – ze Stanami Zjednoczonymi. Jednak Siuksowie Zachodni nie zdawali sobie sprawy z tego, jak wielu białych żyje na wschód od Missisipi, i sądzili, że dorównują im liczebnie. To błędne przekonanie dość szybko miało ulec weryfikacji, tymczasem wysłannik rządu Thomas Fitzpatrick przemierzał Równiny wzdłuż i wszerz, wędrując od Arkansas do Yellowstone i rozpuszczając wici o wielkim traktacie, który zostanie zawarty podczas narady w pobliżu fortu Laramie i przyniesie wiekuisty pokój.

Fitzpatrick nie miał łatwego zadania. Zachodnie plemiona spędziły dużą część pierwszej połowy XIX wieku na wzajemnych najazdach i walkach, a ich nieustające waśnie zmieniły mapę wpływów. Arikarowie nienawidzili Siuksów, Siuksowie nienawidzili Szoszonów, Szoszoni – Szejenów, a Szejenowie – Paunisów. Niemal wszyscy nienawidzili Wron. A tu nagle ktoś żądał od nich, by zapomnieli o wszystkim, usiedli razem, wypalili fajkę pokoju i uznali przebieg granic ustalony przez intruzów ze wschodu, przemawiających do nich jak do dzieci. Ale Fitzpatrick, były traper i człowiek gór, obeznany z plemiennymi prawami i obyczajami, cieszył się szacunkiem rodów. Wysoki i chudy jak tyka Irlandczyk w aureoli gęstych, przedwcześnie posiwiałych włosów stanowił na prerii widok dość osobliwy. Wychowany w irlandzkim hrabstwie Cavan jako żarliwy katolik, miał też temperament pisarski. Biali mogli podziwiać jego prozę, lecz Indianom imponowała jego waleczność. Prawie wszystkie plemiona znały go jako „Złamaną Rękę”20, który to przydomek zdobył w potyczce z Czarnymi Stopami – z wysokiego na dwanaście metrów urwiska rzucił się konno do rzeki Yellowstone, jego broń eksplodowała i roztrzaskała mu lewy nadgarstek, a mimo to zdołał zabić kilku ścigających.

Taki wojownik miał prawdziwy posłuch u Indian. Podobno ten, komu podał swoją zdrową, prawą rękę, miał wrażenie, że wsadził dłoń w imadło, wyłożone do tego papierem ściernym. Nic dziwnego, że w końcu udało mu się przekonać niemal każdego z wodzów, by przynajmniej wysłuchał rządowego planu. Jedynym dużym plemieniem, które nie wyraziło zgody, byli Paunisi, żywiący wówczas nieprzezwyciężoną obawę przed Siuksami. Fakt, że Fitzpatrick otrzymał od Kongresu sto tysięcy dolarów na podarki dla każdej grupy, która zdecydowała się wziąć udział w naradzie, z pewnością wzmacniał jego zdolność perswazji. Dodatkowym wabikiem była zapowiedź przybycia inspektora do spraw Indian, pułkownika Davida D. Mitchella, który jako traper i handlarz, podobnie jak Fitzpatrick, miał wieloletnie doświadczenie w kontaktach z plemionami żyjącymi na zachód od Missisipi. Stanowisko inspektora piastował od dekady, a Indianie znali go i do pewnego stopnia mu ufali.

Siuksowie przybyli pierwsi – wodzowie i wojownicy w pełnych pióropuszach, stosownych do ich pozycji i zamożności, z twarzami wymalowanymi cynobrem tworzyli jaskrawą, barwną plamę na pokrytych szarym pyłem równinach. Za nimi podążały kolumny młodszych wojowników, a następnie kobiety i dziewczęta, wystrojone w najładniejsze paciorki i kolczyki z muszli, w sukniach z jeleniej skóry ozdobionych misternymi plecionkami z kolców jeżozwierza. Kobiety prowadziły małe dzieci, a także konie juczne, ciągnące travois[6], wyładowane skórami i żerdziami do budowy tipi. Pośród Lakotów znalazł się pewien dwudziestoletni członek plemienia Hunkpapa znad rzeki Missouri, zwany Siedzącym Bykiem, krewki i mówiący bez ogródek przywódca elitarnej grupy wojowników, który – choć wciąż słabo znany we własnym plemieniu – już wtedy ostrzegał, by nie uzależniać się zanadto od podarunków białych, od świecidełek i paciorków21. Świadkowie nie są w tej kwestii zgodni, ale według niektórych obecny był też jedenastoletni syn szamana Siuksów Oglala, opisany później przez biografa jako „nieśmiały chłopak o dziewczęcym wyglądzie”22, tak blady, że często brano go za białego jeńca. Oficjalne imię chłopaka brzmiało Jego Koń Stoi Na Widoku23, ale często zwano go Pehin Yuhana, „Kręcone Włosy”, bo po pięknej matce z plemienia Miniconjou odziedziczył fale loków. Pięć lat później miał stać się znany pod wojennym przydomkiem Szalonego Konia. Na wymalowanym mustangu przybył zaś najsłynniejszy wojownik Wysokich Równin – trzydziestoletni Czerwona Chmura.

Mający sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu Czerwona Chmura przewyższał nie tylko innych Siuksów, ale i zapewne większość ówczesnych mężczyzn. Na jego smukłej twarzy wyróżniały się haczykowaty nos i szerokie czoło. Przedwczesne zmarszcz­ki niczym nawiasy otaczały jego znużone oczy. Lubił ozdabiać się wstążkami i orlimi piórami, nosił się dumnie i po królewsku, a na tak szczególne uroczystości jego długie, szorstkie włosy były niemal zawsze wysmarowane niedźwiedzim łojem i zaplecione wokół kości ze skrzydła orła, aby podkreślić elegancję i ogładę. Na łęku jego siodła spoczywał z reguły porządny, nowy karabin. Ogółem roztaczał aurę spokojnej godności, ale głębiej kryła się fizyczna groźba24.

