Rzeka podziemna - Tomasz Jastrun - ebook + audiobook + książka

Rzeka podziemna ebook i audiobook

Tomasz Jastrun

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść jest wstrząsającym zapisem choroby duszy, gdzie szaleństwo przeplata się z trzeźwym widzeniem siebie i świata. Jest zapisem dramatu pędzącej coraz szybciej cywilizacji, a zarazem historią pogrążającego się w depresji człowieka, który nie wytrzymał tego tempa.

Bohater Rzeki podziemnej rozpada się psychicznie, tracąc powoli wszelkie punkty odniesienia. Minione czasy "drugiego obiegu", "Solidarności" i stanu wojennego, po których pozostał ból zwycięstwa i moralnej porażki, często powracają w jego pamięci.

Rzeka podziemna to świadectwo naszego czasu. I chociaż lustro, które ustawił Tomasz Jastrun jest niemal czarne, widać w nim zaskakująco wiele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 11 min

Lektor: Włodzimierz Press

Oceny
3,9 (11 ocen)
4
4
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Godzina D

Piekło jest domem moim i w ciemnościach usłałem łóżko moje.

(Księga Hioba)

Po raz pierwszy zostałem zaatakowany przez pluskwy w 1989 roku. To był szczególny czas, zaczęło rozpadać się sowieckie imperium, a pierwsze pęknięcia pojawiły się w Polsce. Nastał czas Wielkiej Zmiany. Tego roku przyleciało niepokojąco wiele bocianów, a żaby obległy pobocza dróg, by tracić życie pod kołami samochodów. Nad krajem unosił się zapach nadziei i gnicia, triumf łączył się z niepokojem i zmęczeniem. U nagle otwartych bram tłoczyły się nasze anioły i upiory.

Za oknem snuł się wilgotny, szary smutek. Sroka usiadła na gałęzi lipy, która stoi za oknem, i wpatrywała się we mnie tak uparcie, jakby chciała mi coś powiedzieć. Położyłem się spać po północy i pogrążyłem w niespokojnym śnie. Obudziłem się o trzeciej, czując, że ktoś pochyla się nade mną. Zapaliłem światło.

Nad moim łóżkiem wisi olejny obraz, dzieło przedstawiające krokodyla siedzącego na krześle i zjadającego własny ogon. Tam, gdzie Nil wpadał w brązową ramę obrazu, materia poruszała się. Wstałem i zbliżyłem się do ramy, by ujrzeć, jak wychodzi spod niej kilka żuczków i kroczą jeden za drugim. Wydawało się, że znają cel swojej drogi. Zaniepokoiła mnie ich karność. Zebrałem je na dłoń i wrzuciłem do sedesu. Poczułem wyrzuty sumienia, że morduję poczciwe owady. Kiedy spuściłem wodę, skojarzyłem ich obecność ze śladami, które rankiem z mojego łóżka wynosiły kobiety na swej gładkiej skórze. Jakby wampir dobierał się do ich młodej krwi. Ja nie miałem znaków ukąszeń.

Zajrzałem za ramę obrazu, znalazłem tam jeszcze kilka owadów. Jednego zachowałem przy życiu i począłem wertować encyklopedię. Otworzyłem na haśle „pluskwa”. Słyszałem co nieco o pluskwach od ludzi, którzy przeżyli wojnę – nie było to nic dobrego.

I nagle, tak, wypełniło się! – rysunek na grzbiecie encyklopedycznej pluskwy był grzbietem żywej. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Zdjąłem wszystkie obrazy, odwróciłem meble, sprawdziłem każdy centymetr łóżka. Walczyłem do rana. Znajdowałem zasuszone zwłoki innych owadów (każde miejsce na ziemi, gdy je uważnie obejrzeć, jest cmentarzyskiem), ale więcej pluskiew już nie znalazłem. Zaszyły się i czekały na mrok. Całą następną noc czuwałem, gasiłem światło, by nagle je zapalać. Nie ujawniły się.

Wtedy zrozumiałem – nigdy nie uwolnię się od pluskiew. Przez miesiące, nawet lata, są w letargu, a ożywają, kiedy poczują krew.

Nie widziałem mamy przez miesiąc. Zapadły się jej policzki, mówiła niewyraźnie. Jak to możliwe, że tak się postarzała?! Nie pytałem, nie chciałem sprawiać jej przykrości. Nagle zrozumiałem – nie miała sztucznej szczęki.

Szukałem jej zębów, ryłem gorączkowo w śmietniku, jaki zrobiła ze swojego domu. Wśród kopców książek walały się kłębki waty i plastikowe torebki, które mama zbiera od lat – szeleszczą jak kolekcja suchych liści. Znalazłem w tym kłębowisku misia bez oka. Stracił je podczas jednej z naszych dziecięcych wojen, dzisiaj równie nieważnych jak te prawdziwe.

Mama uważa, że nie jest chora, to wszyscy wokół są chorzy. Udaje, że się leczy, ale ja wiem, że niczego nie bierze. Depresja wymienia się u niej z manią. Te skrajne stany są u mojej mamy nie do wiary i nie do zniesienia. Straciła dla mnie autentyczność, tak w radości, jak i w cierpieniu, jakby grała w teatrze naraz dwie przerysowane role. Moja mama nie jest więc naprawdę. Ale cierpi naprawdę. Gdy zapada się w siebie, jej twarz zmienia się w zaciśniętą kurczowo pięść starego człowieka, a sęp rozpaczy przylatuje, by przysiąść ciężko na jej powiekach. Mama nie rusza się, nie chodzi nawet do toalety. Potem nagle sęp odfruwa i już nie wraca. A ona młodnieje o kilkanaście lat, maluje oczy, szminkuje usta, farbuje siwe włosy na blond i tryska energią, cienko a wysoko, jak fontanna na Jeziorze Genewskim. W takim stanie cały świat do niej należy, jakby była nastolatką, posiadała siłę tura, a umysł Einsteina. Upomina mnie. „Mam iloraz inteligencji dwukrotnie wyższy niż przeciętny człowiek, pamiętaj o tym, synku”.

Jej gwałtowne, krótkie romanse wciąż mnie zaskakują. Mało która kobieta zmienia tak łatwo facetów. A przecież mama już dawno skończyła siedemdziesiąt lat. Straciła wszystkie przyjaciółki – nie mogły jej wybaczyć bogatego życia erotycznego, kiedy im już dawno zapleśniała płeć.

Czasami czuję, że w mojej mamie zamieszkał ktoś inny. I wyjadł ją od środka. Nie ma już tej dawnej mamy. Ale bywają dni, kiedy jest normalna, prawie normalna. Zdarza się, że wtedy próbuję z nią pogadać o moim dzieciństwie.

– Mamo, dlaczego pozwoliłaś, żeby babcia mnie zbiła kijem od miotły, kiedy stłukłem szybę?

– Nigdy ciebie nikt nie zbił, nigdy, synku – jest tego pewna. Okazuje się, że nasza wspólna przeszłość jest odmienna, mama pamięta wszystko inaczej niż ja. Albo nic nie pamięta. Posiada pełną władzę nad swoją pamięcią, podczas gdy moja pamięć ma władzę nade mną. A jednak uparcie co jakiś czas ponawiam próbę rozmowy o moim dzieciństwie.

– Czy włożyłeś dzisiaj kalesony, dzień jest wyjątkowo zimny? – pyta, gdy ma dosyć moich przesłuchań. To celne kopnięcie w jądra. Nic tak mnie nie upokorzyło w przeszłości jak kalesony, hańba każdego prawdziwego mężczyzny.

– Odpierdol się! – warczę, lecz mama nie słyszy. Nauczyła się nie słyszeć tego, co jej nie pasuje.

Mama czasami chodzi nago po domu, wtedy kołysze się jej obfity, obwisły biust, a płeć rozkrzewia się dziko i bezwstydnie pod fałdami brzucha. Ja, który wyszedłem z tego brzucha, rzucam się, by szlafrokiem okryć jej nagość.

– Mamo, jak możesz…

– Jestem nowoczesną i wyzwoloną kobietą – zalotnie nadstawia ramiona na przyjęcie szlafroka.

Szukałem zębów mojej mamy, wlazłem nawet pod łóżko, gdzie znalazłem kilkunastoletnie zwłoki garnituru mojego ojca. Ze sterty książek pod biurkiem wygrzebałem Tajemniczą wyspę Jules’a Verne’a, ulubiona książka mojego dzieciństwa była uwalana zjełczałym masłem.

– Co to jest? – spytałem, podsuwając mamie pod nos znalezisko.

– Masło – powiedziała. – Zabrudziłeś, synku, książkę masłem…

– Ja?! – wrzasnąłem i rzuciłem książkę w kąt, a tuman kurzu wzbił się jak grzyb po wybuchu. Usiadłem zrezygnowany na łóżku, gdzie posplatały się rękawami ubrania. Mama pogłaskała mnie po głowie. Chciałem odgryźć jej rękę, a jedynie załkałem.

Zadzwoniłem do ojca, rozstali się dwadzieścia lat temu, ale on nadal zna mamę najlepiej. Telefonuję do niego rzadko, tylko w ostateczności.

– Zajrzyj pod fotel – wybełkotał. Był pijany jak zwykle.

Zajrzałem. Sztuczna szczęka leżała pod fotelem. Mama umyła ją pod zlewem jak truskawkę i wsadziła z apetytem do ust. I jakby nigdy nic odzyskała swoją dawną twarz. Pocałowała mnie. Poczułem jej zapach. Mdłokwaśny zapach choroby i starości.

Kiedy wychodziłem, była gęsta noc. Srożył się niestrzyżony trawnik, ogród zarósł i zdziczał, ale bałagan przyrody wydawał się zdrowy. Dom stał wśród kilkunastu parterowych budynków wzniesionych w latach 70., szpetnych i standardowych, jak cały tamten czas, ale z betonową wkładką nadziei. Jak wysoko urosły drzewa, które pamiętam, gdy były takie młodziutkie. Dotknąłem pomarszczonej kory i popatrzyłem na swoje dłonie. Wkrótce upodobnią się do tej kory, upstrzą je brązowe plamy, a między korzeniami żył przebiegnie ruda mrówka.

– Ale się porobiło – mruknąłem, wsiadając do samochodu, by zanurzyć się w wilgotnym mroku ulic. Mieszkam w centrum, gdyby to był Paryż, powiedziałbym, że żyję w sercu miasta, ale ten organ przypomina jelito grube. Mimo późnej pory nie mogłem znaleźć miejsca, aby zaparkować. Sześć lat temu parkowałem bez trudu. Teraz boję się ruszyć wóz, potem nie znajdę już dla niego miejsca. Pamiętam, jak przed laty śmiałem się z kolegi z Nowego Jorku, kiedy opowiadał mi o takim samym problemie. Dramaty z innej planety stały się nagle nasze. Gdybym lat temu dwadzieścia mógł przejrzeć dzisiejszą gazetę, jak monstrualne byłoby moje zdumienie?!

Mieszkam z kotem Świrkiem. Oddałem go do kastracji dwa lata temu, nigdy mi tego nie wybaczy. Utył po tym zabiegu, ale na widok gołębia za szybą jak za dawnych dobrych czasów szczęka mu dolna szczęka. Czy nie jestem podobny do niego? Tak samo reaguję na widok ładnej dziewczyny.

Moje trzypokojowe mieszkanie wystarczy dla jednego faceta z kotem. Pięciopiętrowy dom nie był po wojnie tynkowany, ma fasadę jak po czarnej ospie, to blizny od pocisków, polizał go czarny język pożarów powstania. Na parterze żyje pani Brygida, co miesiąc z innym mężczyzną. Wyfruwają stamtąd nagie damskie skargi na los i na mężczyzn. Pod moją podłogą zjada swoje życie starszy, ugrzeczniony pan. Mieszka z matką, która ma sto lat i nigdy nie wychodzi z domu, ustawia za to w oknach papierowe ołtarzyki. Staruszka jest głucha, więc słychać, jak ten grzeczny pan wysila głos, by matka go usłyszała, kiedy wyzywa ją, używając słów, jakich nigdy nie spodziewałbym się po takim grzecznym panu. Ich sąsiedzi mają psa, który zostawiany sam w domu wyje po ludzku. Na pierwszym piętrze wynajmuje lokal Rosjanka. Ma też psa, w niedbałym dresie codziennie rano wyprowadza go na spacer, a kiedy czule do niego przemawia, jej śpiewny język łechce moje podbrzusze. Pewnego dnia ujrzałem, jak szła chodnikiem odmieniona, wzniesiona dzięki butom na wysokim obcasie, w zbyt krótkiej, obcisłej czerwonej spódniczce. Kiedy podniosła rękę i zamachała na taksówkę, zerknął ku mnie kształtny pośladek w koronkowych majteczkach. Od sąsiada tapicera dowiedziałem się, że jest prostytutką.

