Samodzielne myślenie - Harald Welzer - ebook + książka

Samodzielne myślenie ebook

Welzer Harald

4,4

Opis

Jaka przyszłość czeka naszą cywilizację? Najwyższy czas, by każdy z osobna zadał sobie to pytanie i zastanowił się, co możemy zrobić już dziś, żeby wizja przyszłości znów stała się obietnicą a nie zagrożeniem.  Autor, Harald Welzer, znany niemiecki psycholog społeczny prezentuje bezwzględną analizę społeczeństwa zakażonego wirusem totalnej konsumpcji i politycznego paraliżu. Jednocześnie Welzer pokazuje wiele konkretnych i intrygujących sposobów pozwalających każdemu z nas stać się politycznie aktywnym obywatelem i poważniej traktować siebie i własne interesy. Okazuje się, że pierwszy krok wcale nie jest taki trudny – wystarczy zacząć samodzielnie myśleć!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka została wydana dzięki wsparciufinansowemu Goethe-Institut ze środkówMinisterstwa Spraw ZagranicznychRepubliki Federalnej Niemiec.

Tytuł oryginału: Selbst denken. Eine Anleitung zum Widerstand

Copyright © S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main 2013

Copyright © 2016 for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Viktor Grotowicz

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane aniw jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznejoraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redaktor prowadzący: Justyna Jakubczyk

Redakcja:Ryszard Turczyn, Agnieszka Brach

Korekta:Agnieszka Brach

Skład graficzny:Marek Zinkiewicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie Autora na okładce: vhw

ISBN: 978-83-65223-43-2

Wydawnictwo Dobra Literatura

Słupsk 2016

[email protected]

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dla Hanny i Dietera Paulmannów

Przyszłość jako obietnica

W domu mieliśmy stare komiksy z Myszką Miki z lat pięćdziesiątych, które czytałem bardzo często jako dziecko. Nie tylko z powodu wspaniałych historyjek z Kaczogrodu; w środkowej części, między rysunkowymi opowieściami, znajdowały się jeszcze „Wiadomości MMK”1. Wśród nich był na przykład cykl zatytułowany „Nasz przyjaciel – atom”, który opowiadał o fizyce atomowej oraz dobrodziejstwach pokojowego wykorzystania energii jądrowej. Cykl ten był kontynuowaną w kolejnych zeszytach opowieścią w odcinkach na temat obietnic. Na przykład jak za pomocą energii atomowej będzie można podgrzewać pola uprawne i uzyskiwać dzięki temu niebywałe zwiększenie plonów albo jak za pomocą rakiet napędzanych paliwem jądrowym dokonać podboju kosmosu i w ogóle jak zostaną rozwiązane raz na zawsze wszelkie problemy zaopatrzenia w energię.

Cykl „Nasz przyjaciel – atom”, który po zakupieniu od Disneya i lekkiej modyfikacji emitowano w Niemczech jako serial telewizyjny, był nie tyle prezentacją nowych zdobyczy technologicznych, ile raczej opowieścią o możliwościach kształtowania przyszłości, wspaniałej przyszłości. „Mądre wykorzystanie skarbów atomu” – jak napisano w odcinku dwudziestym siódmym – „leży w naszych rękach. Magiczna energia atomu szybko zacznie działać na całym świecie. Zaniesie ona dary techniki do najbardziej odległych zakątków Ziemi. Każdy otrzyma swoją porcję energii, żywności i zdrowia”2.

To, co pokazywano w tych zeszytach, było jedną wielką obietnicą możliwości kształtowania świata, który stanie się dzięki temu lepszy od aktualnego. Przyszłość była dla mnie obietnicą, która nieustannie się spełniała. Na kartach do gry kwartet „Samochody” były zdjęcia modeli maserati i ferrari, które rozwijały prędkość do dwustu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, na kartach z samolotami pokazano odrzutowce kilkakrotnie przekraczające prędkość dźwięku. I było to coś więcej niż tylko kolorowe obrazki. Przy odrobinie szczęścia można było zobaczyć takie nadzwyczajne auto naprawdę, a wtedy było w tym coś wręcz sakralnego. Niekiedy nad naszą wioską przelatywał z hukiem starfighter lub phantom, co zawsze odbierałem jako coś potężnego, ale niestanowiącego zagrożenia. Robiło to na mnie ogromne wrażenie, ale w żadnej mierze nie budziło strachu. Zazdrościłem pilotom, którzy mogli latać na tych przepięknych oraz nieziemsko szybkich i głośnych maszynach, podobnie jak i kierowcom w egzotycznych bolidach.

Było rzeczą oczywistą, że do latania i jeżdżenia potrzebne jest paliwo. Graliśmy w grę planszową „Ropa naftowa dla wszystkich”, a na stacjach benzynowych, za każdym razem, kiedy ojciec tankował samochód, dostawaliśmy obrazki starych modeli samochodów do kolekcjonowania (u Shella) albo monety z samochodami, a później statkami kosmicznymi (w Aralu).

Jakże piękna gra: „Ropa naftowa dla wszystkich”. (Ta gra planszowa była początkowo gadżetem reklamowym sieci BP, ale od 1960 roku, z powodu ogromnej popularności, sprzedawana była przez firmę Ravensburger).

Nieco później zacząłem czytać „Hobby”, czyli jakby „Wiadomości MKK” rozszerzone do formatu czasopisma, gdzie język opisów technicznych był już znacznie bardziej wymagający niż w dodatku do Myszki Miki. Czasopismo to było przeznaczone właściwie dla dorosłych, znajdowały się w nim artykuły na temat aparatów fotograficznych, statków, architektury, samochodów, motocykli – treść niesłychanie różnorodna, a zarazem zdecydowanie monotematyczna. Chodziło zawsze tylko o jedno: lepsze, wygodniejsze, bogatsze, szybsze życie, jakie postęp techniczny umożliwi człowiekowi.

Publikowane w tym piśmie teksty, mieszczące się gdzieś między przemijającą przeszłością a zaczynającą się właśnie przyszłością, czerpały swoją mentalną siłę przebicia nie tylko ze wspaniałych ilustracji, lecz przede wszystkim z faktu, że formułowane w nich obietnice były rzeczywiście spełniane.

No bo przecież naprawdę byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy stali się świadkami lądowania na Księżycu. Następnego dnia rano, rozgorączkowani i podnieceni, opowiadaliśmy sobie w szkole o zamazanych obrazach w telewizji, które oglądaliśmy poprzedniej nocy. Przyszłość  r z e c z y w i ś c i e  się zaczynała, czego najlepszym dowodem był właśnie pierwszy prawdziwy człowiek na Księżycu. A skoro misja Apollo była możliwa, to możliwe było już praktycznie wszystko.

Jeszcze dzisiaj przypominam sobie dokładnie, że wtedy przyszłość, przyszłość techniki, zdobywanie najwyższych szczytów i najniższych głębin miały w sobie coś niewiarygodnie podniecającego, a najlepsze w tym wszystkim było to, że nawet będąc tylko uczniem, jakoś się w tym wszystkim uczestniczyło. Apollo to nie było nic narzuconego, wyuczonego, anonimowego i odległego, lecz była to opowieść o przełomie, odkrywaniu nowych światów. O mocy. O nieograniczonych możliwościach. O nas.

