Romanse w Paryżu - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook

Romanse w Paryżu ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Emocje, świat paryskich kabaretów i romantyczny Paryż - w artystycznym środowisku paryskiej bohemy rozkwita uczucie pomiędzy dwojgiem artystów. Jak każdą książkę Barbary Rybałtowskiej "Romanse w Paryżu" czyta się jednym tchem.

Wydanie IV

Świat paryskich kabaretów, romantyczny Paryż i perypetie artystki z Polski, która śpiewając tytułowe romanse rosyjskie wywraca swoje życie do góry nogami.

W tle trudna polska rzeczywistość lat 80. XX wieku, paryska bohema artystyczna i fascynacja Zachodu słowiańską „egzotyką” w kabaretach, które po otwarciu żelaznej kurtyny zniknęły z mapy Paryża.

Jak każdą książkę Barbary Rybałtowskiej, Romanse w Paryżu czyta się” jednym tchem – to wspaniała lektura ze świetnymi dialogami i żywą akcją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 24 min

Lektor: Barbara Rybałtowska

Oceny
3,7 (12 ocen)
3
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Barbara Rybałtowska

Romanse w Paryżu

Wydawnictwo AXIS MUNDI

Marcie, mojej Córce…

PRZESTROGA

Siedziałam na kamiennym słupku przy Łuku Triumfalnym. Byłam zmęczona, rozżalona i zła na siebie.

Dotarłam na umówione miejsce spóźniona o trzy kwadranse i nie zastałam już Pawła. Daremnie okrążyłam Łuk ze cztery razy. Widocznie chodząc w kółko deptaliśmy sobie po piętach, bo ledwie usiadłam, usłyszałam nad głową:

– Zjawiłaś się nareszcie! Siedzisz sobie spokojnie, podczas gdy ja… Eeeee, szkoda gadać! Nie nadajesz się do Paryża.

– Straciłam poczucie czasu chodząc po sklepach. Przepraszam. Gdybyś poszedł ze mną… ale ty nie lubisz damskich zakupów.

Nasz wymarzony wyjazd do Paryża poza oczarowaniem miastem przyniósł mi pewne smuteczki. Paweł często się niecierpliwił, bywał opryskliwy. Nie mogłam pogodzić się z tym, że na niebie naszej dotychczasowej idylli pojawiły się chmury. Pamiętam, jak pewnego wieczoru, lekko odurzeni winem po kolacji u przyjaciół, przechadzaliśmy się po Polach Elizejskich. Zagapiłam się na jakichś cudaków, których nigdy tam nie brakuje, i zostałam w tyle. Paweł zawołał ponaglająco, odwróciłam się gwałtownie i z całym impetem huknęłam czołem o pień platanu, który nie wiedzieć jak znalazł się na mojej drodze. Osunęłam się miękko pod drzewo i gwiazdy zawirowały mi w oczach.

– Mówiłem, że nie nadajesz się do Paryża! – powtórzył mój mąż podnosząc mnie z ziemi.

Upłynęło sporo czasu, zanim mogłam pójść dalej. Czoło puchło i miałam mdłości. Mimo to dotarliśmy jakoś na pokaz mody światowej na Trocadéro.

Staliśmy w zbitym tłumie przed pałacem Chaillot. Ludzie dowcipkowali i oklaskiwali entuzjastycznie laskonogie, wychudzone piękności, które w dziwacznych strojach defilowały po wybiegu. Kołysały kusząco biodrami i wdzięcznie przeginały się w talii. Paweł był w ekstazie. Rozpierała go duma narodowa i przemożne poczucie więzi z „Modą Polską”. Nie drażniły go też modelki „Diora”, „Chanel” i „Yves Saint Laurenta”, pożerał je wzrokiem. Kiedy zaś wyszły na wybieg nasze pszeniczne blondyny, w oczach zatrzepotały mu flagi narodowe, stanął na baczność, a ja przestraszyłam się, że szlochając ze wzruszenia zaintonuje Mazurka Dąbrowskiego.

Zazdrosnym i rozżalonym okiem śledziłam tę wrażliwość mego męża na urodę obcych kobiet. Czułam się brzydka, do tego oszpecona po uderzeniu i nikomu niepotrzebna…

– Słabo mi, chodźmy stąd! – poprosiłam biorąc go pod ramię. Otrzepał się ze mnie niecierpliwie.