Urodził się niedaleko stąd, tuż przy dzisiejszej granicy stanów Wyoming i Nebraska, i dobrze znał stoliwa, wąwozy i strumienie wokół fortu Laramie. Jego dzieciństwo zbiegło się z początkami czasowej migracji Siuksów Oglala na południe od Gór Czarnych, gdy odkryli oni wielkie stada bizonów przemierzające dolinę Republican River. Pomagał przepędzać konkurujące plemiona, które uważały tę ziemię za swoją od pokoleń, a w szczególności dotyczyło to znienawidzonych Kiowów. Czerwona Chmura należał do Złych Twarzy, owianej złą sławą i budzącej postrach grupy w ramach Oglalów, którą dowodził czcigodny Stary Dym. Z biegiem lat przywódca Złych Twarzy stawał się coraz bardziej łasy na pasmanterię oferowaną w faktoriach białych handlarzy i takie zbytki jak wstążki, grzebienie i lusterka, przenikające do indiańskiego stylu życia. „Kompetencja kulturowa” nastoletniego Czerwonej Chmury brała się zapewne z tych dorocznych spotkań z jasnoskórymi i dziwnie odzianymi przybyszami w miejscu zwanym wówczas fort John. Teraz przybył pod fort Laramie w zdecydowanie innej roli.

W tym momencie swojego życia Czerwona Chmura już od ponad dekady pełnił wśród Złych Twarzy funkcję zwaną blotahunka, przyznawaną czołowemu wojownikowi każdej grupy. Piastujący ją mężczyzna łączył obowiązki wodza bitewnego oraz komendanta policji i stał na czele grupy wyselekcjonowanych wojowników i „strażników”, zwanej akicita. Biali ze Wschodu prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że pośród nich znajduje się tak szanowany wojownik, lecz większość przybyłych Indian (jeśli nie wszyscy) znała go, poważała i się go obawiała. Za przesadzone można uznać stwierdzenie, że to sam Czerwona Chmura był odpowiedzialny za odrzucenie zaproszenia Fitzpatricka przez Paunisów, ale ta przesada niekoniecznie jest tak duża, zważywszy na to, ilu członków tego plemienia wysłał on do Krainy Wiecznych Łowów. Zarzynał też Wrony, patroszył Szoszonów i skalpował Arikarów, stanowiąc wraz ze swoimi Złymi Twarzami swego rodzaju wzór dla innych grup Lakotów, które jazdę (i najazdy) u jego boku poczytywały sobie za zaszczyt. W kulturze Siuksów raczej nie miało to precedensu. I choć walki z białymi miał dopiero toczyć, można śmiało przypuszczać, że jego wrodzona inteligencja, zdolności przywódcze i dalekowzroczność sprawiły, że nie przeraził go widok dwóch setek niebieskich kurtek paradujących w dziwnym szyku z nowoczesnymi karabinami Hawkena i górskimi haubicami. Raczej zajmowało go studiowanie walorów „cudownego środka”, jakim była broń palna25. Po raz kolejny.

Sześć lat wcześniej Czerwona Chmura uczestniczył w innej, mniejszej naradzie w forcie Laramie, zwołanej przez armię amerykańską po wybuchu konfliktu między rywalizującymi grupami traperów sprzedającymi alkohol Indianom. „Ognista woda” białego człowieka (jak zwali ją Indianie) dosłownie zalała wtedy dolinę rzeki Powder, co spowodowało nie tylko lawinę napadów na wozy osadników, ale i zatrważającą liczbę burd wśród samych Lakotów. Armia nie przejmowała się specjalnie, jeśli Indianie zabijali się nawzajem, lecz napady na wozy białych nie mogły ujść płazem. Pułkownik Stephen W. Kearny usunął sprzedawców whisky i wszczął pertraktacje z Siuksami, a właściwie z jednym z ich plemion, nazywanym Brulé[7]. W tym czasie młody Czerwony Chmura i jego akicita mogli spokojnie przyglądać się ćwiczeniom, jakie oficerowie Kearny’ego ordynowali żołnierzom każdego poranka, żeby nastraszyć Indian. A teraz cieszył się, że znów ma okazję ich oglądać, tym razem wyposażonych w armatę. Z całą pewnością zwrócił uwagę na fakt, że choć jeden strzał z wielkiego działa robił dziurę w ziemi i rozrywał drzewa, to w czasie, jaki artylerzyści potrzebowali do wyczyszczenia lufy i przeładowania, mała grupa wojowników na szybkich koniach mogła zmieść ich z powierzchni ziemi26.

Razem z Siuksami do fortu Laramie przybyli Szejenowie i Arapahowie, a ponieważ były to trzy sojusznicze plemiona, ich członkowie stawiali swoje tipi obok siebie i się integrowali. Drugiego dnia narady do fortu dotarła wieść, że zbliżają się odwieczni wrogowie Siuksów, Szoszoni, co zaniepokoiło białych. Każda kłębiąca się na horyzoncie chmura pyłu była sygnałem dla trębacza wojskowego, by zagrać Boots and Saddles, a dragoni stawali w gotowości, by wychwycić każdą zniewagę, która mogła stać się iskrą zapalną. O dziwo, nie doszło do żadnych poważniejszych incydentów, choć atmosfera była gęsta z powodu wydarzenia, do którego doszło kilka dni wcześniej.