– Gdybym nie miał tego całego cholerstwa, żony, dzieciaków, psów, kanarków, to mógłbym co tydzień, a może nawet częściej mieć inną dziwkę – wzdychał sąsiad tapicer, kochający mąż i ojciec trzech dorodnych córek.

Późną nocą, gdy nasz dom zasypia, z dołu ku górze przelatuje jakiś bezimienny orgazm i wyfruwa przez stłuczoną szybkę okienka na strychu, płosząc przycupnięte tam gołębie. Polowałem na ten orgazm, zaczajałem się pod drzwiami, nasłuchując, ale wymykał się. Nie wydawał mi się młodzieńczy, chyba był finałem masturbacji, gdyż nie zdarzał się nigdy podwójny, znałem witalność młodych orgazmów, wobec których nawet moc truchleje, w tym był wstyd i samotność. Pewnej nocy dokonałem szokującego odkrycia – ojcem orgazmów był zaniedbany starzec, który rzadko wychodzi z domu. Ujrzałem kostropatą samotność tego człowieka i dłoń, którą mi podał, gdy sprowadziłem się tutaj, „Lewandowski Marian, emerytowany urzędnik, kiedyś żołnierz Armii Krajowej”.

W naszej kamienicy nikt nie jest szczęśliwy i mało kto jest normalny. Byłby normalny mój kot, ale jest eunuchem. Sąsiadka, chuda stara panna, wygląda, jakby ją wysmuklił Munch. Dzieli mieszkanie z sędziwym ojcem i nieraz słyszę, jak tłucze głową taty o cienką ścianę. Kiedy indziej to ona nasłuchuje jęków dręczonych przeze mnie kobiet, idziemy do nieba, a ona gdacze – pójdą do piekła – ściana drży jak membrana i przekazuje nam życzliwie ten komunikat. Po schodach chodzi bezszelestnie jak duch, gdy zbliża się do drzwi, brzęczy kluczami. Zawsze irytował mnie ten dźwięk. Teraz te klucze dzwonią jak dzwon. Jak dzwon na moją trwogę.

Uważano mnie kiedyś za nadzieję polskiej prozy. Po sukcesie zbioru opowiadań napisałem powieść, miałem wtedy dwadzieścia sześć lat. Zanim Jarosław Iwaszkiewicz umarł, zdążył opublikować w „Twórczości” notkę, z której wynikało, że ta powieść ukazuje upadek talentu, mojego talentu.

Strzelił we mnie grom. Spopielony usiadłem, by pisać kolejną książkę, która pokaże, jak bardzo myli się słynny pisarz. Pocieszałem się, że bywał wielki, ale stał się pierwszym nadwornym pisarzem PRL-u. Czy więc jego sądy są godne zaufania?

Siedziałem przy swoim starym continentalu i wygrywałem melodię „aaaaabbbbb… koniec!”. Do dzisiaj ten wykrzyknik jest końcem mojej literackiej kariery – piorun ciśnięty przez Zeusa zabił we mnie dar literackiego słowa. Zeus umarł w sierpniu 1980, gdy w Polsce wzbierała fala strajków, z której zrodziła się „Solidarność”, i został pochowany w mundurze górnika, gdyż tak sobie zażyczył w testamencie.

Czasami ogarnia mnie wielki żal, że nie zostawię po sobie śladu. Kto nie chce zostawić po sobie choćby malutkiej blizny? Nawet jakiś przedwojenny kot zostawił po sobie ślad odcisków łapek na betonie piwnicy mego domu. A przy śmietniku wypatrzyłem na asfalcie rozczapierzone znaki ptasich pazurów.

To niepowodzenie wpisało we mnie poczucie, że jestem niewystarczający, niewystarczający. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem szum rzeki podziemnej. I poczułem, jak rzeczywistość potrafi odklejać się od słów, jak treść męczy się, by oddzielić się od formy, zobaczyłem, że radość podszyta jest rozpaczą, a każde oko ma swój oczodół.

Zawsze ciągnęło mnie do wielkich dramatów, gdyż w ich blasku zapominałem o swoich małych. Dlatego noc stanu wojennego była nocą mojego życia. Gdy pięciu księży, obudzonych przez mnie w duchownym seminarium, biegało w gatkach, pytając, czy mają włożyć sutanny, nie mogłem im nic powiedzieć, pękałem bowiem ze śmiechu. A chciałem im powiedzieć, że muszą włożyć te pieprzone sutanny, ponieważ Zły wybiera naszych ludzi z domów jak senne ulęgałki. Zamierzałem zagrzmieć: „Szanowni wielebni! Oto nareszcie nadszedł czas, na który ludzkość czeka od tysięcy lat, trzeba obudzić Pana Boga”. Ale pękałem ze śmiechu, więc nie mogłem nic powiedzieć. Czułem wtedy, że na ramieniu siedzi mi diabeł, czy nie braciszek tego, który na framugach wyważanych drzwi zostawiał ślady pazura łomu?

Przegraliśmy tę noc. Ale szybko udało nam się zbudować podziemie pełne światła i byliśmy razem, tak pięknie zbuntowani. Świat stał się czarno-biały, oni byli po stronie mroku, my po stronie światła. Ale gdzieś w środku lat 80. nasza konspiracja zaczęła gnić. Świat tak już jest urządzony, że wszystko w nim gnije, prędzej lub później.

Z czego żyłem przez te lata? Z powietrza, było wtedy tak gęste, że można je było jeść. I żyłem niezgodą na stan rzeczy. Ludzie spotykali się, dotykali i karmili sobą nawzajem. Wszyscy żyliśmy w gęstym międzyczasie i czekaliśmy na cud, w który nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył. I stał się cud. W roku 1989. I przerósł nas wszystkich.

Za długo czekaliśmy i nie wiadomo kiedy popadliśmy w stan rozkładu. Nasi wrogowie też znajdowali się w opłakanym stanie. I tak wpadliśmy sobie w ramiona, ofiary i oprawcy. Wkrótce nasza zdziesiątkowana i zdegenerowana, chociaż zwycięska, partyzantka poszła w rozsypkę. Przypominamy weteranów dawnej wojny, którzy wymieszali się ze swoimi wrogami, by wspólnie lub osobno łupić kraj.

Nastało nowe stulecie. Rzadko wracam myślami do przeszłości. Tylko czasami, gdy uwodzę młode dziewczęta, pokazuję grzbiety swoich książek, dostrzeżone niby przypadkiem wśród innych woluminów. Mówią o moim triumfie i klęsce. Ale po tylu latach nawet klęska przypomina już tylko łeb wypchanego drapieżnika.

Po roku 1990 krótko pracowałem w telewizji. Narcyzm i pieniądze tworzą bagno, które połknie każdego. Dlatego w telewizji zmienia się wszystko i nic. Odszedłem w ostatniej chwili, zanim zostałem połknięty.

Już na progu naszej wolności wiedziałem, że nie bardzo nam ta wolność wychodzi. I że jesteśmy chorzy. Pocieszałem się, że choroby narodowe są nietypowe, nikt nie zna ich przebiegu i tego, jakie są rokowania, więc może kiedyś okaże się, że ta przypadłość to był bieg po zdrowie?

Póki co Polska jest zarządzana psychotyczno-anarchicznie. I zaczęło się kretynienie powszechne. Kretynieje telewizja, z jej kanałów coraz obficiej leje się krew i wymiociny. Kretynieje prasa z wywieszonym jęzorem goniąca za sensacją, brukowce po południu rzucają się sobie do gardeł, a po nocach kopulują. Kretynieją nawet nasi skretyniali politycy. I nagle, jakby nigdy nic, minęliśmy rok 2000. Wystrzeliły w niebo tysiące sztucznych ogni, jakby ludzie chcieli przekonać siebie nawzajem, że żyją w bajkowym świecie spadających gwiazd. To chyba wtedy bezgłośnie pękła bariera naszej odporności. Krzewić się zaczęła korupcja i biegunka głupoty, nastał czas uczuleń, choroby nowotworowe okrzepły, a bolesność szpary odbytu stała się przypadłością powszechną, i w końcu wybuchła epidemia chorób psychicznych.

Były jednak lata, kiedy potrafiłem tak żyć, jakby świat nie był bolesną szparą. Często wyjeżdżałem za granicę, w zimie jeździłem na nartach, najbardziej lubię Alpy francuskie. Wcześniej obstawiałem konie na wyścigach, skretyniały z emocji darłem się: „Gorącego kartofla wsadzić mu pod ogon!”, grałem w pokera na duże pieniądze, trenowałem karate, wspinałem się, ale uczucie, że jestem niewystarczający, szło ze mną nawet wysoko w góry.

Grywałem też w tenisa, squasha, brydża, gościłem nawet na turniejach szachowych. Kto teraz ma czas, by grać w brydża czy szachy? Ludzie przestali się spotykać, nawet jak ktoś wpadnie, to tylko na chwilę, przysiada jednym półdupkiem na fotelu, kiedy drugi krzyczy: „Już czas!”.

Tak, czas wszystkich przesunął. Zmienił nasze twarze, rozmnożył narośla na skórze, która straciła dawną sprężystość, w nerkach i wątrobie rozmnożył torbiele, zwapnił arterie. A młody i bezforemny kapitalizm, który wyrósł na toksycznym śmietniku komunizmu, karmi naszą zachłanność i żądzę posiadania.

Moje przyjaźnie, a wiele ich było, wszystkie już zdrewniały. Weronika zaś, która miała mnie kochać przez całe życie, rozmawia teraz ze mną jak z obcym człowiekiem. Umarła miłość pozwala nam odczuć smak śmierci za życia. Umarłem kilka razy za swojego życia, bolało, ale tylko trochę.

Nie wiem, kiedy minęło dwadzieścia lat? Wiem tylko, że jak chodzę na przyjęcia, gdzie spotykam dawnych znajomych, mam wrażenie, że uczestniczę w maskaradzie. Kobiety niegdyś piękne straciły swoją urodę, nie potrafią jednak do końca w to uwierzyć, pozostało im wiele z dawnych odruchów, a każdy z nich podkreśla to, co się stało. Mężczyźni zostali rozmiękczeni, wypadły im włosy i wyrosły brzuchy.

Twarze ludzi zmieniają się w worki na dawne oblicze. Należy więc oszczędzać własną twarz, ona jak ubrania, buty i kapcie zużywa się, marszczy, wyciąga i nabrzmiewa.

Pamiętam z dzieciństwa, jak ojciec stał przed lustrem i patrząc w nie, ciężko wzdychał, czasami po goleniu policzkował się, nawołując: „A masz, ty skurwysynu!”. Nie mógł pogodzić się ze zmianami, jakie w nim zaszły. Nad popiołem swojej brody w elektrycznej maszynce jęczał jak ktoś, kto nagle ujrzał własne prochy. Podsłuchiwałem go i czułem się świadkiem tajemnego, przerażającego misterium. Potem siadał na sedesie i okropnie krzyczał. A ja już wiedziałem – życie jest przerażające! Ale dramat, w którym uczestniczył mój ojciec, w pełni rozumiem dopiero teraz.