– Ciiiiii! Nie widzisz? Polki idą!

– A ja to kto, Papuaska?

Spojrzał na mnie przelotnie, krzywiąc się z niesmakiem na ten niestosowny żart.

Ledwie żywa dotrwałam do końca parady. Nic mnie nie zachwyciło, wszystko irytowało. Widać pokazy mody obliczone są na zdrowego widza.

Natomiast Paweł oniemiał od tego, co pokazywały modelki. Nie mogłam uwierzyć, że to ten sam człowiek, którego tak irytują sklepy z damską odzieżą! Na wzmiankę o tym wzruszył tylko ramionami i powtórzył swoją ulubioną śpiewkę:

– To jest Paryż, moja droga. Tu się dzieją wspaniałe rzeczy, a ty mi wiercisz dziurę w brzuchu! Nie nadajesz się do Paryża i już!

Nic nie wyniosłam z tej lekcji. Może to i dobrze? Gdybym się bardziej przejęła tym, co wtedy usłyszałam, wszystko, co mi się potem zdarzyło, mogłoby mnie ominąć.

SZANSA

Wszyscy w teatrze mówili, że nareszcie złapałam „wiatr w żagle”. Rzeczywiście w tym sezonie wiodło mi się nie najgorzej. Dwie główne role i zapowiedź trzeciej, do tego wygrany festiwal piosenki. Wyglądało na to, że po siedmiu „chudych latach” nastały „tłuste”. I teraz jeszcze nadszedł list z Francji: „Fundacja Centrum Teatru Francuskiego ma przyjemność zawiadomić, że została Pani wybrana spośród przedstawionych nam kandydatek i otrzymuje Pani ośmiomiesięczne stypendium w Paryżu. Uczestniczenie w zajęciach École du Théâtre Musicale… itd”.

Z mieszanymi uczuciami zaczęłam omawiać w gronie moich bliskich daną mi szansę. Wszyscy jednogłośnie uznali, że nie powinnam się zastanawiać. Wszelkie artystyczne poczynania zagraniczne mają u nas taką magię, że na pewno po powrocie nie zabraknie mi pracy. Mama nawet zaproponowała, że w czasie mojej nieobecności zajmie się Pawłem i Joasią. Wzruszyło mnie to, bo sama niedawno po ośmiu latach wdowieństwa wyszła ponownie za mąż.

– Zajmiemy z Tadeuszem na osiem miesięcy twój pokój – powiedziała całując mnie.

Potem wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałam czasu na roztkliwianie się.

Na dworcu zebrała się spora grupka moich bliskich i przyjaciół. Padał deszcz. Kiedy już stałam przy zamkniętym szczelnie oknie w radzieckim wagonie sypialnym (był to pociąg Moskwa–Paryż), widziałam ich stłoczonych na peronie pod parasolami. Pokrzykiwali coś do mnie wesoło. Na próżno. I tak nie słyszałam, co mówią. Zresztą, patrzyłam na moją córkę, Joasię. Jej tak poważne jak nigdy dotąd oczka pytały mnie: „Jak możesz się jeszcze uśmiechać, jak możesz? Teraz, kiedy ja zostaję tu bez ciebie…” Patrzyła na mnie bez jednego mrugnięcia, jakby chciała zatrzymać pociąg, który miał mnie zabrać. Kiedy zobaczyłam to chmurne, wymowne spojrzenie mego dziecka, przestałam widzieć cokolwiek i musiałam walczyć, żeby się nie zalać łzami.

W grupie odprowadzających zapanowało tymczasem ożywienie, a mała figurka przytulona do boku ojca, ocieniona jego wielkim parasolem stała wciąż nieruchomo. Pociąg ruszył, a ja na długo zachowałam poważne spojrzenie Joasi.

W ciągu tych kilku tygodni od przyznania stypendium tyle spraw musiałam na nowo poukładać. Nie było czasu na rozmyślania. Teraz leżę sobie tuż pod sufitem wagonu i mimo zmęczenia nie mogę zasnąć. Dręczy mnie widok wpatrzonej we mnie Joasi przytulonej do boku Pawła.

Myślę, że moja podróż będzie wielką próbą dla naszego małżeństwa. Nie najlepiej się ostatnio układało. Mój przystojny mąż jest zbyt łasy na wdzięki pań, chociaż wiem, że mnie kocha, że jestem ważna w jego życiu. Nieobce mu są drobne „męskie grzeszki”. A co będzie podczas długiego rozstania? Wolę o tym nie myśleć.