Stało się to, zanim traper Bridger spotkał się z główną grupą Szoszonów, którą miał eskortować do obozu. Mała grupa członków tego plemienia, znanego też jako Węże, została zaatakowana przez Szejenów, którzy zerwali dwa skalpy. Przywódcy Siuksów i Szejenów w forcie Laramie przyrzekli powstrzymać się od przemocy w trakcie negocjacji dotyczących traktatu, ale Bridger był nieufny. W tym wypadku nie potrafił zachować obiektywizmu, wżenił się bowiem w plemię Węży i żył z nimi z przerwami przez dobre dwie dekady. Po ataku dał ich wodzowi i części jego wojowników nowe strzelby i amunicję. Mimo uzbrojenia Szoszoni zbliżali się do fortu ostrożnie – Bridger wraz z wodzem nieco wyprzedzali poruszający się wolno oddział. W miarę jak byli coraz bliżej, w obozach innych Indian narastał szmer, a kobiety Siuksów i Szejenów, które straciły ojców, mężów lub synów w bitwach z górskimi Indianami, jęły zawodzić przenikliwe, niespokojne tremola swych pieśni żałobnych.

Ostrożność Szoszonów była uzasadniona. Gdy zawodzenia osiągnęły straszliwą kulminację, młody wojownik z plemienia Siuksów, uzbrojony w łuk i kołczan ze strzałami, wskoczył na kuca i nie szczędząc rzemienia, popędził wierzchowca do galopu. Ruszył w stronę wodza Szoszonów, który – jak się zdaje – jakiś czas wcześniej zabił jego ojca. Bridger ostrzegł zawczasu swoich tłumaczy, by mieli się na baczności przed takimi sytuacjami, toteż samotny Siuks nie ujechał zbyt daleko, ponieważ został przechwycony, strącony z siodła i rozbrojony przez zwiadowcę z Quebecu. Wieczorem, gdy Bridger swoim zwyczajem brylował w fortowym szynku, bardzo obrazowym językiem zasugerował żołnierzom po służbie, że Siuksowie mieli sporo szczęścia, unikając bitki27.

„Mój wódz by go szybko zaciukał – powiedział traper o sytuacji z wojownikiem. – A potem głupi Siuksowie by się wściekli i zabrakłoby miejsca dla martwych Siuksów. Wy, dragoni, dobrze zrobiliście, ale jakby zaczęła się walka, to mielibyście widowisko. I powiem wam jeszcze, że Siuksowie nie zrobią tego więcej. Widzą, jak Węże są uzbrojone. Dałem im strzelby, i to dobre strzelby. Wujek Sam kazał im tu przyjechać i powiedział, że będą bezpieczni. Ale oni coś nie do końca mu wierzą”28.

Bridger miał rację, nie było już więcej incydentów. Następnego dnia całe indiańskie zgromadzenie i różni biali urzędnicy oraz agenci udali się na miejsce przy zbiegu płytkiej rzeczki Horse Creek i Platte Północnej, oddalone o mniej więcej pięćdziesiąt pięć kilometrów na południowy wschód od fortu. Wodzowie jechali z godnością, „podczas gdy wojownicy i chłopcy ganiali w kółko, popisując się umiejętnościami jeździeckimi i pozbywając się nadmiaru energii”29, jak czytamy w relacji. Oddziały kawalerzystów przez cały czas oddzielały Siuksów od Szoszonów. Narada dotycząca traktatu miała się rozpocząć następnego ranka. To musiał być niesamowity widok. Inżynierowie wojskowi wznieśli pokryty płótnem drewniany amfiteatr na żyznym nabrzeżu, które skrzyło się różowym kwieciem wierzbówki i srebrzystymi listkami bylicy. O zmierzchu kolumna tysiąca zbrojnych Siuksów przejechała czwórkami na wojennych kucach, krzycząc i śpiewając. Pewni siebie Siuksowie zadziwili wszystkich, zaprosili bowiem Szoszonów na wielką ucztę z mięsa gotowanych psów. Po posiłku do dwóch plemion dołączyli Szejenowie i Arapahowie i wszyscy tańczyli i śpiewali do świtu. Alkohol był niedostępny, nikt nie zginął.

Następnego ranka starszyzna plemion, ostentacyjnie nieuzbrojona, odziana w najlepsze skóry muflonów i wapiti, zbliżyła się do wielkiego masztu, który żołnierze naprędce wznieśli z trzech związanych pni sosny wydmowej. Biali patrzyli, jak każdy członek starszyzny po kolei wykonuje świętą pieśń i taniec pod trzepoczącym amerykańskim sztandarem. Potem wodzowie zajęli wyznaczone im miejsca. Agentowi Fitzpatrickowi przypadł krępujący obowiązek poinformowania gości, że pociąg z transportem tytoniu, cukru, kawy, koców, noży rzeźnickich i bel materiału wyjechał z Saint Louis z opóźnieniem (nie wspomniał o tym, że armia zawieruszyła towary podczas rozładunku parowca na rzece Missouri).

Pomijając pewien pomruk niezadowolenia, Indianie dobrze przyjęli tę informację. Żadna grupa się nie odłączyła, a wielki kalumet z czerwonego katlinitu[8], z długim na prawie metr cybuchem, zaczął krążyć wśród zgromadzonych. Indianie zaciągali się mieszanką dzikiego tytoniu i ziół, zwaną kinnikinnick, wykonując rękoma skomplikowane gesty, aby w ten sposób oddać hołd Wielkiemu Duchowi i potwierdzić czystość swoich intencji.

