Reporter Diabła - Georg Schmidt Scheeder - ebook

Reporter Diabła ebook

Georg Schmidt Scheeder

0,0
19,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Georg Schmidt-Scheeder był fotoreporterem w oddziałach PK od samego ich powstania. Jego szlak bojowy prowadził przez Polskę, Belgię, Francję, Rozję, Węgry i zakończył się wraz z upadkiem III Rzeszy w Niemczech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 482

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Wprowadzenie

Rozdział Pierwszy

JOSEPH GOEBBELS: DIABELSKI GENIUSZ? BIAŁE MYSZY KONTRA REMARQUE. TAKTYKA POMIJANIA MILCZENIEM.

POWSTANIE PK. GOEBBELS ROZKAZUJE ARESZTOWAĆ DZIENNIKARZY. WALKA Z GENERALICJĄ. UKŁAD KEITEL – GOEBBELS.

„ŁÓŻKO REPORTERA STOI OBOK MASZYNY ROTACYJNEJ”. PIERWSZE SZKOLENIE ODDZIAŁÓW PK W BERLIŃSKICH. W KOSZARACH ALEXANDER-KASERNE. KAPITAN KRAUSE KONTRA SIERŻANT KEIL.

Rozdział Drugi

JAK GROM Z JASNEGO NIEBA: WOJNA PRZECIW POLSCE! MOBILIZACJA ODDZIAŁÓW PK W WIEDNIU. CHRZEST BOJOWY NA PRZESMYKU JABLUNKOV.

„DALEJ! DALEJ! MOJA MASZYNA DO PISANIA!” LINIA BUNKRÓW W DOLINIE SOŁY. SZTUKASY JAK KOMARY NA NIEBIE. FAŁSZYWY ALARM PRZECIWGAZOWY I WOJNA PROPAGANDOWA.

„ŻOŁNIERZ PIÓRA”. POWAŻNE NASTĘPSTWA POLSKIEGO HASŁA PROPAGANDOWEGO.

AUTENTYCZNE REPORTAŻE PK: SOWIECI I NIEMCY JAKO SPRZYMIERZEŃCY. ZAREKWIROWANE PRZEZ CENZURĘ.

WOJNA SIEDZĄCA PRZY WALE ZACHODNIM. KOPENHAGA: PIERWSZA WPADKA PK! INWAZJA W NORWEGII. ZATONIĘCIE „BLÜCHERA” W OSLOFJORD.

Rozdział Trzeci

OFENSYWA NA ZACHODZIE. PONTONAMI PRZEZ MOZĘ. SFOTOGRAFOWANA ŚMIERĆ. HILDEBRAND I HADUBRAND.

BELGIA KAPITULUJE. RYZYKOWNA WYPRAWA DO ZIEMI NICZYJEJ.

NA PLAŻY LA PANNE. BRYTYJCZYCY OPUŚCILI KONTYNENT. GOEBBELS POTRZEBUJE ZDJĘCIA JEŃCÓW.

PARYŻ! WYŚCIG DO SEKWANY. PARYŻ „WOLNYM MIASTEM”. PIERWSI PRZY ŁUKU TRIUMFALNYM.

KWATERA W UZDROWISKU NADBAŁTYCKIM. BITWA POWIETRZNA NAD ANGLIĄ. OPERACJA „LEW MORSKI”.

HOLZAMER DONOSI Z BELGRADU. ZAMIESZANIE WOKÓŁ LILI MARLEEN. INTERMEZZO W KLASZTORZE ŻEŃSKIM. ATENY! MARIA CALLAS PODOPIECZNĄ ODDZIAŁÓW PK. SPADOCHRONIARZE PK NAD KRETĄ. MAX SCHMELING OGŁOSZONY JAKO POLEGŁY.

Rozdział Czwarty

FRONT WSCHODNI: POCZĄTEK OPERACJI „BARBAROSSA”. NOC PRZED WIELKĄ WOJNĄ. JEDEN CO PRZEPŁYNĄŁ BUG. ROZPĘTUJE SIĘ CZAR OGNIOWY.

ODDZIAŁ PRZEDNI NA ŁOTWIE. SYN DYREKTORA „KAISERHOFU”. WALKA ULICZNA W LIPAWIE.

STARY SPRZYMIERZONY ROSJI – GENERAŁ MRÓZ! NAD ZATOKĄ FIŃSKĄ. ”LODÓWKA”: MINUS 52 STOPNIE.

FRONT ZAMKOWY W PETERHOF. „PROFESOR SZTUKI”. KATARZYNA WIELKA I PORNOGRAFIA.

W BLASKU ROSYJSKICH RAKIET OŚWIETLAJĄCYCH. „TO ONI UKRADLI BOLLMANNA”.

PODPISY POD ZDJĘCIAMI ZOSTAŁY SFAŁSZOWANE W BERLINIE.

ALARM NAD WOŁCHOWEM!ARMIA WŁASOWA PRZEDARŁA SIĘ!PRZYCZÓŁEK MOSTOWY GRUSINO.NIESAMOWITY BAŁT.

Z MOSKITIERAMI PRZEZ „LAS UPIORÓW”. GRÓB CZOŁGÓW NAD WOŁCHOWEM. ORGANY STALINA.

BIAŁE NOCE. SEKRETARKA WŁASOWA: ”NA ZDAROWJE!” „NIE STRZELAĆ – GENERAŁ WŁASOW!”

NIEMIECKA ARMIA WŁASOWA Z TRZECH MILIONÓW JEŃCÓW WOJENNYCH? 14 DNI W DRODZE Z WŁASOWEM.

GROCHÓWKA U GOEBBELSA.

PRZYCZÓŁEK MOSTOWY KIRISHI. TO JEST PIEKŁO. „Z CZERWONYMI LAMÓWKAMI PRZEZ WOŁCHOW”.

STALINGRAD. GOEBBELS I ANTY-PK GENERAŁA VON SEYDLITZ.

ROMMEL W AFRYCE. ZDJĘCIE „ACHSEN-SALLY”.

REORGANIZACJA PK.

WĘGRY 1945: OSTATNIA WIELKA OFENSYWA SEPPA DIETRICHA. JOACHIM FERNAU: „ZWYCIĘSTWO JEST BARDZO BLISKO”.

OPERACJA „JAGUAR” W ROSYJSKIM MUNDURZE. „TOWARIŚĆ SCHMIDT-SCHEEDER”.

Rozdział Piąty

WIELKIE UMIERANIE PK NAD ODRĄ. ZDJĘCIE Z SYNEM STALINA STAJE SIĘ PRZYCZYNĄ ZGUBY. NOWY JORK: KLUB NA PAMIĄTKĘ...

Literatura i źródła

 

Wprowadzenie

– Panowie korespondenci wojenni! – powiedział do nas dr Joseph Goebbels w berlińskim Ministerstwie Propagandy – jeszcze nigdy żaden naród nie miał w rękach takich środków, które umożliwiłyby utrwalenie po wsze czasy tego, co się dzieje. A wy macie możliwość relacjonowania ogromnego wydarzenia, które przyszło nam przeżywać jako świadkom największej epoki w dziejach naszego narodu! Z waszych reportaży i zdjęć zostanie ukształtowana kiedyś historia...

Jego słuchaczami byli korespondenci wojenni wszystkich oddziałów Wehrmachtu – lotnictwa, gdzie jako strzelcy siedzieli w samolotach bojowych, korespondenci wojenni marynarki, którzy przemierzali morza na pancernikach, niszczycielach, poławiaczach min, a nawet na okrętach podwodnych, korespondenci wojenni armii, którzy służyli na wszystkich frontach od Norwegii po Afrykę i od Bretanii po Stalingrad. Siedziałem między nimi. Świeżo odwszony po powrocie do Berlina z frontu w Rosji.

Oni wszyscy – kim byli? Skąd pochodzili?

To byli po prostu dziennikarze, fotoreporterzy, kamerzyści, reporterzy radiowi, których wciśnięto w mundury i którzy tworzyli nowy swoisty rodzaj oręża: Kompanie Propagandy, w skrócie nazywane PK1.

1 PK – (niem.) Propaganda Kompanie – Kompania Propagandy (przyp. red.).

Obok ludzi prasy byli tu także pisarze, poeci, reżyserzy teatralni i filmowi, artyści malarze, ilustratorzy, karykaturzyści, drukarze, zecerzy i nawet profesorowie historii sztuki. Ale wszystkich łączyło jedno: jako żołnierze wykonywali swój cywilny zawód.

Nigdzie na świecie nie było nigdy przedtem jednostek takiego rodzaju, a ich niespodziewane wprowadzenie do walki było jedną z najbardziej znaczących innowacji podczas drugiej wojny światowej.

Jednostce przydzielono jej własną barwę broni. Tak jak artyleria miała czerwień, piechota czystą biel, tak naramienniki żołnierzy z oddziałów PK miały jasnoszarą obwódkę.

W toku wojny ten nowy rodzaj oręża ciągle się rozrastał. Kompanie mnożyły się jak jednokomórkowce przez podział, aż w końcu ta rozrośnięta jednostka posiadała nawet własnego generała – generała brygady Hasso von Wedel. Pod jego dowództwem latem 1943, w czwartym roku wojny, oddział osiągnął swój osobowy szczyt w sile 15 000 żołnierzy, co równało się stanowi bojowemu dywizji.

