Rroaghr - Jakub Dziwior - ebook

Rroaghr ebook

Jakub Dziwior

3,7

Opis

Kiedy Bogowie nie mogą dogadać się między sobą, prędzej czy później dochodzą do wniosku, że najlepiej będzie, gdy problem rozwiąże za nich ktoś inny. I tak, od czasu do czasu jakiś zdumiony śmiertelnik dowiaduje się znienacka, że został Wybrańcem.
Bogom się nie odmawia, zatem Rroaghr (dla rodziny i przyjaciół po prostu Rory), drwal z rodu Swargów, wyrusza z rodzinnej wioski w daleki świat z boską misją - tak tajną, że nawet on sam nie ma pojęcia, dokąd konkretnie i w jakim celu się udaje...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
8
7
2
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Jakub Dziwior 2010

Na okładce wykorzystano obraz Bitwa pod Orszą, autor nieznany, I poł. XVI w.

ISBN 978-83-7564-237-7

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Wstęp

Wszechświat, a właściwie każdy z nieskończonej ilości wszechświatów, mimo pewnych zachodzących w nim zmian, cały czas pozostaje taki sam. Istnieją w nim potężne galaktyki, składające się z tysięcy płonących kul gazu, nazywanych gwiazdami, z których co jakiś czas któraś to rodzi się, to umiera. Wokół części z nich po stałych orbitach krążą olbrzymie skupiska materii zwane planetami. Pomiędzy nimi codziennie przemykają miliardy miliardów drobniejszych fragmentów kosmicznej układanki, którym ktoś kiedyś nadał nazwę komet. Co jakiś czas któraś z nich znajdzie się na kursie kolizyjnym z planetą. Planety jednak zwykle nic sobie z tego nie robią. Komety – jeżeli są małe, spalą się w ich atmosferze, nie dotykając nawet ich powierzchni; jeżeli większe, gdy dotrą do powierzchni planety, pozostawią na jej skórze drobne znamię, nie bardziej widoczne niż pozostałość po niewielkim rozdrapanym strupku; jeżeli zaś są naprawdę duże… no cóż… powiedzmy, że będąc planetą, możesz pomyśleć, że tak generalnie to szkoda ci tych wszystkich pasażerów, którym setki milionów lat zajęło wyewoluowanie z zalegających gdzieś na dnie sadzawki jednokomórkowców do kilkudziesięciometrowych maszyn przerabiających tony trawy na tony… materii użyźniającej glebę, żeby rosnąć mogło jeszcze więcej trawy. Ale nikt przecież nie mówił, że życie jest sprawiedliwe. W każdym razie dla planety to normalna kolej rzeczy, a w całym wielkim wszechświecie historie takie zdarzają się prawie codziennie.

Dlatego postronny obserwator mógłby zauważyć pewną niecodzienność sytuacji, w której na widok komety stojące na drodze jej lotu planety gwałtownie zmieniają swoje orbity, oddalając się śpiesznie. Niektóre skamląc przy tym w niebogłosy.

***

Ludzie wierzą, że jeżeli na niebie pojawia się kometa, oznacza to, że jakoweś wielkie nieszczęście niebawem na nich spadnie. Są jednak i ludy, które mniej pesymistycznie do pojawiających się na niebie znaków podchodzą. Lud Swargów, na ten przykład, wierzy, że pojawienie się na niebie komety jest zwiastunem narodzin jakiejś wielkiej w przyszłości persony i świętują znak taki hucznie.

Nic więc dziwnego, że gdy w domostwie Layfa, syna Hrodmunda, w chwili gdy ogon komety nade wsią świecił najjaśniej, rozległo się kwilenie nowo narodzonego dziecięcia, wszyscy uznali, że dziecku wielkość z góry pisana.

Dziecku rodzice na imię dali Rroaghr, co przez lat jeszcze wiele przedmiotem domysłów wielu było, co też kierowało nimi, że dziecku krzywdę tak srogą wyrządzić postanowili. Jedni twierdzili, że do historii ich ludu chwalebnej – tej z czasów, gdy na roli jeszcze nie osiedli, a jedyną ich ambicją nie było wyhodować marchewkę większą niźli u sąsiada – nawiązać chcieli, gdy przodkowie ich okrzykiem imieniu temu podobnym na wyprawy wojenne wyruszali. Wtedy to bowiem świat cały drżał na widok okrętów Swargów, których pojawienie się nieodmiennie oznaczało gwałty, rabowanie i podpalenia. Z delikatną przewagą gwałcenia. Inni twierdzili, że gdy po trzech dniach narodzin syna świętowaniu ojciec Rroaghra przed kapłanem stanął, jedynie to w stanie z siebie był wydusić, zanim w świńskim korycie ukojenie żołądka sfatygowanego był znalazł. Jeszcze inni magicznych zaklęć w imieniu się tym doszukiwać próbowali. Jakkolwiek nie wyglądałaby prawda, na chłopca na co dzień wołano po prostu Rory.

***

To był całkiem zwyczajny dzień. W umyśle rudego stworzenia z gatunkuVulpes vulpes1pojawiło się odwieczne pytanie o cel istnienia. Jako jednak, że możliwości poznawcze lisów są dość ograniczone, na końcu procesu myślowego zawsze pojawia się jedzenie lub przedłużanie gatunku. Niestety brak w okolicy przedstawicieli płci przeciwnej sprawił, że wybór okazał się oczywisty.

***

Z punktu widzenia wszechświata ułamkiem sekundy nawet trudno by ten czas nazwać, z punktu widzenia oracza pól wiosen osiemnaście minęło. Tyle właśnie kwilenie dziecięcia Layfowego od rozmyślań lisich dzieliło.

***

Ludzie wierzą, że jeżeli na niebie pojawia się kometa, oznacza to, że jakoweś wielkie nieszczęście niebawem na nich spadnie. Są jednak i ludy, które mniej pesymistycznie do pojawiających się na niebie znaków podchodzą. Na nieszczęścia dla lisa, jego teren łowiecki znajdował się akurat w zdecydowanie pesymistycznych okolicach. Trudno się więc jego zdziwieniu dziwić, gdy o zmierzchu powoli do niczego nie przeczuwającego zająca się skradając, zobaczył na niebie świecący obiekt, zmierzający wprost jego kierunku. Lisy mają to do siebie, że gdy światło szybko zbliżające się w ich kierunku zobaczą, stają bez ruchu, a czasem nawet biegną ku niemu. Nie jest jasne, czym jest to spowodowane. Wątpliwym jednak jest, żeby była to jakaś wyjątkowo przemyślna technika przetrwania. A jeżeli tak jest, to temu lisowi na pewno przetrwać nie pomogła… jak i połowie jego rodzinnego boru.