Pracuję w firmie reklamowej. Trudno uwierzyć, a jednak to prawda. Nikt w Polsce nie jest na swoim miejscu, dlaczego ja miałbym być? Pracuję, aby mieć swoje miejsce na pełnej blizn skorupie ojczyzny. Choćby było to miejsce obrzydliwe, nie da się żyć bez swojego miejsca. Pracuję tam dla pieniędzy – niełatwo mi się do tego przyznać. Ja, który byłem kiedyś taki bezinteresowny. Dzisiaj bezkompromisowość i bezinteresowność niemal wyginęły i powinny być pod ochroną. Konsumpcjonizm zastąpił komunizm, zniewala inaczej, lecz równie mocno, może mocniej, gdyż działa w zgodzie ze słabościami ludzkiej natury. A tyle mieliśmy kiedyś dobrej woli! Nie mając wyrzutów sumienia, służymy złu, nie jest ono jednak tak oczywiste, jak było za komuny. Jak więc się buntować, skoro nie ma wroga? Czujemy się skrzywdzeni i mamy jakiś gorzki żal nie wiadomo do kogo, że jest, jak jest.

Przyszło mi żyć w czasach, kiedy telewizor, komputer i komórkowy telefon zmieniły przestrzeń między ludźmi, jesteśmy o wiele dalej od siebie, a zarazem bliżej. Kobiety odkryły swoje łechtaczki i dzikie kwiaty orgazmu, zrozumiały, że pomnik męskości z natury rzeczy nie postoi zbyt długo i jest łatwy do obalenia. Mężczyźni już wiedzą, że muszą się przesunąć, by zrobić miejsce kobietom, ale gdy wstają, to tracą równowagę.

Wolę kobiety od mężczyzn, mężczyźni są to zwykle hipopotamy i krokodyle, ale kobiety na kierowniczych stanowiskach to nie są już kobiety, lecz kobietony. Rena Koszucka jest moim szefem. Właśnie przyjrzała mi się przenikliwie zielonymi oczami i zapytała, czy raczej oznajmiła: – Jesteśmy chyba w tym samym wieku? – Sprawiła mi tym żywą przykrość.

Słyszę, jak szefowa mówi z wyrzutem do mojej koleżanki, grafika, która zajmuje sąsiednie biurko:

– Za szybko mrugasz powiekami, powinnaś pójść do neurologa.

Szefowa wszystkim młodszym pracownikom mówi „ty”, gdy oni mają obowiązek tytułować ją „pani dyrektor generalny”.

Jestem pewien, że szefowa ma wielodniowe zaparcia. Jak w końcu sra, to krzyczy – wydalanie musi być dla niej niepowetowaną stratą, porównywalną do krachu na giełdzie. Krzyczy, ponieważ jej żal, że traci kontrolę nad własną wydzieliną, która układa się w klozetowej muszli w kształty nie do przewidzenia. Sprawdza każde zdanie, przecinek, kreskę, wszystko, co powstaje w jej firmie, musi być pod kontrolą. Pani Rena nie potrafi obsługiwać komputera. Jak to możliwe, że właściciel biura reklamowego nie potrafi? Po latach pracy w tej firmie już wiem, wszystko jest możliwe. A jeśli ktoś się dziwi, że Polska się sypie, to ja się dziwię, że się dziwi. Wystarczy uważnie obejrzeć jedną kroplę, aby dowiedzieć się, jak zatrute jest nasze morze.

Szefowa siedzi na szczycie piramidy, przekonana, że wysiaduje biznesowe jajko, a tylko zakrywa swoim zadkiem czubek. Ten szczyt piramidy ma wąski otwór, a to jedyna szczelina, przez którą ciurka urobek naszej firmy. Dlatego wszystko się zatyka.

Pani Rena nie chodzi nigdy na pogrzeby, nawet swoich pracowników, w naszej firmie śmierć jest wielkim nietaktem. I bardzo dba o siebie. Uczęszcza codziennie do kosmetyczki, fryzjera, na masaże. Czasami te sesje odbywają się podczas godzin pracy, więc firma czeka na decyzje szefa, który w tym czasie jest ujędrniany, odsysany, wyciskany, wklepywany i masowany. Jej zastępcami są ludzie przemieleni, utoczyła z nich dwa kotlety podlane dla niepoznaki perfumami, wyglądają i pachną identycznie.

Kiedyś nie rozumiałem, jak mogła istnieć dyktatura Stalina. Wszystkie mechanizmy oszalałego totalitaryzmu w miniaturze poznałem w naszej firmie. Oto fotograf robi zdjęcie naszej szefowej, została wybrana na „kobietę roku” w pewnym piśmie kobiecym. Ozdobiła twarz uśmiechem numer pięć, jej oczy gorączkowo rozbłysły, a nozdrza zadrżały. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby człowiekowi jak psu drżały nozdrza.

Jestem jednym z najstarszych pracowników. Powinienem mieć już swoją firmę, ale ja gardzę tą pracą i rzucam ją co miesiąc. Uchodzę za „mistrza pomysłów”. Dręczą mnie jednak wyrzuty sumienia, to, co robimy, jest przecież niemoralne. Używam słowa „moralność”, chociaż w kontekście naszych zadań brzmi ono sarkastycznie. Nagradzają nas za oszukiwanie ludzi. Przekonujemy ich, by kupowali właśnie te produkty. Nie interesuje nas, czy są dobre, zdrowe, potrzebne. Trzeba przekonać jak największą liczbę ludzi, aby wydali pieniądze. Niby wszyscy o tym już wiedzą, ale kto jest odporny?

Młodszych pracowników już nic nie dręczy oprócz niepokoju, czy nie stracą posady, czy nie zawiodą, czy ktoś przy sąsiednim biurku nie zarabia więcej. Nie ma dla nich ludzi, jest tylko target. Nie czytają książek, jeśli coś przeglądają, to tygodnik „Wprost”, komiks nowej generacji. Głównym tematem rozmów są pieniądze, zarabianie ich dla firmy, a przede wszystkim dla siebie, oraz formy ich rozmnażania i wydawania. Nie mam o czym mówić z tymi ludźmi, zresztą oni też nie rozmawiają ze sobą. Nie mają na to treści ani czasu. Dla nich świat jest składanką obrazów, nie interesują się korzeniem rzeczy, historia jest płaska jak ekran telewizora. Nowotwory, tak nazwałem tę nową praktyczną generację.

Już nie pamiętam, kiedy odkryłem, że biorę udział w zbrodni. Ogłupianie ludzkiej duszy jest zbrodnią. W mrokach komunizmu, jeśli miało się odwagę, można było przynajmniej mówić prawdę, słowa prawdy były bronią. Dzisiejszy totalitaryzm radzi sobie bez trudu z prawdą, ma dla niej swoje zbiorniki, kanały przeżuwania i wydalania. Drapieżne i potężne koncerny finansują filmy obnażające miałkość cywilizacji, którą przecież tworzą, aby zrobić z nich dochodowy produkt.

Jedyne, co może uczynić porządny człowiek, to wycofać się. Gdzie? Na bezludną wyspę, by przekonać się, że zamontowano na niej kamery do podglądania jedynego porządnego człowieka, który na nią uciekł.

Kiedy mobilizowałem się, by wreszcie podjąć decyzję i rzucić pracę, zaczęło się w Polsce galopujące bezrobocie. Wtedy szefowa wzięła mnie do jamy swojego gabinetu na rozmowę. Powiedziała, że jest ze mnie niezadowolona, zaniedbuję się. W kraju jest groźny kryzys, czy nie widzę, co się dzieje, nasza firma ma coraz mniejsze dochody, na dodatek przeprowadzamy się do nowego lokalu.

– Martwię się o pana, w tym trudnym okresie zawodzi mnie pan.

– Ja?

– Tak, dokładnie pan.

Patrzyła mi głęboko w oczy, badała, czy jej słowa zadały mi ból. Oto szefowa w pełnej krasie swojej władzy, sucza ssawka do wysysania z ludzi potu, krwi, ropy. Nie patrzyłem jej w oczy, wiedziałem, że bezbłędnie wyczuwa niepewność i lęk. Mój wzrok zatrzymał się za oknem, gdzie stało drzewo w futrze liści, tam była wolność.

Zamilkła, a ja wiedziałem, że za chwilę wybuchnę. Płonący lont jednak zgasł. Spojrzałem jej w oczy, przyjęła władczo moje spojrzenie. To mnie zgubiło. Chciałem uciec z oczami, ale było już za późno, trzymała je mocno. A w kącikach jej wąskich ust błąkał się ledwie widoczny uśmiech triumfu.

Zamiast odejść z zakażonego miejsca, wpadłem jak śliwka w kompot. Jedynym wyjściem byłoby zbić słoik z kompotem. Nie czułem się już na siłach, aby to zrobić. A kiedy jestem w pułapce swojej bezsiły, bywam gotowy na każde głupstwo.

Przed domem jak zwykle zastałem stado osiedlowych alkoholików. Był tam między innymi Henio, zwany „ząbkiem rekina”, gdyż niepokornej butelce potrafi odgryźć szyjkę, Felek o twarzy nabrzmiałej jak czerwony balon, Marianna, baba z wąsami, oraz wychudzony osobnik zwany wujem, o głowie, która co prawda straciła zęby, ale w pełni przyznaje się do swojej czaszki.

Stali pod starą i chorą na osteoperozę lipą, której rok temu wiatr połamał gałęzie. Pili swoje tajne mikstury. Fascynowały mnie ich magiczne rytuały, wywlekanie duszy na wierzch i zlewanie gorących flaków do wspólnego kotła.

Idąc po schodach, słyszałem jęki Rosjanki – zestaw dla chama – pomyślałem. W sąsiednim mieszkaniu zawodziła pani Brygida – nie będę płacić twoich rachunków, kiedy ty pieniądze wydajesz na wódkę… matka mi już mówiła, wszyscy mężczyźni to dranie… Na pierwszym piętrze wył labrador, jeden z bardziej ludzkich głosów w naszym domu. Labradory stały się u nas modne. Ich łagodny wygląd ma zapewne zmiękczyć ostrość nowych czasów. Ugrzeczniony pan już nie krzyczał na swoją matkę, pewnie podduszał ją mokrym ręcznikiem. Staruszka, ta spod piątki, myła schody. Zawstydziła się, kiedy mnie zobaczyła. – Niech pan patrzy, mój mąż był lekarzem i zginął w Katyniu, a ja za tę niechlujną dozorczynię myję schody, takie czasy. – Takie czasy – odpowiedziałem. Sprawdziłem palcem klamkę swoich drzwi, była czysta. Wchodząc, dzwoniłem kluczami, niech sąsiadka wie – rozpustnik wraca do domu.

Usłyszałem stukot łapek. Kot wygiął grzbiet, łasząc się do moich nóg. Nie zapaliłem światła. Od jakiegoś czasu pewniej się czuję, kiedy jest ciemno. Mojemu kotu to nie przeszkadza.

Wyciągnąłem się na łóżku, kot usadowił się na moich piersiach. Kiedy zamknąłem oczy, poczułem, że stapiam się z jego mruczeniem, łączymy się z istotą wszechrzeczy i jesteśmy wniebowziętą trójcą. Ale czułem, że są to ostatnie chwile szczęścia. Nie potrafiłem ich jednak zatrzymać.

Nie tylko domy mają swoje piwnice pełne pajęczyn i zapleśniałych odcisków. Wynajmowałem wtedy mieszkanie w mrówkowcu z lat 70., gdzie długie korytarze śmierdziały, jakby miały chory żołądek. Winda przypominała klatkę podrapaną przez uwięzione w niej drapieżniki, a to byli tylko obywatele uwięzieni w Polsce Ludowej, agresywni nie tylko wobec siebie, ale też wobec rzeczy. W windzie żarówka, chroniona przed kradzieżą, tkwiła w stalowym kaftanie jak brylant. W tym czasie wszystko było na kartki, papier toaletowy, wódka i żarówki. Często wracałem w środku nocy. Dom spał, tylko w jednym oknie paliło się światło, to było moje okno.

W windzie spotkałem korpulentną kobietę z tlenionymi włosami, wydawała mi się stara, ale pewnie miała nie więcej niż czterdzieści lat. Spojrzała na mnie, a ja przytrzymałem jej oczy w swoich, nie wiem po co, nie zawsze się wie.