Rozciągająca się za półkolem amfiteatru preria tętniła życiem. Indiańskie kobiety, z natury ciekawskie, składały uroczyste wizyty handlowe w obozach wrogich plemion; młodzi wojownicy urządzali szaleńcze wyścigi konne, czynili zakłady w strzelaniu z łuku i rzucaniu nożem i flirtowali z dziewczętami wystrojonymi w wielobarwne ubrania. Reporter „Missouri Republican” donosił w typowym dla dziennikarzy z epoki koturnowym stylu: „Debiutantki (podobnie bowiem do piękności cywilizowanych są i debiutantki indiańskie) rozkwitały w tym, co mogły wybrać najlepszego spośród odświętnych toalet. A to, jak się puszyły, chichotały, rozmawiały i starały się pokazać kawalerom z najlepszej strony, w pełni uzasadnia przyznanie im przez nas owego cywilizowanego tytułu”30.

Dalej, na bujnych trawiastych obszarach obok setek szałasów, które rozkwitły tu niczym gwiazdnica na prerii, jedenasto- i dwunastoletni chłopcy z każdego plemienia pilnowali ciągnących się po horyzont stad mustangów. Spoglądali na siebie nieufnie, z pewnością rozpoznając kuce skradzione w poprzednich latach. W tym czasie na Wielkich Równinach żyło swobodnie około dwóch milionów dzikich mustangów31, a większość plemion potrafiła je po mistrzowsku zaganiać i poskramiać. Mimo to Indianie zdradzali niezwykłą skłonność do kradzieży koni, toteż woleli powiększać swoje stada drogą najazdów. Uruchamiało to istny koński korowód – nie było niczym dziwnym, że grupa koni przechodziła od Siuksów do Wron, następnie do Czarnych Stóp, Nez Percé i z powrotem do Siuksów. Często zdarzało się, że Indianin zamykał ten krąg, kradnąc konia, którego zabrano mu wiele miesięcy albo nawet lat wcześniej.

Rankiem w poniedziałek 8 września przywódcy plemion zostali zaproszeni do środka kręgu, gdzie miały się odbyć oficjalne uroczystości związane z traktatem. To, co nastąpiło, było – zgodnie z opinią B. G. Browna, jednego z sekretarzy – „prawdziwie elektryzującym widokiem. Każdy lud zbliżył się z własną pieśnią na ustach i taką kombinacją barbarzyńskich, dzikich i niesamowitych zachowań i strojów, jakiej nigdy dotąd nie widziano. Niemożliwym jest, by nadarzyła się jeszcze kiedyś podobna okazja ujrzenia zgromadzonych naraz tylu plemion, prezentujących całe bogactwo twarzy, strojów, ekwipunku, koni i wszystkiego innego i wyrażających w ten sposób swoje prymitywne rozumienie elegancji i manier”32.

Po ceremonii powitalnej Fitzpatrick wkroczył do półkola i przedstawił licznych komisarzy rządowych, w tym pułkownika Mitchella, który obecnie żył w Saint Louis i część drogi przebył parowcem kursującym po rzece Missouri. Mitchell – stojący na tle gór Laramie, które zdawały się sięgać zachodniego nieba – krótko i zwięźle wyłożył swoje stanowisko. Owszem, przyznał, to prawda, że biali emigranci wędrujący przez indiańskie ziemie uszczuplają stada bizonów. Owszem, ich woły i inna rogacizna wyjadają trawę. Ale w zamian Wielki Ojciec w Waszyngtonie jest gotów przez pięć lat płacić Indianom coroczną rekompensatę w postaci artykułów żelaznych, żywności, zwierząt domowych i sprzętu rolniczego, wartą pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jak jednak podkreślił, obie strony będą musiały się ugiąć, więc w rewanżu plemiona nie mogą przeszkadzać przyszłym podróżującym w wędrówce, a także muszą pozwolić armii amerykańskiej na postawienie posterunków wzdłuż szlaków na zachód. Wreszcie, powiedział, rolą białego człowieka jest udzielenie pomocy Indianom w wyznaczeniu granic suwerennych terytoriów i nauczeniu się, jak je respektować. Czy Indianie tego chcą, czy nie, cywilizacja jest ponad nimi, więc nieustająca międzyplemienna rzeź musi ustać. Mitchell wskazał, że aby to osiągnąć, każdy lud powinien wybrać jednego wielkiego wodza, z którym Stany Zjednoczone mogłyby negocjować te postanowienia.

Nietrudno sobie wyobrazić, z jaką konsternacją przyjęli przetłumaczone im propozycje tacy wojownicy jak Czerwona Chmura, którym rozsądek podpowiadał, w co nie można wierzyć. Dlaczego ci zakłopotani biali nie rozkażą wiatrowi, żeby nie dął, a rzekom, żeby nie płynęły? Czerwona Chmura, Siuksowie i wszystkie zachodnie plemiona byli przyzwyczajeni do chodzenia tam, dokąd zechcą, i wtedy, kiedy zechcą, oraz do brania tego, co uda im się zdobyć dzięki odwadze i przebiegłości. Możliwe, że Czerwona Chmura i pozostali Indianie nie byli świadomi, jak wielu Amerykanów żyje daleko na wschodzie, ale zbyt dobrze pamiętali łamane wciąż obietnice białych przywódców z Waszyngtonu. Wystarczyło spojrzeć na południe, gdzie wywłaszczone ludy zza Missisipi zostały siłą przesiedlone na oficjalne Terytorium Indiańskie (obecna Oklahoma). Te opuszczone plemiona żyły w zaniedbanej „ojczyźnie wykorzenionych”, z trudem się utrzymując i czekając na rządowe dary niczym żebracy. Co gorsza, dary te przychodziły rzadko. Czy taka właśnie przyszłość miała czekać dumnych Siuksów? Zaprawdę, ci naiwni biali zasługiwali na miano śmiesznych, a może nawet na jeszcze gorsze.