ROZDZIAŁ I

Wiatr łagodnie poruszał drzewami, a na jeziorze tworzył delikatne fale, tak jakby nie chciał mocniejszym dotykiem zburzyć jego spokoju. Tuż przy jeziorze stał zamek. Choć osobnik o bardziej czepliwej naturze mógłby się pokusić o zakwestionowanie właściwie każdego elementu tegoż zdania. Nie był to właściwie cały zamek, a połowa jego jedynie. I choć jeszcze stała, to wydawało się przy każdym podmuchu, że za chwilę stać przestanie. Ruina owa również tuż przy jeziorze się nie znajdowała, a wręcz częściowo w nim, prezentując spod wody co bardziej odporne na zniszczenie swe elementy.

***

– Ale dlaczego on? – spytał głos pierwszy.

– Czy na pewno nie ma lepszych? – drugi mu zawtórował.

– Myślę, że powinniśmy powołać komisję – odezwał się trzeci – zebrać wnioski i wnikliwie rozważyć…

– On dobry – czwarty głos odezwał się uspokajająco, a gdy tylko zaczął mówić, umilkły wszystkie szmery. – Z tym, czego od niego oczekujemy, radę sobie da. Nie lękajcie się.

– Ale od tego wyboru los nas wszystkich jest uzależniony – niepewnie rozpoczął drugi głos. – Czy na pewno…

– Tak postanowiliśmy i tak będzie – odpowiedział czwarty. – I wszyscy chyba jesteśmy w tym wyborze zgodni?

– J… jesteśmy – odparł drugi.

– Jesteśmy – odparł chór pozostałych głosów.

***

Mężczyzna w bogatym czarnym stroju stał na jednym z tysiąca balkonów, górującego nad cesarską stolicą Schwertberg, zamku Schwerthof. W dole gromada członków dworu bawiła się właśnie w chowanego. Kilku innych grało na lutni piosenki rzewne. Inni pilnowali, żeby tron cesarski i wszystko, co w jego pobliżu znajdowało się, pozostawało zawsze w idealnym porządku i nawet jedno ziarnko piasku czy źdźbło trawy nie zbrukało swą obecnością miejsc, w których za chwilę własną osobą przebywać Najjaśniejszy Majestat będzie.

– Cesarz nie przyjmie Waszej Miłości – rozległ się cichy głos. – Arcykanclerz kazał przekazać, że Jego Wysokość, gości dziś swych wasali z Rhinmarchii na festynie z okazji dnia świętego Kundenbradta, jutro poluje na przepiórki, pojutrze…

– Dobrze już, Kunonie, a kiedy najwcześniej Jego Wysokość może znaleźć dla mnie czas w swym jakże napiętym rozkładzie dnia?

– Nie powiedział tego. Ale dni, w których Cesarz jest zajęty, aż do dnia św. Uty z Margowii wymieniał, więc…

– Odejdź. Chcę zostać sam.

Gdy sługa zamknął za sobą drzwi, jego rozmówca oparł się o murowaną balustradę balkonu i zagłębiła się we własnych myślach. Kiedy to się właściwie stało? Kiedy najpotężniejsze imperium, jakie widział świat, zmieniło się w to, czym było dzisiaj. Przecież nie tak dawnymi jeszcze były czasy, gdy mówiło się, że gdziekolwiek stanie stopa allemańskiego żołnierza, było, jest i będzie Imperium Allemańskie. A stopa ta stawała wszędzie. Aż do granic znanego świata. Na nowo cywilizowanych ziemiach cesarze, z których o każdym powstawały pieśni wspaniałe, czyny ich wielkie sławiące, stawiali zamki, których świat dotąd nie oglądał, budowali miasta i drogi je łączące. Rozwijali handel. Słowem, w dniu każdym dbali o wzrost potęgi, sławy i chwały Cesarstwa. A dziś?

Boże drogi, a dziś? Czy o czym jeszcze nasz monarcha myśli niźli dobra zabawa za dnia i ściągnięcie do łoża jakiego gładkiego młodzieńca o pośladkach jędrnych, jeno niezbyt zaciśniętych, na noc? Przecież jeszcze sto, ba – pięćdziesiąt lat temu żadnemu księciu Streitaxtmarchii nie odmówiono by audiencji na cesarskim dworze. Zwłaszcza nie po tym, co się tej wiosny z zamkiem jego stało. Ciarki na myśl samą ciało księcia przeszły. Otulił się płaszczem ciepłym, po czym do komnat z powrotem ruszył. Kiedy to się właściwie stało?

Usiadł w fotelu i spojrzał na wiszące na ścianach komnaty obrazy. Na pierwszym Herman Krwawy Topór w bitwie na rzeką Ungare zdobywał swój przydomek na hordach niewiernych. Na drugim Tybald II Niedźwiedź przedstawiony był w trakcie bitwy na przedpolach Simmagilion, gdy jego miecz na stałe zaklinował się w czaszce wodza Bormantów, a on sam od otaczających go wrogów opancerzonym truchłem jednego z pokonanych wrogów opędzać się musiał2. Jakież to musiały być czasy, myślał, patrząc w płomienie w kominku, po czym, mimo pory nadal wczesnej, zasnął. Na jego palcu kamień, wcale nie z tych szlachetnych, w jednym z pierścieni delikatnie płomieniom z ogniska odpowiadał, lśniąc najpierw nieśmiało, potem zaś coraz jaśniejszym światłem.

***

Odziana na biało postać siedziała w skupieniu z zamkniętymi oczami pomiędzy drzewami na brzegu niewielkiej rzeczki. Wiatr co chwilę rozwiewał długie, siwe włosy starca. Ten zaś wsłuchiwał się w jego podmuchy. W głosy ptaków. W szum wody w rzece. W szelest liści na drzewach. Na twarzy jego co jakiś czas wyraz zdumienia się pojawiał, a na czole występowała bruzda głębokiego zamyślenia. Wiele lat już przeżył. Starszy był niż którykolwiek z mieszkańców okolicy i niż większość drzew w pobliskich lasach.