Po przekroczeniu granicy NRD kontrole ustały i zasnęłam ukołysana monotonnym stukotem kół.

Obudziło mnie oślepiające słońce wpadające do przedziału przez nie zasłonięte okno. Moi radzieccy towarzysze podróży, odziani w dresy, piżamy i szlafroki, już prowadzili na korytarzu ożywione życie towarzyskie. Po nocy i za przyczyną słońca świecącego bez opamiętania zaduch się zrobił okropny. Po prostu – aromatyzowana łaźnia parowa. Poszłam do konduktora, żeby pertraktować, czy nie dałoby się jednak pootwierać okien i trochę przewietrzyć.

– Zakon wosprieszczajet! – usłyszałam.

Skoro ustanowiono na to specjalne prawo, nie ma rady.

– Eto uże niedaleko, tolko szest czasow – dodał prowadnik i zaproponował czaj lubkofie.

Dożyłam jakoś do końca jazdy i nieświeża wysiadłam na Gare du Nord[1] w Paryżu. Od razu ogarnęło mnie miłe, nie pozbawione niepokoju podniecenie. Czekała na mnie Baśka, moja szkolna przyjaciółka. Załadowałyśmy bagaż na wózek i powiozłyśmy go do samochodu, w którym czekał Antek z Julią. Tak się cudownie złożyło, że Antek jest administratorem foyer Polskiej Akademii Nauk w Paryżu przy ulicy Lauriston. Nie dość, że bez trudu dostałam tam miejsce, to jeszcze będę miała Baśkę na moją paryską samotność.

Szybko mijaliśmy skąpane w słońcu, tętniące życiem ulice i nie wiem, kiedy znaleźliśmy się na Lauriston przed stacją PAN-u. Rozlokowałam się w maleńkim pokoiku numer trzydzieści cztery. Przywiązuję wagę do magii liczb i numer pokoju spodobał mi się. Nie ma okna wychodzącego na ulicę, tylko wysoko umieszczony świetlik. Dlatego ten pokój jest znacznie tańszy od innych, a to jest ważne dla mojej stypendialnej kieszeni. Zresztą, co mi tam okno, nie po to tu przyjechałam, żeby wysiadywać w pokoju.

Dopiero po północy, najedzona do syta specjalnie dla mnie przygotowanymi francuskimi przysmakami, wyrwałam się z opiekuńczych ramion moich przyjaciół.

Nazajutrz wyspana i wypoczęta rozpoczęłam moje życie paryskie.

Dowiedziałam się w fundacji, że oprócz zajęć w szkole musicalu mogę liczyć na opiekę redakcji „Rocznika Teatralnego” i wkrótce odezwie się do mnie pani redaktor.

Już nazajutrz zadzwoniła do mnie proponując spotkanie. Umówiłyśmy się na déjeuner w restauracji na pięćdziesiątym czwartym piętrze wieży Montparnasse.

Geneviève Murat okazała się osobą sympatyczną i bardzo ciekawą naszych obyczajów i kultury. Przypadłyśmy sobie mocno do gustu i po prawie dwóch godzinach miłego paplania wyznaczyłyśmy nasze następne spotkanie u niej w domu. Już w czasie pierwszego rendez-vous doradziła mi, że nie powinnam poprzestawać na zajęciach teoretycznych, ale rozpocząć aktywne działania na scenie. Dała mi nawet adres agencji artystycznej „Margot”, zapewniając, że przygotuje tam dla mnie grunt.

– A cóż oni mogliby mi zaproponować? – pytałam z niedowierzaniem. Byłyby z pewnością kłopoty z moim „czarującym accent slave”[2]…

– Nie mam wątpliwości, że dałabyś sobie radę. Mam jednak wrażenie, że łatwiej będzie ci zacząć od śpiewania.

– Tylko że ja jeszcze nie mam francuskiego repertuaru…

– A kto tu mówi o repertuarze francuskim? Tego mamy tutaj dosyć. Zresztą to są przedwczesne obawy. Umów się tam najpierw, posłuchaj, co ci powiedzą. Potem będziemy się martwić.

Tak też uczyniłam. W Agencji przyjęła mnie starsza pani o monstrualnym biuście i tak niskim głosie, że nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że rozmawiam z mężczyzną. Głos paradoksalnie przeczył biustowi. Do tego jej uczesanie nasuwało myśl o peruce.