U chłopców z mojego pokolenia wytworzyło to pewne nastawienie mentalne, które wzbogaciło nam technicznie wyobraźnię i zapewniło w teraźniejszości kontynuację odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba i podboju Dzikiego Zachodu w postaci Apollo 11 i astronautów Armstronga, Aldrina i Collinsa, przez co sami czuliśmy się częścią tego ustawicznego poszerzania horyzontów możliwości i oczekiwań. Także w tej formie ekspansywna kultura nowoczesności stała się częścią naszego mentalnego wyposażenia (u dziewcząt wyglądało to zapewne nieco inaczej, ale nie oznaczało wcale, że miały inny stosunek do teraźniejszości i przyszłości).

Tego typu nastawienie wytwarza pewność co do kształtu przyszłości: patrzyliśmy na świat jak na laboratorium przyszłych możliwości. Takie nastawienie sprawia, że teraźniejszość staje się bardziej przepuszczalna i tylko na moment przybiera postać  j e d n e j   z   w i e l u  możliwych rzeczywistości, zapowiadającej kolejne zbliżające się stadium. Taka forma zaufania do przyszłości ma oczywiście dwie strony: z jednej jest to dokładne odzwierciedlenie ekspansywnego modelu kulturowego w świecie wewnętrznym i uczuciowym, wytwarzające więź kulturową, z której nie tak łatwo jest się wyrwać, a zarazem wytwarza ona głębokie przekonanie, że wszystko zawsze może być też inaczej. To znaczy – rzeczywistość nie jest hermetyczna, lecz perforowana. A dopóki jest perforowana, dopóty jest otwarta na przyszłość.

Pamiętny 20 lipca 1969 roku. „Buzz” Aldrin na Księżycu. Miałem dziesięć lat i byłem przy tym.

Przyszłość jako przeszłość

Mówię o tym wszystkim tylko dlatego, że wygląda na to, iż społeczeństwa naszego typu zdążyły już utracić własną przyszłość. Kiedy po rozpadzie bloku wschodniego Francis Fukuyama ogłosił Koniec historii3, było to stwierdzenie wprawdzie przedwczesne, ale przypadkowo dotknęło istoty rzeczy: wraz z końcem konkurencji systemów pojawiły się też oznaki końca zachodnio-wschodniej hegemonii nad światem. Kapitalistyczna gospodarka wzrostu rozpowszechniła się jako konstytuujący wzorzec w coraz większej liczbie krajów i wciągnęła je, całkowicie niezależnie od ich politycznych struktur, w utrzymującą się do dnia dzisiejszego i nadal przyspieszającą krzywą modernizacji i zwiększania dobrobytu. Przypomina ona krzywą z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jaką można było wykreślić dla zachodnioeuropejskich społeczeństw powojennych. Niestety już wtedy krzywa ta ilustrowała nie tylko wzrost dobrobytu, lecz również stopień zniszczenia środowiska naturalnego. To samo dzieje się obecnie w skali globalnej, toteż, jeżeli chodzi o skutki, jest proporcjonalnie większe. W trakcie procesu geopolitycznych przetasowań, który spowodował wzrost czy też powrót znaczenia takich państw jak Chiny bądź Indie, kraje z wczesnej fazy uprzemysłowienia, czyli kraje zachodnie, znalazły się pod rosnącą presją wprawdzie z innych powodów, niż było to prognozowane w Granicach wzrostu z 1972 roku4, ale z tym samym skutkiem. Dzisiaj, w samym środku kryzysu finansowego, zmian klimatycznych, konkurencji w kwestii złóż naturalnych oraz globalizacji obiegów gospodarczych, dawno już celem nie jest kształtowanie otwartej przyszłości – cały zapał wyparował. Teraz chodzi już raczej tylko o proces restauracji, utrzymania coraz bardziej kruchego status quo, a zatem nie tyle o politykę, ile o nerwowe łatanie dziur.

Jako że historię zawsze rozumiemy z punktu widzenia teraźniejszości, a to zrozumienie jest z kolei zależne od rodzaju przyszłości, ku jakiej chce się zmierzać, to wraz z radykalną utratą przyszłości rzeczywiście znaleźliśmy się na końcu historii, a dokładniej – na końcu naszej historii. Oczywiście nie to miał na myśli Fukuyama: według niego rok 1989 stanowił końcowy tryumf jednego, a w przyszłości jedynego systemu społecznego i gospodarczego. De facto jednak w 1989 roku rozpoczął się trwający do dziś schyłek Zachodu. Taka pomyłka może się przydarzyć, kiedy uruchamia się myślenie życzeniowe, a zwłaszcza gdy ktoś uważa, że procesy społecznej transformacji można zrozumieć na podstawie rzutu oka na jedną czy dwie dekady. To, co rzeczywiście zostanie wciągnięte w nurt fundamentalnych przemian i jakie są główne kierunkowskazy transformacji historycznych, okaże się dopiero w wyniku obserwacji, których optyka zostanie nastawiona na dłuższą perspektywę czasową, a wtedy wszystko wygląda inaczej, mniej optymistycznie, ale też bardziej wyraziście.

Wtedy widać na przykład, że Chiny do mniej więcej 1820 roku miały dokładnie taki sam udział w gospodarce światowej, jaki uzyskają ponownie w ciągu kilku najbliższych lat. Europa natomiast znajduje się w fazie schyłkowej. Tak więc tylko z europejskiego punktu widzenia chodzi tutaj o nowy etap rozwoju, ponieważ w rzeczywistości to, co przeżywają Chiny, to renesans. Zawsze, kiedy społeczeństwa znajdują się w fazie schyłkowej w odniesieniu do swojej dotychczasowej pozycji, świadomość nie nadąża za tymi przemianami. Trudno bowiem pogodzić się z faktem, że nie jest się już takim potężnym i znaczącym, jak niegdyś, dlatego pojawia się wówczas dążenie, aby przynajmniej czuć się tak potężnym i władnym jak niegdyś. Socjolog Norbert Elias określił to mianem „efektu dryfowania” społecznego habitusu: ludzie, mimo dokonujących się na ich oczach przemian w sferze ról, sytuacji społecznej i władzy politycznej, zatrzymują się „pod względem struktury osobowości, swojego społecznego habitusu na wcześniejszym etapie”5 – a mianowicie w apogeum swojego odczuwanego znaczenia historycznego. Taką fazę przechodziły między innymi znaczące niegdyś potęgi morskie, jak Holandia czy Portugalia, tak też było w przypadku zdeindustrializowanej, zdegradowanej przez regulacje neoliberalizmu do roli filii rynku finansowego, Anglii i tak też dzieje się w przypadku europejskiego Zachodu oraz Ameryki Północnej. Ale ludzie za tym nie nadążają; wydaje im się, że nadal są tymi, którymi już od dawna nie są. To z kolei prowadzi siłą rzeczy do politycznego irracjonalizmu: niektórym zdarza się kierować fałszywymi przesłankami, mówiącymi na przykład, że nawet w obecnym, charakteryzującym się dużym rozproszeniem ośrodków decyzyjnych porządku światowym ich słowo ma jakieś zasadnicze znaczenie, co jednak w zmienionym układzie sił może być odebrane jako pozbawiona większego znaczenia zarozumiałość6.