I wiele razy już po łysiczki zjedzeniu głosy z zaświatów go dochodziły. Nigdy jednak dotąd nie były tak wyraźne. I tak zadziwiające.

***

Każdy, kto wieczór ów sprzed lat osiemnastu pamiętał, na własne oczy przekonać się mógł, że na wielkiego zaprawdę człowieka wyrósł Rroaghr, syn Layfa. Bo choć Swargów plemię słynęło wśród okolicznych ludów z tego, że postawni sami mężowie się w nim rodzą, to dwa metry z okładem niewielkim nawet wśród nich częstym wzrostem nie były. A i siły mu nie brakło zdecydowanie, jako że gdy się z siekierą na drzewo jakie zamachnął, niczym w masło ostrze w nie wchodziło, na drzewie sąsiednim nierzadko się dopiero zatrzymując. Drwalem był bowiem, wbrew ojcowskim planom ambitnym. Ojciec to wprawdzie, gdy lat Rroaghr miał osiem, pierwszy topór mu sprezentował, aby chłopca w wiek męski wejście uczcić, nie spodziewał się jednak na pewno, że pamiątka ta po dziadka dziadku do drew rąbania wykorzystywana będzie. Siły nie było jednak na to żadnej, bo choć natura siłę ogromną młodzieńcowi dała, to wrażliwością wielką na krzywdę stworzeń wszelakich ją zrównoważyła. Przeto nie tylko zbrojny z niego gorszy byłby niźli z niemego pieśniarz, ale i w uboju gospodarskim całkowicie przez to nieprzydatny był.

– Witaj, Rory – głos za plecami chłopca, gdy ten na kolejne drzewo się zamierzał, odezwał się. Choć to akurat nie więcej niż trzy ćwierci stopy grubości miało, więc i zapewne rękami gołymi przełamać je by bez trudu zdołał. – Odłóż na chwilę siekierę. Do porozmawiania mamy.

– Witaj – odparł, wbijając siekierę w pobliski pniak i podchodząc w kierunku ubranego na biało starca. – Jak sobie życzysz, Hjalte.

Usiedli na pobliskim pniu zwalonego drzewa. Starzec pogładził się po brodzie. Nie bardzo wiedział, jak zacząć, postanowił więc kolejno, etapami, do celu rozmowy z młodzieńcem dojść.

– Czy wierzysz w bogów?

– Jakże by nie. Wszak przy każdym święcie z rodzicielami razem składamy obfite im dary.

– Nie pytam się, czy dary składasz, bo to każdy robi. Inną sprawą jest to, że czasy ostatnimi w większości są to owoce nadpsute, miód pleśnią przykryty i chleb, którym skały kruszyć by można. Ale czy wierzysz?

– Wierzę, że jest słońce, które grzeje nas i światło nam daje. Wierzę, że jest ziemia, która hojnie nam obradza. Wierzę, że lasy są pełne jagód i zwierzyny, dzięki którym jeść co mamy. Wierzę, że są rzeki i morza w ryby obfitujące, żeby rośliny i mięso nie zbrzydły nam za nadto. Wierzę, że są drzewa, które w upalny dzień cieniem nam służą, przed słońcem osłaniając, a zimą przy palenisku grzeją. Wierzę, że są ptaki, które śpiewem swym pracę nam umilają, na wietrze się unosząc, który zapachy z kolei wspaniałe nam niesie. Jakżeby to tak wspaniale i przemyślanie urządzone być miało, gdyby nie bogowie. Kto inny świat takim by stworzył. Oczywiście, że wierzę w nich.

– A to dobrze. Bo choć każden jeden dziś pierwszy do darów składania i na świętach ku bogów naszych czci odprawianych do w pierwszym rzędzie stania, to wiary niewiele w ludzie dzisiejszym, niewiele. A czy wierzysz, młody Rroaghrze, w to, że losami ludzi bogowie kierują?

– Jasna to sprawa. Nieraz wieczorową porą sag wspaniałych słuchałem – tej o Kjaspe, którego, po tym jak w pijanym szale posągi bogów na Polanie Tarthaudzkiej był postrącał, Bogowie na skraj świata wysłali, by z Drzewa Krawędziowego nowe, jeszcze wspanialsze był wyciosał, świat tym od okrutnej ich zemsty ratując. I tej o Thurginie, który pod ziemię, aż do wnętrza Urgii za bogów radą zejść musiał, po Miecz Regwaara, którym Nazhajów świat nasz hordy plądrujące pokonał. I…

– Wspaniałe to historie, prawda. Krainy, których nawet w najgłębszych naszych myślach wyimaginować nie jesteśmy sobie w stanie. Przygody niebywałe wręcz. Jakaż to szkoda, że nie mogą być każdego z nas udziałem. A ty, Rroaghrze – masz może jakieś marzenia o podróżach jakichś, o miejscach odległych, które zobaczy byś chciał?

– Osadę Tartig chętnie bym zobaczył. Nie wiem, czy wiesz, Hjalte, ale słynie ona w środowisku drwali…

– Tak, tak – a o czymś dalej niźli dzień drogi od domu i większym niż kilka chat nie myślałeś?

– Może o targu w Honbe z okazji święta Bogini Ralte. To aż dwa dni drogi z naszej osady, a Narmni opowiadał, że wyjątkowo twarde osełki do siekier dostać tam można.

Hjalte przez chwilę myśli zbierał. Zrozumiał już, że nie będzie to łatwa rozmowa i że trzeba będzie nieco wspomóc rozmówcę w odkryciu właściwych jej torów.

– Przed chwilą rozmawialiśmy o bogach i o tym, że czasami do nas przemawiają, że niekiedy losami ludzi pojedynczych kierują. A potem spytałem, czy o podróżach jakichś nie myślisz. Czy nie domyślasz się do czego rozmowa ta prowadzić ma?

– W Swarinie natomiast – z miną podekscytowaną niezrażenie kontynuował Rory – podobno kowal narzędzia wspaniałe wykuwa. I w cenie przystępnej. Ojciec od dawna powtarza, że dobrze by było kiedyś tam po nie pojechać. Ale to prawie cztery dni drogi przez knieje.

