Serce - Radka Franczak - ebook + książka

Serce ebook

Radka Franczak

4,3

Opis

Czasami krótka podróż staje się podróżą życia - od niewinności do dojrzałości.

Młoda dziewczyna z Polski jedzie z chłopakiem do Szwajcarii – chce poznać świat, zarobić pieniądze, przeżyć przygodę, wyrwać się z nijakiego otoczenia. Wika trafia do podupadłej rezydencji nad Jeziorem Genewskim, gdzie mieszkają dwie kobiety - matka i córka. Ma pomóc w pracach domowych i zaopiekować się starzejącą się Shirley. Już od progu czuć duszna atmosferę niewyjaśnionych spraw, pretensji i żalów. Ciąży też ukryta nieobecność pewnego mężczyzny, który kiedyś skomplikował życie kobiet. Podbudowana obecnością Wiki, Robin decyduje się bliżej poznać ojca, którego obwinia o zabranie jej matki. Kilka lat po jego śmierci próbuje go poznać, zrozumieć, ale czy wybaczyć? Robin i Shirley żyją w nierozerwalnym, gorzkim splocie miłości i nienawiści, w którym zostaje uwięziona także Wika. Uwikłana między zgorzkniałą córką a fascynującą matką, po raz pierwszy jest tak blisko miłości pulsującej jak żywa rana. Shirley jest już u kresu życia, patrzy wstecz i widzi życie wypełnione wspaniałymi ludźmi, niezwykłymi wydarzeniami, podróżami, głębokimi uczuciami. Znowu Robin tkwi w martwym punkcie życia bez treści, które poświęciła dla swej wspaniałej matki. Tętno codziennych dni nieuchronnie zbliża je do ostatecznej konfrontacji – czy są dla siebie jak matka i córka, czy raczej jak dwie rywalki?

Radka Franczak – montażystka filmów dokumentalnych i fotografka, absolwentka PWSFTviT w Łodzi. Ukończyła kurs reżyserii filmów dokumentalnych w Szkole Andrzeja Wajdy. Jest autorką wielokrotnie nagradzanych filmów dokumentalnych „Stiepan“ i „Gdzie jest Sonia?“.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
7
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wręcz demonstracyjnie prostolinijna powieść o przemijaniu i poszukiwaniu wewnętrznej siły.
00
hesse

Całkiem niezła

„Serce” to tocząca się powolnym nurtem opowieść. Od pierwszych stron daje się zauważyć ogromną wrażliwość autorki. Z każdą kartką ukryte w słowach emocje coraz mocniej działają na czytelnika. Zanurzamy się w odmęty ludzkich dramatów, niezrealizowanych pragnień, kłamstw, upokorzeń, zaborczych uczuć.
00

Popularność




Redaktor prowadzący: MONIKA MIELKE
Redakcja: ANNA ZABOROWSKA
Korekta: KRYSTIAN GAIK, JADWIGA PILLER
Projekt okładki: ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce oraz we wnętrzu książki © Radka Franczak Zdjęcie na s. 163 © Esther Vonpon Zdjęcie na s. 280 © Janka Dharmasena / Thinkstock by Getty Images
Copyright © by Radka Franczak Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-69-9
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla D.

Pamiętam, jak powiedziała mi kiedyś – leżała już wtedy w łóżku, to była dalsza faza, jak to nazwać, choroby? umierania? Jej przytulny, pełen drobiazgów pokój zamieniony został w łatwo zmywalne, sterylne, niemal puste pomieszczenie. Metalowe łóżko na kółkach z podnoszonym automatycznie materacem stało pośrodku, tak żeby mieć łatwy dostęp z każdej strony do ciała. Odblokowałam hamulce i podjechałam z nią bliżej okna. Mogła wtedy patrzeć na fragment starej czereśni i dzikie wino, którego połyskliwe, czerwone liście oplatały okno, dalej mogła widzieć łąkę, a za łąką już las. Wiał wiatr. Gałęzie drzew i kwiaty pochylały się do siebie, dotykały, mieniły kolorami ochry, różu, wyblakłej zieleni, rdzy i złota. Liście wirowały w powietrzu, opadając deszczem z drzew, jakby nigdy nie było ich końca.

Pomimo zimna i hałaśliwego świergotu szpaków, które obsiadły topole przed domem, nie pozwalała mi zamknąć okna. Siedziałam obok niej z książką na kolanach. Przyszłam jej poczytać, ale ten widok, który przecież oglądałyśmy nieskończenie, godzinami, godzinami wlokącymi się tutaj, w nie moim domu, z nie moją starą kobietą, wlokącymi się niemiłosiernie i jakby wbrew mojej młodości, ten widok, który ona oglądała już wiele lat, a ja tylko kilka miesięcy, wciąż nas zachwycał. Nie przestawałyśmy patrzeć, a ona, na ile jeszcze mogła, mówiła: „W życiu robisz rzeczy, które nie mają nic wspólnego z rajem, ale ważne jest, czy to rozpoznajesz. Przeżyłam śmierć mojej mamy, kiedy jeszcze nie wiedziałam, kim jestem, miałam zaledwie piętnaście lat. Przeżyłam śmierć mamy tylko dzięki rezerwie miłości i dobrych rzeczy, jakie otrzymałam na początku życia. Ta delikatna tkanina, plątanina złotych nitek otulała mnie, układała się w dobry, bezpieczny, migoczący ciepłem wzór. Więc później, w życiu, widziałam, kiedy tego brakowało. I umiałam sobie powiedzieć, że to nie tak, nie tak ma wyglądać”.

