Rurand. Prequel - Cezary K. Kęder - ebook

Rurand. Prequel ebook

Cezary K. Kęder

0,0

Opis

Przemierzając przestrzeń w niekończącej się wędrówce, Rurand trafia do miasta, które przypomina jego rodzinne Rydułtowy. Choć mogłoby być każdym ze śląskich miast. To podwodny świat, a czas, który w nim biegnie, zatrzymał się w latach 90. XX wieku. Spełniając tajemniczą misję i próbując wytropić nieuchwytnego przeciwnika, Rurand traci pewność, czy wciąż jest rycerzem, czy stał się potworem. Musi znaleźć wyjście.

Cezary K. Kęder - urodzony w 1965 roku w Bytomiu pisarz i muzyk, autor powieści Antologia twórczości postnatalnej (1996), Rurand. Prequel (2013), książek poetyckich Sekwencje (1994). Najnowszy model (2004), Straszny melodramat (no i to serduszko) (2010), a także tekstów piosenek Formacji Fantazman (CD Tu będę, 2012). Dodatkowo: duch sprawczy Formacji Fantazman i kwartalnika literackiego „FA-art".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

RURAND

 

prequel

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

1.

Próbuję jakoś przetrwać. Przy dnie powietrznego oceanu jest wilgotno, zimnawo i trudno się oddycha. Trzeba krążyć po możliwie najoszczędniejszej energetycznie orbicie, wydłużać wieczór, skracać dzień, nie odzywać się, nie prowokować. Jeszcze nie jest tak źle, ale wie, że za dzień albo dwa się zacznie. A pierwszy telefon niby niczego nie zapowiada, cieszysz się, że dzwoni. Ile to już miesięcy? Ho, ho, ho! Pięć? Czas ma tendencje do galopad! Jak się czujesz? No, to dobrze, ja nie najlepiej. Ogólnie wszystko w porządku, tylko ta pogoda… No, pa! Do zobaczenia! Wpadnij kiedyś, co? A potem nagle ktoś cichutko puka w futrynę drzwi i lekko podpuchnięta twarz Agaty z jednym, starannie zapudrowanym wypryskiem dokładnie na środku czoła, oznaczającym, że niewątpliwie ma, albo jutro będzie miała, okres, pojawia się w jego biurze z pytającym wyrazem w oczach. — Hej! — mówię. — Wchodź, co cię sprowadza? — To, co zawsze — odpowiada, a ponieważ wiem, jak skończyły się jej dwie ostatnie wizyty, na wszelki wypadek opowiadasz sobie w duchu, że jest już jednak o jeden dzień za późno i rozmawiacie z ożywieniem o sytuacji ogólnej. Kiedy się żegna, przytulasz ją mocno i całuję w policzek, rumieni się i mówi: — To ja już lepiej pójdę — nie robiąc nawet pół kroku. Nie protestujesz, chociaż po lekkim, poddającym ruchu jej bioder jest prawie pewien, że dzisiaj to jednak dzień dobry. Jeszcze jeden całus na pożegnanie. Teraz nie ma wyjścia: wychodzi.