– Ewa Rawska – przedstawiłam się.

– A ja madame Philippe – odrzekła ściskając moją rękę z taką siłą, że ledwie powstrzymałam się od krzyku, bo oczko pierścionka wbiło mi się w palec. Pomyślałam, że nazwisko ma dobrane wyjątkowo dobrze do powierzchowności – to przecież jest „Filip” jak się patrzy!

– Czy mówi pani po rosyjsku, czy zna pani piosenki rosyjskie, stare romanse, nowe i stare ludowe, no, wie pani, cały ten folklor słowiańsko-cygański? Głównie o to nam chodzi. No, co? Mówi pani po rosyjsku, czy nie? – zasypywała mnie gradem pytań.

– Proszę pani, jestem Polką. Oczywiście, mówię też po rosyjsku, uczono nas tego, ale…

– To dobrze. To bardzo dobrze – powiedziała i jej olbrzymi biust zafalował nad blatem biurka. – Nie interesuje mnie, czy pani jest Polką, Rosjanką, czy Czeszką.

Najeżyłam się.

– Najważniejsze jest to – ciągnęła madame Philippe – że wy, Słowianie, czujecie taką muzykę, czego o naszych artystach powiedzieć się nie da. Wy macie to we krwi.

– Może, proszę pani, tylko że ja mam zupełnie inny styl. Jestem aktorką i jeśli już śpiewam, to…

– Nieważne! – przerwała mi niecierpliwie.

Ogarnęło mnie rozgoryczenie. Nieważne! Wszystko nieważne. Po co ja w ogóle do nich tu przychodziłam? Co to za dziwna agencja. Nieważne, kim jestem, skąd przychodzę, co dotąd robiłam. To co, u licha, jest dla nich ważne?

Jakby wyczuwając mój nastrój madame Philippe powiedziała:

– Wy wszyscy, którzy przyjeżdżacie ze Wschodu, przywiązujecie ogromną wagę do waszego dorobku i rodowodów. To może mieć, naturalnie, pewne znaczenie, ale tylko w przypadku gdy stajecie się tutaj „kimś”. Tymczasem u nas i tak nikt o was nie słyszał – mówiła bez owijania w bawełnę. – Przybywacie tu w poszukiwaniu pracy, nawet jeśli z teczką wypchaną najlepszymi u was recenzjami.

– Ja nie przybyłam na poszukiwanie pracy. Mam stypendium francuskiej fundacji teatralnej…

– Postawię sprawę jasno – nie zważając na moje słowa powiedziała madame Philippe. – Ponieważ poleca panią Geneviève Murat, a ja ufam jej smakowi, postaram się coś dla pani zrobić. Ale musi pani dostosować się do naszych wymagań.

– Tak, rozumiem – przyznałam potulnie.

Madame Philippe zamilkła nagle i zaczęła wybierać numer na tarczy telefonu. Wpadłam w panikę, że puszcza już machinę w ruch. Czyżby miało to pójść piorunem?

Okazała się jednak ostrożniejsza, niż myślałam. Nie zważając na moją obecność, zaczęła z kimś bezceremonialną rozmowę na mój temat.

– Geneviève Murat z „Rocznika Teatralnego” przysłała mi tu jakąś polską gwiazdeczkę – mówiła. – Zachwalała ją pod niebiosa, wiesz, jak to ona. Mało mnie obchodzi całe to jej publicité[3] i co ona tam miała za sukcesy. Wszyscy przyjeżdżają tu z pięknymi opowieściami. Ta mała jednak, jest ładna i milutka, więc mogłaby się przydać w którymś z cygańskich czy rosyjskich kabaretów. Naturalnie jeśli potrafi śpiewać.

„Ta mała”! – pomyślałam zawstydzona. Poczułam się jak dzieciak, któremu może ofiarują cukierka, gdy wyrecytuje wierszyk. Policzki mnie paliły i miałam wielką ochotę uciec stąd natychmiast. Bezlitosna madame odgadła chyba moje intencje, bo dała znak ręką, żebym spokojnie siedziała. Po drugiej stronie słuchawki ktoś przez chwilę monologował, gdy tymczasem potężny babochłop lustrował mnie wnikliwie. Uśmiechnęłam się do niej nerwowo, na co kiwnęła z aprobatą głową, jakby ocena moich zębów wypadła zadowalająco.