Powrót na stare śmieci. Awans krajów rozwijających się.

Taki spadek prestiżu i znaczenia oznacza rzecz jasna także utratę przyszłości, a w każdym razie przyszłości, którą przywykliśmy wyobrażać sobie jako lepszą, bogatszą i piękniejszą. Z tego także powodu cała polityczna uwaga Europy skupiona jest na odtworzeniu status quo ante, kiedy to życzenia znajdowały jeszcze swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Przejście polityki w fazę odrestaurowywania iluzji jest fatalne w skutkach, ponieważ nie ma w niej miejsca dla projektów wykraczających poza własny ograniczony zakres. Stąd bierze się mówienie o „braku alternatywy”, stąd też lekceważenie zasad wewnętrznej logiki procedur demokratycznych oraz pogarda dla wszystkiego, co z takim trudem zostało wywalczone w XX wieku – na rzecz bieżącego politycznego akcjonizmu, który podejmowanie doniosłych decyzji dostosowuje do godzin otwarcia giełdy. Dlatego też polityka, chcąc szybko reagować i być zawsze aktualna, staje się chronicznie wczorajsza. Zdolna do działania byłaby tylko wówczas, gdyby jeszcze chciała cokolwiek kształtować, ale do tego musiałaby mieć wizję przyszłości, która mogłaby być przedmiotem marzeń. Przeszłość będąca przedmiotem marzeń to za mało.

Jared Diamond w swojej książce Upadek7 pokazuje, z jakich powodów upadły w historii takie społeczności jak Majowie, grenlandzcy Wikingowie czy mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej. Wspólna cecha charakterystyczna takich upadków polegała na tym, że w momencie, kiedy w tych społecznościach pojawiła się świadomość, iż warunki do przeżycia stają się krytyczne, zaczęto intensyfikować wszystkie strategie, przy których pomocy  d o t y c h c z a s  odnoszono sukcesy. Kiedy pogarszała się jakość gleby, uprawiano ją jeszcze intensywniej, i tym samym przyspieszano jej erozję. Wycinano więcej drzew, niż ich odrastało, aby budować łodzie do połowu ryb. Działano w trybie korzystania z dotychczasowych doświadczeń, ale on nie jest skuteczny, kiedy zmieniają się warunki. Wtedy doświadczenie staje się pułapką. Nowe warunki życia wymagają nowych strategii przetrwania.

To samo dzieje się w naszej cywilizacji, która od dwustu lat kieruje się ekspansywnymi strategiami i z tego powodu jest szczególnie narażona na negatywne wpływy. Dzisiaj, kiedy zasoby są już „przełowione”, przemysł rybacki dokonuje połowów niedojrzałych jeszcze płciowo zwierząt, przyspieszając w ten sposób zanikanie jednego ze źródeł pożywienia, od którego uzależniona jest ponad połowa mieszkańców świata. Kiedy przekroczony zostaje peak oil, wierci się głębiej, stwarzając coraz większe zagrożenie dla środowiska, a kiedy zadłużenie staje katastrofalne, zalewa się rynek pieniędzmi. Nieumiejętność wyboru w trybie postrzegania i działania w sytuacji stresowej  i n n e j  cywilizacyjnie reakcji na zmienione warunki niż zintensyfikowanie dotychczasowych, znanych z doświadczenia działań prowadzi regularnie do powstania ogólnospołecznego „widzenia tunelowego”, wskutek czego w ogóle  w y k l u c z o n e  jest dostrzeżenie innych możliwości. Brak alternatywy odczuwali także grenlandzcy Wikingowie, kiedy skończyła im się żywność. Wystarczyło, żeby zaczęli jeść ryby, ale one uchodziły w ich kulturze za niejadalne. I tak właśnie bezsensownie się wymiera.

Którędy do przyszłości?

W niniejszej książce chodzi o to, aby wyleczyć nas z tego widzenia tunelowego. Jej tytuł Samodzielne myślenie nawiązuje oczywiście do kantowskiego programu „wyjścia człowieka z zawinionej przez niego niedojrzałości”. Aby tego dokonać, człowiek musi myśleć, w dodatku samodzielnie. W czasach, w których kierunek rozwoju społecznego jest sprzeczny z tym, co mogłoby kształtować przyszłość, samo myślenie jednak nie wystarczy – trzeba również coś  z r o b i ć,  aby zmienić ten kierunek. Po ponad dwustu latach oświecenia, emancypacji i wolności samooświecenie jest inaczej uwarunkowane, niż to było za czasów Kanta. Teraz musi ono przezwyciężyć materialne, instytucjonalne oraz mentalne infrastruktury, zawdzięczające swoje powstanie historycznemu sukcesowi cywilizacji, której grozi obecnie niebezpieczny zwrot w stronę równie historycznego upadku, ponieważ cały system zapodział gdzieś własne uwarunkowania, na których został zbudowany.

To samooświecenie musi obronić się także przed medialnym interfejsem użytkownika, który jest tak gęsto utkany, jak nigdy dotąd – a to oznacza, że nigdy jeszcze dotarcie do wiedzy nie było tak łatwe jak dzisiaj, i nigdy też nie było tak trudno rozeznać się w tym pozornym braku zróżnicowania nieskończenie dostępnych informacji. Oświecenie oznacza dzisiaj wykształcenie umiejętności rozróżniania. Przede wszystkim zaś samooświecenie musi przebić się przez wszechobecne pokusy konsumizmu, uporczywie przypominając, że chęć posiadania wszystkiego nie zyskuje automatycznie sensu przez sam fakt, że  m o ż n a  mieć wszystko. Konsumizm ma obecnie charakter totalitarny, a proces samoubezwłasnowolnienia dokonuje się poprzez czynienie z konsumentów, a więc z Was wszystkich, drodzy Czytelnicy, swoich właściwych produktów, budząc w Was coraz to nowe życzenia, co do których jeszcze niedawno nie przypuszczaliście, że kiedykolwiek będziecie je mieli.

Książka ta opowiada o tym, jak można znaleźć wyjścia z tego tunelu – zarówno regularne wyjścia awaryjne, jak i wąskie szpary, dziury i prześwity, które dadzą się poszerzyć i rozbudować do formy prawdziwych wyjść – a więc o poszukiwaniu miejsc, w których można perforować zasklepioną rzeczywistość pozornie trzymającą nas w garści swoją masywną rzekomo istotą bytu (So-Sein). Chociaż należałoby to jednak sformułować nieco inaczej: sygnaturą naszej teraźniejszości jest raczej to, że dobrowolnie poddajemy się władzy tego supernowoczesnego gmachu zniewolenia – nikt nikogo do tego nie zmusza, chociaż wszystko wskazuje na to, jakby działało tutaj mnóstwo najróżniejszych przymusów: konkurencja, presja czasu, rynek, wzrost gospodarczy i wiele innych czynników.