Czekałam w ciszy, czy jeszcze coś powie. Ale ona zamknęła oczy, zmęczona. W tych dniach, szczególnie w ostatnich sześciu tygodniach, była zbyt słaba, żeby mówić, więc kiedy tylko zaczynała, pochylałam się nad nią, zamierałam spragniona, wsłuchując się w szept. Jej słowa, zdania, zdawały się rosnąć i pękać, nabrzmiałe od siły przeżytych lat, podczas gdy ciało opuszczało ją już na zawsze; obie dobrze o tym wiedziałyśmy. Dlatego nigdy nie byłam pewna, czy wypowiedziane właśnie słowo nie jest jej ostatnim?

Wzdłuż mojego kręgosłupa, w górę i w dół, wibrowała energia, krew krążyła mocno, czułam każdy ruch wyraźniej, odurzał mnie powiew wiatru na policzku, kieliszek wina, płatki kwiatów w trawie po deszczu i światło układające się na skórze.

Kiedy szłam pierwszy raz do domu tej kobiety – zaprowadziła mnie tam Esther – wypełniało mnie niejasne przeczucie nadziei. Musiało pojawić się w nocy, może we śnie. Tego dnia obudziłam się o świcie. Stasiek wciąż mocno spał. Mieszkaliśmy w małym drewnianym domku dla robotników ustawionym pośrodku winnicy. Wstałam i podeszłam do oszklonych drzwi wychodzących na werandę, położyłam dłonie na framugach, drewno wydawało się miękkie, przycisnęłam czoło do szyby, grube szkło, jak lód na zamarzniętym jeziorze (kiedy można położyć się na nim i przez to nagle powstałe okno obserwować podwodny świat żyjący w tajemnicy przed nami), skupiło w zamazanej soczewce świat. Pchnęłam mocno i otworzyłam drzwi na oścież. Powietrze uderzyło falą, świeże i ostre. Góry, różowe od wschodu słońca, błyszczały otoczone niskim pierścieniem gęstej migoczącej bielą chmury, druga część mgły rozłożyła się kołem na samym środku jeziora, jakby chciała przez te kilka minut poczuć, jak to jest być na samym środku, na samym widoku, unosiła się kilka centymetrów nad wodą; ptaki, dzikie gęsi, a może były to jednak łabędzie, zniżyły lot i przebiły się przez mleczny krąg, wzbiły zaraz w kierunku skał, unosząc przerywane białe smugi za sobą. Cisza zaczynała się z tyłu za mną, w lesie, szła przez winnice, dom, moje ciało: młode, jędrne, silne, szła dalej przez werandę, pole i biegła wprost nad błękitną taflę jeziora.

Pomyślałam o tym, jak teraz wygląda brzeg, piasek z drobnymi kamyczkami, oczyszczona nocą woda rozbija się o ląd, bąbelki powietrza wirują, unoszą się, lekkie i wesołe; łączą się, przemieniając w białą, najczystszą pianę i znikają równie nagle, część wyparowuje od nadchodzącej siły słońca, część z powrotem zamienia się w wodę i roztapia, mieszając się z piaskiem, kamieniami i ziemią. Stasiek położył na moich plecach ręce i pocałował mnie w szyję, a potem ułożył głowę, senną i ciężką, wpasował dokładnie, miękko w zagłębienie pomiędzy moim ramieniem a szyją. Może też się uśmiechnął. Pocałunek i ciężar jego głowy wywołały drżenie, które rozeszło się po całym moim ciele jak kręgi na wodzie.

***

Przyjechałam tam na stopa. Jadąc z Polski, razem ze Staśkiem, od kilku tygodni zaręczeni, tam gdzie akurat ktoś chciał nas podwieźć. Miałam wtedy dwadzieścia lat, a Stasiek dwadzieścia jeden. To była nasza podróż na Zachód, w nieznane, chcieliśmy zarabiać po drodze drobnymi pracami, tak żeby zwróciły się koszty podróży. Po cichu miałam jednak nadzieję, że trafi się coś większego i przez te dwa miesiące wakacji dużo zarobię. Tak dużo, że będę mogła sama wybrać kierunek studiów i sama za nie zapłacić.

Ludzie zabierali nas chętnie i nigdy nie czekaliśmy na kolejny samochód dłużej niż kilka minut. Wsiadaliśmy, a oni często dzielili się z nami nie tylko przestrzenią samochodu, ale i całym swoim życiem. Słysząc, że jesteśmy zaręczeni, dawali rady, mówili o swych marzeniach z młodości w taki sposób, jakby te, które się nie spełniły, my moglibyśmy jeszcze zrealizować, jakby mówili: „Pamiętajcie, wy jeszcze możecie, to ważniejsze, niż wam się teraz wydaje”.

Byliśmy atrakcyjną parą. Stasiek był szczupły, silny, milczący. Kiedy się uśmiechał – rzadko – to cały świat otwierał się szerzej i wibrował od kipiącego w nim życia, ambicji, siły. Miał twarz delikatną i bladą. Mówiąc, zaciskał dłonie w pięści. Chciał zostać architektem i całymi dniami konstruował modele domów, jego obsesją było zbudowanie domu z wody. Swój pokój nieustannie zmieniał. Tuż przed wyjazdem wyrzucił do piwnicy drewniane łóżko, szafę i większość rzeczy. Zostawił tylko krzesło i biurko, które przebudował, wydłużając im nogi tak bardzo, że siedział jak dziwne ptaszysko pod samym sufitem. Obok biurka zawiesił hamak, do którego przechodził na krótkie drzemki. Na parapecie ustawił skarby: kamienie znalezione na plaży, pióra ptaków, oszlifowane przez morze patyki i kolorowe szkiełka oraz podarowany przez dziadka nóż.