Hajlte cenił sobie Layfa jako człowieka inteligentnego, jak na kogoś nieprzynależnego stanowi kapłańskiemu. I dlatego – nie żeby oczywiście miał podstawy, żeby żonie Layfa jakikolwiek zarzut czynić – gdy rozmawiał z Rorym, w umyśle jego pojawiało się często pewne pytanie, które uporczywie powracało przy każdej okazji, gdy Rory inteligencją kowala Gwalla lub pasterza kóz Woidera się w rozmowie odznaczał.

– Myślałem o nieco dalszej podróży…

– Za Swarinem jest już tylko kilka małych osad myśliwskich w Borze Odobarskim, ale w nich ciekawego nic raczej…

– Dalszych, Rroaghrze. Dalszych. Czy wiesz, co jest na końcu drugim boru?

– Podobno świat się w nim kończy. W każdym razie nikt, kto w niego zbyt daleko się zapuścił, nie powrócił. Tak mówią w razie każdym. Starzy myśliwi, którzy w zeszłym roku skóry przyjechali do wsi na łuki mistrza Hjaltoera wymieniać, mówili wszakże, że od innych myśliwych słyszeli, którzy z kolei również od kogoś to zasłyszeli, że po drugiej stronie boru miasto wielkie, przez lud o języku dziwnym i zwyczajach jeszcze dziwniejszych zamieszkiwane się znajduje. I że to trzy, a może i cztery tygodnie do Swarinu drogi, a po drodze wilków pełno. Podobno spotkać można bełty, lesije i beboki, a najgłębszych kniejach i trolle. Ale to jak na mój rozum bajki tylko, bo przecież…

– Nie są to bajki, choć po obu stronach boru językiem akurat tym samym się mówi. Tam jeno z akcentem szpetnym wyjątkowo. Za Borem Odobarskim znajduje się miasto Güsterheim, o którym ludzie ci mówili zapewne. Ale od dawna nikt z naszej strony boru nie pojawił się po tamtej stronie. A nikt od nich na naszej. Choć nie jest to wielkie miasto właściwie. To miasteczko od wsi ichniej niewiele większe. Ostatnie zaledwie miasteczko wielkiego państwa, które ciągnie się aż do Wielkiej Wody, o miesiące drogi na zachód stąd. Za czasów dawnych, których ani dziadowie nasi, ani nawet dziadowie ich dziadów nie pamiętali już, czciliśmy tych samych bogów, a przez Bór Odobarski wiódł trakt handlowy, który bogacił nasze ludy i cementował przyjaźń między nimi.

– Co się więc stało? Dlaczego nigdy to tej pory nie słyszałem o tym, co znajduje się po drugiej stronie lasu? Dlaczego zawsze się mówiło, że za lasem świat się kończy?

– Bo i się kończy. Tam kończy się nasz świat. Lud tamtejszy przegnał naszych bogów, wyciął święte drzewa, a ziemię zrosił krwią naszych kapłanów. Jednego boga tylko wyznają, bałamutną nazwą Wielkiego i Jedynego go określając. Wiele razy też i na naszą ziemię szaleństwo swoje przynieść próbowali. Jednak bór nie puścił i wojska – z drobną oczywiście wojów naszych pomocą. Ostatni raz, zdaje się, za pradziada mojego miejsce to miało. Potem widać zapomnieli o nas. A i my zapomnieć o nich postanowiliśmy, jako że ze strony ich nic dobrego czekać nas nie może. Od wielu pokoleń nikt z nas nie przeszedł na drugą boru stronę. Ale zmienia się świat. Co nie stało się od wieków, dziś stać się musi. Ty, Rroaghrze, synu Layfa, tam pójdziesz…

– Ja? – Rory poderwał się ze zwalonego pnia, na którym od rozmowy początku siedzieli. – Po co? Dlacz…

– Bo tak bogowie każą. Tak mi w wizji objawione zostało.

– Ale dlaczego ja?

– Usiądź. Widzisz, Rory – bogowie raczej rzadko do ludzi przemawiają. Nawet do kapłanów. A gdy robią to, nie mają raczej w zwyczaju w całość zamierzeń swych nas wtajemniczać. Wiem tylko to, że masz przejść przez las, a krokami twoimi dalszymi bogowie sami kierować będą. Oczywiście nie to, żebym po prawie wieku wiernej służby oczekiwał na tyle zaufania, żeby choć w ogólnym zarysie wiedzieć, co się dzieje…

– Ale skąd pewność, że o mnie chodzi? Przecież wizja mogła…

Twarz starca stężała momentalnie, a Rory zaczął żałować, że temat drążył.

– Gdy ojciec twój jeszcze pod siebie robił, a z tego, co zrobił, zwierzątka był lepił3, ja do starych obrzędów już dopuszczany byłem. Jeżeli chcesz się spytać, czy w odczytaniu wizji się nie pomyliłem, to proszę – pytaj. Nie bój się – jestem spokojny.

Rory widywał już spokój tego rodzaju na twarzach. Przeważnie podczas uczt, na moment przed tym, gdy poproszony o powtórzenie swoich słów biesiadnik przelatując nad stołem uświadamiał sobie, że szczerość w temacie opinii o cnocie matki rozmówcy niekoniecznie musiała być najlepszym pomysłem.

– Po prostu nie rozumiem, dlaczego ja – odbąknął, starając się uniknąć spornego tematu.

– Ja również – odparł Hjalte pojednawczo i uśmiechnął się. – Ale i rozumieć tego nie musimy. Na tym właśnie polega wiara.

***

Witaj, Hermanie.

Głos był bardzo cichy, a jednak całkowicie wyraźny. Człowiek nazwany Hermanem nie bardzo wiedział, czy rzeczywiście go słyszy, czy też jest tylko w jego głowie. Wokół było ciemno. Zbyt ciemno. Nie to niepokoiło go jednak najbardziej. Jedyne, delikatne światło dochodziło z jego pierścienia. A mimo że w swoim ponadczterdziestoletnim życiu Herman przeżył i widział już niejedno, to trudno mu było uznać ten fakt za normalny.