Trochę pracujesz. Później zapada w drzemkę przerwaną telefonem od szefa. Znowu trochę pracujesz. Postanawia — w ramach ostrożnych planów wykonywania czynności utrzymujących przy życiu — wyjść wcześniej i wpaść do klubu na kawę z advocatem. Wolny krok, ostrożne ruchy kelnerów — wiedzą, że w takie dni najłatwiej coś stłuc albo wylać. Zamawiasz. Piję. Po drugim łyku dostrzega Alicję, która właśnie weszła. Teraz jestem pewien, że to już. Siada przy mnie, prosi o kieliszek wina. Chwilę droczymy się, kto ma zapłacić, ale okazuje się, że ona nie ma w ogóle przy sobie pieniędzy. Mówimy o jej stałym mężczyźnie, którego czasem ze mną zdradza, a który nie mieszka tutaj, dzwonią do siebie codziennie, widują się w weekendy. Jest podejrzanie ożywiona, głaszczę ją po ręce. Postanawia mnie odwieźć, nie mogę się nie zgodzić, już w samochodzie powtarza moje słowa, że zawsze chciał mieć kobietę, która miałaby samochód i odwoziłaby cię do domu. Kieruje nieuważnie, wjeżdża w kałuże, ochlapuje przechodniów, którzy wygrażając pięściami, recytują piosenkę ochlapanego. Miło się nam gada, chociaż dobroczynny wpływ kawy minął po niecałym kwadransie. Na parkingu całujemy się długo, wkładam jej rękę pod spódniczkę, przeszkadzają mu rajstopy tworzące u samego szczytu coś w rodzaju elastycznego pasa cnoty. Przestajemy, żeby zaczerpnąć tchu, nie wyciągając ręki, pytam, czy wstąpi do mnie na górę, i gwałtowny skurcz silniej wgniata moje palce w fotel. Ale jesteś prawie pewien, że nie, w każdym razie proponując, ryzykuje niewiele, góra dwie godziny ględzenia i niezdecydowanych pieszczot. Zastanawia się krótko i mówiąc: „Nie. Jeszcze nie dzisiaj”, wyciąga spod siebie moją dłoń. Palce, wykonując uspokajające, okrężne ruchy, stygną na jej udzie, potem siadam wygodnie w fotelu. Muszę pójść do sklepu po coś do jedzenia — mówię i po chwili, walcząc z parasolem, idę.

Pada już drugi tydzień; na przemian deszcz i mżawka. Krótkie przejaśnienia. Czasem burza, a raczej drobne namiastki burzy. Ciśnienie kaprysi: wieczorem trochę wzrasta, rano spada z pieca na łeb, w ciągu dnia nie ma sprecyzowanych planów. Obroty sklepów monopolowych biją rekordy miesiąca, menele wyrabiają dwieście albo i trzysta procent normy: naprać się, zasnąć, naprać się znowu, zasnąć, i jak się uda, naprać się jeszcze raz. W autobusach i restauracjach dochodzi do krótkich scysji o byle co. Wiszące w powietrzu od wielu dni konflikty nagle przemieniają się w dzikie awantury. Ktoś dostaje po gębie. Ktoś inny wymówienie. W sklepie uśmiecham się do znajomej sprzedawczyni, która pyta — Co panu dać? — i natychmiast rumieni się. — Dzisiaj — akcentujesz słowo dzisiaj — tylko pół chleba i paczkę herbaty. Wychodzi. Jest dopiero wtorek. Nie czuję się bardzo źle, raczej w normie. Nie możesz zasnąć, choć, przewidując kołowrót następnych kilku dni, uważa to za bardzo wskazane.

Przychodzi późno i sekretarka szefa, prócz krzywego jak jej nogi uśmiechu, obdarza cię informacją, że dzwoniła jakaś kobieta, ale nie chciała się przedstawić. Kiwam głową, marszczę brwi, niby próbując sobie przypomnieć, kto to mógł być, i udaję, że sobie przypomniałem. Tak, czekałem na telefon. W gruncie rzeczy jest mi zupełnie obojętne, która dzwoni. Po kwadransie słyszę w słuchawce Alinę paplającą, że już dzwoniła, że trudno mnie zastać. Ziewam bezgłośnie. Chorowała ostatnio, więc nie bardzo mogła, ale teraz jest już dobrze, jest w formie, więc może się pokazać młodemu człowiekowi. Protestuję skwapliwie przeciwko takiemu postawieniu sprawy młodości. Czy może wpaść koło czwartej? Zaprasza na kawę.

— No, wiesz… — zaczynam.

— Wiem — przerywa mi — jesteś zajęty, masz mnóstwo obowiązków, ale przecież nie widzieliśmy się tak długo…

— No, nie wiem…

— Poza tym — kusi — mam dla ciebie pewną informację nie–na–telefon.

— Chciałem tylko powiedzieć, że nie mam ochoty na kawę — kapituluję. — Ale zgoda, jeśli postawisz mi herbatę z rumem.