Ja byłam drobna, szczupła, blada, z niebieskimi dużymi oczami i czarnymi włosami. Kiedy rodzice i ciotka pytali, co teraz, po skończeniu szkoły, chcę robić, odpowiadałam, że nie wiem. Naprawdę nie wiedziałam. I kiedy pytali, czułam ucisk, jakby metalowa obręcz zamykała się mocno na głowie i na ustach.

Spędzałam dużo czasu sama w pokoju. Tam, stojąc godzinami przed lustrem, uczyłam się wyglądać jak najlepiej – oczy specjalnie otwierałam szerzej, unosiłam nieznacznie brwi, patrząc, na jakim poziomie powinnam je trzymać, uśmiechałam się tylko trochę. Czarny kolor włosów nie był prawdziwy, urodziłam się z jasnymi, złotymi włosami, które czas przyciemnił do koloru zeszłorocznej trawy wystającej na wiosnę spod śniegu.

Pierwszy chłopak, w którym się zakochałam, był ode mnie dużo starszy. „Jesteś młoda – mówił – i w zasadzie nie potrzebujesz jeszcze całej tej kobiecości, ale ja bym ci trochę pomógł, wydobył cię. Zafarbuj włosy na czarno. Będziesz jak Winona Ryder, lepiej nawet”.

I wtedy, potem, jak już wysuszyłam te swoje nowe, czarne jak smoła włosy, to czułam się raczej smutna, tak jakby ktoś mnie oszukał, i przyszłam do niego, a on tylko zakrył oczy. „Co ja zrobiłem?” – powiedział w końcu.

Miał rację, bo potem już nie mogłam opędzić się od chłopaków. Widziałam, idąc ulicą, spojrzenia mężczyzn, którzy wcześniej mnie nie zauważali. W ten właśnie sposób wyszłam z ukrycia. Stałam się kobietą nie w akcie miłości, ale w śmierdzącej od amoniaku farbie nałożonej na moje myszowate włosy.

Miałam też w sobie dobrze rozbudowany radar ukierunkowany na pragnienia i potrzeby innych, tak jakby całe ciało i myśli skierowane były trochę bardziej na drugich. Z dużym powodzeniem stosowałam przepis babci, która wpajała mi od małego: „Kobieta jest najpiękniejsza, kiedy milczy. Nie mów. Słowa zabierają urodę”.

Na zewnątrz byłam więc zadbaną milczącą dziewczyną, świetnie przystosowaną do odbioru innych. W środku zaś miałam wiele do powiedzenia, wiedziałam, jakie są rozwiązania i czego chcę, trzymałam to jednak dobrze pod kluczem. Cała ta machina kobiecości działała z oszałamiającym skutkiem, ale pochłaniał dużo czasu i energii.

Jak to właściwie opowiedzieć? Jak nazwać? Już od Berlina zaczęło się na dobre.

Patrzyłam przez boczną szybę na ten inny, przemijający w coraz szybszej i pełnej, pełnej wolności jeździe świat. Zadbane kamienice, rowery, bujne kwiaty, uporządkowane obejścia, wypełnione ludźmi kawiarniane stoliki postawione wprost na ulicy. Od czasu do czasu zerkałam nieśmiało na kierowcę samochodu, do którego wsiedliśmy za miastem – był to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego do tej pory spotkałam. Zapierało mi dech, kiedy na niego patrzyłam. Miał smagłą, nieporuszoną, indiańską twarz. Jechał bardzo szybko – dwieście, dwieście dwadzieścia, reagując z refleksem, kiedy któryś z samochodów nie zdążył się usunąć. Nie odzywał się. Nie patrzył na nas. Co chwilę palił hasz i jego maleńkie jak szpilki źrenice dodawały mu jeszcze bardziej wyglądu bożka, kogoś nietykalnego, nieśmiertelnego, wysoko ponad nami. Jego kumpel był niski. Miał proste, długie blond włosy, które poruszały się w rytm pulsującej muzyki. Obaj byli seksowni i szczupli. Na ramionach mieli tatuaże i bransolety, ubrani tak swobodnie, jakby po prostu dziś rano bez zastanowienia podnieśli coś z podłogi przed szafą.

Niepokojące, głośne techno wyzwalało rytm, rozpalało mnie, rozpalało tak mocno, ciało bolało od emocji, które chciałam opanować. „Weź się w garść. Nie bądź histeryczką” – mówiłam do siebie. Ale nie umiałam powstrzymać fali, która wzbierała we mnie, niespodziewana i dławiąca.

Przez zaciśnięte zęby powiedziałam Staśkowi, że powinni jechać wolniej, a w końcu, że dosyć tego, wysiadamy. Dopiero wtedy Stasiek zapytał się ich łamanym angielskim, czy mogą trochę zwolnić. Kierowca nie odezwał się, jakby w ogóle nas nie słyszał. Za to ten drugi, słabszy, brzydszy i przez to pewnie bardziej wrażliwy na ludzi, odwrócił się i nie zwracając uwagi na Staśka, popatrzył mi w oczy z erotyczną bezpośredniością i powiedział: „To jeden z najlepszych kierowców na świecie. Jesteś bezpieczna. Just enjoy”. I odwrócił się z powrotem do przodu.

Posłuchałam go.