A już najlepsze ze wszystkiego było ich ostatnie żądanie. Siuksowie nie byli w stanie zrozumieć pomysłu, że każdy wódz, niezależnie od tego, jak jest postrzegany przez plemię, mógłby przemawiać w imieniu każdego wojownika. Od stuleci ich kulturę tworzyły płynne, chaotyczne grupy plemienne, które dzieliły się wedle przeplatających się więzów rodzinnych, rodowych i militarnych. Jedynie podczas polowania na bizony lub oficjalnych działań wojennych przywódcy mogli narzucić pozostałym jakąkolwiek dyscyplinę, a i to raczej wyjątkowo. Jakim cudem biali nie potrafili pojąć, że żaden pojedynczy „wódz” czy dwóch „wodzów”, a nawet tuzin nie mogliby w żaden sposób rządzić tymi splątanymi relacjami? Może jeszcze należałoby wyznaczyć jakiegoś króla świata?

Nawet mężczyźni – a zawsze byli to mężczyźni – których postrzegano jako przywódców, nigdy nie dysponowali władzą absolutną, zwłaszcza w odniesieniu do klasy wojowników, zwanej akicita33. Polityczny etos Siuksów, cechujący się wyjątkowo silną lojalnością rodzinną, stanowił naturalną barierę przed narzuceniem plemieniu rządów autokratycznych. Osiemnaście stuleci wcześniej Plutarch opisał grecką koncepcję demokracji: rządzi jednostka odpowiadająca przed grupą, a grupa wypełnia zobowiązania wobec swoich fundamentalnych zasad. Dziewiętnastowiecznym Indianom wydałoby się to obłędem, podobnie jak szalony Taniec Słońca lub sztuka zdejmowania skalpów zostałyby odebrane w pałacu Buckingham lub Wersalu. Tak więc mimo determinacji białych, by uczynić z pewnej grupy wybitnych Indian „wodzów plemiennych”, z którymi Stany Zjednoczone mogłyby negocjować traktaty, był to pomysł czysto akademicki. Poza tym dla większości żołnierzy i pionierów wystarczająco trudne było odróżnienie wrogo nastawionego Siuksa od, powiedzmy, przyjaznego członka Delawarów. Rozpoznanie subtelnych hierarchii w politycznych, religijnych i militarnych społecznościach indiańskich przekraczało ich kompetencje (zakładając, że jakoś szczególnie się do tego przykładali).

Kiedy jednak Mitchell wyznaczył uległego wodza, z którym swego czasu na wielką skalę i w przyjaznej atmosferze handlował, Indianie w większości wzruszyli ramionami i przystali na to, choć niechętnie, mając przede wszystkim na względzie podarki. Wcześniejsze doświadczenia sprawiały, że i tym razem nie spodziewali się po białych dotrzymania obietnic. Czekając na wozy z transportem z Saint Louis, organizowali własne narady i wymyślali rozrywki. Jedną z nich stanowiło przedstawienie, które dane było zobaczyć jedynie garstce białych.

Po południu czwartego dnia oddział około stu szejeńskich Żołnierzy Psów[9] uzbrojonych w broń palną, włócznie i łuki wjechał na teren negocjowania traktatu, żeby odegrać szarżę bitewną. Wojownicy byli ubrani jedynie w przepaski biodrowe i mokasyny z niewyprawionej skóry oraz wymalowani w najbardziej agresywne barwy wojenne. Grzywy i ogony ich koni obsypano pyłem i przyozdobiono wstążkami, a boki zwierząt pokryto symbolami nakreślonymi czerwoną ochrą, wyliczającymi poszczególne wyczyny wojowników: liczbę zabitych wrogów, zdjętych skalpów, porwanych koni. To, co początkowo białym obserwatorom wydawało się chaotycznym czy wręcz niezdarnym tabunem, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniło się w zdyscyplinowany wojskowy szyk – szejeńscy jeźdźcy w sprawny i zsynchronizowany sposób zsiadali z koni i wsiadali na nie podczas kolejnych okrążeń i markowanego szturmu. Biali widzowie, zwłaszcza żołnierze, byli oszołomieni i zaniepokojeni. To tych wojowników pokonali Siuksowie? To była lekcja, o której następna generacja żołnierzy oddelegowanych do walki z Indianami zapomniała – na własną zgubę.

Tego typu rozrywki i nieustające uczty trwały ponad tydzień – w tym czasie Indianie oczekiwali na wakpamni, czyli wielkie rozdawnictwo łapówek34. Było też kilka niespodzianek. Podczas jednego wspólnego posiłku Szejenowie zadośćuczynili za zabicie dwóch Szoszonów – zwrócili skalpy braciom ofiar oraz przekazali im podarunki: noże, koce i barwione tkaniny. Po obozowiskach krążył znany belgijski ksiądz, jezuita Pierre-Jean De Smet. Nawracał, proponował odprawienie mszy oraz, jak twierdził, ochrzcił ośmiuset dziewięćdziesięciu czterech Indian i sześćdziesięciu jeden „mieszańców”35. Grupa Czerwonej Chmury była jedną z tych, dla których wygłosił kazanie. I choć ojcu De Smetowi nie udało się nawrócić czołowego wojownika Złych Twarzy, o Czerwonej Chmurze do końca jego życia mówiono, że „wygłaszał fragmenty doktryny chrześcijańskiej”36. To właśnie podczas tego zgromadzenia De Smet mógł w pełni zaobserwować upodobanie Indian do gotowanego psiego mięsa, które opisał potem w niezwykle ­kuriozalny sposób: „Żadna epoka w indiańskich annałach nie była czasem większej masakry psiego rodu”37.