Śmieje się, odkłada słuchawkę.

To będzie koszmar, myślisz spokojnie, przypominając sobie wszelkie rozmowy z Aliną, prowadzone zawsze obok, obok jakiegokolwiek tematu, bardziej obok niż z kimkolwiek innym, bo Alina, piękność przekwitająca, nie jest w stanie znieść myśli, iż mogłaby nie być atrakcyjna, przy czym silna osobowość nakazuje jej brać mężczyzn, a jednocześnie moralno–intelektualne opory powstrzymują ją przed konsumpcją. Przynajmniej czasami — uśmiechasz się pod nosem. A tajemnica będzie pewnie z tych w rodzaju „iksiński powiedział, że igrekowski to alfa bądź omega”. Ale niechby była, lepsze to niż wszystkie panny odmieniające w taką pogodę własne życie przez przypadki zasłyszane. Te co bardziej znerwicowane mówią, że nie ma sensu się dalej upierać, że można znaleźć dla siebie coś, co wreszcie by ostatecznie uspokoiło, i cedują przywilej poszukiwań na bliżej niesprecyzowaną potomność, a ich mniej lub bardziej przypadkowi kochankowie wykonują o jeden ruch za dużo albo za późno. A inne — i to mój pech — próbują wrócić do ostatniego miejsca, które niosło jakiś choćby bardzo niesprecyzowany sens, nagle żałując, że z powodu tak absurdalnego jak „normalne życie” pozbawiły się tej jednej, jedynej może szansy na coś, co teraz by się tak bardzo przydało, a czego tak bardzo teraz brakuje. — Jesteś bardzo tajemniczy. — Bywam — odpowiadam sobie, przepowiadając w pamięci wszystkie delikatne, uspokajające gesty wykonywane w celu zbudowania głębszego porozumienia i sugerujące, iż poza mężami, dziećmi oraz lekkomyślnie wybieranymi kochankami istnieje jednak to coś. I jestem wdzięczny kobietom, którym jego gesty są jeszcze potrzebne, choć to właśnie przez nie w marne dni zaczyna się potykać i z trudem łapie równowagę.

Alinę spotykam przed wejściem, rzeczywiście, na zewnątrz wydaje się być w formie, całujemy się w policzki na przywitanie. Słucham, gdy powoli wchodzimy po schodach. Idzie przede mną, nie przestając mówić, odwraca co chwila do mnie głowę. Zamiast odpowiedzi na pytania, które stawia, obejmuję ją od tyłu i gryzę lekko w odsłonięty przez wysoko upięte włosy kark. Jej włosy pachną jakimiś lepszymi perfumami. Milknie na chwilę.

Przy stoliku znowu błyska elokwencją, między ustalaniem z antypatycznym młodzieńcem, zwanym tu kelnerem, co zamawiamy, i płaceniem wysypanymi z portmonetki drobnymi dowiaduję się. Słucham. Kiwam głową. Rozmawiamy o jej już studiujących dzieciach. Z synem wciąż kłopoty. Nie ośmielam się napomknąć, że w gruncie rzeczy drobne, więc gładko przechodzimy do innych kwestii. Potem dowiaduję się o książce, którą skończyła tłumaczyć. W torebce odnajduje się list od znanego literata pełniącego funkcję w redakcji „Literatury Światowej”, który ocenia jej wysiłki translatorskie. Czytam. Ciężko mi się skupić, bo ona wciąż papla, ale orientuję się, że list jest raczej grzeczną odmową. Ona wcale się tym nie przejmuje, i tak już ma wydawcę. Nie, to nie!

Przez chwilę patrzę jej w oczy z rozbawieniem. — No, trudno — mówisz. Mruga powiekami i pojmuje. — Tak, lepiej nie.