Ale w Niemczech nie ma wojny ani rządów despotów. Nie ma trzęsienia ziemi, powodzi. Żaden huragan nie zagraża naszej egzystencji, a mimo to większość ludzi twierdzi, że nie miało wyboru. To dosyć aroganckie tłumaczenie w sytuacji, kiedy posiada się przywilej życia w wolnym i zamożnym społeczeństwie, ale kiedy wszyscy tak mówią, mało kto tak na to patrzy. Nawiasem mówiąc, jest to również aroganckie tłumaczenie w stosunku do nas samych, ponieważ oznacza, że uznajemy samych siebie za tak głupich i niekompetentnych, że mimo dobrego wykształcenia, nadzwyczajnych w skali światowej zarobków oraz wysokiego standardu życia, mimo całego mnóstwa wolnego czasu, swobody poruszania się i możliwości wyboru dosłownie wszystkiego, „nie jesteśmy w stanie” nic zrobić przeciwko dalszemu niszczeniu świata. I z oburzeniem odrzucamy wszelkie wezwania do przejęcia odpowiedzialności za to, aby świat był lepszy, a nie coraz gorszy.

Chwileczkę: zastanówcie się, drodzy Czytelnicy, nad tym, co właśnie pomyśleliście, mówiąc sobie w myślach – cóż za „poczciwy człowiek”8. Uznaliście pewnie za bezczelność już sam fakt, że ktoś może twierdzić na poważnie, iż w obrębie tego, na co sam ma wpływ i za co sam odpowiada, istnieją możliwości i zobowiązania obligujące do zadbania, aby przyszłość nie była gorsza niż teraźniejszość. Bezrefleksyjna zgoda na pogarszające się widoki na przyszłość objawia się przede wszystkim w tym, że bez sprzeciwu żyjemy w cywilizacji, w której wyrażenie „poczciwy człowiek” jest równie obraźliwe jak „wkurzony obywatel”9. A są to przecież jedynie inwektywy ze strony tych, którzy zgadzają się ze wszystkim, kierowane pod adresem tych, którzy pokazują na własnym przykładzie, że nie ma żadnego, ale to żadnego powodu, aby szczycić się własną obywatelską impotencją. Ostatecznie ludzie określani tymi słowami opowiadają się z a czymś konkretnym, a coś takiego krytykuje się tylko wtedy, kiedy podważa to sens naszego własnego letargu. Mówiąc inaczej: czy wzorem, który bardziej Wam, Czytelnicy, odpowiada są „źli ludzie”? Czy chcecie sami tacy być?

Ekstraktywizm, czyli gospodarka rabunkowa

W sensie empirycznym bez wątpienia już tacy jesteście: od dawna zdajecie sobie sprawę, że nasza cywilizacja, z rosnącą każdego dnia intensywnością, niszczy wszelkie istotne obszary przyszłej egzystencji – glebę, wodę, różnorodność gatunków, klimat – ale tak naprawdę wcale Was to nie niepokoi. Nie wierzycie w to, o czym wiecie, mianowicie że nauka ma rację, oraz w to, co już sami odczuwacie, jeśli idzie o przesunięcia stref klimatycznych i występowania tornad w środkowej Hesji: nasz przewspaniały, odnoszący sukcesy model cywilizacyjny niespodziewanie napotyka ograniczenia, których nigdy się nie spodziewał. I których w związku z tym nie bierze pod uwagę także dzisiaj, mimo że są one obecne już tu i teraz. Ale nasza maszyneria cywilizacyjna bez najmniejszego trudu je ignoruje: mimo wielu oznak erozji, mimo odczuwalnego zbliżania się zapaści na rynkach finansowych, w sferze społecznej, w polityce ochrony środowiska, mimo wszystkich „peaków” i całego zadłużenia – infrastruktury funkcjonują nadal bez zarzutu.

Upadek bloku wschodniego powinien nas nauczyć, że systemy mogą istnieć znacznie dłużej, niż wskazywałaby na to data ważności, aby potem zawalić się bezgłośnie jak dom podziurawiony przez termity. My jednak walczymy z aktualnym procesem erozyjnym dokładnie takimi samymi metodami, jakimi posługiwali się swego czasu różni Breżniewowie, Ceausescu czy Honeckerowie, a mianowicie nieliczącą się z niczym pogardą wobec rzeczywistości oraz bezwzględnością wobec tych, którym rabunkowo eksploatujemy przyszłość. Rzeczywistość opiera się na prostym fakcie, że ograniczony świat nie posiada przestrzeni dla nieograniczonego wzrostu, dlatego też w konsekwencji zaczęto przechodzić od ekspansji przestrzennej, jak było to wcześniej, do ekspansji czasowej10. Nie inaczej dzieje się, kiedy nie prowadzi się gospodarki zrównoważonej, czego konsekwencją jest to, że niewiele niestety pozostanie dla przyszłych pokoleń. Albo w ogóle nic. W sondażu przeprowadzonym przez Boston Consulting Group jedynie trzynaście procent pytanych rodziców było zdania, że ich dzieciom będzie się kiedyś powodziło lepiej niż im samym11. Ciekawe, na czym w takim razie opiera się beztroska postawa pozostałych osiemdziesięciu siedmiu procent, które nie mają absolutnie zamiaru przeciwdziałać procesowi erozji?

Z ograniczonością w wymiarze strukturalnym zetkną się Wasze dzieci oraz wnukowie, a także – jeżeli nie skończyliście jeszcze pięćdziesięciu lat – spotkacie się Wy sami przede wszystkim na dwóch płaszczyznach: po pierwsze – licznych maksimów w sferze wydobycia surowców naturalnych, a po drugie – zanikającej wydajności „minimów” odpowiadających za absorbcję szkodliwych emisji powstających przy okazji nieustającej produkcji wszelkich możliwych i niemożliwych dóbr, „minimów”, którymi są na przykład lasy tropikalne i oceany. Jeżeli chodzi o energię, która nieustannie poszerza naszą strefę komfortu, sytuacja wygląda lepiej niż prognozowano to kilkadziesiąt lat temu, ale to jest właśnie nieszczęście: prawdopodobnie przekroczyliśmy już „peak oil”, ale węgla starczy jeszcze na kilkaset lat, a tak zwane źródła odnawialne są coraz szerzej stosowane. To oznacza, że niepohamowany ekstraktywizm, niszczący Ziemię, z całą pewnością nie zostanie zatrzymany przez brak energii.

Nieodnawialne. Kopalnia miedzi w Palabora, Afryka Południowa.

Ekstraktywizm, mało popularne słowo, które nie oznacza bynajmniej czegoś abstrakcyjnego. Wasz samochód, Wasz dom, Wasza pralka, Wasz iPhone, Wasze ubrania, Wasze meble – wszystko to składa się z surowców, które w ten czy inny sposób zostały pozyskane z ziemi, lasów albo morza – czy to w formie ropy naftowej, ziem rzadkich, piasku, metali, wody, drewna, bawełny, minerałów, czy czego tam jeszcze. Ale Wy widzicie zawsze tylko rzecz, którą kupiliście i która wzbogaci Wasze życie; surowców oraz tak zwanego łańcucha tworzenia wartości, jakie są w tej rzeczy zawarte, z reguły nie dostrzegacie.