I nie mylił się z pewnością Goebbels w swojej przepowiedni. Wypracowany przez korespondentów wojennych materiał słowny, filmowy, zdjęciowy i dźwiękowy stanowi tak niezliczoną ilość dokumentów, że historycy, reżyserzy filmowi i producenci telewizyjni jeszcze w odległej przyszłości będą mieli z czego czerpać.

W ostatnim roku wojny napływało od korespondentów filmowych tygodniowo przeciętnie 20 000 metrów naświetlonego materiału filmowego. (Około 11 godzin projekcji.) Ten materiał został stworzony przez 219 filmowców, a dokładniej 85 korespondentów filmowych wojsk lądowych, 42 marynarki, 46 lotnictwa wojskowego i 46 korespondentów oddziałów Waffen–SS. Kronika filmowa, która miała długość 350 metrów (12 minut), ukazywała się w 25 językach. Produkowano: 1 493 kopii dla kraju, 170 kopii dla zagranicy, 37 kopii co 14 dni dla marynarki i 480 kopii co 14 dni dla armii.

Ostatni reportaż dźwiękowy oddziału PK miał numer bieżący powyżej 80 000, licząc od początku wojny aż do 25 kwietnia 1945. Tak wspomina Otto August Ehlers, który jako członek oddziału OKW/WPr III jeszcze na dwie godziny przed wmaszerowaniem Rosjan przez Avus do Berlina pracował w urzędzie kontroli technicznej „Wort”.

Największą wydajność wykazywali fotoreporterzy. Wykonanych zostało przez nich łącznie ponad dwa miliony zdjęć. Wszystkie negatywy, które do 1945 przechowywane były w bunkrach przeciwlotniczych, miały zostać krótko przed końcem wojny z najwyższego rozkazu spalone.

Dwaj oficerowie sztabowi (Obristen) otrzymali zadanie, aby cały materiał załadowany na dwa samochody izotermiczne zawieźć do kamieniołomu w Uckermark i tam dopilnować jego zniszczenia. Jeden z samochodów został jednak uszkodzony, prawdopodobnie podczas nalotu, i dostał się w ręce oddziałów amerykańskich.

Po wojnie Amerykanie zwrócili negatywy, były one jednak wyciągnięte z pokrowców i straszliwie poplątane.

W Archiwum Federalnym w Koblencji, po długoletniej żmudnej pracy zostały one ponownie uporządkowane według dat i miejsc wydarzeń wojennych – częściowo przy współpracy dawnych korespondentów wojennych, którzy zaoferowali swoją nieodpłatną pomoc.

Tym samym istnieje dziś prawie milion negatywów do celów dokumentalnych.

Żołnierze PK, którzy stworzyli ten olbrzymi autentyczny materiał, musieli początkowo pogodzić się z faktem, że byli wyśmiewani przez walczące oddziały. „Żołnierze Goebbelsa! To, co pstrykają, to tylko ustawiane zdjęcia!” szydzono z nich. Członkowie PK musieli dopiero udowodnić, że byli żołnierzami, a nie lwami salonowymi.

I udowodnili to. Kiedy polegli pierwsi w ich szeregach, zaczęto brać ich poważnie. Stali się żołnierzami, otrzymywali odznaczenia jak inni i wolno im było umierać jak innym.

Zrozumiano, jakie to miało znaczenie, kiedy ryzykowali swoim życiem dla kilku metrów filmu, dla kilku linijek tekstu, dla jednego zdjęcia.

Zaliczali się do nich renomowani fotografowie prasowi, którzy w świecie dziennikarskim mieli już wyrobioną pozycję i nazwisko, m.in. czołowy fotograf Max Ehlert, który po zakończeniu wojny jeszcze przez dwadzieścia lat robił zdjęcia na stronę tytułową największego magazynu informacyjnego Republiki Federalnej – Spiegla. Należał on do tych ludzi, którzy mimo powtarzających się niebezpieczeństw, ciągle mieli szczęście uchodzić z życiem. Czterech jego kolegów poniosło śmierć, kiedy został zatopiony ciężki krążownik „Blücher” w nocy z 8 na 9 kwietnia 1940, blisko norweskiej stolicy w bezpośrednim ostrzale baterii z twierdzy Oskarsborg w Oslofjord. Max Ehlert godzinami dryfował w lodowatej wodzie, trzymając kurczowo swój sprzęt fotograficzny – miał sfotografować manewr lądowania w Oslo – aż całkowicie wyczerpany i nie wierzący już w ratunek poczuł pod stopą skalistą rafę malutkiej wyspy.

Sprzęt fotograficzny Maxa Ehlerta zniszczyła słona woda. Ale on przeżył.

Jednak około 30 procent wszystkich żołnierzy PK (łącznie z kierowcami, personelem technicznym itd.) poległo albo było ciężko rannych, co odpowiada mniej więcej stratom piechoty.

Większość tych, którzy przeżyli wojnę, powróciło później do swoich cywilnych zawodów. I wielu, którzy byli jeszcze wtedy nieznani, mogło sobie potem wyrobić nazwisko, jak Peter von Zahn (producent telewizyjny), Karl Holzamer (intendent ZDF–u), korespondent wojenny lotnictwa Henri Nannen (szef „Sterna”), Werner Höfer, wtedy żołnierz PK przy organizacji Todt, dziś prowadzący audycje poranne w WDR, autor powieści kryminalnych Herbert Reinecker, poeci i pisarze Ernst Jünger, Rudolf Hagelstange, Ernst Glaeser, Walter Kiaulehn, Hans Bayer („Thaddäus Troll”), Kurt W. Marek (później znany dzięki „Götter, Gräber und Gelehrte” jako C. W. Ceram), latający w samolocie lotnictwa taktycznego dr Werner Keller („Und die Bibel hat doch recht”), wydawca Ernst Rowohlt, reżyser Stahlnetzu Jürgen Roland, żeby wymienić tylko tych najbardziej znanych.

I poza tym: żaden oddział nie był tak zagadkowy jak PK. Jak powstała w ogóle ta nowa forma walki? Czy byli oni rzeczywiście propagandystami wojny, ci żołnierze PK, na co wskazuje sama nazwa? Jak dostali się do PK? Dobrowolnie? Na rozkaz?

Kiedy wybuchła wojna, oddział PK powstał nagle. A kiedy się skończyła, rozwiązał się i koniec.

Swoją działalność pomijają milczeniem. Do słów „Kompania Propagandy” na długo przyległa etykieta, że był to oddział nazistowski. To może być powodem tego, że jak dotąd tak mało o niej napisano. Któż by chciał opowiadać sam o sobie? Tak więc temat pozostawał tabu dla prawie wszystkich, którzy mogliby coś o tym opowiedzieć.

Tymczasem upłynęło więcej niż trzy dziesięciolecia i wydaje się, że mech, który na tym porósł jest wystarczająco gruby, aby opowiedział o tym naoczny świadek, zanim sam się pod nim znajdzie. Pokolenie wojny nie musi już szeptać z dłonią przy ustach, że brało w niej udział. Pojęcie wojny uległo zmianie. Stała się historycznym wydarzeniem – rozdziałem historii światowej.

Autor tej relacji – początkowo fotoreporter jednego z dzienników – przeżył drugą wojnę światową jako korespondent wojenny.

Kiedy w końcu zabrał się do opisania swojej służby w szeregach PK, dysponował taką ilością interesującego materiału o tej swego czasu z niczego powstałej formacji (o powstaniu, rozbudowie, wyposażeniu i akcjach), że nagle postawiony został przed kwestią, która forma właściwie jest odpowiednia: książki publicystycznej czy – jak było najpierw planowane – czysto osobistych relacji z wydarzeń.

Z jednej strony fakty nieznane jeszcze w szerszych kręgach wydały mu się same w sobie wystarczająco interesujące, aby zapełnić nimi książkę; z drugiej strony nęciło go, aby napisać o tym w formie osobistego sprawozdania, gdyż on sam brał udział jako reporter w wielu historycznych wydarzeniach i w ten sposób poznał z własnego doświadczenia pracę elitarnego oddziału goebbelsowskiego.

Toteż w końcu postawił pytanie: Dlaczego nie połączyć obu możliwości? Jedno żyje dzięki drugiemu – jak w symbiozie. I tak powstała synteza łącząca cechy obiektywnej książki popularnonaukowej oraz subiektywnej relacji z własnych przeżyć, ażeby jednocześnie oddać sprawiedliwość historii i wypełnić tę suchą treść życiem.

Uważa on, że tylko w ten sposób – przy zachowaniu dużej dokładności w detalach – może dać czytelnikowi pełen obraz tego nowego rodzaju oręża, który – jeszcze podczas wojny! – był brany za wzór nawet przez Amerykanów i Rosjan. Jednocześnie musiał zostać przedstawiony także ówczesny duch czasu ze wszystkimi wybuchami entuzjazmu i egzaltowaną afirmacją narodowego socjalizmu jednych oraz pojawiającymi się już tu i tam ostrzegającymi głosami drugich, aż do końcowego przekonania, także wśród łatwowiernych, że oni wszyscy, którzy wierzyli początkowo, że muszą wykonywać swoje zadanie z wielkim zapałem i dumą prowadzącą nawet do pogardy śmierci (!), zostali wykorzystani jako narzędzia, a swoje życie poświęcili ideologii skazanej na zagładę – jako reporterzy diabła.