W sobotę wychodzę rano do sklepu z nadzieją na świeże bułki i chwilowy koniec macerowania, a spotykam Ankę. Patrzy na mnie, zadzierając lekko głowę, oczy jej błyszczą jak dawniej. Opowiadamy sobie półsłówkami to, co z sobą chcielibyśmy zrobić. I wtedy wreszcie, rozdrażniony przedłużającym się przeciąganiem korowodu potwierdzających swoje wyższe potrzeby psychiczne znajomych kobiet, zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie zużyć tego narastającego wolniutko od ostatniego naszego stosunku płomyka do odpalenia w sobie choćby dziecinnej racy.

2.

Duża dziewczynka. Taka wysoka jak ja, a może nawet ciut wyższa. Gdy odwraca się i patrzysz jej w oczy, wciąż jeszcze rozważam kwestię stosunku szerokości jej bioder do długości nóg, w pierwszym momencie ocenionego jako trochę zachwiany, a w drugim zracjonalizowanego jako absolutnie funkcjonalny, co powoduje gwałtowny skurcz w dołku, więc najpierw on rozpoznaje w jej oczach wyraz rozpoznania, potem ona mówi z lekkim niedowierzaniem „To ty?”, a dopiero później dociera do ciebie, że to Baśka, której nie widział może już ze dwa lata. Długie do ramion, gęste, ciemnoblond włosy czesane z przedziałkiem na środku głowy, splecione w dwa założone za uszy warkoczyki. Troszkę płaska, lekko piegowata twarz: szare oczy w jasnej oprawie, gęste brwi, zgrabny nosek, szerokie, ale ładnie wykrojone usta. Bardzo czysta cera i bardzo białe zęby, choć prawa jedynka jakby zachodziła na lewą. Dłonie o długich palcach i zadbanych paznokciach.

Więc idziemy razem i powoli dowiaduję się, że od pół roku mieszka o pięćdziesiąt metrów stąd, że przedtem mieszkała w Niemczech ze swoim narzeczonym, że właściwie to mieszkanie jej matki. Jestem w gruncie rzeczy zmęczony i myślę, że powinieneś się możliwie szybko pożegnać, tylko że ona nie reaguje na jego pokojowe gesty dystansu ani na zachęty do jasnego wyrażenia, iż już jest spóźniona, bo czeka na nią babcia, ciotka, wujek albo kolega. Stoimy i patrzycie sobie w oczy, wreszcie, wraz z myślą, że ten chłopak z Niemiec przestał być już punktem dojścia, a zaczął być punktem wyjścia, wynajduje się w tobie jakaś zapomniana porcja energii i wysnuwa z siebie gładkie zdanie, że w domu mam straszny bałagan, więc nie zapraszasz, ale może spotkalibyśmy się za godzinę i poszli na spacer?

Mówi „tak” tak zdecydowanie, że w ciągu tej godziny doprowadzasz łazienkę, sypialnię i siebie do stanu najwyższej gotowości, jednocześnie postanawiając, że jej pod żadnym pozorem nie zerżnie. No, chyba żeby. A potem spacer, który trwa, ręce się splatają, całujecie się pierwszy raz, nieśmiałe uśmiechy sprzed kilku lat nabierają sensu w naszych opowieściach, idziemy objęci, zaczyna się robić późno i dokuczają wam komary. Przechodzicie obok jej domu, wtedy ona mówi, że nie posprzątała… i mama… Zresztą już nie zdążyła na początek filmu, więc nie ma po co się spieszyć.

Najzwyczajniej więc postanowiono, że właśnie dzisiaj zostanie skonsumowany, i to mnie trochę rozśmiesza. Zastanawiam się, czy mam być dużym ciastkiem na osłodę, czy tylko szybko zarzuconym hot dogiem w drodze. I czy musisz się bronić. Przecież jeśli będzie chciał, możesz w każdej chwili stanąć jej w gardle. Cokolwiek by to miało znaczyć.

— Komary — mówię. — Chodźmy do mnie, bo nas zjedzą.

— Chodźmy — drapie ukąszone miejsce. Wspinamy się po schodach.

— Nie masz w domu nawet odrobinki wina? — jest wyraźnie zdziwiona.

— Nie. I świeczek też nie — odpowiadasz pogodnie. — Ale za to potrafię słuchać.

Milknie. Najdelikatniej jak potrafię, głaszczę ją po twarzy.