Tymczasem dni mijały, tysiące indiańskich kuców wyjadały trawę w promieniu wielu kilometrów, a na brzegach Horse Creek i Platte Północnej rosły śmierdzące hałdy gnoju. Ludzkich odchodów było tak dużo, że wojsko przesunęło swoje obozowisko o trzy kilometry w górę rzeki, by uciec od smrodu, który jeden z żołnierzy określił jako „nieomal widoczny”. Gdy posłańcy przynieśli w końcu wieść o tym, że wóz z darami jest o dzień drogi od zgromadzenia, Fitzpatrick i inspektor do spraw indiańskich Mitchell ponownie zgromadzili starszyznę plemienną i spytali, czy wybrano wodzów – reprezentantów. Indianie byli przebiegli. Przejechali setki kilometrów i przełożyli jesienne polowanie na bizony po to, by otrzymać dary. Nie zamierzali odjeżdżać z pustymi rękami, nawet jeśli oznaczałoby to uczestnictwo w farsie. Powiedzieli białym, że faktycznie wybrali emisariuszy, i z szeregu wystąpiło kilku mężczyzn z różnych plemion. Po ponownym odczytaniu i przetłumaczeniu pierwotnych warunków traktatu, w tym nieprawdopodobnego wymogu, by Siuksowie przekazali Wronom terytorium na obu brzegach rzeki Powder, płynącej na północ aż do Yellowstone, mądry wódz z plemienia Arapaho, imieniem Ucięty Nos, wypowiedział opinię podzielaną prawdopodobnie przez większość Indian: „Byłbym rad, gdyby biali wybrali sobie miejsce dla siebie i nie pojawiali się na naszych terenach. Lecz skoro muszą przekraczać naszą ziemię, powinni oddać nam część tego, co pędzą”38.

Delegaci rządowi brali te kalamburowe wypowiedzi za przyzwolenie na wszystkie żądania. Choć Fitzpatrick, człowiek sprytny i dobrze znający Równiny, na pewno rozumiał więcej, to jednak milczał, gdy wyznaczeni „wodzowie” zbliżyli się do stołu ustawionego w amfiteatrze. Jak większość Indian, Siuksowie nie umieli ani czytać, ani pisać, nie mogli zatem podpisać się własnymi imionami. Rząd uprzejmie opracował dla nich specjalną praktykę: gdy wódz akceptował traktat, podchodził do stolika, przy którym siedział skryba, otrzymywał symboliczny koc lub sznur szklanych paciorków i jednym palcem lub dwoma dotykał czubka podsuniętego mu pióra. Wówczas skryba umieszczał imię Indianina na dokumencie. Była to bezużyteczna ceremonia, ponieważ ­Indianie nie mieli pojęcia, na co się zgadzali, czy może raczej: co oddawali. W każdym razie rząd amerykański zwykle nie miał zamiaru czekać na wygaśnięcie umowy. Mimo to wodzowie stawiali teraz jeden za drugim znaczki przy swoich imionach. Żaden z dwóch „wodzów” Siuksów, którzy dotknęli pióra, nie należał do Oglalów, nie wspominając już o grupie Czerwonej Chmury, Złych Twarzach. Jeden pochodził z lakockiego plemienia Brulé – był to silny lud zwiadowców, lecz pod względem militarnym nie mógł się równać z Oglalami. Drugi reprezentował małą wspólnotę Siuksów znad rzeki Missouri. Choć nie możemy odgadnąć, co myślał Czerwona Chmura, gdy razem ze Starym Dymem stali i patrzyli na to wszystko, to obaj wiedzieli, że prawdziwa moc bierze się nie z kałamarza, ale z kołczanu ze skóry wydry albo, w jeszcze większym stopniu, z lufy karabinu.

Zatem ostatniego dnia zgromadzenia podpisano dokument, który przeszedł do historii jako traktat znad Horse Creek. Miał on zagwarantować na Równinach „trwały pokój po wsze czasy”39. Po uroczystym złożeniu podpisów wozy z transportem wjechały do obozu i utworzyły korral, a po rozdaniu darów nastąpiła finałowa wielka uczta. Poza standardowymi przydziałami kawy, cukru i tytoniu dawano też arkusze blachy mosiężnej. Jak zawsze próżni Siuksowie lubili wycinać z nich owale wielkości monety i ozdabiać nimi włosy. Wodzowie i szanowani wojownicy zostali również udekorowani okolicznościowymi medalami z podobizną Wielkiego Ojca, prezydenta Millarda Fillmore’a, a także generalskimi mundurami, galowymi szablami i czerwonymi szarfami. Wielu Indian miało na sobie te mundury następnego dnia (było to prawdopodobnie ich pierwsze zetknięcie się ze spodniami), kiedy plemiona się rozproszyły, każde w jedną z czterech stron terytorium.

Porozumienie znad Horse Creek z 1851 roku było najszerzej zakrojonym traktatem, jaki Siuksowie Zachodni kiedykolwiek zawarli z reprezentantami Stanów Zjednoczonych. Siłą rzeczy miał to być również pierwszy traktat, który został zerwany. Na szczęście dla historyków długo zapomniana autobiografia, którą Czerwona Chmura podyktował pod koniec życia, przedstawia rzadkie spojrzenie na tę epokę z perspektywy Siuksów. Nawet w tak późnym okresie życia, gdy era wielkich wojen indiańskich była już dalekim wspomnieniem, Czerwona Chmura nadal zdawał się bać jakiejś formy kary, a jego książka w niewielkim tylko stopniu porusza temat jego relacji z białymi; kiedy to czyni, owe fragmenty są tak niejasne, że trudno rozpoznać uczucia autora. Kiedy jednak Czerwona Chmura rozpatruje naradę znad Horse Creek, daje do zrozumienia, że część starszych (i słabszych) wodzów, którzy obozowali wówczas nad Platte Północną, była zaintrygowana wizją pokoju łączącego po wsze czasy białych i Indian. Ze wspomnień Czerwonej Chmury wynika za to wyraźnie, że nie zamierzał się stosować do traktatu. Lakotowie byli najsilniejszym i budzącym największy strach plemieniem na Wielkich Równinach. A wśród Lakotów o prymat walczyli Oglalowie Czerwonej Chmury.