Na poziomie trzeciego piętra odwróciła się i podciągnęła spódnicę, nie miała majtek, tylko dwa pośladki, przerażająco białe, obleśnie obfite, uwielbiam damskie tyłeczki, nie ma na świecie piękniejszego owocu, lubię te jak jabłka, jak gruszki, nawet jak dynie, ten był jednak inny, monstrualny. A jednak wszedłem w niego, jakby nigdy nic, jakbym niczego innego nie potrafił. Widzieliśmy swoje wykrzywione twarze w lustrze, na którym ktoś napisał „Legia Pany”. Skończyłem na ostatnim, jedenastym piętrze. Wysiadła, nie patrząc na mnie, powiedziała: „Do zobaczenia”. Była trzecia w nocy. Zjechałem na swoje szóste piętro. Czułem do siebie obrzydzenie, które z upływem dni przemieniło się w pragnienie, by to powtórzyć. Spotkaliśmy się znowu o trzeciej, to był czas jej łowów. I, jak poprzednio, wróciłem potem na swoje szóste piętro, aby pogrążyć się w ramionach dziewczyny, która na mnie czekała, którą tak kochałem. Zawsze potrafiłem zafajdać swoją miłość, jakbym chciał sam sobie udowodnić, że na nią nie zasługuję.

Spotykaliśmy się tak przez miesiąc, między parterem a jedenastym piętrem. Czasami wymykałem się z mieszkania, gdy moja miłość spała. Ale nadszedł dzień, kiedy kobieta nie pojawiła się. Czekałem przez godzinę, by zrezygnowany, w poczuciu klęski i odtrącenia, powlec się do mieszkania. Przytuliłem się do śpiącej dziewczyny i szepnąłem jej na ucho „kocham”. Pachniała młodością i urodą. Uśmiechnęła się słodko przez sen.

Tak właśnie po raz pierwszy powiedziałem kobiecie „kocham”. Wcześniej to słowo wydawało mi się zbyt duże na usta, zbyt gorące na język, zbyt uczuciowe na moją powściągliwość… Zwykłem mówić „uwielbiam” albo „lubię cię”: – Tylko lubisz? – pytały zawiedzione. – Ale bardzo, tak bardzo, że nie potrafisz sobie tego wyobrazić – tłumaczyłem. One jednak chciały słowa „kocham”, wszystko jedno, czy będzie prawdziwe, czy nie, jak chciały kwiatów, których kupować nie lubiłem, przecież wiedziałem, że z ich przeciętych żył płynie krew. W losie ciętych kwiatów jest los kobiet, za chwilę zaczną usychać, pierwszy płatek już spada, a my udajemy, że tego nie widzimy.

Od tej pory bez trudu mówiłem „kocham”, nauczyłem się nawet kochać jeść, grać w tenisa, brydża i szachy, kochałem przedmioty i swoje własne myśli.

A co do mrocznych piwnic. Kto ich nie ma? Znajomi, gdy tylko lepiej ich poznam, okazuje się, że współżyli ze zwierzętami albo z rurą wydechową samochodu. Cierpią na kleptomanię albo boją się panicznie spuszczania wody w sedesie. Gdyby wszyscy przyznali się do rzeczy nazywanych potocznie „nienormalnymi”, okazałoby się, że nie ma już prawie ludzi normalnych. A ci normalni są śmiertelnie nudni i nienormalni swoją normalnością.

Każdy z nas ma więc swoje mroczne tajemnice, a do największych należy cudze nieszczęście. Ludzie nałogowo pożywiają się czyimiś nieszczęściami, tylko kto się do tego przyzna, życie bez nich byłoby jeszcze bardziej nie do zniesienia, niż jest tylko ze swoimi. Zdarza się, że czyjeś nieszczęścia nas przytruwają i zamulają, ale to dotyczy takich nieszczęść, które są dla nas kłopotliwe. Cudze nieszczęścia, które możemy trzymać na dystans, bywają ożywcze, mobilizują nas, abyśmy cieszyli się ze swojej lepszej sytuacji, czasami nawet ukrywamy z trudem półuśmiech, gdy takie nieszczęście staje przed nami w całej swojej pokracznej nagości.

Magda nie potrafiła się maskować, ilekroć usłyszała o cudzym nieszczęściu, półuśmiech żłobił jej grube namiętne wargi, podobne do warg sromowych. Była cudownie bezinteresowna, gdy tymi wargami trzymała mojego kutasa, posapując z zadowolenia, jak pies, który dostał soczystą kość. Pracowała w Ministerstwie Finansów na kierowniczym stanowisku. Znajomy, opisując mi ją, gdy męczył się i nie potrafił odnaleźć w pamięci jej imienia, powiedział: „To ta, której wydaje się, że jest piękna”. Od razu wiedziałem, o kogo chodzi. Miała liczne, drobne, a nawet większe usterki, ale jej seksualna dzikość pokrywała wszystko wysoką falą. Kiedy po raz pierwszy weszła mi do łóżka, nosiła jeszcze okulary w niemodnych oprawkach.

Teraz jej wielkie niebiesko-zielone oczy chroni niewidoczna warstwa soczewek kontaktowych, z kopciuszka zmieniła się w kobietę, za którą obejrzy się każdy mężczyzna. Ma duży biust, uwielbiam obfite kobiety, tu jestem typowym mężczyzną, odzyskuję spokój, kiedy wtulam się między piersi. Jej mąż, poczciwy architekt, jest o nią śmiertelnie zazdrosny, typ faceta, który jest zazdrosny, kiedy ma powód i kiedy go nie ma. Patrzy na mnie wilkiem, ale patrzy wilkiem na każdego mężczyznę w wieku reprodukcyjnym.

Nie wiem, dlaczego przyklejono mi etykietkę erotomana. Ja tylko potrzebuję seksu jak kaktusy światła i porannej rosy. Kobieta, którą przed laty kochałem albo mi się wydawało, że kocham – większość naszych miłości jest urojona – szepnęła mi kiedyś na ucho, jakby powierzała tajemnicę: „Wszystkiego w życiu powinno się spróbować, choćby raz”. Te słowa wlały się w gotową już formę i zastygły.

To, co opisuję, zdarzyło się rok temu wczesną wiosną, kiedy byle deszczyk budzi do życia zapachy, pachnie młoda trawa, chodnik i asfalt. Karolina była radiową dziennikarką, przyszła do mnie zrobić wywiad w ramach cyklu reportaży Dawne talenty. Wiedziałem jednak, że ukryła prawdziwy tytuł Zmarnowane talenty. Przy okazji, pewnie dla kamuflażu, chciała rozmawiać o sztuce reklamy, tak oto reklama stała się sztuką, a ja znowu byłem artystą.

– Mam mówić o sztuce reklamy?! Powinienem raczej mówić o sztuce oszustwa – powiedziałem, zasłaniając dłonią mikrofon.

– W porządku –patrzyła mi w oczy, jakby już do niej należały.

Dziewczyna nowej generacji, dla której mężczyźni są przydatni, nie są jednak niezbędni. Nie była ładna, nie była też brzydka, z iskrą w oku, w krótkiej spódniczce. Kiedy zamieniłem mikrofon, który trzymała w dłoni, na mój ogon, udawała na początku, że nie zauważyła zamiany. Podobieństwo między tradycyjnym mikrofonem a męskim narządem jest niepokojąco oczywiste. Dlatego z niepokojem obserwuję ludzi, którzy publicznie czulą się swoimi ustami do mikrofonu. Karolina nie była aż tak mało spostrzegawcza, była za to ciekawa świata i miała poczucie humoru.

Nie wzięła jednak mojego mikrofonu do ust, nie chciała, odchyliła za to delikatnie majteczki. Czekała mnie teraz ciężka praca. Należała do kobiet, na których orgazm pracuje się w znoju własnego potu, a ja należę do mężczyzn, dla których zadowolenie partnerki jest równie ważne jak własne. Czasami płacę za to wysoką cenę.

Zdrętwiała mi ręka, bolała szczęka, miałem już dosyć, a kiedy nareszcie doszła, odczułem kaskadę jej orgazmów jak uderzenia serdecznego pneumatycznego młota. Wyszedłem z tego cało. I nie żałowałem – Karolina była mi potrzebna. Już wtedy myślałem o Magdzie. I o seksie we trójkę.

– Zgodziłabyś się? – pytałem, gładząc ją po gładkim karku, nieznajomą, ale nagle bliską.

– Czemu nie – wzruszyła ramionami.

Wysłałem e-maila do Magdy: „Mam odpowiednią kandydatkę”. Słowa działają silniej na kobiety niż na mężczyzn, oni są bardziej prymitywni, wolą obrazki. Wymieniliśmy kilka listów i Magda przyznała się, że siedzi w kałuży swoich soków.

Na moją prośbę puściła wodze fantazji. Po kilku dniach korespondencji ujrzałem, że zapętliła się w swojej erotycznej wyobraźni, snując coraz bardziej perwersyjne obrazy.

Pierwsza przyszła Karolina – piła martini z lodem, gdy zapukała Magda. Jej wargi wydawały mi się jeszcze grubsze niż zwykle, uśmiech przykrył niepokój. Przywitały się jak stare znajome. Serdeczny fałsz, który jest w kobietach – całują się słodko w policzki nawet, gdy mają ochotę odgryźć sobie nos lub ucho – pomaga w takich trudnych sytuacjach.

Rozmowa, która wydawała się nie kleić, nagle ruszyła, byliśmy zdenerwowani, ale chociaż wątki rwały się, dziewczyny zaskoczyły. Widziałem, że po kryjomu przyglądają się sobie spod przymrużonych powiek, oceniając się nawzajem i lustrując tak precyzyjnie, jak to tylko potrafią robić kobiety.

Piliśmy dużo, szybko i jak to się zdarza ludziom onieśmielonym, mówiliśmy zbyt wiele. Nagle Magda wstała, podeszła do Karoliny i pocałowała ją w usta. Objęły się i przytulone poszły do pokoju, gdzie przygotowałem obszerne materace i lustra. Podążyłem za nimi w poczuciu osamotnienia.

Rozbierały się gorączkowo, pomagając sobie i przeszkadzając nawzajem. Zobaczyłem ich bieliznę, pomysłowe kuse majteczki przygotowane specjalnie na to spotkanie, nie miałem jednak czasu, by nacieszyć się ich widokiem.

Ściągały je sobie niecierpliwie, jakby obierały pomarańcze ze skóry, po czym z radosnym piskiem wturlały się w siebie. Wargi ich ust połączyły się z wargami płci, tworząc jakieś zdumiewające zwierzę drżące w gorączkowych konwulsjach. Miałem ochotę uciec, ale impuls ciekawości był silniejszy. Teraz dopiero poczułem, jak bardzo jestem pijany. Zataczając się, ściągnąłem z siebie ubranie. I stałem bezradny nad tą czteronożną istotą, wstrząsaną kolejnymi orgazmami. Czułem się tu intruzem ze swoim żałosnym kutasem, który był zbyt spłoszony, by przyjąć bojową pozycję.

W końcu rozpadły się na dwie ludzkie istoty. Zawahałem się, czy nie pójść do drugiego pokoju, ale położyłem się między nimi, wdychając gęsty zapach ich płci. Zamknąłem oczy. Czyjaś dłoń powędrowała wnętrzem moich ud, a usta zaczęły pieścić mojego kutasa. Nie wiedziałem, czyje są usta, nie chciałem wiedzieć. Wypiłem za dużo, alkohol zmiękcza nawet najtwardsze skały. By utrzymać podniecenie, potrzebowałem teraz małego twardego i kształtnego tyłeczka. Miała go Karolina. Uklękła wsparta łokciami o krzesło, wszedłem w nią od tyłu. Ujrzałem, że Magda wsuwa się od spodu, jak mechanik pod samochodowe podwozie. Jej oczy płonęły dzikim blaskiem. Uderzałem mocniej, coraz mocniej, nagle poczułem się pewnie, i już nie chciałem się spieszyć, chciałem, by trwało to wiecznie. Dłonie Magdy pieściły moje jądra, a jej palec wszedł w mój odbyt delikatnie, ale stanowczo, jakby wiedział, czego tam szuka.

W końcu uznałem, że nadszedł mój czas. Zbliżała się fala, wysoka i gorąca, nie do powstrzymania. Karolina krzyczała. Mój krzyk wtoczył się w jej skowyt. Wyskoczyłem w ostatniej chwili, jak katapultujący się pilot, a wtedy mięsiste usta Magdy, mały drapieżnik, chwyciły mnie w locie. Wytrysnąłem, czując, jak wysysa mi trzewia i mózg.