Z tego właśnie powodu tylko niewiele osób ma świadomość, że stanowią aktywną część cywilizacji, która nieustannie powiększa swoje zapotrzebowanie na surowce naturalne, mimo że zgodnie z tym, jak sama siebie postrzega, jest już od dawna „zielona”, „zrównoważona”, nie mówiąc już o „świadomości zagrożeń klimatycznych”. Równolegle do wzrostu świadomości zagrożeń dla środowiska naturalnego, która pojawia się we wszystkich sondażach przeprowadzanych w tej kwestii12, wzrasta krzywa zużycia surowców i energii, jak też emisji substancji szkodliwych. W minionych dekadach, z wyjątkiem roku 2009, kiedy to wybuchł światowy kryzys gospodarczy, każdy kolejny rok był rekordowy pod względem zużycia energii i szkodliwej emisji, ale żadna gazeta nie uznała za stosowne poświęcić wstępniaka na wiadomość, że zużycie energii w 2010 roku było o prawie sześć procent wyższe niż rok wcześniej. Skąd się to bierze? Ano stąd, że w każdym gospodarstwie domowym jest teraz sześć ekranów, podczas gdy wcześniej stał jeden telewizor. Stąd, że nieustannie jesteście w podróży. Stąd, że na jedno gospodarstwo domowe przypada kilka samochodów, z których każdy jest większy od tego jednego, który przed dwudziestoma laty przypadał na rodzinę.

Taka przebudowa przestrzeni życiowej dokonuje się prawie niezauważalnie między innymi dlatego, że w naszej cywilizacji oczywiste stało się oczekiwanie, iż wszystko będzie dostępne coraz łatwiej, coraz szybciej i coraz taniej. A do niedostrzegania tego procesu przyczynia się oprócz tego fakt, że tych produktów, którymi człowiek zagraca sobie świat, jest w dodatku „bio”, „fair”, „energooszczędnych”, a nawet „zrównoważonych”, wobec czego nie zwraca się uwagi, że już sama ich mnogość bez trudu niweczy wszelki pozytywny pod względem ekologicznym efekt oszczędnościowy. Ta uekologiczniona kultura marnotrawstwa znalazła swój najbardziej widoczny wyraz podczas światowego kryzysu gospodarczego w 2009 roku, kiedy to ludzie dostawali pieniądze za oddawanie na złom swoich sprawnych jeszcze pojazdów i kupowali za to nowe. To wezwanie do kolektywnego niszczenia zasobów surowcowych nazwano wtedy „premią ekologiczną”.

Niszczenie więzi społecznych

Wypowiedzenie umowy pokoleniowej jest czymś, co zdarza się w historii po raz pierwszy. Dotychczas nie była znana żadna społeczność, która definiowałaby siebie poza jednoczącym pokolenia stosunkiem do historii. Nie jest również znana żadna religijna czy też ideologiczna kosmologia, która przyjęłaby teraźniejszość za jedyny punkt odniesienia dla myślenia, podejmowania decyzji oraz działania. W pewnym sensie dzisiejsza wszechświatowa masa czegoś w rodzaju jednoosobowych spółek akcyjnych jest konsekwentną kontynuacją emancypacji od naturalnych stosunków społecznych, jaką o dawna uprawia nowoczesność: teraz każde pokolenie żyje i umiera dla siebie. Zobowiązania wykraczające poza zakres własnych interesów są ze swej istoty sprzeczne z funkcjonalnymi uwarunkowaniami tej kultury. Z tego właśnie powodu neoliberalizm nigdy nie byłby w stanie wymyślić czegoś takiego jak rodzina, przyjaźń czy też jakakolwiek forma autonomicznych stosunków społecznych i z tego też powodu usiłuje on zniszczyć wszystko, co nie podporządkowuje się rynkowi. I odwrotnie: niedające się zinstrumentalizować stosunki międzyludzkie stają się głównymi ogniskami prawdziwego oporu przeciwko konsumizmowi oraz totalizacji rynku.

Zresztą, jeśli spojrzeć na to, skąd systemy totalitarne czerpały swoją siłę, aby chociaż na chwilę urządzić świat według własnych wyobrażeń, to w pierwszym rzędzie było to zniszczenie istniejących stosunków społecznych: w narodowym socjalizmie odbywało się to na drodze przemocy wobec politycznych czy też „rasowych” przeciwników oraz za pomocą polityki radykalnego odseparowywania, której konkretnym wyrazem był podział społeczeństwa na jego prawomocnych członków oraz tych wykluczonych.

Stalinizm z kolei niszczył więzi społeczne poprzez samowolne zmiany definicji, kogo aktualnie uznaje się za „dobrego”, a kogo za „złego”, kto jest przystosowany, a kto jest przestępcą. Taka samowola niszczy podstawę wszelkich stosunków społecznych, czyli zaufanie13. Obydwa reżimy budowały swoją władzę społeczną na destrukcji autonomicznych, niekontrolowanych stosunków między ludźmi. Niszczono istniejący społeczny kontekst, potem na nowo składano jego części w inny już sposób i same struktury tych stosunków stawały się przez to potężnym instrumentem sprawowania władzy.

Ta sama zasada znalazła zastosowanie w Chinach podczas rewolucji kulturalnej, w Kambodży pod rządami Czerwonych Khmerów, a poza tym także w utopii społecznej behawioryzmu, według której idealne ukształtowanie świata zawsze wymaga w pierwszym rzędzie zniszczenia niedających się kontrolować stosunków społecznych. To właśnie zjawisko opisują też dystopie George’a Orwella i Aldousa Huxleya, i być może, żywiąc obawy przed dryfowaniem społeczeństw w stronę antyspołecznych, antyludzkich obszarów, powinniśmy zwrócić uwagę właśnie na tego typu procesy destrukcji. Jeśli natomiast wychodzimy z założenia, że coś takiego dzieje się zawsze tylko na zasadzie kopiowania historycznych wzorców, to zapewne grzeszymy postawą zbyt romantyczną. Bardziej prawdopodobne jest bowiem to, że dzisiejszy totalitaryzm paradoksalnie występuje w szacie wolnościowej, sugerując, że w każdej chwili możemy być tym, czym być pragniemy, i mieć to, co chcemy posiadać. Istnieje tylko jeden jedyny system regulujący, który ogranicza tego typu swobody: rynek. Dzisiaj bowiem, w odróżnieniu od Roku 1984, nie potrzebujemy już żadnej instancji nadzorującej, która kontrolowałaby życzenia i emocje ludzi oraz ingerowała w momencie, kiedy stają się one niebezpieczne. Nie potrzeba już żadnego gestapo i żadnej czeki; w epoce Google’a i Facebooka każdy użytkownik sieci całkowicie dobrowolnie i bez żadnego przymusu dostarcza niezbędnych danych na swój temat. Żeby uświadomić sobie tego konsekwencje, wystarczy wyobrazić sobie przez moment faszyzm z Facebookiem. Żaden Żyd nie zdołałby się ukryć, żaden prześladowany człowiek nie miałby szans na ucieczkę.

Dzisiaj nie mamy jeszcze do czynienia z destrukcją społecznego kontekstu, ale widać niebywały potencjał, by to się stało. Jeżeli ta diagnoza jest trafna, to opór jest konieczny. Opór przeciwko fizycznemu zniszczeniu podstaw niezbędnych do przeżycia w przyszłości, przeciwko ekstraktywizmowi, a także przeciwko okupacji sfery społecznej. Opór przeciwko dobrowolnemu oddawaniu wolności. Opór przeciwko głupocie. Opór przeciwko pokusie pójścia na łatwiznę i mówieniu sobie: „Wszystko mi jedno, przecież i tak nic ode mnie nie zależy”.