Rozpatrując życie i czasy Czerwonej Chmury w kontekście traktatu znad Horse Creek, ktoś mógłby uznać, że blotahunka Złych Twarzy byłby w stanie żyć bez atakowania karawan z migrantami i bez prowokowania wojen ze Stanami Zjednoczonymi, przynajmniej przez jakiś czas (choć dalsze wypadki osłabiają tę argumentację). Można też dowodzić, że mimo niemal fanatycznie wyznawanej przez jego lud tradycji indywidualizmu mógł się przychylić do koncepcji jednego „wodza”, dlatego że najprawdopodobniej sam by nim został.

Nikt jednak, a z pewnością nie Czerwona Chmura, nie mógł wyobrazić sobie, że byłby niczym robak zamknięty pod szkłem, przypisany do konkretnego terytorium, niezależnie od tego, jak rozległe i jak obfite by ono było. Myśl o tym, że Czerwonej Chmurze nie wolno byłoby przewodzić najazdom, kraść koni i zdobywać skalpów – a dokładnie z tego był już znany – kłóciła się z jego naturą. Takie wyczyny stanowiły sedno etosu Siuksów od niepamiętnych czasów. A Czerwona Chmura nie był niczym innym jak produktem mitów i legend stworzonych przez swoich przodków, połączonym z owymi duchami tym, co jego późniejszy wróg, przyszły prezydent, nazywał „mistycznymi strunami pamięci”[10].

2

Strzelby i Złe Ziemie

Pierwsi francuscy odkrywcy, którzy zetknęli się z Siuksami w połowie XVII wieku, z przerażeniem patrzyli na bezmiar bezwzględności i barbarzyństwa tego plemienia. Europejczycy byli już wprawdzie od dawna przyzwyczajeni do tkwiących wciąż w epoce kamienia kultur Nowego Świata, lecz bestialskie ataki Siuksów na ich sąsiadów z północy i wschodu, Algonkinów, przechodziły wszelkie wyobrażenie. Czysta radość, z jaką rozrywali oni kończyny swoich wrogów kamieniami, maczugami, zaostrzonymi kijami i krzemiennymi nożami, jako żywo przywoływała pochodzące z mroków średniowiecza wspomnienia o oszalałych wikingach i łupieżczych Hunach. Obserwujący te potyczki europejscy przybysze nie mieli pojęcia, że owo barbarzyństwo wynikało z dalece posuniętej próżności. Wojna stanowiła dla Siuksów istotę życia i choć najazdy i zasadzki urządzano oczywiście po to, aby zdobyć terytoria i łupy, ważniejsze było jednak to, że wojownik mógł publicznie dać upust swojej agresji, tak cenionej w plemiennym etosie.

Wojownik z plemienia Siuksów nawet w konfrontacji z najodważniejszymi przeciwnikami potrafił postawić na szali swój ostatni oddech i niezależnie od rezultatu – wygrywał. Dobra śmierć zapewniała honorowe odkupienie całego życia, toteż w czasie walki i po niej wojownik popisywał się i nie przejawiał śladu poczucia skromności. Gdy zdzierał skalp, odrąbywał dłoń, wydłubywał oko lub ucinał penisa, wydzierał się wniebogłosy, żeby potwierdzić własną wspaniałość. Gdy później wręczał skalp swojej kobiecie, ona również śpiewała na jego cześć, tańcząc z krwawym fragmentem głowy zawieszonym na drągu40.

Zachowanie to było tak egzotyczne, że szokowało siedemnastowiecznych Europejczyków. Biali widzieli plemię, które zdobywało pożywienie, polując za pomocą krzemiennych strzał i grzebiąc w ziemi kamiennymi narzędziami, i które nie zdradzało żadnych skłonności artystycznych poza malowaniem w ohydny sposób ciał i twarzy w ramach przygotowań do bitwy. Siuksowie nie wyplatali koszy, nie tkali, nie wypalali ceramiki ani nie wyrabiali biżuterii. Gardzili uprawianiem ziemi i nie budowali trwałych domostw. Bez zwierząt roboczych na kontynencie (pamiętajmy, że bizona – w przeciwieństwie do konia, muła, wielbłąda czy wołu – nie można zaprzęgać ani ujarzmiać) hodowla u Indian przez cztery tysiąclecia pozostawała w tyle za resztą świata. Inne plemiona zaczęły stawiać pierwsze, nieśmiałe kroki w kierunku nowoczesności, ale w przypadku łowców-zbieraczy, takich jak Siuksowie, wydawało się to niemożliwe. Gdyby członkowie współczesnych im historycznie ludów (Aztekowie, którzy stworzyli własne imperium, Czirokezi mający wysublimowaną kulturę czy wykazujący duży zmysł polityczny Irokezi) byli świadomi istnienia Siuksów, prawdopodobnie uważaliby ich za osobników wartych wyśmiania albo wręcz za podludzi. Ale Siuksowie potrafili się bić i po kres życia kultywowali wspomnienia nasycone krwią i ogniem.