I tak powstała ta książka – żyjącym ku przestrodze, a poległym kolegom – towarzyszom broni ku pamięci.

 

Rozdział Pierwszy

1 JOSEPH GOEBBELS: DIABELSKI GENIUSZ? BIAŁE MYSZY KONTRA REMARQUE. TAKTYKA POMIJANIA MILCZENIEM.

Powstanie oddziałów PK było czasowo uwarunkowanym, logicznym następstwem rozwoju technicznego, jak i rozwoju nurtu psychologicznego polityki propagandowej Trzeciej Rzeszy. Krótko mówiąc, wisiało w powietrzu. Jego duchowym ojcem był dr Paul Joseph Goebbels.

Kim był twórca PK?

Z dzisiejszego punktu widzenia dla jednych być może geniuszem, a dla innych z pewnością diabłem wcielonym.

Czy może raczej był i jednym, i drugim?

Akurat on, ten niski, szczupły mężczyzna, ważący ledwo 50 kilogramów, o krótszej lewej nodze1 i prawdopodobnie szpotawej stopie, o wyglądzie, który można było określić różnie, tylko nie jako germański (wg ówczesnych reguł – aryjski), posiadał wszystkie umiejętności, które sprawiły, że stał się bez wątpienia jedną z najbardziej interesujących postaci w kręgu wielkich narodowego socjalizmu.

1 W wieku 7 lat musiał poddać się operacji lewego uda zpowodu zapalenia szpiku. Wwyniku tego zabiegu jego lewa noga była krótsza około o8 cm, słabsza ichudsza. Przez całe swoje życie musiał nosić obuwie ortopedyczne, nigdy jednak otym niemówił, tak żenawet znajomi towarzysze partyjni sądzili, żema szpotawą stopę iczasami szkalowali goztego powodu.

Nikt w jego otoczeniu nie dysponował ani tak skumulowaną w sytuacjach decydujących, prowadzącą wręcz do fanatyzmu energią, ani taką ekspresją argumentacji, ani tak kwiecistymi sformułowaniami, ani też tak dosadnym sposobem wysławiania się.

Cóż za wspaniały ojciec – jezuita – którym właściwie powinien był zostać zgodnie z wolą rodziców – mógłby być z niego mocą swych talentów, gdyby był został adwokatem Boga zamiast fałszywego proroka!

Ale jak to jest przecież napisane: „Według prawa, według którego kroczysz, musisz dopełnić swej drogi...”

Jeszcze zostanie opisane, jak skończył; jednakże najpierw musi on podbić stolicę Rzeszy, wypełnić zadanie przydzielone mu przez wodza, który intuicyjnie i odpowiednio wcześnie rozpoznał jego szczególne zdolności. I zaraz po tym objawiły się wszystkie urzekające cechy, które później sprawiły, że stał się z pewnością najważniejszym człowiekiem u boku Hitlera: wysoka inteligencja, ponadprzeciętny talent organizacyjny, zdolność podejmowania błyskawicznych decyzji i zadziwiająca odwaga, połączona z niezrównaną wytrwałością i konsekwencją w dążeniu do celu.

Ubrany w starą brązową kurtkę skórzaną, która była dla niego o wiele za długa, podążał niestrudzony od imprezy do imprezy, inscenizował bójki, stawiając czoło wszystkim niebezpieczeństwom, wprowadził SA (Oddziały Szturmowe) i mówił, mówił, mówił.

Berlińczycy najpierw kpili z niego, kiedy pojawiał się w swoim miękkim, obwisłym kapeluszu z wielkim, szerokim rondem: „Wielki brzeg – mały łeb”.

Ale niedługo. Wkrótce stwierdzili, że pod tym obwisłym kapeluszem tkwi piekielnie mądra głowa, która wstrząsała politycznie obojętnymi, a nawet potrafiła porazić politycznych przeciwników!

Kiedy oddziały SA ciągnęły ulicami z okrzykiem bojowym „Obudźcie się Niemcy”2 albo „Zdechnij Żydzie!”, on wołał do Berlińczyków w delikatniejszym tonie: „My, narodowi socjaliści – my będziemy zaczynem, który rewolucjonizuje i przynosi nowe życie!” Wulgarne okrzyki bojowe pozostawiał innym. Jemu odpowiadały bardziej symboliczne zwroty, które bez trudu wymyślał na potrzebę chwili.

2 Słowa zaczerpnięte zwiersza Dietricha Eckartsa.

Berlińczycy nazywali wkrótce z pełnym respektem swojego gauleitera już tylko „doktorem” i powtarzali za nim, że nie jest „wydelikacony” i że chodzi „między ludzi”, co znaczyło, że rozumie lepiej niż inni ich codzienne małe troski. Tego, że był Nadreńczykiem, berlińczycy w swojej otwartości na świat nie brali mu nigdy za złe.

Trwało to latami, ale wreszcie dokonał tego i mógł zameldować: „Mój wodzu – Berlin stoi za Tobą!”

Kolejnym zadaniem Goebbelsa było ponowne wpojenie, zmęczonym wojną, po klęsce z 1918 roku, Niemcom heroicznej ideologii.

W czasie przed przejęciem władzy wyświetlany był akurat w niemieckich kinach ostry film antywojenny. Kino przy Nollendorfplatz w Berlinie sprzedawało codziennie wszystkie bilety. Film, którym zachwycali się i starzy i młodzi, nakręcono na podstawie powieści Ericha Marii Remarqua „Na Zachodzie bez zmian”. Już sama książka ze swoją pacyfistyczną tendencją, która koniec końców doprowadała czytelnika do konkluzji o całkowitym bezsensie jakiejkolwiek wojny, a w widzu wzbudzać musiała przekonanie „Nigdy więcej wojny”, była dla Goebbelsa solą w oku. Miliony ludzi ją połykało. Kto zaczął ją czytać, wypuszczał ją z ręki dopiero po przeczytaniu ostatniej strony. A do tego jeszcze ta ekranizacja!

W pojęciu Goebbelsa propaganda antywojenna była najgorsza. Nie mógł przygotować narodu do heroicznych czynów, jeśli w kinach prowokująco pokazywano, jak w nowoczesnych bitwach wyniszczających bezsensownie poświęca się ludzi.

Narzędzi władzy, które pozwoliłyby mu po prostu zakazać wyświetlania filmu, nie miał jeszcze w tym czasie w żadnej formie do dyspozycji – jego partia siedziała jeszcze w ławach opozycji.

Ale Goebbels nie był człowiekiem, który bezczynnie się przygląda. Słowo „niemożliwe” nie istniało dla niego, jeśli chodziło o rozwiązywanie zadań propagandowych. Musiał coś wymyślić, jeśli nie chciał, by ten film popsuł mu wyznaczony kierunek.

I tu okazało się, że on, który opanował najsubtelniejsze chwyty psychologicznego wpływania na masy, a w swoich artykułach wstępnych używał najdoskonalszego stylu dziennikarskiego (i który później w reprezentatywnym tygodniku „Das Reich” zwrócił na siebie uwagę świata), nie stronił także od okazyjnego sięgania do najbardziej prymitywnych środków, aby osiągnąć cel.

Zwołuje SA: Idźcie na film Remarquea i wypuście białe myszy! Ludzie z SA kręcą nosem. Białe myszy? Ale dowódca rozumie, uśmiecha się i jest posłuszny.

Podczas następnej projekcji wieczornej kilka tuzinów białych myszy leci na parter. Lądują na głowach i ramionach widzów, wślizgują się paniom w dekolty – i pierwsi przerażeni już podskakują, krzyki wypełniają kino: Myszy! Myszy!

Publiczność w popłochu pędzi do wyjścia.

W następnych dniach wszędzie tam, gdzie wyświetlano film, białe myszy były wyprzedane – dzięki popytowi S.A. Fala przeszła przez całe Niemcy – było niemało uciechy. Goebbels wygrał bitwę.

Po objęciu władzy Hitler mianował go ministrem oświecenia publicznego i propagandy (Goebbels chętnie nazywał rzeczy po imieniu i nie wzbraniał się także później nazywać żołnierzy, którzy dostarczali mu materiał propagandowy z frontu, całkiem otwarcie Kompaniami Propagandy).

Świeżo upieczony minister dowiedział się od Hitlera, że odtąd jego nowym zadaniem będzie stworzenie propagandowego podłoża możliwej wojny, w taki sposób, żeby niemieckie społeczeństwo nie wyczuło pisma nosem.

Hitler wprawdzie wystarczająco dokładnie powiedział w „Mein Kampf”, że „niemiecka przestrzeń życiowa” leży na Wschodzie i nie było trudno się domyślić, że wszelkie podboje terytorialne, chcąc nie chcąc, związane byłyby z wojną.

Ale któż w Niemczech czytywał „Mein Kampf”! Ten gruby tom był wręczany przez urząd stanu cywilnego każdej świeżo zaślubionej parze, jednak przeciętny obywatel zadowalał się tym, że umieszczał go w dobrze widocznym miejscu na regale z książkami.

Nowe zadanie Goebbelsa nie było łatwe.

Ale tym razem miał do dyspozycji wszelkie pełnomocnictwa. Kontrolował prasę, radio, przemysł filmowy, a jako prezydent Izby Kultury Rzeszy wszystkie pozostałe gałęzie życia artystycznego i literackiego – wszystko aż po czytanki szkolne. Tym samym wszystkie narzędzia miał w swoim ręku.

I jakże umiał ich używać!