Leżałem z zamkniętymi powiekami, na chwilę chyba zasnąłem. Kiedy obudziłem się, zobaczyłem okrągłe oczy kota. Siedział na szafie i patrzył na mnie dwoma znakami zapytania.

– Widziałeś, Świrku? – wydawało mi się, że kiwnął głową. – Ale się porobiło. I co ty na to? – nie odpowiedział. – Nie wiem, dlaczego to robię, pewnie z rozpaczy, przecież nie z potrzeby serca – wydawało mi się, że przytaknął.

Rozejrzałem się. Posłanie przypominało krajobraz po bitwie. Z kuchni dochodził śmiech kobiet, zaprzyjaźniły się, nie byłem im już potrzebny. Po pewnym czasie trzasnęły drzwi. Okrywając się prześcieradłem, poszedłem do kuchni, ujrzałem krajobraz po bitwie, walały się puste butelki, a resztki jedzenia leżały na talerzach. Nad pobojowiskiem unosił się trupi zapach perfum. Byłem znowu sam, ze swoim kotem.

Poczułem, jak odbija mi się w przełyku sumienia. Sumienie – kto wie, czy nie jest to najbardziej interesujący organ, jaki posiada człowiek. Jeśli już muszę szukać argumentów za istnieniem Stwórcy tam, gdzie i tak nie można niczego udowodnić, sumienie uznaję za najważniejszy argument. I chociaż sumienie potrzebuje Boga, on nie jest sumieniu niezbędny.

Moje sumienie, podobnie jak u większości ludzi, dobrze radziło sobie z grzechami. Przeżuwało je i wydalało albo wypluwało. Sumienie człowieka, który cierpi, jest istotnie inne niż człowieka pogodnego. Od człowieka, którego bolą okrutnie zęby, nie wymagamy empatii, ból zębów duszy jest nie do zniesienia. Seks, szalony, narkotyczny, był mi potrzebny, aby zabić ból istnienia.

Lęk w tysiącu postaci jest wszechobecny, nikt tak się nie ukrywa, nie przybiera tylu masek, nie kamufluje się, jak lęk. Dlatego nadciśnienie tętnicze podbija świat. Gdy odkryto, że wysokie ciśnienie jest jednym z głównych wrogów długiego życia, pojawiły na rynku setki modeli aparatów do pomiaru ciśnienia. Zabieg niegdyś zarezerwowany dla lekarza, rytuał nadmuchiwania rękawa owiniętego wokół ręki, czego kiedyś tak bały się dzieci, to wszystko stało się teraz proste i samoobsługowe.

Aparat dostałem w dniu trzydziestych urodzin. To był okrutny prezent. Po pierwszym mierzeniu wpadłem w rozpacz: 190 na 112. Powtarzałem pomiary uparcie, by uzyskać w końcu wynik godny człowieka zdrowego: 125 na 80. Przez cały następny tydzień mierzyłem sobie ciśnienie co pół godziny, ale kiedy przerwy były dłuższe, ciśnienie skakało mi ponownie. Brałem aparat ze sobą do pracy, towarzyszył mi podczas obiadów w restauracjach i na przyjęciach, tam też chowałem się w toaletach, by w zaciszu kabiny dokonywać pomiaru. Sadowiłem się na sedesie, owijałem przedramię rękawem, zamykałem oczy i pompowałem.

Ale gdy na moim morzu jak ropa rozlało się poczucie winy, toalety przestały być dla mnie azylem. Wcześniej nie byłem mocny w poczuciu winy, teraz wystarczyło, aby niebo zapłakało nad Warszawą, czułem się winny kiepskiej pogody. Osobny rozdział poczucia winy otworzyły publiczne toalety, te, z którymi zżyłem się dzięki pomiarom ciśnienia.

Marsz polskich toalet do Europy po roku 1989 obserwowałem czułym okiem, całkiem daleko zaszły te nasze sracze, wygódki, sławojki, pokraczna trzódka chlewna, ale liczne osobniki nadal odstają. Nie wiem, kiedy poczułem się odpowiedzialny za stan polskich sanitariatów. Okazuje się, że niektórzy nasi obywatele nadal wydalają niecelnie i niechlujnie, jakby nie odzyskali wolności, jakby nadal srali i szczali na naszą niewolę, zdarza się więc, że zastaję mokre deski sedesowe, mroczne smugi odchodów w muszlach, niedopałki, gumę do żucia w pisuarach. Wyjmuję je po kryjomu, jakbym sam naświnił, szczotką czyszczę muszle klozetowe. Ostatnio zdarzyło się, że wyczyściłem nie tylko swoją kabinę, ale też kilka sąsiednich w marmurowej toalecie Pałacu Kultury, ja, wolny człowiek wolnej Polski, obarczony fatalnym samopoczuciem, czyściłem wychodek we wnętrznościach daru Stalina dla Warszawy i czułem, że pracuję na rzecz naszej demokracji.

Myślałem, że jestem bardzo oryginalny ze swoim ciśnieniowym dziwactwem, do dnia, kiedy odwiedziłem kolegę, szefa dużej instytucji. Wszedłem bez pukania do gabinetu. Siedział w fotelu z aparatem na ręce, wydawało mi się, że uchodzi z niego z sykiem powietrze, na obliczu malował się wyraz skupienia i napięcia, jaki ma pies, kiedy pokrywa sukę. Chciałem wyjść, kazał mi zostać.

– Ile? – zapytałem

– Cholera, 160 na 100, dużo – powiedział.

Dogadaliśmy się w tej sprawie. Nic tak nie łączy ludzi jak wspólne nieszczęścia. Okazało się, że zna kilka osób, które mają podobny problem. Skontaktował mnie z nimi.

Wymienialiśmy się najpierw doświadczeniami przez telefon, a kiedy popularny stał się e-mail, sieć moich ciśnieniowych kontaktów wzrosła tak gwałtownie, że musiałem je ograniczać. Niektórzy praktykowali mierzenie ciśnienia sobie nawzajem, zawarto dzięki temu wiele znajomości, było trochę romansów (szczególnie od czasu, gdy ktoś odkrył, że mierzenie ciśnienia na udzie jest możliwe), a nawet małżeństw. Zdarzały się wśród nas zgony, które potwierdzały powagę sytuacji. Ciekawe, że nikt nie zgodził się na założenie sobie holtera, ja też odmówiłem interniście.

Ile razy miałem raka? Nie pamiętam. Po raz pierwszy zachorowałem we wczesnym dzieciństwie. Byłem pewien, że rak jest czerwony i ma skorupę. W ciągu jednego roku zdarzało mi się zapaść na raka płuc, wątroby, zachorować na cukrzycę, białaczkę, a niedawno, gdy znajoma opowiadała mi o swoich problemach ginekologicznych, poczułem, że swędzi mnie podbrzusze.

Obecnie najczęściej zapadam na AIDS, wymarzona choroba dla hipochondryków, nawet chrypka albo stan podgorączkowy może być objawem. Nocami wchodzę na internetowe czaty, gdzie setki młodych ludzi konsultuje się ze sobą w wielkim lęku, że To złapali. Wielki strach wisi nad nocną Warszawą, nad Nowym Jorkiem i Paryżem, sieć, w której trzepocą się ranne ptaki.

I przyszedł dzień, kiedy poczułem, że mam prostatę, stało się to po telewizyjnej reklamie pentanolu, facet mówi tam do faceta: „Jeśli masz kłopoty z oddaniem moczu, jeśli robisz to często, masz, kolego, problem z prostatą – i dodawał jakby na pociechę – jak zresztą co drugi mężczyzna”.

Kobiety mają pochwę z jej wilgocią i bogatą florą bakteryjną, co niezwykle komplikuje im życie, a faceci jak zwykle spóźnieni, odkryli, że mają prostatę (gruczoł krokowy brzmi jeszcze gorzej), oto kolejny upiorny wynalazek XX wieku.

A więc poczułem, że mam między nogami prostatę. Noszę granat między nogami. Wypełniony jestem granatami. Gdyby wsadzono mnie do skanera, okazałoby się, że zawieram w sobie cały arsenał.

Co jakiś czas prostata mi nabrzmiewa. Badania tego nie potwierdzają i nic nie wykrył palec starszej pani doktor. W centrum Warszawy leżałem jakby nigdy nic na łóżku, poważny człowiek, szanowany obywatel, a kulturalna starsza pani gmerała palcem w moim odbycie, patrząc z uwagą przez okno, gdzie na ulicy podmuch wiatru porwał komuś parasolkę. Już wiem, co czuje kobieta u ginekologa. Od biedy da się to przeżyć.

Hipochondria jest królową wszystkich chorób. I jak każdy paniczny lęk, ten lęk o zdrowie jest piorunochronem, który zbiera wyładowania niepokoju. Hipochondrycy umierają tysiące razy w życiu, gdy większość ludzi umiera tylko raz. Nie warto być hipochondrykiem, tylko pozornie są przygotowani na chorobę, a i tak każda zaskakuje ich jak grom, co z tego, że nie z jasnego nieba?

Od małego wsłuchiwałem się w siebie. Myślałem, że tak robią wszyscy, ale to nieprawda. Ludzie są pogodni, śmieją się, snują plany, dlatego że nie wsłuchują się w siebie. To im daje pogodę. Człowiek jest skrzyżowaniem bomby zegarowej, miny przeciwpiechotnej z niezwykle skomplikowanym urządzeniem, w którym są setki tysięcy mikroelementów gotowych w każdej chwili nawalić. Cisza, jaka panuje w naszym organizmie, jest pozorna. Hałasuje pompa ssąco-tłocząca krew, soki żołądkowe wykonują żrącą pracę, włażą na siebie ruchy robaczkowe jelit, mocz gromadzi się z bulgotem w pęcherzu, kał puka do drzwi odbytu. Z setek tysięcy naczyń krwionośnych każde może w każdej chwili stłuc się i nas zabić. Szczęśliwi są tylko ci, co o tym nie wiedzą. Biada nam, którzy istniejemy nad przepaścią nieistnienia! Tę biedę istnienia w pełni ogarnąłem jednak dopiero niedawno. Albo to ona mnie ogarnęła potężnym muskularnym ramieniem i przytuliła do piersi, w której zieje rana na wylot, wirują w niej gwiazdy, martwe szerszenie.

Pytani, jakie mieliśmy dzieciństwo, bez wahania odpowiadamy – szczęśliwe. Dzięki temu kłamstwu przeżyliśmy zimę polarną naszego dzieciństwa, aż strach pomyśleć, ile potężnych budowli stoi na tym fałszywym fundamencie.

Do siłowni zacząłem chodzić w połowie lat 80. Topniały nadzieje, zaczynała gnić nasza konspiracja. Gnił też system, chociaż wydawał się nadal chorobliwie stabilny. Tylko smród był nie do zniesienia.

Stałem wtedy na kolczastym progu życia i musiałem to miejsce przebiec tak mocno i szybko, by go nie zauważyć. Ale chłodny oddech przemijania poczułem dużo wcześniej. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy straciłem pierwszy stały ząb. Straciłem go bardzo nieszczęśliwie. Cała polska stomatologia jest za to odpowiedzialna, potem w okolicznościach podobnych utraciłem następne dwa zęby, resztę posiadam w znakomitym stanie jak na kraj, gdzie w jamach gębowych narodu panuje próchnica i paradontoza.

Ten pierwszy utracony ząb spoczywa teraz w pudełku po zapałkach, samo pudełko wydaje się już bardzo stare, niemal antyczne. Papier starzeje się szybciej niż ludzka skóra. Czasami wyjmuję to pudełko i kołaczę zębem.

Przekroczyłem smugę cienia przed trzydziestką i wpadłem w panikę, że przekroczyłem ją wcześniej niż inni. Ale wkrótce stan wojenny zatarł wszystkie metafizyczne smugi. To była nasza zastępcza wojna i nasze powstanie, w PRL-u powszechne były opakowania zastępcze, dotyczyło to też historii. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to nie wojna, tylko kabaret, my zaś jesteśmy niewiele mniej skorumpowani, podli, nikczemni niż nasi wrogowie. I że wolność, o którą tak pięknie walczyliśmy, wkrótce zapaskudzimy własnymi odchodami. Lata 90. to jakby archanioł Gabriel osobiście zerwał zasłonę i obnażył pomnik narodu. Czekaliśmy na orła w koronie, a objawiła się kaczka, składająca kupki zamiast złotych jajek.