Siuksowie, jak wszyscy Indianie, to potomkowie azjatyckich nomadów, którzy w epoce zlodowaceń przekroczyli Beringię, czyli liczący tysiąc sześćset kilometrów pomost lądowy na Cieśninie Beringa. Migracje trwały między rokiem 16 500 przed naszą erą a 5000 przed naszą erą. Dowody archeologiczne wskazują, że pierwsze ludy prekolumbijskie, które wyruszyły z Beringii na południe, w stronę tego, co dziś jest rozległymi, porośniętymi trawą Równinami Północnymi Stanów Zjednoczonych, uczyniły to dwanaście tysięcy lat temu, podążając tropem ogromnych stad mastodontów, mamutów włochatych oraz wielkich bizonów – te zwierzęta wyginęły przed dotarciem Europejczyków na kontynent amerykański. Łowcy ci, którzy pierwsze łuki i strzały wymyślili mniej więcej w tym czasie, gdy Jezus nauczał w Judei, szybko rozprzestrzenili się na wschód i zachód, wędrując ku wybrzeżom Atlantyku i Pacyfiku, a potem przez Amerykę Środkową i Przesmyk Panamski. Hipotezy lingwistyczne zakładają, że wędrowne grupy proto-Siuksów pochodziły z rejonu południowo-wschodnich Stanów Zjednoczonych, być może z obszaru Karoliny Północnej i Karoliny Południowej lub znad Zatoki Meksykańskiej. W XVI wieku społeczność Siuksów rozwinęła się dynamicznie w dolinie rzeki Missisipi, osiadając w jej górnym biegu, w lasach północnej Minnesoty. Tak jak i dziś, w regionie tym znajdowała się plątanina przecinających się strumieni, bagien i jezior, a wynalazek kanoe z kory brzozowej pozwolił poszczególnym grupom nie tylko zbierać i konsumować dziki ryż, lecz także wyznaczać granice terytoriów.

Społeczeństwo miało charakter patriarchalny, przynależność plemienną dziedziczono z ojca na syna, co było prostym rozwiązaniem dla mężczyzn mających dzieci z wielu żon, które pochodziły z różnych plemion. Wodzowie, zwani też „Wielkimi Brzuchami”, byli wybierani przede wszystkim z uwagi na zasługi. W niektórych przypadkach wódz próbował forsować swojego ulubionego syna na następcę, lecz nawet wtedy, aby zyskać lojalność współplemieńców, ów dziedzic musiał dowieść, że jest wystarczająco silny i mądry, że ma odpowiedni charakter, a przede wszystkim że umie walczyć. Jeśli którykolwiek wojownik nie był zadowolony z wyboru lidera, zawsze mógł namówić innych do stworzenia nowej grupy, z nim jako wodzem.

Plemię przypisywało mistyczne właściwości liczbie siedem prawdopodobnie ze względu na siedem gwiazd Wielkiego Wozu (przewożącego dusze zmarłych do Drogi Mlecznej, zwanej przez nich Drogą Duchów). To wrodzy Odżibuejowie nazwali ich „Siuksami”, czyli „Małymi Wężami”. Sami Siuksowie określali się mianem Otchenti Chakowin – „Lud Siedmiu Ognisk”41, co odnosiło się do siedmiu plemion: Sissetonów, Yanktonów, Yanktonai, Santee, Santee Liściastych, Blewakantonwanów oraz Lakotów/Dakotów[11]. Każde plemię dzieliło się zazwyczaj na siedem szczepów, wszystkie jednak mówiły tym samym językiem, z niewielkimi różnicami dialektycznymi. Nazwa „Siedem Ognisk” miała więc zaświadczać o spójności tych wspólnot jako jednego, zjednoczonego ludu.

Władze Nowej Francji oraz handlarze cenili skóry oraz futra kupowane od Indian, ale poza tym raczej się nie interesowali swoimi partnerami w handlu. Europejczycy próbowali wprawdzie czasem podburzać Indian, by wykorzystywać ich jako zabezpieczenie przed imperium hiszpańskim rodzącym się daleko na południowym zachodzie, ale przeważnie pozwalali „państwom” funkcjonować zgodnie z ich zwyczajami politycznymi i militarnymi. Dzięki temu przez ponad sto lat dzicy Siuksowie żyli obok swoich algonkiańskich sąsiadów. Owa równowaga sił uległa gwałtownej zmianie około 1660 roku, gdy do Zatoki Hudsona wpłynęły angielskie statki handlowe, a przybyli na nich Brytyjczycy zaoferowali autochtonom ładowane odprzodowo, gładkolufowe muszkiety skałkowe i stalowe noże w zamian za futra. Tereny nad zatoką zamieszkiwali należący do rodziny algonkiańskiej Kri, którzy otrzymali tę nową broń jako pierwsi Indianie. Dzienniki brytyjskich żeglarzy odnotowują wielką liczbę Kri podpływających do ich okrętów na kanoe wyładowanych po brzegi futrami i skórami. Śmiałkowie wracali do swoich wiosek ze skrzyniami broni, prochu i kul.

Z pomocą swoich algonkiańskich kuzynów Odżibuejowie oraz zbuntowana grupa Siuksów – Assiniboinowie – razem ze świeżo uzbrojonymi Kri wzięli krwawy odwet na Ludzie Siedmiu Ognisk, który od pokoleń ich terroryzował. Przepędzili Siuksów z ich leśnych terenów łowieckich na bagniste nieużytki, gdzie musieli się żywić żołędziami, korzonkami i jadalnymi roślinami. Algonkini nadal mogli polować na nich jak na drobną zwierzynę. Szkocki podróżnik Alexander Mackenzie, który zyskał tytuł szlachecki za przemierzenie całej Kanady aż do Pacyfiku, zanotował, że ci żałośni Siuksowie byli tak płochliwi, że już sam widok unoszącego się wysoko dymu z ogniska przepędzał ich głębiej na bagna42