Nie jest wszystko jedno. Tylko od was to zależy.

Używasz tego jeszcze, czy już wyrzucasz na śmietnik?

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: starsze małżeństwo przychodzi do IKEI, długo stoi przed szafą Bjursta, otwiera i zamyka drzwi, wysuwa i wsuwa szuflady, sprawdza jakość drewna i gładkość okładzin, obchodzi mebel dookoła, zastanawia się, rozmyśla. W końcu żona mówi do męża: „Bierzemy ją. Jest ładna i solidna, jeszcze nasz wnuczek będzie miał z niej pożytek!”.

Kiedy tę zmyśloną historyjkę opowiadam na swoich wykładach, zawsze mogę liczyć, że zostanie przyjęta ze śmiechem. Dlaczego? Ponieważ dzisiaj wyobrażenie sobie, że można  o d z i e d z i c z y ć  mebel, wydaje się absolutnie absurdalne, podobnie jak pomysł, żeby dokonywać zakupu, nie zakładając, że najpóźniej za pięć, sześć lat mebel wyjdzie z mody i trzeba go będzie zastąpić nowym. Rzeczywiście, dzisiaj meble kupuje się praktycznie na śmietnik, na którym prędzej czy później lądują. Są bowiem ekstremalnie tanie w stosunku do dochodów, nie ma więc większego problemu z ich wyrzuceniem i zastąpieniem modniejszym modelem. To, co udało się stworzyć IKEI i innym producentom tanich mebli, to przemiana długotrwałych dóbr konsumpcyjnych w krótkotrwałe. Podczas gdy w przeszłości przeciętna rodzina długo oszczędzała, aby móc pozwolić sobie na nową szafę, którą potem zamawiała u producenta albo kupowała w domu meblowym, to dzisiaj jest to artykuł, który można kupić od ręki, a potem wyrzucić. Z ekologicznego punktu widzenia takie krótkotrwałe pseudomeble stanowią katastrofę nie tylko dlatego, że po krótkim używaniu idą do utylizacji, ale także dlatego, że do ich produkcji zużywa się znacznie więcej energii, materiałów oraz środków transportu niż w przypadku szafy zrobionej przez stolarza. „Ikeizacja” świata w liczbach wygląda w ten sposób, że zapotrzebowanie na meble w społeczeństwach zachodnich wzrasta co dziesięć lat o sto pięćdziesiąt procent14. A IKEA jest już wszędzie. Ze swoim ohydnym zwyczajem zwracania się do klientów per „ty”, aby wprowadzić ich w z góry zamierzony infantylizm.

W samym tylko XX wieku zużyto więcej energii niż przez całe wcześniejsze dzieje ludzkości. W tymże okresie gospodarka wzrosła czternastokrotnie, a produkcja przemysłowa czterdziestokrotnie15. Ilość kupowanej odzieży podwaja się w USA co dekadę16. Odnotowujemy jednak nie tylko ekstremalny wzrost ilościowy, wiele produktów wymaga zużycia na ich wyprodukowanie coraz większej ilości materiałów. Na przykład samochody w ciągu ostatnich dziesięcioleci odnotowały pod tym względem prawdziwie spektakularny wzrost. Volkswagen golf z biegiem lat powiększył swoją wagę z 750 kg do 1,2 tony. Jeszcze bardziej ekstremalnie wygląda to w przypadku mini coopera. Przed czterdziestoma laty samochód ten był rzeczywiście mały i, mając silnik o mocy 34 KM przy masie 617 kg, przewoził jednak cztery osoby. Dzisiaj natomiast można go kupić jako limuzynę, kabriolet, kombi, coupé, roadstera lub SUV-a, z silnikami dochodzącymi do 211 koni i masą nawet 1380 kilogramów.

Wielkością dzisiejsze mini spokojnie przekracza gabaryty niegdysiejszego sportowego auta z najwyższej półki – porsche 911. Porsche z kolei w swojej aktualnej wersji konstrukcyjnej jest tak szeroki jak legendarny mercedes 300 z 1960 roku, tzw. mercedes adenauera. W rezultacie takiego hipertoficznego przyrostu, który dodatkowo biją na głowę surrealistyczne „miejskie samochody terenowe”, takie jak audi Q7, BMW X5, Porsche Cayenne i temu podobne, ulice, zatoki parkingowe i autostrady stały się za małe. Stąd też pojawiło się logiczne żądanie ze strony największej i najpotężniejszej organizacji non profit w Niemczech, czyli automobilklubu ADAC, aby poszerzyć pasy do wyprzedzania na budowanych obecnie autostradach (co oczywiście ulegnie zwielokrotnieniu, jeśli żądanie to uda się przeforsować).

Hipertofia: mini cooper.

A takich samochodów-potworów, które z reguły nadal służą do przewozu jednej osoby, jest w dzisiejszych gospodarstwach domowych od razu po dwa lub trzy. W tych samych domach znajduje się także po sześć płaskich ekranów, klimatyzacja, amerykańska lodówka z maszynką do robienia kostek lodu (gdyby przypadkowo wpadł Dean Martin) i w ogóle cała tak zwana kuchnia wiejska, pozwalająca wyżywić bez trudu dwa w pełni obłożone schroniska dla młodzieży.

W ponad siedemdziesięciu procentach amerykańskich gospodarstw domowych jest wiertarka. Czas używania tego urządzenia (mówimy o całym okresie ich posiadania) wynosi przeciętnie trzynaście minut17. W Niemczech prognozuje się na rok 2012 sprzedaż dziesięciu milionów telewizorów z płaskimi ekranami18. Dzięki niestrudzonym wysiłkom inżynierów czas użytkowania urządzeń elektronicznych skraca się w sposób gwałtowny, a w USA wyrzuca się na śmietnik czterdzieści, zaś w Europie trzydzieści procent żywności, którą się kupuje, ale nie zostaje ona spożyta.

Przemysł zrównoważony produkuje niezmordowanie różnego rodzaju wyliczenia oraz etykietki informujące o śladach węglowych19, plecakach ekologicznych20, wodzie wirtualnej21, ignorując przy tym całkowicie fakt, że wszystko to znajduje się na produktach, których po pierwsze – nikt nie potrzebuje, a pod drugie – nie są one konsumowane, tylko kupowane i wyrzucane. Albo funkcjonują w taki sposób jak wytwarzające odpady urządzenia typu nespresso. Najpierw sukces na rynku odnosi strategia polegająca na sprzedaży drogiej plastikowej kapsułki do jednej filiżanki kawy, co podbija do kosmicznego pułapu cenę samego produktu, a przy okazji ilość odpadów. W tych kosztujących 43 eurocenty kapsułkach znajduje się, w zależności od producenta, od 7 do 16 g kawy, co sprawia, że pół kilograma kawy kosztuje w ten sposób 30 euro. Same ekspresy do kawy są natomiast stosunkowo tanie, co spowodowało, że w 2011 roku tylko w Niemczech sprzedano ponad milion takich urządzeń22. Nie dysponuję żadnymi danymi na temat kosztów ekologicznych tych kapsułek, ale rzecz jasna było tylko kwestią czasu, kiedy ktoś zauważy, że mamy tu do czynienia z klasycznym ekologicznym draństwem. Wkrótce zaczęto więc produkować „ekologiczne” kapsułki z kawą. I oto z miejsca mamy kolejny „ekologiczny” produkt, którego niedawno w ogóle jeszcze nie było na rynku, a który był zdecydowanie bardziej przyjazny naturalnemu środowisku, kiedy nie istniał. Koncern Nestlé zapowiedział już kolejny krok na tej drodze (zobacz niżej).