W siłowni próbowałem zatłuc swoją Polskę na śmierć. I swój lęk. A też upływ czasu, bez względu na to, czym on naprawdę jest. Przed wielkim przełomem imałem się różnych dorywczych zajęć, wtedy jeszcze pieniądze nie miały wagi ani powagi. Chwilami odnosiłem wrażenie, że Służba Bezpieczeństwa po kryjomu pomaga mi dostać pracę. Zależało im, abym nie biegał po mieście. Miałem jednak nadal dużo czasu, a czas płynął wtedy inaczej niż teraz. Ćwiczyłem po kilka godzin dziennie. Po dwóch latach byłem mięśniakiem. Razem z innymi mięśniakami prężyłem się w lustrach, napinałem klatkę piersiową i mięśnie łydek. Prowadziliśmy długie i wyczerpujące rozmowy: lepiej jest ćwiczyć z większym czy z mniejszym obciążeniem, jak się odżywiać? Żadna kobieta nie pieści tak swojego ciała jak mięśniak. Nikt z nas nie był normalny, tworzyliśmy osobliwą rodzinę, byli w niej doskonali idioci z kapustą zamiast mózgu, paranoicy, którym w uszach rosły palmy i kaktusy, zdarzali się czasami nawet intelektualiści, którzy tkanką mięśniową obudowywali swój kompleks chama. Łączył nas cielesny narcyzm. I lęk przed śmiercią.

Nie mam ochoty wracać do lęku, to on wraca do mnie. Nadal chodzę na siłownię, gdy tylko mam czas i energię, czyli rzadko, coraz rzadziej. Mierzę sobie w domu obwód mięśni, z każdym miesiącem tracę milimetr po milimetrze. Upokarza mnie to. Gardziłem, zawsze gardziłem cherlawymi intelektualistami, ludźmi chorymi i słabymi, gdyż śmiertelnie bałem się stać jednym z nich.

Wszystko jest teraz badane, uczeni badają nawet ludzkie gazy i odkryli, że zdrowy człowiek przeciętnie pierdzi w ciągu dnia jedenaście razy. Piękne dziewczęta, profesorowie, nawet biskupi, pierdzą przeciętnie jedenaście razy dziennie, a jeśli mają pecha, to mogą pierdzieć nawet dwadzieścia razy dziennie.

Przeciętny mężczyzna ma co najmniej przez trzy godziny dziennie erekcję, nawet świętobliwi mężowie, jeśli nadprzyrodzoną siłą woli potrafią za dnia zapobiec temu zjawisku, nie uciekną od erekcji w nocy, spełni się ona podczas snu.

Smak męskiego nasienia bywa różny, ci, co je konsumują, mogą długo rozprawiać o tych smakach – nie mam tu żadnych doświadczeń. Mała łyżeczka spermy ma w sobie 7 kalorii. Dobrze wyposażony mężczyzna karmi kobietę pięcioma łyżeczkami, w których miota się około 150 milionów plemników. Jeśli ktoś się rygorystycznie odchudza, codzienna konsumpcja spermy może mu pokrzyżować te plany. Okazuje się, że są potrawy psujące smak nasienia, ale też poprawiające je. Nawet kawa, brukselka czy kalafior, nie mówiąc już o czosnku, psują smak nasienia. Uszlachetniają go śliwki, mango, słodycze, ale też zielona herbata… Był czas, kiedy przestrzegałem przepisów na smaczne nasienie, jak zwykle bardziej dbając o przyjemność kobiety niż swoją. Potem moje nasienie stało się chemiczną papką, gdzie mieszały się medykamenty różnych koncernów. Czy jest lepszy interes niż ludzka choroba? Niewykluczone, że kiedyś odkryjemy, że część chorób XXI wieku została wyprodukowana w tych samych laboratoriach, co prozac.

A obnażanie tego, co dotychczas pokryte milczeniem, ujawniane tak, jak nikt jeszcze nie ujawnił, to część wyścigu po sukces. „Sukces” – pierwsze słowo XXI wieku, ciągnie od niego chłodem i zdechłym szczurem. Jeśli nie można odnieść sukcesu, próbuje się go wydrapać pazurami, obnażając w sobie to, co jeszcze nie było obnażone. A więc obnażono już intymne szczegóły porodu, odsysania tłuszczu, pryskając nim w oczy czytelnika i widza, obecnie na topie jest opisywanie swojej choroby nowotworowej, rżnięcia piersi, goryczy chemioterapii, piękna naświetlań, znam ludzi zdrowych, którzy zazdroszczą tym, co przeżyli obóz koncentracyjny raka i zrobili z tego temat. Mieć raka to może być hit. I już też u nas pierwsze lesbijki i gejowie dziarsko ruszyli, by opisać wszystkie swoje ukryte zakamarki seksu odmiennego. Na Zachodzie to wszystko już było, mamy jakieś dwadzieścia lat opóźnienia, ale gonimy, chlustając jelitami, łechtaczkami, tłuszczem i kałem ze studniowego zaparcia… Wszystko po czasie, jak to u nas, więc nawet rzeczy z natury nieświeże spotęgowane są o te spóźnione lata. A w tle słychać, jak odprawiana jest msza, polskie baby, którym już zapleśniała płeć, wyją Maryjo, królowo Polski. A ja zacząłem siusiać na siedząco. Odkryłem, że siadanie na sedesie w dobrych warunkach służy ludzkiej kontemplacji. Dlatego kobiety są bardziej refleksyjne. Kiedy mężczyzna siusia na stojąco, jego uwaga jest całkowicie pochłonięta techniczną stroną zagadnienia – mężczyźnie wcale nie jest tak łatwo, jak to się wydaje kobietom, wcelować tam, gdzie należy. Mężczyźni, walcząc o celność, tracą niemal całą przyjemność siusiania dostępną dla siadających kobiet – ta przyjemność wynika z błogiego uczucia ulgi, ale też z muskania przez wartki strumień delikatnych cielesnych błonek.

Gdy moja codzienność zaczęła się srożyć, rozpocząłem rozpaczliwą pogoń za przyjemnością, gotowy łuskać ją z najmniejszej nawet odrobiny. Do tej pory nie smakowałem w celebracji defekacji, byłem nawet zgorszony pismami i książkami, które obsiadły sedesy w domach znajomych, widomy znak, że gospodarze łączą przyjemność wydalania z przyjemnością czytania. Jako że czytelnicy odchodzą pomału w przeszłość, młode pokolenie, siedząc na sedesie, oddawać się będzie oglądaniu minitelewizji lub celebrowaniu gier komputerowych. Sztuka defekacji, jak się okazuje, jest podobna do sztuki miłości i odbywa się w podobnych rejonach, więc dobrze teraz rozumiem świętego Augustyna, który tak trapił się, że – o zgrozo! – rodzimy się pomiędzy przewodem moczowym a odbytem. Wstrzymujący umiejętnie wytrysk potrafią zapewne też opóźniać wypróżnienie i celebrować chropowatą torpedę kału, która spowalnia swój ruch dzięki geniuszowi ludzkich mięśni i korzystając ze swych wybrzuszeń, ociera się o fałdy odbytu.

Tu pewnie są źródła seksu analnego, który święcić zaczyna swoje triumfy, gdyż ludzkość miota się, szukając jakiejś nowej szczeliny, by ją zwiedzić. Idź tam, gdzie jeszcze nigdy cię nie było – oto piekielne przykazanie naszych czasów.

Najbardziej niezwykła i ekscytująca erotyczna przygoda zdarzyła mi się, gdy miałem lat sześć. Dom wczasowy w Zakopanem nosił imię „Zofia”, a moja wielka namiętność – Joanna. Salon nie był jeszcze salonem telewizyjnym, telewizja dopiero w Polsce raczkowała, nie wciskała się we wszystkie zakamarki domów i ludzkich mózgów. Ten salon miał kanapę, która przylegała do załamania ściany, nie na tyle jednak szczelnie, abyśmy nie mogli gramolić się w kąt między ścianą i kanapą. Są różne kąty, czasami przyjazne dla pracowitych pająków, a inne bywają miejscem kary, ten był bezinteresowny, dobrze ukryty i przytulny. Pachniał suszonymi grzybami i migdałami, wtedy jednak najmocniej pachniał Joanną, a to z nią zaszyłem się w tym miejscu dopiero co przez nas odkrytym.

Siedziałem blisko, nie za blisko, a jednak bardzo blisko, ponieważ było tam mało miejsca. Czułem zapach jej włosów i skóry – to tak pachnie dziewczynka – myślał każdy mój oddech. Była piękna, chociaż bez jednego przedniego zęba, w niebieskiej spódniczce, która ukazywała kolana, dwa małe zarumienione od słońca jabłka. Na prawym policzku miała czarną myszkę. I była piekielnie inteligentna. Nie wszystko rozumiałem z tego, co mówiła, i chyba o to jej chodziło, specjalizowała się w niedopowiedzeniach. Potrafiła spojrzeć głęboko w oczy, ale tylko na chwilę, teraz już wiem, to nazywa się kokieterią. – To jest to… – spojrzała mi przelotnie w oczy, ale wystarczająco głęboko, by dreszcz przeszył mnie na wylot. – Właśnie to, co różni dziewczynkę od chłopca, nie wiem, czy mnie rozumiesz? – Znowu spojrzała mi w oczy, a wtedy straciłem oddech. Na początku nie rozumiałem, by za chwilę poczuć, że chyba rozumiem, że dałbym wszystko, nawet moją elektryczną kolejkę, nawet kolekcję znaczków, aby w tej właśnie chwili zobaczyć to, co różni dziewczynkę od chłopca. I tak zostałem dotknięty wielką tajemnicą. A potem wyszliśmy z tego kąta, by iść przed siebie w świat, ciągle przed siebie. I być może w chwili ostatniego tchnienia spróbuję odetchnąć tamtym oddechem, w którym był zapach jej włosów. I może nawet uśmiechnę się na pożegnanie.

Tak pewnie by się stało, gdybym nie spotkał jej na plaży podczas urlopu na Krecie. Czy to na pewno była Joanna? Nie wiem, bałem się sprawdzać, miała taką samą myszkę na prawym policzku. W całości wyglądała jednak jak karykatura dawnej ładnej dziewczynki albo ilustracja, jak trafne wobec kobiety bywa okrutne słowo „przekwitła”. Wchodziliśmy oboje do morza, które o tej porze roku nie jest ciepłe. Woda zbliżała się do naszej płci. Uznała, że połączyło nas to małe cierpienie ulokowane na wysokości pasa, i uśmiechnęła się do mnie zalotnie. Ten uśmiech mnie przeraził. Poczułem obrzydzenie.

A ona chciała zapewne tym uśmiechem nabyć prawo do partnerstwa, włączyć mnie w krąg swojej zwiędłej, lecz nadal żywej kobiecości ukrytej za zmienionym ciałem. Czy nie wiedziała, że jestem w innym świecie? Nie mogłem jej wybaczyć, że chciała mnie pozbawić złudzeń. A przecież byliśmy równolatkami, tu, gdzie tylko śmierć jest na tych samych prawach, śmierć, a nie umieranie.

Rzuciłem się gwałtownie, aby płynąć przed siebie, tam, gdzie morze łączy się z niebem. Czas przestał mnie dotyczyć. Musiałem jednak wrócić na brzeg. Biegały tam młodziutkie dziewczęta w stringach o pośladkach tak napiętych, że ich strzały zawsze trafiały w męskie serca. Te męskie serca są zapięte na rozporek. Po plaży snuli się też starcy o ciałach godnych ukrycia, a nie wystawiania na publiczny widok, te ciała mówiły młodym: „I ty kiedyś taki będziesz”, ale młodzi nie słuchali starości, oni na szczęście nigdy jej nie słuchają. Na tej kamienistej plaży błękitnobiałej Krety po raz pierwszy zrozumiałem – nikt się nie wymknie.