Jedną z jego ulubionych recept było – Muszę doprowadzić ludzi środkami propagandy do tego, żeby sami chcieli tego, czego my chcemy!

Ze szczególnym upodobaniem używał do tego taktyki umacniania określonej tezy. Kiedy chodziło o skonsolidowanie solidarności narodu z Adolfem Hitlerem, wbijał w pamięć słowa: „Jeden naród – jedna Rzesza – jeden wódz!” Na tysiącach transparentów widniał ten napis. Mówcom partii kazał wbijać to do głowy ludowi, aż utkwiło na dobre.

„Dobro społeczne ważniejsze od korzyści własnej!” miało na celu ujednolicenie życia gospodarczego.

Krótko potem pojawiło się następne hasło – później doskonale nadające się na wojnę – „Rozkaż wodzu – pójdziemy za Tobą!”

Dziś wiemy: to hasło przetrwało – aż do totalnej wojny! Aż do klęski!

Goebbels nie uprawiał propagandy jedynie za albo przeciw czemuś istniejącemu, tworzył również coś zupełnie nowego: tak długo przedstawiał coś, co miało się zdarzyć jako rzeczywistość, aż stało się rzeczywistością.

Inną, właściwie zupełnie przeciwną metodą Goebbelsa, była taktyka przemilczania (Książę Louis Ferdinand von Preußen: „Najgorsze, co robił z nami Goebbels, było to, że po prostu pomijał nas milczeniem.”).

Typowym tego przykładem jest przemilczana przed opinią publiczną afera wokół filmu o Horście Wesselu scenariusza Hannsa Heinza Ewersa.

Rola, jaką Horst Wessel grał w ruchu narodowosocjalistycznym, jest znana: podczas poszukiwania bohatera narodowego partii wybór Goebbelsa padł na studenta i dowódcę SA Horsta Wessela, który został zastrzelony „przez komunistów” przed drzwiami swojego mieszkania. Pieśń bojowa, którą skomponował i do której napisał tekst ten syn pastora i zarazem dowódca oddziału SA nr 5 w Berlinie, choć melodycznie nie bez zarzutu, została uznana przez Goebbelsa za drugi hymn narodowy i dołączona do kanonu pieśni niemieckiej. Miliony ludzi śpiewały ją (oficjalnie do zakończenia wojny) z podniesioną prawą ręką.

„Sztandar w górę, szeregi mocno zwarte...”

Znany wtedy pisarz Hanns Heinz Ewers („Alraune”) napisał książeczkę o nowym bohaterze narodowym.

Wykonał kawał dobrej roboty. Miesiącami odwiedzał rodziców Horsta Wessela, spokojnie i skromnie żyjącą rodzinę pastora, na Judenstraße w Berlinie tuż koło ratusza i kazał sobie opowiedzieć wszystko do najdrobniejszych szczegółów.

W efekcie Ewers nie przemilczał nawet tego, że Horst Wessel pewnej nocy wyciągnął z rynsztoka jakąś prostytutkę3, która wyleciała z lokalu przy Alexanderplatz. Horst Wessel zabrał ją najpierw do swojej studenckiej kawalerki, a potem mieszkał w jej garsonierze4, ku niezadowoleniu jej wcześniejszego sutenera5.

3 Erna Jaenicke.

4 U pani Salm, Gr. Frankfurter, str. 62.

5 Ali Hoehler; zastrzelił Horsta Wessela.

Hanns Heinz Ewers opisał to bardzo dokładnie. I niektórzy obywatele dziwili się już wtedy, że to przeszło. W każdym razie każdy kto chciał, mógł na usprawiedliwienie Horsta Wessela uznać, że ten zabrał do siebie prostytutkę jedynie z czysto ludzkiego odruchu. W końcu Hanns Heinz Ewers był przecież członkiem NSDAP – i to jeszcze w czasach przed przejęciem władzy!

I wtedy Ewers wpadł na pomysł sfilmowania tego materiału.

Goebbels natychmiast ogromnie zapalił się do tego. Wyraził nawet gotowość powtórzenia na potrzeby filmu mowy, którą swego czasu wygłosił na cichym, starym cmentarzu przy Prenzlauer Berg nad otwartym grobem Horsta Wessela.

Prace filmowe w atelier Jofy w Niederschöneweide-Johannistal, blisko bram Berlina, gdzie kręcono w wiernej oryginałowi scenografii incydentu z okresu walk między nacjonalistami a komunistami, do jakich doszło w salach „Friedrichshain”, posuwały się sprawnie do przodu.

„Naziści” i „komuniści” (ci ostatni grani naturalnie przez wybranych, wypróbowanych w walce bojówkarzy SA!) byli podczas kręcenia tak dalece w swoim żywiole, że zapominali o wszelkiej ostrożności i niejeden twardy kufel, który w ogóle nie był specjalnie „spreparowanym” do tego celu rekwizytem, także został w pasji rozbity na czyjejś czaszce, że aż miło było popatrzeć!

„Człowieku, znowu było jak za dawnych dobrych czasów...!” wołali potem, kiedy szybko sprowadzeni lekarze opatrywali im głowy.

Goebbels śmiał się podobno głośno, kiedy opowiadano mu o tych wydarzeniach.

Z wielkim zainteresowaniem śledził postępy w pracach filmowych, kazał sobie wyświetlać na bieżąco pierwsze kopie każdej nakręconej sceny i był nadzwyczaj zadowolony.

I wtedy przyszła kolej na sceny z prostytutką w pokoju studenckim.

Ewers jak zwykle był obecny przy próbnej projekcji i w napięciu czekał, co powie pan minister. Ale wszystko potoczyło się całkiem inaczej, niż tego oczekiwał.

Goebbels zerwał się rozzłoszczony w środku projekcji.

– Tak nie można, panowie! Nie pozwolę na kalanie postaci Horsta Wessela! Horst Wessel jest bohaterem narodowym, idolem młodzieży, którego ona podziwia! Nie, tak naprawdę nie można! To jest pomówienie, zwykłe świństwo!

Szalał.

A następnego ranka Hanns Heinz Ewers dostał pismo od ministra oświecenia publicznego i propagandy:

„Film „Horst Wessel“ jest zakazany.“

Koniec!

Ewers próbował ratować, co było jeszcze do uratowania. Po miesiącach osiągnął wreszcie, że części istniejącego filmu mogły zostać wykorzystane (bijatyki w salach i bójki uliczne), niektóre sceny mogły zostać na nowo dołączone i całość mogła zostać wyświetlona jako historia jakiegoś nieznanego członka SA z okresu walk.

Nazwisko Horst Wessel miało całkowicie zniknąć. Zastąpiono je innym nazwiskiem, które w wersji dźwiękowej w wymowie podobne było wcześniejszym ruchom warg: Hans Westmar.

Pod tym tytułem film leciał w Berlinie tylko kilka dni, bo nikt nic nie rozumiał z jego bezładnej treści. W końcu zniknął. Goebbels nie musiał nawet wkraczać osobiście. Zastosował tylko jedną z metod ze swojego sprawdzonego rejestru: przemilczenie!

Hanns Heinz Ewers – kiedyś przez Goebbelsa protegowany i przyjmowany z otwartymi rękami, który wręczył mu z okazji utworzenia Izby Pisarstwa Rzeszy w hotelu Kaiserhof w Berlinie pierwsze popiersie Hitlera – otrzymał całkowity zakaz wykonywania zawodu!

I w ten najprostszy sposób został zmuszony do milczenia.

Goebbels wcześnie pokazał, że był jednowładcą. Tylko on ustalał, co wolno było pisać i komu w ogóle wolno pisać, a komu nie.

I nikt nie ośmielił się podnieść głosu przeciwko słynnemu, w maju 1933 roku tak patetycznie wyreżyserowanemu, paleniu książek przed Uniwersytetem Berlińskim, gdzie zostały spalone wszystkie dzieła pisarzy napiętnowanych jako „zwyrodniali” i „niepożądani” (Remarque, Zweig, Tucholsky, Gläser, Kästner itd.).

W swoim resorcie miał całkowicie wolną rękę i zaczął grać na instrumencie propagandy jak na organach, wyciągał wedle potrzeby różnorodne rejestry, mieszał według upodobania dźwięki różnej barwy i po mistrzowsku opanował wszystkie tonacje.

Wypowiedź magika propagandy na temat swojego kunsztu:

„Propaganda, tak samo jak sztuka, niewielki ma obowiązek być obiektywnie prawdziwą... W propagandzie tak samo jak w miłości dozwolone jest wszystko, co prowadzi do sukcesu”.

2 POWSTANIE PK. GOEBBELS ROZKAZUJE ARESZTOWAĆ DZIENNIKARZY. WALKA Z GENERALICJĄ. UKŁAD KEITEL – GOEBBELS.

Kontynuacja polityki propagandowej Goebbelsa prowadziła konsekwentnie wprost do stworzenia PK, jego z pewnością najlepszej i najważniejszej broni w nadchodzących latach wojny.

W każdym razie – pierwsza, cywilna jeszcze, przeprowadzona na rozkaz Josepha Goebbelsa akcja reporterów podczas czysto militarnego przedsięwzięcia, miała miejsce jeszcze w czasach pokoju, a mianowicie w sobotę, 7 marca 1936 roku. Akcja ta była zarazem jego pierwszym śmiałym posunięciem albo – inaczej mówiąc – chrztem bojowym, na tym nowym dla niego terenie.