— Naprawdę nie ma pośpiechu. I możemy robić to, na co tylko mamy ochotę.

Kładzie głowę na moich kolanach, a potem wyciąga się na łóżku. I gdy zatrzaskuje drzwi o piątej rano, płosząc wychodzących do pracy sąsiadów, chcąc nie chcąc, wiem już o niej trochę więcej.

Że nienawidzi, kiedy mężczyźni coś z nią robią, zwłaszcza wtedy, gdy ona tego nie chce. I że specjalnie chodzi w dżinsach i powyciąganym swetrze, bo gdy zdarzało jej się wyjść, powiedzmy, w białej, prostej sukience i butach na wysokim obcasie, to nie mogła znieść tych wszystkich spojrzeń. A kiedyś to nawet taki brzdąc, może dziesięcioletni, podbiegł i klepnął ją w tyłek, krzycząc: — Niezła jesteś! Na sukience został ślad jego brudnej dłoni i tak paradowała przez całe miasto.

Że uwielbia chodzić do kina i oglądać filmy w telewizji, ale nie lubi chodzić z kimś, a już zwłaszcza z facetem, bo druga osoba zawsze psuje nastrój jakimś głupim pytaniem albo komentarzem, albo koniecznie musi ją trzymać cały czas za rękę i nie można się skupić.

Że to poświęcenie z jej strony, że jest tu ze mną, bo zwykle spędza wieczór na oglądaniu telewizji, dzisiaj zapowiadali całkiem niezłe rzeczy, których wcześniej nie widziała, a uwielbia niespodzianki.

Że uwielbia także dużo spać i późno wstawać, wszyscy się z niej śmieją, że prześpi całe życie, i że są dni, kiedy musi być sama, choćby nie wiem co, nie może znieść obecności ludzi.

Ma bardzo białą i gładką skórę, wygolone pachy, rudawe włosy łonowe, zdejmuje czarną, skąpą bieliznę. Zasypia wtulona w twoje ramię, mrucząc, że pierwszy raz w życiu czuła, że to ma jakiś sens. Postanowił uwierzyć i nie wierzyć.

Ale jednak spotykamy się następnego wieczoru, chociaż wydawało mi się mało prawdopodobne, że przyjdzie. Potem, tak jak można było przypuszczać, znika. Na miesiąc.

Stając w drzwiach, ma minę, jakbyśmy rozstali się przedwczoraj, chociaż po większej sprzeczce.

— No, powiedz, co tam sobie pewnie przygotowałeś. Całą tę długą przemowę zakończoną jakimś ultimatum. No, śmiało!

Uśmiechasz się, on mówi, że nie, nic nie przygotował, owszem, nasłuchiwałem wieczorami kroków na schodach przez pierwsze dwa tygodnie, zostawiłem w twoich drzwiach wizytówkę z prośbą o telefon, ale to wszystko. Miło cię widzieć.

Jest zaskoczona i próbuje zagadać całą sytuację, siada mi na kolanach, dowiaduję się, że była w Niemczech. Był akurat transport, okazja, zawsze warto zaoszczędzić te parę groszy. Taka tam znajoma z Warszawy. Podróż była paskudna, furgonetką. A po tygodniu z powrotem, też z tą znajomą, ale już nie było miejsca, wieźli jakieś dywany, więc przeleżała podróż na tych dywanach. Strasznie śmierdziały. I była parę dni w Warszawie, córki tej znajomej traktują ją jak taką niedorobioną prowincjuszkę, która ma kompleksy, że jest taka wysoka, i na siłę chcą jej znaleźć chłopaka. Zorganizowały akcję: w hotelu poderwały jakichś facetów, jeden miał być dla niej. Był niższy o pół głowy, miał na imię Zbyszek i jakoś nie bardzo potrafił się z nią dogadać. Wreszcie, po paru godzinach siedzenia w knajpie, dziewczyny się zniecierpliwiły i pomachały jej kluczami do pokojów, mówiąc, że jakby co, to są pod takimi a takimi numerami. I pa! A ona z tym facetem została na dole. Strasznie jej potem nagadały.