Wszystko bardzo zielone: logo producentów prądu ekologicznego.

Czytając ostatnie kilka stron, prawdopodobnie mieliście poczucie, że od dawna już robicie coś, czego nigdy dobrowolnie i świadomie robić nie chcieliście, a mianowicie rezygnujecie z wolności kształtowania swojego życia według własnych decyzji. Tak jak zapełniacie swoją przestrzeń życiową produktami, o których istnieniu jeszcze nie tak dawno nie mieliście pojęcia i nie wiedzieliście, że będziecie chcieli je posiadać, tak też coraz więcej czasu zużywacie w tym konsumpcyjnym uniwersum na podejmowanie decyzji o akceptacji lub odrzucenia jakiegoś produktu. Czytacie najróżniejsze testy i oceny użytkowników, wertujecie instrukcje obsługi raz uaktualnienia, porównujecie ceny, podpisujecie umowy kupna wszelkiego rodzaju – co powoduje, że nabywacie coraz więcej, ale konsumujecie coraz mniej z tego, co kupiliście (zob. rozdział „Konsument nie konsumuje”).

W rzeczywistości zatem zaspokajacie nie własne potrzeby, lecz potrzeby rynku, którego bez was w ogóle by nie było. Jesteście w sytuacji lokatora dwudziestometrowej kawalerki, który musi wychodzić na balkon, aby obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu, obejmując wzrokiem cały obraz na swoim sześćdziesięciocalowym telewizorze. Ograniczacie własną wolność, aby zrobić miejsce na kolejne zbędne produkty. Albo odbywacie w weekendy dalekie podróże tanimi liniami lotniczymi, jedziecie na lotnisko, przechodzicie kontrole bezpieczeństwa, zamiast zostać w domu i wypoczywać po tygodniu pracy. Czy ktoś wam tak kazał? Kto taki?

Jeden ze specjalistów od marketingu w firmie Harley-Davidson ukuł slogan: „Płacąc za harleya, kupujesz styl życia. Motocykl dodajemy za darmo”. Jako kupujący produkty lifestyle’owe dawno już staliście się częścią interfejsu strategii przedsiębiorstw, które wymyśliły was jako swój główny produkt, czyli jako permanentnego „posiadacza coraz nowszych potrzeb”, któremu w coraz krótszych odstępach czasu wciska się coraz to nowsze produkty. Apple na przykład kompletnie nie interesuje się tym, na jakie choroby zapadną ich pracownicy, którzy w Foxconn impregnują wyświetlacze, po których późnej z taką łatwością przesuwają się wasze palce; jak najbardziej natomiast interesuje firmę, abyście umieszczali w swoim wewnętrznym świecie coraz więcej urządzeń służących do coraz bardziej absurdalnych celów. A w świecie tym priorytety, uwaga i postrzeganie zmieniły się już tak bardzo, że już dawno zmieniliście się w cyfrowych junkie, którzy przeżywają objawy odstawienne, kiedy tylko tracą kontakt ze swoim iPhonem. Nawet na festiwalach muzycznych najdłuższe kolejki tworzą się przed stacjami doładowania telefonów komórkowych – nie do pomyślenia byłaby sytuacja, w której nagle ludzie nie mają dostępu do sieci. Widok „alternatywnych” par siedzących obok siebie w „alternatywnych” berlińskich knajpkach i wpatrujących się w ekrany swoich makbooków, żeby od czasu do czasu wcisnąć jakiś klawisz na klawiaturze, robi na mnie bardzo przygnębiające wrażenie.

Taka beztroska rezygnacja z wolności i dobrowolna zamiana autonomii na produkty przygnębia mnie także z tego powodu, że oddawanie tych wartości odbywa się bez wyraźnej potrzeby, a były to przecież naprawdę historyczne zdobycze wynikające z awansu wczesnokapitalistycznych społeczeństw. I nie chodzi tutaj w pierwszym rzędzie o dobrobyt, który ze względu na swoją wartość dodatkową w postaci szczęścia jest od pewnego określonego poziomu dosyć ograniczony, lecz właśnie o prawa obywatelskie, demokrację, praworządność, system edukacji i ochronę zdrowia. Społeczeństwa kapitalistyczne produkują bowiem jednocześnie zarówno doświadczenie wolności i współuczestnictwa,  j a k   t e ż  nierówność i niesprawiedliwość. Wzrost szczęścia jednostkowego  o r a z  niszczenie świata. Oświecenie,  a   t a k ż e  samoubezwłasnowolnienie.

Dlatego właśnie wszelka krytyka ekologiczna dotycząca cywilizacji rabunkowego wykorzystywania źródeł surowców oraz wszelkie żądania stosowania w większym zakresie zasad zrównoważenia we wzroście gospodarczym są chybione podwójnie: po pierwsze dziś nie chodzi już o korekty, lecz o zawrócenie z drogi, a pod drugie nie jest problemem, czego unikać, lecz co zachować. Jedno jest bowiem oczywiste, a mianowicie, że społeczeństwa naszego typu będą w kolejnych latach i dziesięcioleciach poddawane coraz większemu stresowi związanemu z zasobami naturalnymi, z zadłużeniem, ruchami migracyjnymi i tak dalej. Wiadomo jednak, że w warunkach podwyższonego stresu zmniejsza się pole do działania: człowiek zaczyna tylko reagować, a przestaje kształtować – tak jak to już dzisiaj robią rządy krajów europejskich pod presją branży finansowej. Z tego właśnie powodu wybór jest prosty: ponieważ nasz świat będzie się zmieniał w sposób radykalny, nie stoimy dziś wobec wyboru, czy zmiany te dokonają się na drodze przekształceń albo rozpadu i czy spokojnie będziemy patrzyli, jak stopniowo zmniejsza się istniejące jeszcze pole działania, doprowadzając tym samym do upadku wolności, demokracji, prawa i dobrobytu czy też wykorzystamy to pole działania w celu zachowania wolności, a więc także wolności zmieniania wszystkiego na lepsze. Dlaczego wolicie ten pierwszy wariant?

Sorry, środowisko naturalne!

Mój kolega Peter Seele opowiedział mi kilka lat temu następującą historię o imprezie na błoniach nad Renem w Dusseldorfie. Rodziny grillowały i w pewnym momencie rozbrykane dzieci rozpaliły ognisko. Szybko jednak zabrakło drewna, dzieci udały się na poszukiwanie. Po jakimś czasie dziesięcioletni może chłopiec przytaszczył dużą wyschniętą jodłę, być może wyrzuconą przez kogoś choinkę bożonarodzeniową. „Na pewno będzie się super paliła!” Wrzucił całe drzewko do ognia, po chwili w górę buchnęły iskry, a po plaży rozszedł się dym i smród. Chłopiec z zadowoleniem popatrzył w płomienie i wypowiedział godne zapamiętania słowa: „Sorry, środowisko naturalne, ale musiałem to zrobić!”.