Już dawno odkryłem, że jedna kobieta mi nie wystarcza. Gdy jest ich więcej, dopełniają się i dopiero wtedy mam złudzenie, że moje związki nie mają dziur. A przecież w mrokach swojej duszy widzę, że całe moje erotyczne życie jest jakąś formą rozpaczy. Dziura, którą próbuję zatkać, otchłań bez dna. Jak żałośnie sterczy męski narząd wobec takiej otchłani!

Odkryłem to wszystko za późno i jest już we mnie tylko skąpstwo ludzi umierających. Chcę wszystko mieć, chociaż wiem, że już niczego nie zatrzymam.

Kiedy poznałem Krystynę, miała dwadzieścia lat. Odziana w czarny opięty kostium, a mały i twardy tyłeczek uwypuklały czarne koronkowe stringi firmy Felina. Jej pocałunki były wyrafinowane, czułem jednak, że chociaż mogę stracić wargi, to nie będzie mi ich żal. W końcu oddała mi fachowo moje usta, zostawiając w nich smak swoich.

Miała nieco skośne, brązowe oczy, odległy ślad tatarskiego najazdu, a także pewien rodzaj napięcia między dużymi źrenicami a łukiem brwi. Nie wiązała długich pszenno-herbacianych włosów, więc się rozsypywały, ich poprawianie dawało zajęcie dłoniom, które nie potrafiły być bezczynne…

Była tak ładna i świeża, że śpieszyłem się, jakbym się bał, że zwiędnie, zanim ją posiądę. Ale ja też nie czułem się zbyt pewnie. Nie powiedziała, jak mówi w tej sytuacji większość kobiet głupim facetom – nie śpiesz się tak. Milczała, w tym milczeniu była jakaś tajemnica. Gdy już w niej byłem, zaczęły się problemy. Poczułem, że dokonuję chirurgicznej operacji. Brakowało tylko pielęgniarki, by ocierała mi pot z czoła. W oczach dziewczyny ciemniało przerażenie. Kiedy w finale krzyknąłem, wpadła w panikę. Potem odsunęła się i patrząc na mnie badawczo, powiedziała: – Myślałam, że coś ci się stało. – Po chwili kłopotliwego milczenia dodała: – To zawsze tak się krzyczy?

Znowu zamyśliła się i szepnęła: – Myślałam, że to jest bardziej przyjemne.

– Ja też – odparłem gorzko.

Nie wiedziałem, że jestem jej pierwszym mężczyzną. Było mi przykro, że to, co powinno być dla nas świętem, stało się trudnym zabiegiem.

Ale to działo się dosyć dawno. Teraz lubię siedzieć, po prostu siedzieć lub leżeć i patrzeć na jej niewinną, świeżą urodę. Jak na generację Y jest nietypowa. Łączy ją z innymi młodymi brak zainteresowania korzeniem rzeczy, nie czyta książek, ale też nie ogląda telewizji, jej myśli nie zostały zdominowane pieniędzmi.

Nie jest więc typowa. Potrafimy ze sobą milczeć lub wymieniać się milczeniami. Jest mi z nią dobrze, jakbym grzał zmarznięte ręce przy kominku, w którym kołysze się młody i czysty płomień. Ten płomień czasami przygasa i skupia się w sobie, by nagle lizać mnie po twarzy.

Zwykle gdy wspinam się na szczyt rozkoszy, zamykam oczy, jakbym się bał, że ktoś wypatrzy moją tajemnicę. Co nią jest, sam nie wiem. Kochając się z Krystyną, patrzę jej w oczy. A święto seksu spełnia się tylko wtedy, gdy patrzy się drugiemu człowiekowi w tęczówki. To bardzo nas zbliżyło do siebie.

Druga kochanka, Beata, młodsza ode mnie zaledwie o kilka lat, jest intelektualistką, doktorem socjologii, za chwilę będzie profesorem. Nigdy jeszcze nie kochałem się z profesorem. Oboje zbliżamy się zawsze do siebie z kurczowo zamkniętymi oczami, więc nawet nie jestem do końca pewien szczegółów jej wyglądu. Ale na pewno jest brunetką i ma w sobie dużo ładnych okrągłości, znajomi mówią na nią Oliwka. Bardzo znerwicowana, ale udaje wewnętrzny spokój. Jej opanowanie to zbroja, pod którą wszystko jest w strzępkach. Na jej twarzy rzadko widać grymas gniewu lub uśmiech, dlatego nie porobiły jej się zmarszczki, za to w środku ma ich pewnie w nadmiarze.

Obdarzona jest bujnym seksualnym temperamentem. Kiedyś, gdy zmierzaliśmy do orgazmu, tak krzyczała, że sąsiedzi wezwali policję. W młodości grała na flecie, gdy jest w artystycznym nastroju, to ja staję się jej instrumentem.

Oliwka stymuluje mnie seksualnie, chociaż ma włosy łonowe rozrośnięte jak Buszmenka, czego nie znoszę, ale jako feministka nie chce ich podciąć. Podnieca mnie intelektualnie, ale też bardzo męczy, jej myśli bywają jak wysokoprocentowa śmietana. Myślami się wymieniamy. Spotykam się z nią oszczędnie, mniej więcej raz na miesiąc. Mam wrażenie, że wszystkie jej związki, nieuchronnie nieudane, odłożyły się w niej jak słoje w drzewie i Beata liczy sobie tyle lat, ilu miała partnerów. Jest więc starsza, niż to mówi jej metryka.

Z żoną powinienem się rozwieść, ale nie mówimy o tym, widujemy się rzadko, w czasie tych spotkań zdarzają nam się chwile słabości. Żona już nie wygląda jak kiedyś, ale ja mam pamięć wszystkich jej dawnych twarzy, co zmiękcza maskę, którą obecnie nosi, nieco nią zawstydzona, jakby chciała powiedzieć, ach to nic, wkrótce ją zdejmę.

Naszą istotą jest osobność. Dlatego wnikanie z czułą cząstką swojej istoty w czułą cząstkę innej istoty to niezwykły uczuciowy i fizyczny zabieg. Skomplikowana operacja, a takie operacje nie zawsze kończą się szczęśliwie. Lecz jeśli wszystko się powiedzie, wtedy może nawet zdarzyć się cud narodzin nowego życia, o czym coraz częściej zapominamy. Nigdy nie uprawiałem seksu, aby dokonać cudu stworzenia człowieka, nie inaczej niż większość ludzi na tej planecie, prawie wszyscy poczęliśmy się i poczynamy nasze dzieci przypadkiem, bez prokreacyjnej myśli. Uprawiałem seks jak ślepy siewca, który nie widzi ziarna, uprawiałem, by zapomnieć, że jestem, i by pamiętać, że jestem. Uprawiałem, by stłumić depresję, rozpacz, ból, podbić albo dać się podbić, mieć, tracić i w końcu rozerwać obręcz swojej osobności.

A jednak nigdy nie przeżywałem głębiej życia niż wtedy, gdy moje dzieci były małe, malutkie. I pytały, dlaczego drzewa są krzywe, a chmury brudne? Jak to możliwe, że ptaki utrzymują niebo na skrzydłach? I czy Bóg dlatego przebrał się za człowieka, by nie bali się go ludzie?

Kobieta zawsze pamięta, jakie ma na sobie majteczki, jakie nosiła wczoraj i przedwczoraj, mężczyźni zwykle nie mają pojęcia, jaki jest kolor ich gatek. Zanim kobiety zaczęły ujawniać swoją bieliznę – w tym celu wkładają teraz spodnie, które odsłaniają bezwstydnie pępek i krawędź majteczek z przodu i z tyłu – zanim więc jeszcze nastała nowa moda, odkryłem, że wiem, ja po prostu wiem, jaką bieliznę nosi kobieta, nawet zapięta od stóp do głów i osłonięta futrem. Im była młodsza, tym większą miałem pewność.

Na początku zagadywałem znajome: „Masz dzisiaj czarne stringi”. Zawsze trafiałem. Kiedy pula zbiegów okoliczności wyczerpała się, musiałem uwierzyć, ja po prostu wiem. Zdarza się, że podchodzę do nieznanej dziewczyny, która niecierpliwi się, czekając na autobus, by powiedzieć: „Pani wybaczy, nie mam pojęcia, na jaki autobus pani czeka, za to wiem… ma pani dzisiaj koronkowe majteczki, Chantal, wiśniowe, to mój ulubiony kolor. Życzę miłego dnia (ten zwrot upowszechnia się w Polsce i pewnie zrobi taką karierę jak słowo dokładnie na przełomie lat 80. i 90.)”.

Drobna rzecz taka wiedza, a czyni wielkie wrażenie na kobietach. Jakby pewność na temat bielizny pozwalała objąć władzę nad jej zawartością. Nie wiem, czy te paramajtkopsychologiczne umiejętności nie były jednym ze zwiastunów moich problemów, teraz wszystko, co nie było u mnie typowe, biorę pod uwagę, kiedy szukam wyjaśnienia: dlaczego? Ale nigdy nie pytam – dlaczego ja? – tak pytają chorzy na raka, na serce, na AIDS. Ja wiem, że ja, bo ja i koniec!

Pomyślałem, że to będzie ważny i miły telefon. Niestety, to tylko dzwoniła moja mama. Coś stało się z jej ciałem. Coś przerażającego! Jechałem, trąbiąc na powolne samochody.

Stała na wpół obnażona przed lustrem. Gdy uniosła ramiona do góry, dwa płaty skóry zwisające z jej rąk zafalowały jak skrzydła.

– Patrz, co się stało, jestem ciężko chora – mamrotała.

– Mamo, to jest normalne w pewnym wieku, ludziom wiotczeją mięśnie – powiedziałem i zawstydziłem się, że wypominam jej wiek i zwiotczenie.

– A ty, pokaż swoje ręce!

– Ja mam trochę mniej lat – dotknęła moich przedramion.

– Co to?! – krzyknęła. – Tam są guzy.

Miałem dosyć. Zdjąłem koszulę i wypatroszyłem mięśnie, jak na publicznym pokazie.

– Kiedy zrobiło ci się coś takiego?! – krzyknęła mama.

– Ćwiczyłem codziennie przez kilka lat…

– Czemu o niczym nie wiedziałam?!

– Jak zwykle interesujesz się tylko sobą.

– Kocham ciebie, synku.

Chciałem coś powiedzieć, ale tylko westchnąłem.

– Powinieneś być mi wdzięczny, że dałam ci życie.

– Ja się nie prosiłem na świat – burknąłem i zawstydziłem się, że powtarzam odwieczną formułę dzieci, którym matki każą dziękować za dar życia.

Za dużo wiem o swoim poczęciu. Ojciec nie chciał mieć dzieci, wojna zniechęciła go do rozmnażania się. Matka marzyła, by adoptować małego Chińczyka, mali Chińczycy byli wtedy w modzie, śmiertelnie bała się porodu. W roku 1953 życie seksualne moich rodziców było już w ruinie. W pierwszych dniach marca umarł Stalin. I kiedy cały Wschód krzepł w grozie – Bóg umarł, co będzie dalej? – mój ojciec, który zwykle płynął pod prąd, nagle poczuł, że unosi go nieprzeparty radosny pęd, że musi zrobić coś niezwykłego, czego jeszcze nigdy w życiu nie robił. Posiadł więc moją mamę na kuchennym stole. Na tym stole, gdzie potem zmuszano mnie do picia mleka i jedzenia szpinaku.

„To był w gruncie rzeczy gwałt, myślałam, że oszalał, i uległam” – napisała mama w małym czerwonym notesie, w którym wcześniej informowała o akcie na stole. Traktowała ten notes jako dziennik zdarzeń najważniejszych. W kilka dni potem napisała: „Tragedia! Mięso zdrożało o 20 groszy”. Znalazłem kiedyś ten notes i należę do nielicznych ludzi, którzy wiedzą, jak zostali poczęci.

Nie zamierzam pisać swojej autobiografii, poruszam się w czasie ze swobodą skazańca. Po latach mieszają mi się czasy, co było kilkanaście lat temu – jest jak wczoraj, a co wczoraj – bywa jak wiek temu. Zdarzenia ważne i nieważne wirują w loterii pamięci. Pamiętamy zwykle to, co z jakiegoś powodu powtórzymy w myśli po kilka razy, wtedy odkształcony rysunek zdarzenia zastyga na zawsze. Ten rysunek nie jest wierny, pamięć zawsze nas zdradza, a my nie pozostajemy jej dłużni.