Krajobraz za oknem zrobił się ostry od szybkości, wszystko drgało, przesuwaliśmy się poklatkowo, ciągle na zachód, goniąc w tym szaleńczym tempie słońce wiszące przed nami, ogromne, nabrzmiałe zachodem, pomarańczowoczerwone, próbujące zajść za horyzont, ale my – my byliśmy bliżej i bliżej, nie pozwalaliśmy mu zajść, pędziliśmy coraz bliżej i bliżej słońca.

Zatopiłam się głęboko w siedzeniu, odwracając twarz do okna. Nie płakałam za krajem, za rodziną, za domem, nie – po prostu odkryłam istnienie świata, który musiał już we mnie żyć wcześniej, to, czym bardziej chciałam być, miejsce, do którego należałam.

O zmierzchu nareszcie zwolnili. Wjechali na stację benzynową, gdzie wypluli nas i z piskiem opon pojechali dalej. Czy zdjęli te poważne maski z twarzy tam w środku i śmiali się głośno z nas, tak jak my z nich później, wieczorem, kiedy już odpoczęliśmy? Czy okazało się, że jednak było to dwóch zwykłych chłopaków, którzy tylko przed nami tak się zgrywali? Czy tylko my mogliśmy uwierzyć, że był na świecie ktoś tak szalony, żeby pędzić z Berlina do Amsterdamu na sobotnią imprezę, a potem w niedzielę wracać do domu, do Barcelony? Co za wytworne życie! Chichotaliśmy, odreagowując nasze poczucie małości. Zasnęliśmy za stacją benzynową, schowani w zbożu. Noc pachniała łąką i sianem i śnił mi się dziadek, który we śnie złorzeczył nam, dzieciom, kiedy latem, urządzając w jego zbożu „domy” i „labirynty”, łamaliśmy i niszczyliśmy uprawę. „To chleb! To jest chleb!” – krzyczał do nas.

Wiele lat później, kilka dni temu, stojąc w największym w Berlinie trzypoziomowym supermarkecie BIO Organic Food na pierwszym piętrze pełnym biochleba, biobułek, biowarzyw, bioowoców i przypraw, wrzuciłam zbyt szybko i zbyt mocno do papierowej torebki organic pain d’olive. Ciężki chleb przebił dno torebki i potoczył się po podłodze. Podniosłam go od razu, z irytacją, niemal natychmiast przyciskając do ust, ale nie pocałowałam go w końcu, zawstydzona wykonałam tylko gest, namiastkę ruchu. Tu, na Prenzlauer Berg, w samym środku dobrobytu białych, sytych młodych Europejczyków, czułam wielką niezręczność całowania chleba, obcość aktu sprzed lat, czegoś, co dla moich dziadków było wciąż i zawsze istotą codziennego życia.

Przerażała mnie nieprzekraczalność autostrad.

Kiedy pewnego razu pomyliliśmy się i okazało się, że musimy przejść na drugą stronę autostrady, stałam całkowicie sparaliżowana myślą, że mam przejść przez sześć pasm mknących samochodów, nawet jeśli pośrodku była trawa, wąski pas ziemi, na którym można było chwilę odetchnąć.

Pomimo że mieliśmy doskonałe ciała i rozwinięte mózgi, ta wyprawa była w sposób oczywisty na krawędzi śmierci. Stasiek trzymał mnie za rękę i gdyby wtedy jedno z nas się potknęło, nie mielibyśmy żadnych szans na przeżycie. Przebiegliśmy tylko dzięki jego pewności, że to zrobimy. Ja biegłam tak, jakbym już umarła. Widziałam to przecież po drodze: zające, sarny, dziki, borsuki, wiewiórki, myszołowy, pustułki, puszczyki, płomykówki, jaskółki, koty, psy, muchy, pszczoły, trzmiele, komary i wiele innych. Autostrada była pasmem śmierci, stawała przeciwko życiu, przeciwko powolności bytu. Tak, mogliśmy się szybko przemieszczać. A jednak widok tych wszystkich przejechanych zwierząt, ptaków, masek samochodów oklejonych trupami owadów powodował, że było w tym coś nieczystego. Ten teren, ten akt przemieszczania się był skażony, ziemia pod betonową drogą zadeptana, pozbawiona życia i celowości i pomimo że ból upychany był od razu głęboko i wytłumaczony, wytłumaczony sprawnie i racjonalnie, to z każdym następnym rozjechanym ciałem powiększała się, powiększała dziura w sercu.

Przed granicą niemiecko-szwajcarską, w Bazylei, nasz kolejny kierowca, niemiecki profesor amerykańskiego pochodzenia jadący na wykład, uśmiechnął się do nas z lekkim zażenowaniem i wyrzucił przez okno malutki woreczek marihuany.

– Cholerny świat – powiedział.

Granicę przeszliśmy na piechotę, bo profesor nie chciał ryzykować.

– Nie znam was, nie wiem, co tam macie, sorry.

Obiecał, że będzie czekał po drugiej stronie. Celnicy na nasz widok wyszli z budek i stali przed nami, nieruchomi i groźni. Nikt nie chodził tędy na piechotę i nie wiedzieliśmy nawet, czy to legalne przekraczać granicę na własnych nogach. Zabrali paszporty i kazali czekać. Samochody mijały nas przez nikogo niezatrzymywane.

W końcu wjeżdżaliśmy w głąb Szwajcarii. Wraz z przekroczeniem granicy zmienił się całkowicie krajobraz. Góry, pastwiska, kolorowe łąki, kamieniste farmy zlewały się w jeden ład i porządek współgrający z naturą.