O czym mówi nam ta krótka historia? O tym, że świadomość konieczności ochrony środowiska naturalnego oraz praktyczne działania niewiele muszą mieć ze sobą wspólnego, a także o tym, że uczucie dyskomfortu, jakie niekiedy się pojawia, gdy robimy rzeczy w zasadzie złe, staje się łatwiejsze do zaakceptowania, kiedy głośno o nim powiemy. Ludzie potrafią oddzielać własną wiedzę od działań przepaściami głębokości Rowu Mariańskiego i nie mają najmniejszego problemu z włączaniem do swojego dnia codziennego największych nawet sprzeczności i funkcjonowania z nimi bez większych problemów. Już ten dziesięciolatek wiedział, że wiedza i działanie niekoniecznie muszą się ze sobą pokrywać. Obraz człowieka w założeniu dążącego do wyrugowania sprzeczności zakradł się do naszego wyobrażenia o świecie za pośrednictwem filozofii moralności oraz teologii, ale jest całkowicie nieprawdziwy. Ludzie dlatego różnie zachowują się w różnych sytuacjach, ponieważ – czy to w życiu zawodowym, podczas uprawiania sportu, w gronie rodzinnym czy w gronie przyjaciół – za każdym razem muszą spełniać inne wymagania i napotykają zmieniające się nieustannie oczekiwania względem wypełnianych przez nich ról.

Wraz z funkcjonalnym zróżnicowaniem społeczeństw zorganizowanych na zasadzie podziału pracy powstał bowiem wysoce wszechstronny pod względem zdolności przystosowawczych typ człowieka, który jest w stanie zręcznie spełniać zmieniające się i często w najwyższym stopniu sprzeczne ze sobą wymagania związane z ich rolami w życiu rodzinnym, zawodowym, w organizacjach, w układach przyjacielskich i tak dalej. Socjolog Erving Goffman całe swoje życie naukowe poświęcił temu, aby wykazać, że ludzie w nowoczesnych społeczeństwach, w zależności od sytuacji, w sposób bardzo różnorodny postrzegają, interpretują i działają i że nie mają jakichkolwiek problemów z tym, aby w jednej roli dystansować się od norm, jakimi kierują się w innej („Pyta mnie pan, jako polityka czy człowieka?”). Goffman rozszyfrował także społeczną choreografię, która reguluje stosunki międzyludzkie, inscenizacje czy wchodzenie w role. Jest rzeczą bezsensowną, z wyjątkiem skrajnych przypadków patologicznych, odnoszenie działań ludzi do motywów, które miałyby oddziaływać niezależnie od konkretnej sytuacji. W nowoczesnych społeczeństwach nie ma też miejsca na patologie norm: ktoś, kto na zmieniające się w zależności od sytuacji wymagania reaguje zawsze w ten sam sposób, ląduje w nowoczesnych społeczeństwach w zakładzie psychiatrycznym.

Z kolei umiejący się dostosowywać do sytuacji człowiek nie jest żadnym patologicznym wypaczeniem kogoś zastygłego w swojej postawie, lecz właśnie tym, którego kształtują wszelkie instancje socjalizujące oraz instytucje edukacyjne w nowoczesnych społeczeństwach, ponieważ po prostu potrzebują go właśnie takiego, aby móc funkcjonować. Przekonania moralne nie są impulsami do działania, lecz wskazują jedynie, jakie uzasadnienie najlepiej nadaje się do tego, aby fałszywe działanie pogodzić ze słuszną świadomością. Dokładnie to właśnie uczynił chłopiec w tej krótkiej historii o ognisku, która jest szczególnie wyrazistym przykładem przezwyciężonej bez większych problemów sprzeczności – przy niewątpliwej świadomości tego, że właśnie dopuścił się czegoś ewidentnie niedobrego. Paradoksalnie właśnie okoliczność, że chłopiec zdawał sobie sprawę, że jego czyn jest „w zasadzie” zły, uspokaja moralnie: ostatecznie wykazał się przecież właściwą świadomością przy fałszywym działaniu.

Dla przeogromnego kompleksu takich właśnie sposobów interpretacji psychologia społeczna stworzyła osobne pojęcie tak zwanej redukcji dysonansu poznawczego. Autorem tego określenia jest Leon Festinger, który stworzył je na podstawie zasługującego na uwagę wydarzenia. Mniej więcej pół wieku temu członkowie pewnej sekty religijnej w Wisconsin pozbyli się wszelkiej własności, ponieważ ich przywódczyni otrzymała przepowiednię mówiącą, że w najbliższym czasie nastąpi koniec świata w postaci gigantycznego potopu. Następnie członkowie sekty zgromadzili się na najwyższej górze w okolicy i wspólnie czekali na apokalipsę oraz na to, że jako jedyni wybrańcy zostaną uratowani przez UFO. Koniec świata, jak wiadomo, nie nastąpił, a wyznawcy sekty zostali bezradni na tej górze.

Leona Festingera interesowało, jak ci ludzie poradzą sobie z tym gorzkim rozczarowaniem, i dokonał zaskakującego odkrycia. Zamiast przeżywać frustrację, zwątpić w swoją wiarę albo wręcz przyznać się do własnej groteskowej pomyłki, ci rzekomi wybrańcy natychmiast wymyślili nową teorię, według której cała ta sytuacja była bez wątpienia rodzajem sprawdzianu siły ich wiary. Tym samym sprzeczność między rzeczywistością a przekonaniami została usunięta, a Leon Festinger odkrył fenomen dysonansu poznawczego. Kiedy ludzie dostrzegają rozdźwięk między własnymi oczekiwaniami a rzeczywistością, którego praktycznie nie da się usunąć, wówczas pojawia się uczucie głębokiego dyskomfortu, a tym samym niecierpiąca zwłoki potrzeba zlikwidowania tego dysonansu albo przynajmniej zredukowania jego rozmiarów. W takich sytuacjach rzeczywistość dopasowuje się do własnych przekonań, przez co palacze uważają statystyki dotyczące zachorowań na raka płuc za przesadzone, a ludzie mieszkający w pobliżu elektrowni atomowych z reguły traktują ryzyko związane z promieniowaniem oraz ewentualną awarią za dużo mniejsze niż osoby z okolic bardziej oddalonych.

Także fenomen zmian klimatycznych znakomicie funkcjonuje jako wyzwalacz dysonansu poznawczego. Zagrożenie z tej strony staje się każdego roku coraz bardziej dramatyczne – lodowce arktyczne topią się szybciej, niż przewidywały to najbardziej pesymistyczne modele tworzone przez klimatologów, jednocześnie natężenie emisji substancji szkodliwych rośnie na całym świecie z niesłabnącą intensywnością. Poczucie zagrożenia nie staje się jednak mniejsze przez to, że w tym momencie nie mamy bezpośredniego wpływu na ocieplanie się klimatu, ponieważ obecna sytuacja wynika z emisji szkodliwych substancji w okresie cudu gospodarczego oraz w latach następnych (por. rozdział „Dlaczego nie chcemy być tacy, jakimi byliśmy kiedyś”). Z kolei wszystko, co przedsięwzięto by teraz, będzie skutkowało dopiero za kilkadziesiąt lat. Łańcuch przyczynowo-skutkowy został przerwany, ponieważ klimat nie podlega szybkim, spektakularnym przemianom. Co więc można zrobić?