Dawne wspominałeś czasy. Dobre one były. Z Wielkiego i Jedynego imieniem na ustach maszerowały allemańskie zastępy wtedy. Od czasów, gdy święty Uta pierwszego pogańskiego władcę nawrócił…

Herman słuchał jak zaczarowany historii, które znał już na pamięć, gdyż od czasów pacholęcych na jego ojca dworze nie raz już mu je opowiadano. W świetle pierścienia smużki dymu obrazy subtelne, słowa mówcy ilustrujące, tworzyły. Wśród dymu święty Uta w rzece Aleche po trzykroć Hriela I zanurzał, rozpoczynając tym Wiek Oświecony w dziejach Allemanów, po wiekach błądzenia w okowach ciemnoty i wielobóstwa następujący. Herman Krwawy Topór przez lasy północy z wojskiem swym kroczył, zamieniając je w krwawą, wyludnioną, ale zbawioną oczyszczającą mocą świętych płomieni pustynię. Jeźdźcy króla Arangera poili swe konie w rzece Kanagui, nim przez Góry Księżycowe, granice cywilizacji naszej aż po świata na zachodzie kres rozszerzać, ruszyli. Patriarcha Tasilion koronę cesarską na głowę króla Gudryka wkładał, gdy za oknami wojsko allemańskie oczyszczało płonące miasto z niedobitków wiernych patriarsze oddziałów.

Tak. Piękne wspomnienia czasów chwały pełnych to. Ludzie mężni i zuchwali na czele Ludu Wybranego szli wtedy. Silne i zgodne było Allemanów plemię. Nie jak za późniejszych czasów…

Herman patrzył z niesmakiem na kolejne utkane z dymu obrazy. Konnica książąt północnych marchii nacierała z impetem na schiltron wiernego cesarzowi pospolitego ruszenia nad rzeką Revaane. Rhinmarchijscy żołnierze palili wsie w pokonanej Messermarchii. Połączone wojska księcia Tasilli i archieparchy Brenny nacierały przez skutą lodem Edrinę na najeżone pikami szyki spiessmarchijczyków. Obrazy przewijały się jeden po drugim. Na każdym, choć w różnych konfiguracjach, jedno oglądać Hermanowi przychodziło – Allemańczyka naprzeciw Allemańczyka stojącego. A na większości obrazów i jedni, i drudzy coś bardzo ostrego, tudzież ciężkiego w ręku trzymali.

I tak marniał z dniem każdym Lud Wybrany. W bojach o Maryni dupę4 się wykrwawiając. Cesarzom odwagi, siły, a i ostatnimi czasy męskości nie stało, by władzę swą poza pałaców ścianami sprawować, by poza bale, zabawy i uciechy z dziwkami, a ostatnimi czasy i nie tylko z nimi, uwagę swą skierować i plan boski wypełnić. Odrodzi się jednak, Hermanie, cesarstwo dawne.

Głos z wolna cichnął. Rzec można by, że oddalał się, choć właściwie nigdy z żadnego konkretnego miejsca nie dochodził.

Odrodzi się i znów stanie w dawnych granicach. A potem je przekroczy, święty ogień Wiary Jedynej niosąc pośród ludy w ciemności żyjące, horyzonta ich łunami jasnymi rozświetlając. Odrodzi pod nowym władcą…

***

Tego wieczora cała wieś w karczmie lokalnej się zebrała. A i z okolic najbliższych trochę luda przyszło – wszak Swargów lud nigdy od zabawy dobrej, napitkiem smacznym okraszonej, nie stronił. Na stołach z jadła królowała dziczyzna oraz grule w palenisku pieczone, z napitków zaś słodkie piwo jęczmienne5 dla kobiet i młodszych mężczyzn oraz napój nowy, z destylacji żyta tudzież innych zbóż otrzymywany, w produkcji którego sąsiednie plemię Laków prym wiodło, stąd też lakijką Swargowie go zwali. A ze względu na to, że moc w napoju tym wielka była i niedoświadczonego człeka i pół kufla z nóg ściąć mogło, przeto dla starszych plemienia członków picia jego przywilej był zarezerwowany.

Rory siedział pośrodku długiego rzędu stołów, pomiędzy członkami wioskowej starszyzny, jako gość honorowy. Nie często w końcu zdarza się, by z wybrańcem bogów przy stole jednym się posilać.

Nie pił jednak. Nigdy jakoś nie mógł wzbudzić w sobie entuzjazmu do picia czegoś, co powstało ze sfermentowanego zboża. A i do lakijki, choć tego dnia dostąpił zaszczytu możliwości wraz ze starszymi jej picia, przekonać się nie mógł, jako że po powąchaniu jej jeno, dziczyzna, którą przed chwilą w ilości dość znacznej był pochłonął, zaczęła przejawiać wyjątkowo wyraźną ochotę do powrotu na wolność.

Właściwie to nie chciał robić ze swojego odejścia wydarzenia, jednak ojciec, z którym ku wielkiemu zdziwieniu i niezadowoleniu Rory'ego zgodził się Hjalte, uznał, że wyruszeniu na misję przez bogów zleconą towarzyszyć musi, niczym w opowieściach dawnych, uczta i pijaństwo w wyprawy rozpoczęcia wigilię, aby bez trosk żadnych podróż odbywać się mogła. To tradycja ponoć. A jak wuj jego Jarnhe powiedział:Bez tradycji nawet to, jak się podcierać, musielibyśmy na nowo odkrywać. Choć fakt, że w momencie wygłaszania tej mądrości życiowej, na ławę wgramolić się nie potrafiąc, na klepisku siedział i lakijkę piwem zapijał, odbierała nieco powagi jego słowom. Wiele toastów wznoszono. Przynajmniej część za w miarę wyartykułowane dźwięki można by uznać, a w kilku sensu doszukać się nawet. W końcu wstał – choć nie bez wsparcia krzepkich ramion sąsiadów, którzy sami bez sąsiadów pomocy wstać nie byli w stanie, a tych z kolei ta sama przypadłość dosięgła, tak więc wstanie jego rząd czternastu chłopa wesprzeć musiało – Layf, by syna pożegnać godnie i w zgodzie ze zwyczajem starym.

– Rrroh… Roahr… Synu! Pamiętam, jakby to było dziś…

Tak. Dla każdego młodego człowieka szczytem marzeń jest, jeżeli na sali pełnej znajomych, wśród których i kilka panien, które mimo pory późnej nadal w izbie pozostały, się znalazło, opowiadane zaczynają być historie pod tytułem:Pamiętam jak dziś, gdy pierwszy raz powiedziałem mu, że pewne potrzeby załatwiać trzeba za budynkiem, nie w domu. Tym bardziej że o dom sąsiada chodziło. A jeszcze bardziej, że córka sąsiada owego, do której od lat się wzdychało, akurat na sali była. A nie była to jedyna historyjka, którą w swej przemowie zawrzeć raczył dumny rodziciel. Choć Rory przyznać musiał, że przez chwilę nawet podziw dla ojca poczuł, gdy ten na wszelki ból, solidnym, a sygnalizować mającym, że fragment ten akurat nie powinien stanowić przewodniego motywu przemowy, po kostkach kopaniem powodowany, odpornym się okazał.