Teraz też przyszła moja kolej, żeby siedzieć z przodu. Wolałam siedzieć z tyłu, bo tam mogłam tylko podsłuchiwać, podglądać lub po prostu patrzeć w ciszy przez okno, schowana za siedzeniem. Tu byłam wyeksponowana i tuż przed tym, zanim mijał pierwszy paraliżujący impuls lęku, myślałam tylko o tym, że będzie sztywno, będę musiała rozmawiać, imponować. Ciało napinało się w męce pokazywania, pot strumykiem cicho ściekał po bokach brzucha.

Zakładałam, że na wszystkie pytania, które mi zadają, chcą sami odpowiedzieć i często tak właśnie było. Słuchałam ich wtedy uważnie, bo prawie zawsze w rozmowie padało jedno zdanie lub cała historia, które zapadały głęboko, zostając ze mną i, niczym sprasowany w kartkach książki kwiat, stawały się częścią zbioru, częścią mnie.

Kiedy pytali, starałam się odpowiadać prosto i zwięźle, ze zdumieniem słuchając samej siebie, tego jak streszczone w kilku zdyscyplinowanych słowach życie i pragnienia wypadały dobrze, zbyt dobrze, jakbym miała filtr, który przepuszczał tylko ten jeden pożądany i gładki obraz.

Parę lat później, w Norwegii, pewien Anglik zabrał mnie i kolegę na stopa i zaprosił na nocleg. Domek schowany był głęboko w górach i można było tam dojść tylko krętą ścieżką ukrytą pośród skarłowaciałych brzóz. Okazało się, że Anglik jest naukowcem i pisarzem. Norman oprowadził nas po pokojach wypełnionych piętrowymi łóżkami, pokazał samooczyszczającą się biotoaletę, która nie potrzebowała wody, bo po wodę chodziło się do źródła aż trzy kilometry. „Ten dom jest przystosowany dla całej mojej rodziny i bliskich przyjaciół, żeby przetrwać w czasie wojny” – powiedział nam. „Jakiej wojny?” – zapytałam, zmieszana tym nagłym wynurzeniem, jakby słabością, zerwaniem powierzchownej rozmowy, którą do tej pory prowadziliśmy. „Jeśli będzie wojna. Wiem, o czym mówię” – powiedział i pokazał mi małą broszurę, podpisaną jego imieniem i nazwiskiem: Zjednoczona Europa. Dlaczego NIE. Wskazał palcem na rok wydania. „Zobacz, dwa tysiące ósmy rok, opisują tu, już wtedy, że Europa jest jak rower. Rower!” – zakrzyknął, zaczynając chodzić po pokoju dookoła dywanu, podekscytowany. „Wiesz, dzięki czemu działa rower? Czemu, na przykład, możesz zjechać z górki na rowerze i się nie wywrócić?”.

Nie wiedziałam, zresztą nie było potrzeby odpowiadać, bo Norman był już w samym środku wykładu i nie zwracając na mnie uwagi, kontynuował: „Możesz zjechać na rowerze z górki, bo rower nie jest sztywny, ma luzy, na tym polega zasada roweru, dzięki temu wszystko trzyma się razem, bo wszystko się chybocze. Gdybyśmy usztywnili rower, wiesz, co by się stało? Przewróciłabyś się od razu. Poleciała w dół na twarz, buuum, wszystko się rozwala. To jest właśnie to, Europa była mocna, bo małe państwa chybotały się luźno, miały swoje pieniądze, kulturę, była drobna wymiana. Nic nikomu nie przeszkadzało. A teraz rower jedzie z bardzo stromej góry, jedzie w dół, jest sztywny, robią się ogromne napięcia i miejmy nadzieję, że tylko rozsypie się na kawałki”. Potrząsnął głową, zatroskany.

Wojna. To słowo obudziło odziedziczone, w każdej chwili gotowe do odpalenia receptory, tak jakby wspomnienia wojny były moje, a nie babci, jakby były sprzed chwili, jakby to było teraz, dźwięki nadlatującego samolotu, które są wciąż przeżywanym końcem.

„Masz aż tyle rodziny?” – zapytałam pośpiesznie, pokazując na piętrowe łóżka. Norman się roześmiał, podrapał po głowie, zmieszany i westchnął: „No tak, tak, hm, lubię... życie. Mam cztery żony, wszystkie byłe, i dzieci z nimi, w sumie dwanaścioro dzieci, dwójka adoptowanych, ale wiecie, co jest najgorsze? Że one wszystkie teraz są przyjaciółkami i zanim cokolwiek mi powiedzą, uzgadniają to między sobą, a potem jeszcze dzwonią do mojej matki i jej też mówią, donoszą na mnie!” – powiedział ze złością.

Wyraźnie czułam następnego dnia, kiedy się żegnaliśmy, że nie może się już doczekać, kiedy zostanie nareszcie sam.

Nie miał tam internetu, zasięgu telefonicznego, ani nawet adresu, nic, za pomocą czego mogłyby dosięgnąć go jego żony, dzieci, mama, świat. I bardzo go to cieszyło.

Jechaliśmy teraz przez góry. Wysokie skały piętrzyły się nad autostradą, opakowane w metalową siatkę. Potężne śruby wbijały się w kamień, podtrzymując całą tę zdumiewającą konstrukcję. Kto to zrobił? Jak? Siatka wyglądała jak twór szaleńca, który próbował posiąść naturę, zawładnąć nią tylko dla siebie. Kiedy zobaczyłam pierwszą z nich, pomyślałam, że to eksperyment, instalacja artystyczna, ale za chwilę pojawiła się następna i następna. „To siatki do podtrzymywania gór, żeby odłamki skał nie spadały na samochody – wytłumaczył profesor. – Nie mam pojęcia, jak to zrobili”.