 

Jest piątek wieczór. We wszystkich berlińskich redakcjach dziennikarze siedzą w tym czasie przy swoich maszynach do pisania i pracują nad wypełnieniem łamów wydania sobotniego. Są też fotoreporterzy i wywołują zdjęcia zrobione w ciągu dnia.

Wtedy nagle w siedzibach wydawnictw dzielnicy prasowej pojawiają się esesmani z kartkami z nazwiskami w ręku. Nie dają się zatrzymać przez nikogo. Portierów i sekretarki odpychają na bok, docierają aż do pomieszczeń redakcyjnych.

– Gdzie jest Neumann? Heinz Neumann? A gdzie Schulz, Bruno? A gdzie jest...?

Sekretarki są przestraszone. Trwożliwie pokazują drogę i spieszą krętymi korytarzami do paternosterowych wind.

– Szybko! Szybko! – poganiają esesmani.

W odległym pokoju redakcyjnym odkrywają jeszcze jednego, którego również mają na liście.

– Dalej! Idziemy!

– Ale co jest? Co to ma znaczyć?

– Żadnych pytań! Żadnego sprzeciwu! Dalej, szybko!

Dziennikarz wskazuje na maszynę do pisania, w której tkwi do połowy zapisana kartka.

– Ale tak w środku zdania?

– Dobrze. Dajemy panu trzy minuty. Skończy pan zdanie i przekaże resztę jakiemuś koledze!

Krótko potem prowadzą go, biorą w środek i spieszą dalej – do ciemni, zabierają fotoreportera łącznie z jego przygotowaną torbą fotograficzną, pędzą przez zecernię, wypytują zdziwionych składaczy tekstów i dopadają kolejnego poszukiwanego przy stole zecerskim.

– Idziemy! Żadnych pytań! Zabrać kapelusz i płaszcz!

Tak dzieje się w Deutsche Verlag w starym Ullsteinhaus na Kochstraße, w Scherl-Verlag na Zimmerstraße, w agencjach zdjęć prasowych, a później nawet w gospodach, knajpach i nocnych barach, gdzie można spotkać poszukiwanych dziennikarzy.

Żaden z aresztowanych nie waży się protestować. Wszyscy się boją. Nad każdym wiszą niczym miecz Demoklesa słowa: zakaz wykonywania zawodu.

Wpycha się ich do samochodów, zawozi do Ministerstwa Propagandy i zamyka w odosobnionej sali konferencyjnej. Pojawia się coraz więcej dziennikarzy, kolejni fotoreporterzy i kamerzyści – wszyscy ze swoim sprzętem. Zabrano ich obojętnie gdzie i w jakim stanie byli.

– Wydaje się, że wyleciał cały rój szerszeni w postaci esesmanów, aby nas przymknąć – mówi jeden, uśmiechając się zgryźliwie.

Ale humor nie dopisuje.

Koledzy milczą. Tylko obrzucają się wzajemnie nieufnymi spojrzeniami. Każdy podejrzewa każdego. Musiała się wydarzyć jakaś niesłychana sprawa! Oczywiście polityczna – nigdy się bowiem nie było pewnym – przecież wywalono kiedyś na bruk z Scherl-Verlag pewnego redaktora naczelnego, tylko dlatego, że umieścił na okładce radiowego magazynu ilustrowanego „Berlin hört und sieht” Murzynkę zamiast zdjęcia Goebbelsa przemawiającego na otwarciu wystawy pod wieżą radiową. A przy tym Murzynka była prześliczną dziewczyną z Bali występującą w filmie oświatowym Ufa „Wyspa demonów”! Ale któż mógł mieć przy Goebbelsie w ogóle jeszcze czyste sumienie?! Weźmy choćby krążące dowcipy o wysokich urzędnikach partyjnych, zwłaszcza o Hermannie Göringu i jego bziku na punkcie mundurów. Przecież każdy choć raz śmiał się z tego, a nawet dodawał swoje trzy grosze. Jednak tym razem – wnosząc z całego zamieszania – musiało chodzić z pewnością o szczególnie poważne sprawy.

I tak siedzą tutaj godzinami i rozmyślają, cóż też mogli przeskrobać.

Jeden idzie do drzwi, próbuje wyjść. I cofa się gwałtownie.

Przed drzwiami stoją straże SS z pistoletami za pasem.

– Nikomu nie wolno opuszczać pomieszczenia!

Ten, całkiem odważnie, próbuje się skarżyć, oczywiście bardzo uprzejmie i skromnie. Musi udać się w pilną podróż – jego pociąg niebawem odjeżdża – aresztowanie jest na pewno pomyłką. Stanowczo żąda rozmowy z dr Goebbelsem. I – ten rzeczywiście przychodzi! Pan minister we własnej osobie!

Z nieprzeniknionym uśmiechem na wąskich ustach wkracza do małej sali konferencyjnej, zatrzymuje się przy drzwiach i bez słowa obserwuje przez chwilę grupkę mężczyzn. Sposób, w jaki to robi, jest wyzywający. Czy to cynizm? Jak należy to sobie tłumaczyć?

Napięcie rośnie nieznośnie. Niechby tylko wreszcie powiedział, co im się zarzuca!

Powoli Goebbels zaczyna mówić, rzeczowo, nie tracąc przy tym swojego uśmiechu: Zaraz każe przynieść kanapki, kawę i herbatę. Przyśle też kilka sekretarek gotowych sporządzić dla rodzin krótką informację, z której jednak nie może wynikać, gdzie są i z kim.

Wśród dziennikarzy zapanowała konsternacja. Jeden zdobywa się na pytanie:

– Mamy się liczyć z tym, że przez dłuższy czas tutaj...?

Goebbels przerywa mu.

– Kto na dziś wieczór zaprosił gości, dobrze zrobi, jeśli odwoła wizytę! Heil Hitler!

Podnosi prawą rękę w niemieckim pozdrowieniu wysoko ponad ramiona, jak to ma w zwyczaju, i wychodzi.

– Wszyscy czuliśmy się nieswojo – mówili naoczni świadkowie.

Krótko po północy wepchnięto do nich zupełnie pijanego reportera radiowego, którego esesmani wyłowili z jakiegoś baru nocnego.

Kilku starszych, porządnie już zmęczonych, próbowało usadowić się wygodnie w fotelach – nikt jednak nie zasnął.

W środku nocy zostali zerwani, wyprowadzeni, wsadzeni do samochodów policyjnych i przewiezieni przez Berlin.

Jechano na lotnisko Tempelhof i tam wszyscy wsiedli do dwóch stojących w gotowości samolotów typu Ju 52. Ciągle jeszcze nie mieli najmniejszego pojęcia, co zamierzano z nimi zrobić.

Kiedy samoloty wylądowały o świcie na lotnisku w Kolonii, znowu pojawił się Goebbels.

– Panowie – zawołał do nich – jesteście świadkami historycznej chwili! W tym momencie niemieckie oddziały zajmują zdemilitaryzowane ziemie Nadrenii i ogłaszają ponownie niemieckie zwierzchnictwo wojskowe. Ren znowu jest niemiecki! Proszę to zrelacjonować!

Zaskoczenie dziennikarzy było ogromne. Niewyspani, nieogoleni stwierdzili z ulgą: ich aresztowanie było tylko wybiegiem, aby całe to politycznie nadzwyczaj śmiałe przedsięwzięcie utrzymać w ścisłej tajemnicy!

Na mocy układu wersalskiego i układu w Locarno Nadrenia stała się po pierwszej wojnie światowej strefą okupowaną przez Francję, a później została zdemilitaryzowana. Teraz jednak, w trzy lata po przejęciu władzy, Hitler był gotowy, aby zaryzykować i wkroczyć do tej neutralnej strefy, dysponując minimalnymi siłami wojskowymi. Liczył na powodzenie akcji jedynie poprzez zaskoczenie Francuzów.

Zdjęcia, które wykonali w następnych godzinach fotografowie prasowi, były sensacją i obiegły świat: rozpromienieni, uśmiechnięci niemieccy żołnierze maszerowali równym krokiem obok katedry kolońskiej, ozdobieni przez wiwatującą ludność kwiatami, które albo gdzieś szybko kupiono albo zerwano w ogrodach. Od 17 lat nie widziano tu żadnych niemieckich żołnierzy!

Ledwo przebrzmiała parada, ludzie popędzili do domów, aby włączyć odbiorniki radiowe. Zapowiedziano przemówienie Führera!

W całych Niemczech, w szkołach, urzędach i świetlicach fabrycznych ludzie tłoczyli się przed odbiornikami i głośnikami. Każdy chciał wiedzieć, co powie Führer.

I kiedy krótko przed pierwszą w południe Hitler wstępuje w Berlinie na znajdującą się w Krolloper mównicę, która od czasu pożaru Reichstagu służyła jako miejsce konferencji, oznajmia:

– W imię elementarnego prawa każdego narodu do bezpiecznych granic i obrony terytorium rząd Rzeszy przywrócił ponownie z dniem dzisiejszym pełną i nieograniczoną suwerenność Rzeszy w zdemilitaryzowanej strefie Nadrenii!

Trzask dobiega z głośników, potem następuje trwający minutę wrzask i huk: Heil! Heil! Heil! – aż Hitler tonem kaznodziei kontynuuje:

– Panowie, deputowani niemieckiego parlamentu! W tej historycznej godzinie, kiedy w zachodnich prowincjach Rzeszy niemieckie oddziały zajmują właśnie ich przyszłe garnizony pokojowe...