– Od razum wiedział, że wielka przyszłość przed nim. Choć przyznam, że nadzieję miałem, że wój z niego potężny będzie i wszystkich nas poprowadzi, by raz na zawsze przeciw Snargom – tu jak jeden mąż cała sala splunęła na ziemię, tudzież na nogawkę sąsiada – nas poprowadzi, by domostwa ich ogołocić, wsie ich spalić, a córki…

Layf Hrodmundson był człowiekiem szczęśliwym w małżeństwie. Osiągnął to ciężką pracą nad nauczeniem się, że należy unikać mówienia rzeczy mogących sprawić ból. A dokończenie zdania mogło sprawić ból. Tym bardziej że przedmiot w ręku pani Layfowej wydawał się dość ciężki, jednak poręczny na tyle, by w dowolnej chwili, bez użycia pojedynczego słowa, przekazać komunikat:Porozmawiamy o tym jeszcze.

– Tak. Właśnie. Domostwa ogołocić, a wsie spalić. Ale cóż. Bogów wola.

Zabawa rozwijała się w najlepsze. Czego najdoskonalszym wyznacznikiem liczba butelek – pustych ze stołów znikających i ich pełnych krewniaczek zajmujących po nich miejsce – była. Każdy z Rorym wieczoru tego chciał choć na chwilę usiąść, porozmawiać i z okazji korzystając jakiejś rady, bez której wygłoszenia wedle niego cała misja zapewne udać by się nie mogła, udzielić. Były to, trzeba przyznać, w większości mądre, choć niezbyt odkrywcze rzeczy, jak choćby te o onuc ciepłych w nocy zakładaniu. Choć – ku całkowitemu braku zaskoczenia Rory'ego – najoryginalniejsza od wuja Jarnhe pochodziła, a brzmiała mniej więcej:

– Młodyś jeszcze. W drodze pewnie niejedną pannę poznać ci przyjdzie. Pamiętaj – dziewczyna jest jak lakijki butelka – na pierwszy rzut oka ci się podoba. Ale czy dobra, czy kiepska, to poznasz dopiero rano…

Mądre to było i przydatne pewnie. Choć ni w ząb nie zrozumiał tego w tym momencie. A że późna już pora była, opuścić bawiących się postanowił. A przyznać trzeba, że nikt chyba wyjścia jego jakoś nie odnotował, bo w chwili tej właśnie jeden z synów Thurgila Dęba odwracając się, Edrila Frogelsona był potrącił, piwem oblewając go całego. W chwili tej sprawy przybrały obrót jakże charakterystyczny dla sytuacji takich pod każdą szerokością geograficzną – od początkowych uwag o cnocie matek rozmówcy i jego ojca z owcami częstych zażyłościach, do obowiązkowego wszystkich zgromadzonych, a na nogach jeszcze stojących6, do bitki wieczór wieńczącej wciągnięcia. Gdy Rory do chaty swojej dochodził, pierwszy uczestnik właśnie karczmę przez zamknięte drzwi opuszczał, drugi lekcję latania przez okno zaś pobierał.

***

To nie były dobrze przespane godziny. Herman poruszył się w fotelu, czując, że zdecydowanie świeższy zasypiał, niż się budzi. Nie to jednak było niepokojące – ostatnimi miesiącami rzadko kiedy sypiał dobrze. Fotel naprzeciw kominka, w którym, przysiąc mógłby, zasnął, stał o kilka metrów od niego. Pióro gęsie wypadło mu z ręki na dywan przy stole, przy którym się znajdował, upadając. Spojrzał za okno, starając się rozeznać, która godzina i ile czasu sen mu zabrał. Na dworze jeszcze noc ciemna panowała.

– Kuno!

Nie był złym człowiekiem i złym panem, ale tym razem powziął silne postanowienie, że słudze solidnie się dostanie za niezbudzenie z drzemki popołudniowej.

– Listy – odezwał się cichy, ale wyraźny głos Kunona, który bezszelestnie do sali wszedł i teraz już drzwi za sobą dokładnie zamykał – oraz ustne polecenia Waszej Miłości przekazane. Posłańcy niezauważeni opuścili mury miasta.Alea iacta est.

Obudzenie się w innym fotelu, niż się zasypiało, z piórem w ręce, którego się w chwili zaśnięcia w niej nie miało, było zastanawiające. Nawet niepokojące z lekka. Jednak słowa sługi sprawiły, że zimny pot pojawił się na karku księcia Hermana. Słyszał, że we śnie chodzić można tudzież inne czynności wykonywać, co lunatykowaniem zdaje się jest zwane. Ba, raz mu się to nawet zdarzyło, gdy zasnąwszy spokojnie w swym łożu, w sypialni dziewek służebnych się ocknął, choć bardziej niźli na dziwne to zjawisko, na cztery bukłaki wina odpowiedzialność wolał był zrzucać. Ale żeby instrukcje pisać, gońców rozsyłać. Grunt jednak to fason trzymać i ostoją pewności wśród burzy szalejącej się okazywać.

– Czy wszystko zgodnie z planem przebiega? – cicho, ale pewnie spytał, „jakikolwiek jest ów plan” w myślach dopowiadając.