Ile potencjału, pracy, myśli, maszyn musiało zgromadzić się w tym miejscu, żeby dokonać tego aktu na skale? Po chwili zrozumiałam też, że góry zostały rozryte na potrzeby tej autostrady, dlatego tak często wjeżdżaliśmy pod nie długimi tunelami.

Pomimo że były one tylko małymi dziurami wygrzebanymi w górze, budziło satysfakcję. Można było doświadczać piękna i grozy, mając nad sobą kilometry ciężkiej skały, czuć się bezpiecznym, pełnym tej, złudnej przecież, władzy, w ciepłym lub chłodnym, jak kto woli, nowoczesnym wnętrzu samochodu. Zaglądałam przez okno do samochodów przejeżdżających obok. Widać było, że wszyscy ci ludzie byli do tego przyzwyczajeni. Nasi rodzice nie mieli samochodów, ani rodzice znajomych; niektórzy mieli, ale rzadko. Nie było to takie oczywiste. Zdumiewało mnie. Jak to jest? Jak masz to na własność? Całe to piękne wnętrze ze skórzanymi obiciami siedzeń, z monitorami, zegarami wbudowanymi nad kierownicą, z muzyką, klimatyzacją, z tym, że w każdej chwili można zatrzymać się na stacji benzynowej, napić się dobrej kawy, a ludzie, którzy cię nie znają, są dla ciebie mili, i jesteś taki sam, taki wolny, możesz nawet z dala od stacji zapalić papierosa i patrzeć na innych podróżników. Dokąd jadą? Skąd? Aż tylu? Ci z rowerami na dachu samochodu, w romantycznym uścisku, arabska wielodzietna rodzina wprowadzająca na stację życie i ruch, wycieczka emerytów z Niemiec i wielu samotnych mężczyzn i samotnych kobiet pomiędzy może trzydziestką a pięćdziesiątką. I jesteś w tym sam, tak anonimowy, i to jest luksus. Jak się więc do tego dochodzi?

Kiedy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, Stasiek poszedł do środka „zobaczyć, co mają”, a ja siedziałam z dala. Paliłam w ukryciu papierosa. Poprosiłam o niego jakąś dziewczynę w toalecie, paliłam szybko, żeby Stasiek nie zobaczył. Chciałam kawy, ale Stasiek trzymał nasze pieniądze zaszyte w pasku. Profesor zatankował, zapłacił, a potem podszedł do mnie i zapytał, czy czegoś chcę.

– Coffe? Tea?

Pokręciłam przecząco głową.

Wtedy usiadł obok, na krawężniku. Usiadł w eleganckim garniturze, który się podwinął, ukazując chude, spiczaste kostki w szarych skarpetkach. Wyglądał, jakby robił coś nie na miejscu, nie na jego krój, jakby chciał poczuć się „luzakiem”, ale podobało mi się, że się nie przejmuje. Milczeliśmy razem długą chwilę. Popatrzyłam na niego i uśmiechnęłam się. Był zupełnie inny od znanych mi chłopaków i mężczyzn. Po czterdziestce, pewny siebie, męski, bardzo przystojny, pociągał mnie w ten sam sposób jak cały ten odkrywany, nowy świat. Siedział trochę zbyt blisko. Czułam jego ciepło. Teraz to on mnie obserwował, a ja patrzyłam w ziemię. Uśmiechnęłam się znów, nie mogąc wytrzymać tego nagle powstałego napięcia. Wiedziałam, że mam w sobie to „coś”, że on to czuje, że to tylko chwila, a potem nic, nic się nie stanie, po prostu wysadzi nas na następnej stacji benzynowej, pożegnamy się i raczej nigdy więcej nie zobaczymy. A teraz tylko patrzy i wie, że nie będzie mnie miał, a ja, ja robię wrażenie niedostępnej i tak dobrze uzupełniamy się w tej grze.

Pokazał mi pęk kluczy, które trzymał w ręku. „Ma je jeszcze firma, która zainstalowała kuchnię w moim domu i kiedy pojawia się nowy model urządzenia, przychodzą pod moją nieobecność i instalują nową kuchenkę, ekspres do kawy, piecyk. Czasami więc wracam i nie wiem, jak włączyć to coś, to nowe urządzenie. – Profesor popatrzył na mnie i zaczął wyliczać: – Mam mieszkanie w Hamburgu, piękny dom w Szwajcarii, ogród, własny jacht, mam też rodzinę, brata, kuzynów, żyją jeszcze moi rodzice i babcia, mam ciekawą pracę, nie przeżyłem w życiu żadnych traum, poważnej choroby, śmierci bliskiej mi osoby. A mimo to codziennie się budzę i najpierw walczę, to jest jakby w całym ciele, ale zaczyna się tu, w kościach. Ciężar, niemoc... – Zamilkł, a ja siedziałam zmieszana. Po chwili jeszcze dodał: – Nawet nie wiesz, jak chciałbym jechać tak jak wy, bez tego wszystkiego, gdzieś przed siebie, z tą energią, z tym czymś”.

Przypomniałam sobie, jak pewnego dnia kolega mojego ojca, dość zamożny marynarz, zaprosił rodziców na kawę z nowego ekspresu. Kiedy wrócili, tata obejmował mamę, ale ona wykręcała się, mówiąc, że „zmęczona”, że „a my nic nie mamy”. I ojciec popatrzył jej w oczy i powiedział poważnie, że może prosić o wiele rzeczy, ale nigdy, przenigdy nie kupi do domu ekspresu do kawy. „To ogromna przyjemność, wyjść sobie z domu na kawę. Czytać gazetę, patrzeć na innych ludzi, rozmawiać z przypadkowo poznanymi, wymieniać poglądy. I najlepiej razem”. Przytulił ją do siebie mocno, a mama uśmiechnęła się i pocałowała go z czułością w policzek.