– Nie. Nawet jej nie trzeba odchudzać – powiedziała do telefonu. – Mówiłam ci, że powierzchowność ma bardzo przyjemną. Sprawdź lepiej, czy zna rosyjski i jaką ma wymowę. – To rzekłszy oddała mi słuchawkę.

Mówił do mnie jakiś mężczyzna po rosyjsku, ale na pewno nie Rosjanin. Pogadaliśmy o pogodzie, o tym, jak mi się podoba Paryż i madame Philippe odebrała mi słuchawkę, zwracając się do interlokutora:

– No, jak? Mówi po rosyjsku?

Widocznie odpowiedź ją usatysfakcjonowała, bo jej wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu.

– Lazar twierdzi, że mówi pani całkiem nieźle – powiedziała do mnie.

Mam nadzieję – pomyślałam, bo opiniodawca mówił o wiele gorzej ode mnie.

– Ten pan, to Rosjanin? – spytałam z niedowierzaniem.

– Ormianin, tutaj urodzony. Jest żonaty z Rosjanką. To muzyk – szepnęła do mnie.

Pożegnała się z nim szybko i odsunęła telefon.

– Et voilà, ot i nadszedł czas, aby wyznaczyć pani audition[4]. Proszę się umówić na próbę z muzykami w kabarecie „Carewicz”. Oto numer ich telefonu.

– Bardzo pani dziękuję – powiedziałam w panice. – Ale czy to musi być już, natychmiast?

– Myślałam, że pani zależy, żeby podjąć pracę szybko? – powiedziała z nutką urazy.

– Oczywiście, ale ten tydzień mam już zajęty. Może w przyszłym?

– Dobrze. W przyszły piątek. Wtedy i ja będę mogła pani posłuchać.

Był czwartek. Miałam tydzień na przygotowanie trzech piosenek. Skąd je wziąć?

Podziękowałam mademe Philippe i z ulgą opuściłam progi agencji „Margot”.

Zgodnie z obietnicą zadzwoniłam do Geneviève, żeby zdać relację z przebiegu rozmowy.

– Odnoszę wrażenie – powiedziała – że nie wyszłaś stamtąd z entuzjazmem.

– Nie wiem, czy sprostam wymaganiom.

– Słuchaj Ewo, wybierzmy się dzisiaj wieczór do jednego z tych kabaretów. Zobaczysz, co się tam robi. Jestem przekonana, że będziesz zachwycona. Przyjedź do mnie o dwudziestej. Zrobimy sobie aperitif, a potem ruszymy na nocne szaleństwa.

[1] Dworzec Północny

[2] słowiański akcent

[3] reklama

[4] przesłuchanie

ROMANSOWA NOC

Pomyliłam godzinę i przyjechałam o siódmej po południu, kiedy Geneviève ledwie wróciła z redakcji. Długo dzwoniłam i już miałam odejść rozczarowana, gdy drzwi się uchyliły i moja gospodyni wyjrzała owinięta płaszczem kąpielowym, z ręcznikiem na głowie.

– Już jesteś? – spytała zaskoczona.

– Przecież byłyśmy umówione o dwudziestej – powiedziałam zmieszana.

– To już ósma?

W tym momencie spojrzałam na zegarek i spłonęłam wstydem.

– Och, przepraszam! Nie wiem, jak ja patrzyłam.

Zegarek wskazywał siódmą.

– Daj spokój, wejdź. Widać bardzo pilno ci było do nocnych wrażeń. Będziesz musiała za karę ponudzić się trochę, bo, jak widzisz, jestem sautée[5].

Geneviève mieszkała w okazałym apartamencie przy ulicy Boileau. Dzieliła go niegdyś ze znanym kompozytorem Romainem Muratem. Dwa lata temu opuścił ją dla panienki o dwadzieścia lat młodszej od siebie.