– Wydaje się, że w najlepszym. Po rozmowie z Waszą Miłością mistrz Dytrych natychmiast z ludźmi swoimi…

Dobry Boże. Zdenerwowanie zaczęło ustępować przerażeniu. A właściwie uciekać przed nim w popłochu. Mistrz Dytrych oficjalnie był szanowanym streitaxtmarchijskim przedsiębiorcą, współwłaścicielem doskonale prosperującego zakładu pogrzebowego, który nader często towarzyszy księciu w jego podróżach, dla zaznajamiania się z nowinkami, które panują w tejże branży w różnych częściach allemańskiego imperium. Prawdziwa profesja mistrza Dytrycha była jednak inna, choć z tą oficjalną w pewien pośredni sposób powiązana. I dzięki niej miał pewność, że oficjalnej jego działalności klientów nigdy jakoś nie zbraknie. Na pewno w każdym razie świadomość, że otrzymał zlecenie, o którym się nie pamięta, była równie przyjemna, jak pojawiająca się u myszy myśl, że ser przeważnie nie leży ot tak na środku izby, a ten dziwny metalowy przedmiot zbliża się chyba odrobinę zbyt szybko. Tak czy inaczej, dotarło do niego, że sprawy zaczęły toczyć się już własnym życiem. Pozornie opanowanym gestem odprawił służącego i próbując zebrać myśli, podszedł do okna. Spojrzał w zamyśleniu w dal, gdzie nieśmiało zaczęła pojawiać się sugestia zbliżającego się świtu.

Nad Schwerthofem zaczęły rozbrzmiewać dzwony…

***

Rodzinna wieś powoli znikała za plecami Rory'ego. Matka wraz z innymi kobietami oraz czcigodnym Hjalte machała mu na pożegnanie. Mężczyźni opierali się o siebie nawzajem. Co bardziej niecierpliwi uznawszy, że część oficjalna pożegnania dobiegła już końca, ruszyli w kierunku studni, by chłodną wodą ukoić ból głowy, o który przyprawiła ich prawdopodobnie jakaś nadpsuta zakąska.

Tak właśnie powinno wyglądać pożegnanie bohatera.

***

Słońce wschodziło powoli na Schwertbergiem. Wielka żelazna Brama Zachodnia Schwerthofu, niegdyś z przetopionych mieczy i zbroi rozgromionych wrogów cesarstwa odlana, stała otwarta na oścież. Za nią streitaxtmarchijscy żołnierze kończyli już rozbrajać obsadę zamku.

Dwa szeregi żołnierzy szły szybko korytarzami Schwerthofu. W lewym członkowie Osobistej Gwardii Cesarskiej w białych, nienagannie czystych strojach, dla szyku dodania złotymi zdobieniami upiększonych, z bronią piękną, lśniącą, choć poza paradami mniej nawet niźli kij solidny użyteczną, szli. W szeregu prawym kroczyli żołnierze ciężkiej streitaxtmarchijskiej piechoty pancernej, w pancerzach koloru błota7, z bronią nie pierwszej urody, sprawiającą jednak wrażenie, że nawet gdy nie przetnie człeka na pół, to ciężarem swoim nawet ubić jest zdolna. Dziwny był to zaprawdę widok.

Pomiędzy oboma szeregami szedł książę Heinrich wraz ze starszym, siwym mężczyzną w stroju eparchy, którego mina wskazywała, że albo na obstrukcję bolesną cierpi, albo do powiedzenia ma coś, czego księciu otoczonemu kordonem zbrojnych zdecydowanie nie mówić by wolał.

– Wasza Miłość. Nie chciałbym oczywiście okazać się człowiekiem niewdzięcznym. Wszyscy mieszkańcy Schwertbergu winni są oczywiście podziękowania Waszej Miłości za tak szybką reakcję i uspokojenie sytuacji, ale uświęcona tradycja zabrania któremu-kolwiek z książąt na wprowadzanie swoich wojsk w obręb stolicy. Od ponad trzech stuleci…

– To bardzo dobra tradycja, księże kanclerzu. Jak tylko oddziały stabilizacyjne zaprowadzą ład i porządek, będziemy mogli powrócić do jej kontynuowania.

– Tak, oczywiście. Ale ośmielam się nadmienić…

Książę Heinrich spojrzał na Arcykanclerza, eparchę Schwertbergu. Twarz miał spokojną, wydawać by się mogło, że nawet uśmiechniętą. A Arcykanclerz w jednej chwili poczuł nieodparte pragnienie, by w jego najlepiej pojętym interesie taką właśnie pozostała.

– Cieszę się, że tę kwestię mamy już omówioną.

– Tak, Wasza Miłość. Jeżeli wolno mi będzie tylko spytać, co ze sprawcami?

– Dwóch zostało zabitych przez gwardzistów hrabiego Told-munda. Znaleźliśmy przy nich listy, na podstawie których podjęliśmy już odpowiednie kroki. Trzeciego sprawcę ujęto żywcem. Na razie się wszystkiego wypiera, ale już niedługo wyzna prawdę.

– Czy aby na pewno prawdę? – wymknęło się Arcykanclerzowi.

– Na pewno. Nikt jeszcze nie kłamał z rozżarzonymi szczypcami na rodowych klejnotach.

***

Jeździec na spienionym koniu wpadł przez bramę Marienburgu, po czym na wpół zsiadając, na wpół spadając z wierzchowca, zaczął wbiegać na schody archieparszego pałacu. Rycerz Lumno znany był wszystkim jako archieparchy zausznik, więc straże nie starały się zatrzymać go w jakikolwiek sposób. Dopiero na drzwiach kancelarii stanąć musiał. Na nic nie zdały się tłumaczenia, że sprawa niecierpiącej zwłoki materii dotyczy. Archieparcha Olaf w modlitwie był pogrążon i w żadnym razie nikomu przeszkadzać mu nie było można. Lumno znał archieparchę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeden tylko rodzaj modlitwy na tyle być ważnym może, żeby nawet jemu przerywać jej nie można było. Miał tylko nadzieję, że dziewka owa czym prędzej zabawy z archieparszym pastorałem skończy i w diabły sobie pójdzie. Skądinąd ciekaw był, czy lat ma więcej niźli piętnaście. Bo im więcej lat na karku Jego Wielebności przybywało, tym mniej miały jego oblubienice. Spojrzał na innych oczekujących w kancelarii. Przy drzwiach dwóch eparchów ze spokojem na swą kolej czekało, prawdopodobnie by rachunek ekonomiczny z postrzyżyn owiec w swoich eparchiach złożyć. Dalej miejsce kilku prostych parochów zajmowało. Po tych widać było, że kilka już dni tu siedzą. A znając archieparchy Olafa stosunek do utrzymywania kontaktów z przedstawicielami najniższego szczebla hierarchii Świętego Kościoła, to i kilka kolejnych dni tu spędzą, zanim dotrze do nich, że równie dobrze i u samego patriarchy audiencję mogli by się starać otrzymać. Nie to, żeby był złym pasterzem – po prostu uważał słusznie całkiem, że gdy juhas jakiś problem z owcami ma, do bacy swojego zwrócić się powinien, a nie gaździe tyłek truć. A że większość skarg właśnie na baców – eparchów kierowana była, że to niby za krótko owce strzyc każą? Trudno – nikt nie mówił, że bycie parochem ma być proste. Nie wspominając już o życiu owcy, rzecz jasna. A dla ich dobra to wszystko przecież. Jak niby bez pieniędzy w sposób odpowiedni Wielkiego i Jedynego czcić by było można? Tak to Lumno nad ciemnotą ludu i niższego kleru rozmyślał, gdy wreszcie sekretarz poinformował, że teraz już archieparcha przyjąć go łaskaw.