Nic nie ma pod dżinsami, a jej futerko jest teraz krótko przycięte. I tym razem także się nie kochamy. Słucham. Leży na wznak obok mnie i mówi. W pewnym momencie obraca się na brzuch i patrząc na rozrzucone ubrania, stwierdza ni stąd, ni zowąd:

— Wiesz, to dziwne, że to ja, a nie ty, zawsze noszę bokserki.

— Aha — mruczy, nie czując potrzeby konfrontowania teorii z praktyką. Dopiero po wielu tygodniach, w zupełnie innym mieście, zupełnie inna kobieta opowie mi kiczowatą fabułę filmu, którego bohaterka nosiła zawsze bokserki. I umarła niedługo po tym, jak pierwszy raz położyła się z chłopakiem, o którym długo nie wiedziała, że go kocha.

3.

I wreszcie telefon. Najpierw trochę trzasków, a potem trzepiący słowa jak śmietanę głos.

— Cześć, dzwonię i dzwonię do ciebie, a ciągle mówią mi na centrali, że ciebie nie ma. Dobrze, że już jesteś, ale został mi tylko jeden żeton. To co, zobaczymy się? Ale już nie mam dużo czasu, bo jeszcze muszę iść na ksero odbić takie papiery na jutro, na tę konferencję, a o piątej ma się zacząć bibka, a w ogóle, to powiedzieli mi, że mam spać z tymi gośćmi w hotelu. To znaczy nie z nimi, ale w tym samym hotelu, że niby to tak trzeba ugościć i jakby ktoś zabłądził… Pewnie do ubikacji po pijanemu jakby ktoś nie mógł trafić! Słuchaj, to co, zobaczymy się?

— A gdzie jesteś?

— Koło poczty, tylko że teraz to nie będziemy mieć więcej niż pół godziny… Ty, a może ja bym się urwała w trakcie tej promocji, wiesz, jak już wszystko powiedzą i będą jeść, nikt nawet nie zauważy. No już bez przesady, do hotelu przecież trafią, a śliniaczków chyba jeszcze nie trzeba im zakładać. A jakby stara się coś rzucała, to każę się jej wypchać, zresztą Wiesiek będzie im towarzyszył, a my moglibyśmy pogadać, tak do dziesiątej spokojnie… Bo potem to chyba wrócę jednak do domu, jutro o siódmej jest wyjazd. Przyjdź, co? Zabierzesz mnie stamtąd i już, niech gadają, co chcą!

— O której?

— Czy ja wiem… No, cholera, nie wiem! O szóstej może być jeszcze trochę za wcześnie, nie? Ale jak się szybko skończy i będę musiała z nimi iść, no to fatalnie. Najlepiej, gdybyś trafił tak idealnie na początek żarcia, wtedy wszyscy są najbardziej zajęci i można śmiało im powiedzieć, że muszę już wyjść, nawet nie będą mogli zaprotestować — bo jak, z pełnymi ustami? No to może kwadrans po szóstej? Tak, kwadrans po będzie najlepiej. Przyjdź, co?

— Dobrze, kwadrans po. A czy…

— Słuchaj, słuchaj, ja już muszę kończyć, bo nie zdążę na ksero, pogadamy potem, mówię ci, fajne jajka tu się dzieją. Wiesz, ten taki wysoki siwy, no wiesz, zapomniałam, jak się nazywa, to się już zaczął do mnie dowalać, naprawdę! Zresztą, potem ci dokładnie opowiem. To cześć, całuję!

— Dobra, to cześć! Cześć!

Wysoki siwy! Cholera by wzięła cały ten uniwersytet z jego feudalną strukturą, jedyna nadzieja, że pani profesor nie podsuwa co młodszych pracowniczek naukowych gościom. Nie podsuwa, bo sama posuwa… Trala lala! Nie śmiej się, kotku, bo jeszcze każdy ją będzie na tym wyjeździe miauuu! Tak. Czas mija i zdaje się, że nagle przestał mieć czas.