Na te słowa deputowani zrywają się z miejsc w zrywie zachwytu, szaleją i krzyczą jeden przez drugiego. Tak samo jak miliony ludzi przy odbiornikach, dowiadują się dopiero w tej chwili tego, co od świtu filmowała i fotografowała mała grupa dziennikarzy pod wodzą Goebbelsa.

Ta nagła, ryzykowna napaść była dla Hitlera pierwszym dużym i bezkrwawym (!) sukcesem na polu wojskowym.6 

6 Hitler podczas przemówienia czuł ogromny strach. Poraz pierwszy kazał żołnierzom maszerować. Poraz pierwszy zerwał układ. Poraz pierwszy zagrał va banque. Swojemu głównemu tłumaczowi dr Paulowi Schmidtowi zwierzył się polatach: „Te 48 godzin powejściu doNadrenii sąnajbardziej emocjonującym okresem mojego życia. Jeśli wkroczyliby wtedy Francuzi, musielibyśmy się zewstydem wycofać, ponieważ siły wojskowe, jakimi dysponowaliśmy, wżaden sposób niewystarczyłyby nawet, aby stawić im umiarkowany opór”. Tonieoczekiwane wyznanie dyktatora wydało się Schmidtowi tak niezwykłe, żezaraz jesobie zanotował. Gdyby Francuzi przepędzili wtedy te trzy niemieckie bataliony, byłaby toprawdopodobnie polityczna klęska Hitlera.

I Goebbels także mógł być w pełni zadowolony.

Przypadło mu zadanie propagandowe, aby z jednej strony zapewnić szybką i obszerną relację z wydarzeń, z drugiej strony jednak utrzymać całą akcję pod każdym względem i do ostatniej minuty w tajemnicy.

A ponadto musiał – w wypadku, gdyby coś poszło nie tak – zachować wszystkie karty w swoim ręku, aby w razie potrzeby móc odwołać całe przedsięwzięcie możliwie najdyskretniej, czyli: przemilczeć!

Wszystko musiało być więc tak ukartowane, żeby z jednej strony mieć do dyspozycji najlepszych dziennikarzy, ale z drugiej strony móc odwołać ich do domów, nie informując, do czego właściwie byli potrzebni.

Tak więc pomysł aresztowania dziennikarzy sprawdził się wyśmienicie. Ale coś takiego można było zrobić w końcu tylko raz!

Goebbels myślał dalej: Jak by można było w przypadku przyszłej wojny dostać w swoje ręce sprawozdawców prasowych jako dodatkową, potężną broń?

Przygoda w Nadrenii uświadomiła mu jedno: Potrzebował własnego oddziału, na którym mógłby polegać!

Marzyły mu się cywilne jednostki reporterskie, które wprawdzie byłyby przydzielone Wehrmachtowi, ale z drugiej strony miałyby możliwie dużo swobody ruchu. Najważniejsze dla niego było jednak, żeby ich relacje były dostarczane drogą służbową bezpośrednio do jego ministerstwa.

Na początku były to jednak tylko marzenia.

Ze strony starych generałów armii Rzeszy i ich tak samo starych generałów sztabowych nie mógł oczekiwać w tej kwestii ani zrozumienia, ani nawet wsparcia. Dla nich był nikim innym, jak tylko jakimś specjalistą od reklamy, który reklamuje jakiś proszek. W ich oczach prowadzenie wojny psychologicznej było już za czasów Hindenburga czymś głęboko niemoralnym i uwłaczającym czci, czymś co można było stawiać na równi z szulerstwem.

Zupełnie nie doceniali Goebbelsa, tego magika, i jego kunsztu. Nie pojmowali, albo nie chcieli dostrzec, jak zręcznie rozdzielał bezustannie na wszystkie strony swoje propagandowo–taktyczne ciosy i tym samym osiągał na dłuższą metę to, że nie tylko masy w Niemczech, ale nawet nieufni ludzie za granicą, którzy wierzyli, że są odporni na jego wyrafinowane psychologiczne ataki, zostawali zahipnotyzowani i ulegali fascynacji (podczas Olimpiady w Berlinie w 1936 roku nawet obecni jako goście przywódcy państw prawie wszystkich narodów podnieśli prawe ręce w niemieckim pozdrowieniu, w pozdrowieniu Hitlera!).

Jednak – jakkolwiek wielka była władza Goebbelsa na jego specyficznym terenie, tak w swoim dążeniu do utworzenia jednostek reporterskich wewnątrz Wehrmachtu, musiał stwierdzić, że i jemu zostały wytyczone granice. Musiał się ułożyć ze starymi wojskowymi!

Dla nich musiał więc jako minister propagandy (!) uprawiać propagandę na rzecz swojej idei oddziałów reporterskich!

Nie było mu łatwo.

W sektorze wojskowym nie czuł się zbyt pewnie.

Wiedział, że mundur Wehrmachtu mu nie pasuje, więc był na tyle mądry, aby go nie zakładać. Ponoć koszmarem było dla niego dokonywanie przeglądu wojsk z okazji uroczystości, a jego myśli krążyły wtedy zapewne tylko wokół tego, jak możliwie najlepiej zatuszować kuśtykanie.

Ale mimo to musiał pozyskać dowództwo wojskowe dla swoich całkiem nowych pomysłów.

Wysuwał przekonywujące argumenty: koniec z bezładną, „dziką” sprawozdawczością uprawianą przez przypadkowych osobników.

Nigdy więcej filmów takich jak w latach 1914–1918 kręconych za pomocą prymitywnych drewnianych kamer w przednich okopach, które bez osłonek pokazywały okrucieństwo starć. Kręcone z narażeniem życia zostały potem sprzedane prywatnym spółkom filmowym – poza wszelką kontrolą i cenzurą! Masowy odbiorca zobaczył sceny, gdzie masy piechoty rzucały się w natarciu w morderczy ogień zaporowy, gdzie ostrzał artyleryjski walił prosto w tłumy ludzi, gdzie setki żołnierzy osuwały się i umierały, gdzie czołgi pędziły na nich i miażdżyły, gdzie miotacze ognia kierowali na nich swoją niosącą śmierć stal i stapiali w sekundę w bezkształtną, zwęgloną bryłę.

Kiedy takie autentyczne obrazy z „Somme-Schlacht” pokazano po pierwszej wojnie światowej w berlińskich kinach, kobietami wstrząsnął spazm krzyku, ponieważ pomyślały o swoich poległych i zaginionych mężach. Matki, które straciły swoich synów, musiały zostać wyniesione...

Coś takiego nie może się ponownie zdarzyć, ostrzegał Goebbels generalicję. I tym wygrał pierwszą rundę.

Na pytanie zasadnicze, czy kompanie korespondentów wojennych w ogóle powinny być utworzone, odpowiedziano twierdząco również w kwestii, czy takie jednostki powinny istnieć na wypadek wojny szybko zapanowała jednomyślność pomiędzy Ministerstwem Oświecenia Publicznego i Propagandy (RMVP) a Ministerstwem Wojny (RKM).

Ale kiedy przystąpiono do ustalania szczegółów, stanowiska natychmiast znowu bardzo się podzieliły.

Goebbels myślał o utworzeniu jednostek cywilnych. Mężczyźni wyznający prawo pięści nie nadają się na przywódców duchowych – taki był jego pogląd. I wiedział jeszcze jedno: dziennikarze kochają wolność! I znał również ich ambicję!

Ministerstwo Wojny było jednak zdania, że wewnątrz Wehrmachtu mogą funkcjonować jedynie pełnoprawne jednostki wojskowe. Już przy relacjonowaniu manewrów Armii Rzeszy okazało się – tak argumentowano – że kwestie wojskowe jedynie fachowcy wojskowi potrafią naprawdę dobrze relacjonować.

Rozpętała się prawdziwa próba sił.

W końcu Goebbels osiągnął to, że podczas jesiennych manewrów w 1936 roku przy II. AK7 przeprowadzono jednak próbę z cywilnymi oddziałami reporterów.

7 Armeekorps – Korpus Armii (przyp. red.).

Ministerstwo Propagandy sporządziło na podstawie wykazu kamerzystów i reporterów radiowych Związku Prasy Niemieckiej oraz stosownych urzędów listę 60–osobowej grupy operacyjnej. To sprawiło, że niejeden reporter, który cieszył się już na relacjonowanie Olimpiady, zamiast na zielonej murawie berlińskiego stadionu znalazł się w najodleglejszym zakątku Pomorza Tylnego! Na leżącym na uboczu terenie niedaleko poligonu Groß–Born, blisko polskiej granicy, reporterzy czołgali się obok żołnierzy po ścierniskach jako króliki doświadczalne. Oni sami nie wiedzieli nawet, że ich udział w operacji był jedynie testem!

Dostali brązowe ubrania, jakie nosili kierowcy. Najważniejsze było to, że dowództwo nad „brązowymi królikami” piastował radca ministerialny Ministerstwa Propagandy! I Goebbels już triumfował!

Jak można było się tego spodziewać, ocena próbnej operacji przez urzędy wojskowe wypadła całkowicie negatywnie.