O tym, że moja kochana dobra mama wystawiała mnie do kuchni, kiedy płakałem, dowiedziałem się niedawno. Wtedy modne były surowe teorie wychowawcze, chłopiec nie powinien być rozpieszczany, a kiedy płacze, nie wolno się tym przejmować, trenuje sobie płuca. Będzie potem mocniej i głębiej oddychał.

Teraz, gdy oddycham płytko, jakbym moczył nogi w wyschniętej kałuży, przypominam sobie te słowa. A poza tym miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Karmiono mnie obficie, chuchano na mnie i pieszczono, zabawki wypełniały mój pokój po brzegi. I bardzo się o mnie bano, co bywa dowodem wielkiej troski. Byłem przecież pięknym i niezwykłym dzieckiem dwojga niezwykłych ludzi. Tacy ludzie nie mają zbyt wiele czasu dla swojego dziecka, ale jest zawsze gotowa na wszystko babcia, są ciocie i służące, te służące nigdy się nie sprawdzają, więc są nieustannie wymieniane. Opiekowało się mną wiele osób. Podobno najdłużej babcia, ale z niej pamiętam tylko ucho, pociągałem za nie, kiedy byłem zdenerwowany, byłem nieustannie zdenerwowany, więc ucho mojej babci wyciągnęło się i wisiało jak wymię.

Niechętnie puszczano mnie samego na podwórko, stały tam przecież ruiny, niektóre przypominały spalone skrzydła. Ruiny były też w głowach ludzi, którzy ocaleli. Nosimy je w sobie, my, urodzeni po wojnie. Na naszym starym podwórku królował trzepak, to na nim po raz pierwszy ujrzałem wstrząsającą tajemnicę dziewczęcych majtek, gdy te małe istoty przewijały się na trzepaku. Trzepak teraz przerdzewiał i ukląkł na jedno kolano.

A mój ojciec zawsze pił, po kryjomu, im bardziej ukrywał swoje picie, tym mocniej zatruwał nasz dom swoją tajemnicą. Teraz już wiem, pił, gdyż nie był tak wielkim artystą, jakim chciał być. Pił, gdyż jako młody chłopak był w AK i brał udział w powstaniu warszawskim. W ruinę poszło całe miasto, zginęło 200 tysięcy ludzi, a Stalin i tak zrobił swoje, jak tu nie pić? Nigdy mi o tym powstaniu nie mówił, jakby sam siebie obarczał winą za to, co się stało. A też pił, ponieważ miał żonę, która była zajęta tylko sobą, chociaż udawała, że jest inaczej. Pił też dlatego, że nigdy nie był w partii, co miało zrujnować mu karierę. Pił, gdyż nienawidził Polski Ludowej, a podobnie jak większość Polaków nie wierzył w naszą ojczyznę inną niż tą chorą na wszawicę i grzybicę. Dziwne, gdyby nie pił. A nawet gdyby nie pił wtedy, to zacząłby pić teraz, widząc, jak wygląda Polska wolna. U nas nie pili i nie piją tylko ci, którym alkohol jakoś szczególnie nie służy. Ja niestety do nich należę.

Pod samochód wpadłem, kiedy miałem lat siedem. Szedłem do szkoły. Wtedy nawet dzieci z dobrych domów chodziły same do szkoły, strach miał duże oczy, ale nie tak wielkie jak dzisiaj. Nic mi się nie stało, prawie nic. A przecież znalazłem się na masce samochodu i mogłem podziwiać maskę przerażenia kierowcy, któremu zbielały palce zaciśnięte na kierownicy. Uciekłem z miejsca wypadku, unosząc wielki siniak na biodrze. Nie powiedziałem słowa w domu. Uważałem, że rodzice powinni odczytać wszystko z mojego milczenia. Nie odczytali nic. Wtedy zrozumiałem, że jestem sam i będę zawsze sam.

Największy wysiłek mojego dzieciństwa to próba wyobrażenia sobie, co też tam dziewczynki mogą mieć między nogami. Z jakichś powodów ominęły mnie zabawy w doktora. Mocowałem się z tą tajemnicą jak Syzyf ze swoim kamieniem. Czasami wydaje mi się, że ta niezaspokojona tajemnica odmiennej płci zrodziła we mnie poczucie gorszości – inni już wiedzą, a ja nie – co zaważyło na całym moim życiu. Potem w każdej kobiecie widziałem szansę na przełamanie poczucia, że jestem gorszy. Stąd pewnie moja chroniczna niewierność. Chociaż równie dobrze mogło to być zaklinanie godziny D, by nie przyszła, jej oddech czuł mój organizm od dawna. Rzadko kiedy jest tylko jeden powód ludzkich zachowań, zwykle jak dzikie pnącza skręcają się ze sobą rozmaite ścieżki. Pierwsze erotyczne ścieżki zaplotły się w szkole i wtedy narodziły się moje kompleksy.

Nastały dni, kiedy w mojej klasie dziewczynom wyrosły piersi. Wyglądało na to, że nie czują się z nimi zbyt pewnie. Wkrótce jeszcze większe zmiany zaszły potajemnie w naszych podbrzuszach, i to bez względu na płeć, co jednak było okryte tajemnicą. Niektórzy zaglądali tam po kryjomu, używając luster, inni udawali, że nic się nie dzieje, chociaż wiedzieli, że to nieprawda. Wszyscy mniej lub bardziej czuli, że budzą się w nich jakieś zwierzęta, o których nie mówi się na lekcjach biologii.

I przyszedł dzień, kiedy podczas przerwy gwarnej jak zawsze do naszej grupy skupionej przy kamiennym parapecie na grze w cymbergaja podszedł Krzyś i oświadczył „Nie wiem, czy wiecie, chłopaki, ale podobno można też od tyłu”. Wszyscy zamarli, nie wiedząc, co począć z tak niezwykłą wiadomością, która pochodziła z tak niepewnego źródła. Szczerze mówiąc, to owo „z przodu” również nie mieściło nam się wtedy za bardzo w głowach.

Tego dnia postanowiłem podmacać Dankę. Wszyscy chłopcy ją podmacywali, tylko ja nie miałem śmiałości. W tym roku macanie nabrało w naszej klasie jakiegoś mistycznego znaczenia. Czego można się domacać w czasie takiego macania, nie miałem pojęcia, ale macający wracali z mgłą w oczach, jak po długiej i niezwykłej podróży.

Podmacałem Dankę, kiedy wychodziliśmy z klasy. Byłem zbyt przejęty, by wiele poczuć, zresztą nie miałem w tej dziedzinie żadnych doświadczeń i nie wiedziałem, jak wiele można tu osiągnąć. Danka z wprawą chwyciła moją rękę, wiele już takich rąk chwytała w tym roku, odsunęła ją na bok, spojrzała na mnie z wyrzutem swoimi krowimi oczami i powiedziała: „Co ty robisz, ty jesteś przecież inny”. Zalała mnie fala wstydu. Tak, zawsze byłem inny, to moje przekleństwo. Na korytarzu pojawił się dyrektor. Zapadła cisza. Nasz dyrektor był dyktatorem. Na rozpoczęcie szkolnego roku ględził zawsze tak samo, okrutnie przy tym sepleniąc: „Kiedy w 1939 roku pierwszego września dzieci szły do szkoły, nadleciały hitlerowskie samoloty. Ale teraz, dzięki Związkowi Radzieckiemu, polskie dzieci idą bezpiecznie do szkoły, chociaż w Niemczech Zachodnich wykluwają się z imperialistycznego jaja niemieccy rewanżyści inspirowani przez Hupkę i Czaję”.

Dyrektor naszej szkoły był komunistą, już wtedy wiedziałem, że nie znaczy to nic dobrego, mniej więcej połowa mojej klasy myślała podobnie. Nasz dyrektor miał fermę kurzą w rogu boiska, te kury miały znosić jajka dla naszej szkoły, ale po co szkole jajka? W gabinecie dyrektora były perskie dywany i kanapa obita lamparcią skórą, u jej stóp leżała skóra z tygrysa, miał tego tygrysa upolować sam w Afryce, w co nikt nie wierzył. Dyrektor jeździł służbową czarną wołgą, takie samochody budziły w tym czasie postrach, szacunek lub pogardę. Pewnego dnia na dziedzińcu odsłonięto pomnik patrona naszej szkoły, generała Świerczewskiego. Kiedy opadła zasłona, na widok łysej głowy generała ze zbiorowego ciała uczniów, a nawet z ciała nauczycielskiego, wydobyło się westchnienie zdumienia. Głowa naszego dyrektora w niczym nie różniła się od głowy patrona szkoły. Jakby dyrektor odsłonił swój własny pomnik. Nikt jednak nie powiedział tego na głos, zabrakło dziecka z bajki Andersena. Nauczyciele i uczniowie śmiertelnie bali się naszego dyrektora. W 1968 roku okazało się, że jest Żydem. I tchórzliwi nauczyciele zagryźli go. Nikt nie gryzie równie okrutnie jak tchórz.

Smak łzawiącego gazu stał długo na ulicach Warszawy i innych miast, gdzie były wyższe uczelnie. To pierwszy smak buntu i wolności, jakiego zaznałem. Uzależniłem się od niego i od tej pory szukałem go wszędzie. Jak podobny i jak odmienny był nasz bunt roku 68 od buntu młodych na Zachodzie. Ale my, jak i oni, jednako zdradziliśmy potem swoje ideały, chociaż i tak o wiele dłużej byliśmy im wierni. Teraz kasa tak samo świeci nam w oczach.

Na fali antysemickiej propagandy Goebbels byłby dumny ze swoich uczniów, wyjechało z polski dwadzieścia tysięcy Żydów czy raczej ludzi napiętnowanych tą „skazą”, co spowodowało, że nasz szary kraj jeszcze bardziej poszarzał. Chrystus jednak został. Mało kto w Polsce wiedział, że był Żydem.

Antykomunistą byłem od dziecka, ale politycznie dojrzałem dopiero w 1968 roku. Inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w sierpniu tego burzliwego roku zastała mnie w lesie, gdzieś w głębi Polski. Wygrażałem lecącym na południe wojskowym samolotem, zasypiałem z uchem przy tranzystorowym radiu, kołysany szumem zagłuszarek Radia Wolna Europa. Wracając z tych wakacji, napisałem czerwoną kredką na ścianie toalety na dworcu małego miasteczka: „Niech żyje Dubczek, precz z ZSSR!”. Wyszedłem z tej brudnej i śmierdzącej toalety roztrzęsiony. Gdy pociąg ruszył w kierunku Warszawy, poczułem, że rozpocząłem swoją wojnę z imperium. I nie ma odwrotu. Wygrałem ją dopiero w roku 89.

W pięć lat po Wielkiej Zmianie w mojej szkole odbywało się spotkanie dawnych absolwentów. Wtedy głowa generała została wydobyta z przeciwatomowego schronu, przerobionego na magazyn (ów schron to była wielka duma naszego dyrektora). Ta głowa była w strasznym stanie. Szkoła nosiła już inne imię, bardziej porządne, Cervantesa. Na cokole, gdzie kiedyś stał generał, stanął pomnik Don Kichota, na koniu, który przypominał chudego psa.

Zły stan głowy generała miał związek z farbą, którą ta głowa została powalana, zanim ją ścięto. Farba była czerwona. Stało się to w miesiącach Wielkiej Zmiany, gdy nastał czas rzezi pomników. Głowę ustawiono teraz na brudnej skrzyni, jej wypukłe oczy wyrażały wielkie cierpienie. Nowy czas dał szansę na męczeństwo ludziom, którzy na to nie zasłużyli.

Stałem pod pomnikiem Feliksa Dzierżyńskiego, gdy dźwig chwycił go wpół. Odpadły mu nogi i część tułowia, a głowa kołysała się w szczękach stalowego smoka. Była to głowa męczennika. Tłum rzucił się na szczątki Feliksa. Do dzisiaj przechowuję w domu fragment płaszcza rewolucjonisty, czarną, kostropatą grudkę, podobną do ułamka lawy.

Z