Rozbrajał każdą jej minę, zmęczenie, potrafił wyprzedzić frustrację, kiedy była przepracowana. Ulegała mu, ciesząc się, że jest. Tak, był, i to była miłość, ale wiadomo też było, że ona poświęciła się domowi i dzieciom, a on często spóźniał się lub nie przychodził, brał za dużo pracy, miał za dużo pracy, którą kochał, zawsze balansując, nawet w swoich pasjach i hobby, na granicy zdrowia i naszej wytrzymałości.

Wrócił Stasiek. Nie zapytałam go, czy mogę kupić kawę. Wiedziałam, że Stasiek nie lubi tego ulegania pokusom, słabej woli, poza tym na pewno wtedy chciałabym też zapalić jeszcze jednego, a on i tak się domyślał, że paliłam, odczytałam to po jego gestach i zaciętej minie. Zrezygnowałam.

Wielki turystyczny autobus, na który machnęliśmy raczej dla żartu, zatrzymał się, wesoło trąbiąc klaksonem. Kierowca był małym, przysadzistym Włochem. Mówił szybko, łącząc słowa i śmiech, ale my nic z tego nie rozumieliśmy, tylko tyle, że zatrzymał się, bo zepsuło mu się radio, i że bardzo chciał nam pokazać tunel pod Mont Blanc. Stasiek siedział bliżej niego i razem śmiali się z siebie i swojej niemożności prowadzenia rozmowy. A ja patrzyłam w bok, przytuliłam policzek do okna. Chciałam już gdzieś dotrzeć.

Wyjechaliśmy z krótkiego tunelu i przed nami ukazał się oszałamiający widok na leżące w dole Jezioro Genewskie i Alpy. Niebieska woda skrzyła się w słońcu, mieniła najpiękniejszym szafirem, a za nią wyłaniały się ostre, pnące się do nieba ośnieżone szczyty Alp. Widok był tak wyraźny, tak przejrzysty, że miało się wrażenie, że widać każdy szczegół, każdą falę, trawę, mech, skały i wieczny śnieg na szczytach. Patrzyłam, jak statki i jachty marszczą wodę, ciągnąc powolnie za sobą smugi białych ptaków. Nad samym jeziorem stały duże kamienne domy, rezydencje, z których można było skoczyć wprost do tej świeżej wody.

Najbardziej przykuwał mój wzrok wznoszący się ponad wszystkimi górami biały szczyt. Z szerokimi ramionami po bokach i zaostrzoną, potężną niby-głową w centrum, która, wydawało się, dotykała samego nieba i majestatycznie panowała nad nami wszystkimi i nad ziemią.

„Das ist Mont Blanc” – powiedział uroczyście i nie wiadomo dlaczego po niemiecku Włoch, wskazując z dumą na górę, jakby była jego własna.

Po godzinie zjechaliśmy w dół, jadąc teraz nad samym jeziorem. Po prawej stronie za wielkim polem zielonej jeszcze kukurydzy wyłoniła się stacja benzynowa Tamoil. Szarpnęłam Staśka za rękaw.

„Stooop!” – krzyknął. Zdezorientowany i zmartwiony Włoch posłusznie zjechał na pobocze, a potem powoli wtoczył się na parking restauracji znajdującej się obok stacji. Próbował nas przekonać, że musimy zobaczyć tunel pod Mont Blanc, że wszystko dobrze, alles gut, powtarzał. Ale Stasiek krzyknął uradowany: „Amigo, amigo!”, pokazując na Jacka i Piotra, którzy uwijali się z myjkami pomiędzy samochodami na stacji benzynowej.

Włoch machnął na nas ręką. Oddał nam bagaże i, zawiedziony, odjechał.

Nie wiem, jak wtedy ich zauważyłam i jak zbiegło się to z moimi myślami, że chcę się już zatrzymać, a zaraz potem tam byliśmy. A później, i jeszcze do dziś, to miejsce jest dla mnie tak ważne.

Jacek i Piotr zarabiali, myjąc szyby samochodów na stacji benzynowej. Pochodziliśmy z jednego osiedla. Jacek, wysoki, lekko pochylony do przodu, jakby zawsze chciał pomóc, zapytać, służyć wsparciem. Grał w znanym punkowym zespole. Był dużo starszy i budził respekt, kiedy miękkim głosem z pasją opowiadał o muzykach i artystach, o których ja nigdy nie słyszałam, poza tym nieraz widziałam go na scenie, kiedy zapadając się w sobie, krzyczał do mikrofonu, zdzierał do krwi palce na pękających strunach. Był zawsze dobrze, elegancko ubrany, miał kolczyki w uchu i włosy zawiązane w długie, pofarbowane na czarno dredy.