Winnym był obustronny brak zaufania pomiędzy brązowymi „cywilami” a tymi rzeczywiście umundurowanymi, mówiono. Żołnierze nie wykazywali żadnego zrozumienia wobec dziennikarzy, którzy już czysto wizualnie w ogóle do nich nie pasowali.

Zmagania trwały. Właściwie teraz dopiero naprawdę się zaczynały!

Goebbels nadal wysuwał roszczenia do „swoich” oddziałów PK, które koniecznie chciał widzieć w cywilu i to najwidoczniej dlatego, że miał nadzieję na późniejsze podporządkowanie ich wyłącznie swojemu ministerstwu.

Podobne myśli mieli prawdopodobnie decydenci w Ministerstwie Wojny. Jeśli chcieli wcisnąć reporterów w mundury, to na pewno dlatego, aby całkowicie podporządkować ich Wehrmachtowi. Byle dalej od Goebbelsa, tego partyjniaka!

Ważyły się rozstrzygające kwestie: kto powinien ostatecznie być odpowiedzialny za dowództwo? Kto ustali skład personalny?

Co dziwne, Hitler nie zamierzał załagodzić tego sporu o władzę nad nowym oddziałem PK. Widocznie nie chciał rozzłościć żadnej ze stron. Może nawet ta walka między resortami była mu na rękę?8 

8 Ploetz, „Geschichte des Zweiten Weltkrieges“.

Goebbels – w tym przypadku zdany wyłącznie na siebie – czuł się duchowym ojcem nowej idei. Jego ministerstwo wykonało już przygotowania. Przedsięwzięto ewidencjonowanie wykwalifikowanego personelu. Okręgowe urzędy propagandy dysponowały dokładnymi listami imiennymi wszystkich osób, które w jakikolwiek sposób miały do czynienia z prasą lub propagandą. Goebbels kazał nawet skonstruować odpowiednie pojazdy specjalistyczne – filmowcy mogli w kilku ruchach tak przekształcić wóz operacyjny, że w tylnej części powstawała platforma, z której mogli wykonywać postawioną na statywie kamerą Askania Z zdjęcia podczas jazdy! Sprzęt został przetestowany pod względem użyteczności na froncie i zakupiony – od maszyny do pisania „Erica” po aparat fotograficzny „Leica” z ogniskową 1000 mm. Goebbels pomyślał po prostu o wszystkim i zadbał o każdy drobiazg, zanim ociężałe urzędy Wehrmachtu w ogóle zaczęły cokolwiek planować czy drukować kwestionariusze i formularze zamówień.

Przez dłuższy czas wyglądało na to, że Goebbels postawi jednak na swoim.

Ale wtedy nagle obudziła się druga strona. Ministerstwo Wojny zdało sobie nagle sprawę z niebezpieczeństwa – oto podrzucono mu do gniazda kukułcze jajo, z którego pewnego dnia wyklują się brunatne hordy w mundurach SA, prowadzone przez nadętych bonzów partyjnych, które zagnieżdżą się w sztabach i kasynach oficerskich, będą próbowały wpływać na sprawy, które ich nie dotyczą, będą podsłuchiwać rozmowy i szpiegować. Nie! Nie! Już lepiej pozostać między swoimi!

Tak więc nic nieznacząca kwestia umundurowania stała się głównym punktem zapalnym walki o supremację.

Niebawem miała nastąpić rozstrzygająca próba sił!

W następnym roku 1937 na manewry Wehrmachtu w Meklemburgi i Pomorzu Przednim, Goebbels wysłał dwukrotnie większy oddział: 150 ludzi, lepiej niż rok temu wyposażonych w samochody terenowe, ulepszony sprzęt, a nawet pojemniejsze urządzenia do przesyłania informacji.

Jednak już na początku akcji doszło do prawdziwego sporu – jeszcze przed włączeniem się reporterów do akcji. Generałowie sztabowi chcieli wydawać rozkazy cywilnemu kierownictwu ćwiczeń – oczywiście, aby zaznaczyć, że reporterzy podlegają wojsku. Poniekąd „aby stworzyć fakty”.

Ludzie z Ministerstwa Propagandy z kolei nie chcieli się ugiąć i dać wziąć przez zaskoczenie.

Co mieli robić?

Zignorowali rozkazy i czekali.

Odmowa wykonania rozkazu! To był dla wojskowych pożądany argument za ich racjami!

Ministerstwo Wojny nieugięcie żądało teraz całkowitego wcielenia dziennikarzy jako żołnierzy do Wehrmachtu.

W mundurze i w pełni wyszkoleni militarnie powinni brać udział w walkach, nie ma innej mozliwości!

Co na to Goebbels? Okazał się na tyle mądry, aby pozornie zaniechać walki, nie wnosząc żadnego sprzeciwu wobec projektu zuniformizowania „jego oddziału”. Zezwolił również, żeby wojskowe dowództwo tych nowych „podwójnych istot” („Doppelwesen”), jak ironicznie nazywał swoich żołnierzy PK ich późniejszy generał von Wedel, przypadło OKW (Naczelnemu Dowództwu Wehrmachtu). Jaką w końcu różnicę robiło „doktorowi” to, w jakim odzieniu jego ludzie będą wykonywać swoją pracę i kto na papierze ma przydzielone „dowództwo naczelne”, skoro nadal będzie miał w ręku wszystkie karty i – jako ekwiwalent za swoje ustępstwo – będzie sam wybierać skład swojej drużyny, a wypracowany materiał dostarczany będzie na jego stół.

Prawidłowo ocenił urzędników Wehrmachtu, a mianowicie, że dużą wagę przykładają do rzeczy zewnętrznych i że w kwestii dowództwa chcieli mieć słuszność głównie formalnie. Jak będzie to wyglądać w praktyce, to całkiem inne zagadnienie – i Goebbels dobrze o tym wiedział.

Te przypuszczenia okazały się potem całkowicie trafne. Wojskowi wydawali się w pełni zadowoleni ze swojego „zwycięstwa” – a Goebbels osiągnął przecież koniec końców dzięki swojej zręcznej i wytrwałej taktyce negocjacji wszystko, do czego dążył.

Kiedy następnej zimy 1938/39 definitywnie doszło do zawieszenia broni, generał Keitel (z ramienia OKW) i dr Goebbels (ze strony Ministerstwa Propagandy) podpisali podstawowy „Układ o zastosowaniu propagandy w wojnie”.

Pierwszy punkt brzmiał zaskakująco:

„Wojna propagandowa zostaje uznana za istotny i równorzędny walce zbrojnej środek wojny”.

Dalej role zostały podzielone jak następuje:

„OKW zobowiązuje się powoływać do służby jako wykwalifikowany personel tylko tych ludzi, którzy znajdują się na liście sporządzonej przez Ministerstwo Propagandy”.

Tym samym Goebbels miał w ręku obsadę personalną.

A dalej:

„Ministerstwo Propagandy w przypadku wojny dostarczy OKW ogólne, przeznaczone dla wszystkich oddziałów PK... instrukcje propagandowe...”

Najważniejszy w tej umowie był dla Goebbelsa ostatni punkt:

„O wykorzystaniu wypracowanego przez PK materiału decyduje po jego wydaniu przez cenzurę wojskową Ministerstwo Oświecenia Publicznego i Propagandy.”

Tym samym decyzje zapadły, a Goebbels pomyślał zapewne: Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni!

W międzyczasie zażegnano kryzys sudecki. W krótkim terminie w czasie do 16.08.1938 OKW zarządziło mobilizację czterech Kompanii Propagandy9. Jak mało popularne były jeszcze te pierwsze, utworzone na próbę jednostki PK, stwierdził znany berliński prezenter radiowy Hugo Landgraf, kiedy wyższy oficer sztabowy wrzasnął na niego: – PK – co to jest? Burdel na kółkach? – akurat w tym momencie, kiedy przystępowano do nagrania bicia dzwonów o północy w jednym z „oswobodzonych” miast.

9 Na próbę pojednej Kompanii Propagandy przy dowództwie IV., VIII., XIII. iXVII. Korpusu Armii.

Huk gromów na niebie Europy zamilkł jednak raz jeszcze – nie było żadnej korespondencji „wojennej” z wkroczenia w Sudety. Tak samo bez walki i bez użycia prochu przebiegło wejście do Pragi.

I tylko patrzcie: wojskowi nagle byli w pełni zadowoleni z nie rzucającej się w oczy roli, którą odegrały oddziały PK. Ta nowa instytucja sprawdziła się nawet w ich mniemaniu – zwłaszcza jeśli chodzi o transmitowanie marszów wojskowych przez głośniki! Tylko „żołnierska postawa” ludzi z PK, jak szydzili, pozostawiała jeszcze dużo do życzenia!

Kiedy jednak sytuacja polityczna zaostrzyła się niebezpiecznie i Hitler wydał 3 maja 1939 dowództwu naczelnemu Wehrmachtu tajny rozkaz pod kryptonimem „Biały” („Weiß”), aby przygotować wymarsz przeciwko Polsce (wyznaczył nawet datę 1 września jako termin, od którego Wehrmacht musi liczyć się z wojną), wtedy nawet Goebbels zrozumiał, że nadszedł najwyższy czas, aby wreszcie zorganizować ten nowy oddział w jego ostatecznej formie i sprawić, aby był gotowy do akcji. Siedem Kompanii Propagandy miało zostać utworzonych, albo raczej wygrzebanych spod ziemi!