Gdy Lumno wszedł do gabinetu, dostojnik właśnie kończył poprawiać strój.

– Witaj, synu! Bardzoś niespodziewanie przybył. Właśnie z siostrą Eleonorą katechezę przeprowadzałem. Nie uwierzyłbyś, jak to dziewczę żarliwie świętym naukom oddać się potrafi.

– Pieprzyć tę dziwkę, jest coś…

Archieparcha uniósł rękę w geście uciszającym rozmówcę.

– Poskrom, proszę cię, swój plugawy język, synu.

Tego dwa razy Lumno powtarzać nie było trzeba. Wszak mówiła Księga, żekto język ma plugawy i przeciw świętościom bluźniącym, temu język ten odjęty będzie. A choć Jego Wielebność dość swobodny stosunek miał do niektórych Księgi zapisów, to tego w kazamatach Marienburgu przestrzegano ściśle akurat.

– Wybacz, Wasza Wielebność, ale sprawa jest niebywałej wagi. Cesarz nie żyje.

– To się w końcu stać musiało. Sukinsyn zapił się, przeżarł, czy też jeden z ojców, którym synów na dzieweczki przemienił, nie wytrzymał w końcu?

– To nie byłoby problemem aż takim. Cesarz został zamordowany, a przy jego zabójcach listy z instrukcjami znaleziono.

– Kto, na miły Bóg, do stopnia tego głupi by był, żeby rozkazy tak makabryczne na piśmie wydawać?

– Książęta Rhinmarchii i Pfeilmarchii, Landgrafowie Jessenburga, Kolmbergu i Trentu, Archieparcha Issenbergu. I w końcu jest też list sygnowany pieczęcią Waszej Wielebności.

Twarz archieparchy, która z każdym wymienianym tytułem coraz mocniej wyrażała myśl: „Co za durnie”, po ostatnim zdaniu zmieniła się w maskę grozy i niezrozumienia.

– Coś powiedział?

– Do miasta w niecałą godzinę po zbrodni wkroczyły oddziały księcia Heinricha ze Streitaxtmarchii. Rozpoczęły się aresztowania. Część sygnatariuszy listów była na zamku. Za innymi rozesłano zbrojnych. Na Marienburg idą trzy chorągwie. Wyprzedzić udało mi się ich najwyżej o półtorej godziny. Przez… katechezę Waszej Wielebności dużo mniej niż godzina została. Trzeba albo uchodzić, albo miasto do obrony szykować.

– O czym ty bredzisz, do cholery. Przecież to bzdury jakieś. Po kiego czorta miałbym cokolwiek wspólnego mieć ze śmiercią tego… Jego Wysokości.

– Tak, to brednie. Ale trzecia część książąt z Tajnej Rady siedzi w kazamatach Schwerthofu, a reszta tak jest spanikowana, że ktokolwiek z przesłuchiwanych na ich imię wskaże, że nim jeszcze ciało cesarza ostygnąć zdążyło, ogłosili Heinricha Obrońcą Cesarstwa i Strażnikiem Cesarskiego Tronu.

– Na pewno wszystko wyjaśnić się da…

– Czy ty, psia mać, stary capie, nic z tego nie rozumiesz? – Lumno aż sam zdziwił się, swoje słowa usłyszawszy, ale widząc, jak wolno pewne fakty do starca docierają, poważnie zaczął się zastanawiać, czy syfilis na mózg już rzucać mu się nie zaczął, czy też krew po katechezie z siostrą Eleonorą do mózgu tegoż powrócić jeszcze nie zdołała. – Wieczorem wojska streitaxtmarchijskie stały o cztery staje od miasta, a wkroczyły do niego w godzinę niecałą po zamachu. Nie konnica, lecz piechota. A przy trupach zabójców akurat listy od najbardziej zapiekłych Heinricha przeciwników znaleziono. W tym pewnego jak na swój wiek zbyt jurnego dostojnika kościelnego, który siostrzenicę mu…

Olaf gestem raz jeszcze uciszył Lumno. Choć tym razem był to gest bardziej rezygnacji pełen niż gniewu. Pewne sprawy nagle w sposób idealny w głowie mu się ułożyły. I te młode, jędrne piersi streitaxtmarchijskiej księżniczki. Nie – nie czas o tym myśleć. Uciekać, czy też bronić się? Uciekać, czy bronić się w mieście, którego mieszkańców przez ćwierć wieku ostatnie strzygł tak, że i zupa z brukwi przegniłej za szczyt bogactwa wśród mieszczaństwa uchodzić zaczęła?

– Pakujmy tylko to, co najważniejsze – postanowił. – Do skarbca.

***

Rory szedł powoli, ale bez większych przerw w kierunku, który polecił mu Hjalte. Najkrótsza droga do Güsterheim na pewno prosto przez Bór Odobarski wiodła. Jednak nie było tam ni dróg, ni ścieżek, może poza tymi przez zwierzynę leśną wydeptanymi. Człek znający drogę zgubić by się mógł, podczas tygodni wśród drzew jeno spędzonych, a co dopiero młodzieniec, który nigdy dalej niż kilka godzin drogi od swojej wsi się nie ruszał. Dlatego trochę okrężną, ale bardziej pewną i łatwiejszą drogę wskazał mu Hjalte. W każdym razie stare opowieści, z kapłana na kapłana przekazywane, mówiły o niej. Miał tedy na południe skrajem lasu ruszyć, aż do Krainy Jezior, która naturalną granicą pomiędzy terenami Swargów a zaprzyjaźnionym8 plemieniem Laków była. Tam nad Jeziorem Śmierdzie9 stać miały ruiny