– To dziwne, jak niewiele dowiadujemy się naprawdę o drugim człowieku żyjąc u jego boku. Wiesz, jak wygląda bez ubrania, jak oddycha, kiedy śpi, jakie ma apetyty, słabostki, upodobania i… pewnego dnia okazuje się kimś zupełnie innym. Po dwudziestu paru latach udanego, jak się wydawało, małżeństwa, oświadcza ci, że nie może nadal żyć w „nieszczęściu”… A prawda jest taka, że poleciał na nowość. Tacy są mężczyźni. Ciekawa jestem, czym twój mąż cię jeszcze uraczy…

Wzdrygnęłam się. Mogła sobie darować te przewidywania. Jest zgorzkniała. Trudno się jej dziwić, skoro Romain poczuł się nagle szczęśliwy u boku byłej zakonnicy, dziewczyny przebiegłej i nieładnej, którą poznał koncertując w klasztorze w Carcassone. Geneviève pokazała mi nawet fotografię owej „siostrzyczki”. Nie mogłam się nadziwić. To prawda, że była młoda. Geneviève ma już prawie pięćdziesiąt lat, ale gdyby mi tego nie powiedziała, osądziłabym ją na dziesięć mniej. Jest kobietą niezwykle atrakcyjną. Szczupła szatynka o żywych, wspaniałych oczach, mądra, dowcipna, wszędzie wzbudza zainteresowanie. Zakonnica to rumiana paysanne[6] o wielkich, niezgrabnych dłoniach i szerokiej, płaskiej, pozbawionej wyrazu twarzy. Czym uwiodła pretensjonalnego i eleganckiego Murata – diabli wiedzą. To przykre, że po latach walki mojej przyjaciółki o sławę męża kto inny zbiera owoce.

– Dziwisz się Ewo – powiedziała odgadując moje myśli.

– Widzisz, jacy są mężczyźni! Ja to przebolałam, ale Paul nie potrafi się z tym pogodzić. Ojciec był u niego na piedestale. Od czasu jego odejścia zmienił się zupełnie. Wciąż podenerwowany, skarży się na bóle głowy, ma nagłe napady depresji… Wszystko, co dotyczy ojca, jest tematem tabu. Chce go wymazać z pamięci, a nie potrafi wyrzucić z serca. To nieprawda, że dorosłe dzieci nie przeżywają rozpadu rodziny. Gdyby jeszcze miał własną rodzinę, jak Géraldine… Zresztą, ona zawsze wszystko brała lżej. Wybacz, że tak się rozgadałam, ale syn to moja pięta achillesowa.

Patrzyłam na moją nową przyjaciółkę, jak snując tę niewesołą opowieść krząta się po swoim zbyt obszernym dla niej samej mieszkaniu. Zastanawiałam się, co skłoniło ją do powierzania mi swych tajemnic przy tak krótkiej znajomości. Może czyni to właśnie dlatego, że jestem kimś z daleka, kimś z boku? Francuzi nie są zbyt wylewni wobec cudzoziemców. Zresztą wobec siebie też. U nich wszystko zawsze jest ça va! Ona jest inna. Z Francuzami niełatwo przechodzi się na „ty”, zważają bardzo na hierarchie i pozycje. Geneviève jest ze mną po imieniu, co mnie nieco krępuje, bo jest ode mnie starsza. Ma jednak cudownie młodzieńczy sposób bycia i mimo głęboko skrywanego rozgoryczenia jest energiczna i czynna bardziej od wielu znanych mi młodych osób.

Myślałam o tym wszystkim siedząc w jej bladoróżowym salonie pełnym bibelotów i kwiatów. Wiatr przez otwarte drzwi na taras targał firanką. A za nią krzewy i drzewa w skrzyniach tworzyły wspaniały ogród. Tarasy ciągnęły się wokół całego apartamentu usytuowanego na ostatnim piętrze. Zasłony z ciężkiego rypsu podbite bladozieloną podszewką, za kotarą cały obity bladozielonym rypsem dawny pokój Romaina, w którym na centralnym miejscu stał wspaniały Steinway. Na pulpicie dotąd jeszcze były rozłożone nuty. Teraz nikt tu już nie grywa, bo nawet Paul zaniechał muzykowania, jakby przekreślając w ten sposób swoje związki z ojcem.

– Jeśli zdecydujesz się na pracę w kabarecie, możesz korzystać z mego fortepianu – powiedziała Geneviève idąc za moim spojrzeniem. – Przynajmniej będzie z niego jakiś pożytek.

– Dziękuję ci.

Patrzyłam z przyjemnością, jak przeistacza się pod wpływem dyskretnego makijażu i ślicznych jedwabnych łaszków. Kiedy była już gotowa, sięgnęła po telefon. Wybierając numer powiedziała:

– Jeszcze chwila. Muszę zadzwonić do przyjaciół.