Piotr był niższy i bardzo chudy. Miał inteligentne, kpiące, niespokojne oczy. Nosił okulary w czarnej, grubej ramie, a jasne, niemal białe włosy zaczesywał co chwilę ręką, żeby sztywno sterczały do góry. Studiował biologię i nawet tu, na stacji benzynowej, co chwilę podnosił na palcu kolejnego robaka, owada, któremu zaglądał pod skrzydła, delikatnie prostował odnóża, omawiał głośno budowę ciała, nawyki oraz prawdopodobną genealogię. Zmazując z reflektorów czarne masy zabitych owadów, przychodził czasem, zmartwiony i wściekły, i nie zważając na zakaz, zapalał papierosa, mamrocząc pod nosem nazwę jakiegoś rzadkiego owada, którego martwego właśnie znalazł. Wymawiał te nazwy z czułością i nostalgią, jakby były to bliskie mu osoby. Wieczorami ubierał się w długą, białą, zapinaną na guziki koszulę nocną, a na głowę zakładał szlafmycę i popijając wino, zaciągał się papierosami i czytał na głos wiersze Rimbauda. To dzięki niemu znaleźli się na stacji benzynowej. Założył się z kumplem, że za dwadzieścia cztery godziny będzie w Paryżu. Poszedł do Jacka i godzinę później stali na wylocie naszego miasta. Byli w podróży już miesiąc, pomieszkując po drodze w Paryżu, Amsterdamie, Lizbonie i Barcelonie.

Ich namiot stał za stacją, w małym parku, schowany między sosnami. Pozwolił im zarządca stacji, który pochodził z Jugosławii i był dobrym, serdecznym człowiekiem, z uśmiechem błyskającym złotymi zębami. „Przeżył straszne rzeczy. Uciekł stamtąd. Jest dezerterem. Zostawił rodzinę. Zabrał tylko młodszego brata. Tęskni” – zrelacjonował nam Piotr.

Jugol przymykał oko nie tylko na namiot, ale i na mycie szyb. Postanowiliśmy ze Staśkiem, że też trochę pomyjemy. Szło mi bardzo dobrze. Dostawałam trzy razy więcej niż chłopaki. Prawie każdy płacił mi piątką, czasami był to nawet papier. Tymczasem oni dostawali grosze lub w ogóle nic. Mój utarg dzienny wynosił około trzystu franków, ich wahał się między siedemdziesiąt a sto. Mimo to, po kilku dniach miałam dość. Nie chciałam dalej myć szyb. Za każdym razem, kiedy szłam zapytać: Fenêtre?, pokazując na migi gąbkę i zmywak, czułam się nieswojo, było mi głupio. Przecież mieszkanie moich rodziców wypełnione było książkami, ojciec był znanym w mieście kardiochirurgiem, udzielającym się społecznikiem, a ja byłam uczennicą z wzorowym zachowaniem, najlepsze świadectwo w klasie. Tutaj nic z rzeczy nauczonych w szkole nie działało. Musiałam pokonywać w sobie bariery i upokorzenia, obnażać swoją nieznajomość języka, a także, w jakimś sensie, prosić o pieniądze. Piotr uczył mnie francuskiego, którego nauczył się sam, czytając w oryginale dzieła Prousta i wiersze Rimbauda, Baudelaire’a, ale to było za mało, i to był dziwny, śmieszny, archaiczny francuski, na który kierowcy reagowali zdumieniem, a najczęściej śmiechem.

Miejscem, do którego uciekałam, była nowoczesna toaleta na stacji. Tam, uspokojona, odnajdywałam siebie w luksusowych odbiciach szerokich luster. Poprawiałam włosy, utwierdzałam się, że jestem, zamykałam się w kiblu, patrzyłam na matowe drzwi i odpoczywałam. Pewnego poranka, myjąc zęby, zaciekawiona zerkałam na dziewczynę obok. Stała przy ostatnim lustrze, myła ręce. Położyła torebkę obok umywalki. Była ładną blondynką o drobnej twarzy, szczupłą, dobrze ubraną. Pomyślałam, że jesteśmy dokładnie w tym samym wieku. Skończyłam myć zęby i spakowałam przybory do mycia. Dziewczyna wciąż stała przy umywalce, po prostu stała nieruchomo ze spuszczoną głową. Woda płynęła cienkim strumieniem. Nagle chwyciła się rękoma za umywalkę, zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu, zginając mocno nogi. Wyprostowała się i znów ugięła. Podeszłam, zaskoczona, żeby jej pomóc, myślałam, że mdleje, ale szybko od niej odskoczyłam. W umywalce leżały strzykawka i kawałek gumy, a ciemnoczerwona krew zasychała na ścianie i lustrze. Dziewczyna nie widziała mnie, nie widziała świata, była całkowicie zjedzona, pochłonięta. Jej oczy, oczy, których nie było. Wyszłam cicho, porażona tym widokiem, a potem już za każdym razem, kiedy na ścianie lub drzwiach toalety widziałam te małe czarne kropelki krwi, wiedziałam, co to znaczy, i myślałam o niej, o mojej rówieśniczce.

Coraz częściej nie podchodziłam do samochodów, siedziałam tylko na krawężniku, obserwując, jak chłopaki uwijają się przy szybach.

Któregoś dnia, po południu, na stację wjechał, trąbiąc jak na wesele, czerwony mercedes, stary, długi van. Wysiadły z niego kobiety.

Wszystkie cztery były około osiemdziesiątki, miały długie, rozpuszczone siwe włosy, w które powtykały różne tasiemki, kwiaty, opaski. Szły na bosaka, w wielobarwnych sukienkach, cienkich spodniach, spódnicach, zlewając się w jeden powiewający lekkością kolorowy obraz. Pokrzykiwały i machały do ludzi na stacji, witając się, jakby przybyły do swoich bliskich, głośnym śmiechem, żywotnością, wigorem odmieniając na chwilę to nijakie miejsce. Piotr uśmiechnął się od ucha do ucha, splunął i powiedział: „Są moje”.

Stałam i patrzyłam na