Z przerażeniem stwierdzono, że wszędzie brakuje wykwalifikowanego personelu, który jednocześnie posiadałby przeszkolenie militarne. Dziennikarzy, którzy byliby również oficerami, nie było prawie wcale!

I nagle Wehrmacht i Ministerstwo Propagandy były zgodne: trzeba szybko coś z tym zrobić!

Na łeb na szyję zaplanowano więc – oczywiście ściśle tajne – sześciotygodniowe szkolenie dla żołnierzy Kompanii Propagandy w berlińskich koszarach Alexander–Kaserne. Kapitanowi Krause, rezerwiście z pierwszej wojny światowej, który do tej pory piastował w OKW na Bendlerstraße stanowisko w żaden sposób nie odpowiadające jego umiejętnościom, przypadło trudne zadanie zorganizowania tego pierwszego szkolenia.

Początek: 6 maja 1939 roku.

I ta data staje się poniekąd – po podpisaniu układu między Goebbelsem a Keitelem – momentem narodzin jednostek PK, w których po raz pierwszy dziennikarze byli szkoleni w ramach Wehrmachtu do przyszłych zadań bojowych.

Moje nazwisko znajdowało się już na karcie powołania, ale ja jeszcze niczego nie przeczuwałem.

3 „ŁÓŻKO REPORTERA STOI OBOK MASZYNY ROTACYJNEJ”. PIERWSZE SZKOLENIE ODDZIAŁÓW PK W BERLIŃSKICH. W KOSZARACH ALEXANDER-KASERNE. KAPITAN KRAUSE KONTRA SIERŻANT KEIL.

Reporterzy prasowi żyją według własnych niepisanych praw.

„Łóżko reportera stoi obok maszyny rotacyjnej!” – tymi słowami miał w zwyczaju ripostować mi mój naczelny, kiedy odważałem się zauważyć, że prawie w ogóle nie mam już życia prywatnego.

Ale jakież w końcu miało znaczenie, że szesnaście godzin dnia należało do gazety. Było się przecież dwudziestolatkiem – z aparatem i legitymacją prasową. Zawsze tam, gdzie coś się działo i zawsze na najlepszym miejscu! Muzyką dla moich uszu było, gdy o północy startowała do drukowania maszyna rotacyjna.

A jeśli któregoś dnia w pracy było szczególnie gorąco, wtedy szło się nocą do ulubionej knajpy dziennikarzy aby „odreagować”. Zawsze spotykało się tam redaktorów i reporterów miejscowej prasy, którzy za dnia byli bezwzględną konkurencją, a nocami najlepszymi przyjaciółmi. Tu mówiło się per „ty”, tu opowiadano rzeczy, które jeszcze przed kilkoma godzinami były ściśle strzeżoną tajemnicą redakcyjną, obojętnie czy chodziło o prawdziwie światową sensację, jak na przykład o pierwszy helikopter profesora Focke, który na lotnisku w Bremie wylądował na arkuszu papieru gazetowego, czy o zwłoki w lasku miejskim, o których koledzy z konkurencji w ogóle nic nie wiedzieli.

Ale – niestety! Stopniowo zaczynano mówić w te wieczory (a dokładniej mówiąc: noce) coraz więcej o polityce. Z dnia na dzień zajmowała coraz więcej miejsca. Czyżby kończył się okres nieskrępowanego, pełnego werwy życia reporterskiego?

Z pewnością tej wiosny 1939 roku dużo pojawiło się spraw, o których po prostu trzeba było dyskutować. Wydarzenia wręcz się prześcigały.

15 marca Hitler wjechał na czele swych oddziałów do Pragi, do stolicy państwa, którego istnienie uroczyście zagwarantował w układzie monachijskim po przejęciu terenów sudeckich („Do domu – do Rzeszy!”).

A teraz, w środku kwietnia, tematem rozmów były dwa orędzia Roosevelta do Hitlera i Mussoliniego, w których próbował uświadomić obu dyktatorom, że nie będzie tolerował bezczynnie żadnych nowych aktów przemocy.

Nocami dyskutowano o tym w naszej ulubionej knajpie i ciągle roztrząsano na wszystkie strony wyrafinowane posunięcia Hitlera, chwalono jego „bezkrwawe zwycięstwa” i podziwiano „niezłomną gotowość do pokoju”. Zachwycano się nim. A o wojnie – nikt nie myślał!

Dlatego lekki zamęt wywołało we mnie nagłe powołanie na dziwne szkolenie wojskowe, które pewnego ranka wręczył mi mój naczelny.

„Cezar”, jak trochę ironicznie nazywaliśmy naszego osobliwego, osiwiałego na stołku redakcyjnym szefa, zrobił z tego niemal ceremoniał polityczny. Patetycznie odczytał mi na głos kilka zdań z tego przeznaczonego dla mnie pisma: „...zostaje Pan powołany na sześciotygodniowe ćwiczenia pierwszego szkolenia oddziałów Kompanii ds. Propagandy jako fotoreporter... do Berlina, Alexander-Kaserne...”

Wlepiał we mnie oczy: – No, i co pan powie, szczęściarzu? Podstawowe przeszkolenie wojskowe już pan posiada, a teraz mogę panu z całego serca pogratulować powołania na pierwsze szkolenie takiego rodzaju. Proszę pamiętać: pierwszego na świecie szkolenia dla korespondentów wojennych!

Zupełnie nie wiedziałem, co mam powiedzieć, więc wziąłem mu pismo z ręki i chciałem odejść.

Ale „Cezar” chciał rozkoszować się chwilą.

– Proszę to sobie tylko wyobrazić: fotoreporterzy z aparatami w mundurach! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie było! I akurat panu wolno wziąć w tym udział. Naprawdę szczerze jestem z pana dumny!

 

Wczesnym rankiem 6 maja 1939 roku jechałem pociągiem do Berlina, mojego rodzinnego miasta. Dziwne, powołanie doręczono przez wydawnictwo. Czyżby Ministerstwo Propagandy miało w rękach wszystkie dokumenty o tym kto, gdzie i kiedy miał do czynienia z dziennikarstwem? Czy Okręgowy Urząd Prasy zgłosił moje nazwisko do Berlina?

Powinienem być z tego dumny – tak mówił „Cezar”. Ale właściwie byłem smutny. Zbytnio kochałem moją pracę w gazecie.

Jednak im bliżej Berlina był pociąg, tym bardziej byłem ciekaw. Fotoreporterzy w mundurach? Jakie były wobec nas plany?

Być może „Cezar” nie mylił się zbytnio co do tego, że nowo tworzone oddziały PK miały być czymś ekskluzywnym.

Kiedy przekroczyłem dziedziniec Alexander-Kaserne w Berlinie, stała tam już grupa młodych mężczyzn. Zachowanie przesadnie niedbałe. Papierosy w ustach. Żadnych tekturowych kartonów, które zwykle mieli rekruci, lecz wyłącznie skórzane walizki.

Ja także miałem jedną – na szczęście!

Widziałem same roześmiane twarze.

A więc to oni, drodzy koledzy! Nawet kilku sławnych fotografów z wielkich wydawnictw było między nimi. Natychmiast rozpoznałem Heinza Fremke10 z Ullstein-Verlag. Czyli widocznie rzeczywiście znajdowałem się w doborowym towarzystwie!

10 Heinz Fremke przeżył wojnę jako fotoreporter izałożył wHamburgu Agencję Zdjęć Prasowych „Conti-Press” oraz Agencję Zdjęć „Historia-Foto” wBad Sachsa.

Było nas około 60, kiedy „sierściuch” odczytał listę. W izbie z odzieżą ciśnięto nam nowiutkie ciuchy: „Pasuje!” A wieczorem siedzieliśmy już grzecznie na taboretach w naszych pokojach i siorbaliśmy kawę słodową.

– Paskudna lura! – mruczał jeden – Kawiarnia „Kanzler” to na pewno nie jest.

– Uważam, że to wielka przesada, żeby nas, reporterów, wciskać w mundury – zaczął inny – Co mają znaczyć te bzdury?

Reszta patrzyła na niego w milczeniu. Odważył się tak otwarcie być „przeciw”?

Jeden berlińczyk, który do tej pory przysłuchiwał się cicho, podjął temat. To był Tammo St., młody redaktor, o pół głowy wyższy ode mnie, blondyn, w typie lubianym przez kobiety, przystojny, o postawie sportowca.

– Pozwólcie, że coś wam opowiem, chłopcy – powiedział i przysunął się ze swoim taboretem bliżej kręgu – minęły już dobre trzy lata, jak zostałem aresztowany!

Wszyscy nadstawili uszu. Czyżby jeszcze jeden, który jest „przeciw”?

– Taaa – kontynuował powoli – pewnego wieczoru w zecerni stanął nagle obok mnie esesman i kazał mi pójść z sobą. Zabrał mnie...

– Do Ministerstwa Propagandy – zgadza się? – wtrąciłem. – Znam tę historię. Ale mów dalej.

I wtedy opowiedział wyczerpująco o tej pełnej napięcia nocy wypełnionej męczącą niepewnością, o tajemniczym locie do Kolonii i wielkim zaskoczeniu, kiedy wreszcie było wiadomo, że mają zrelacjonować wkroczenie do Nadrenii. A więc brał w tym udział!

– Widzicie, panowie – kończył swoją relację – w przyszłości będziemy biegać w stalowym hełmie z ołówkiem i kamerą! Dlatego tu jesteśmy! Przygotujmy się więc duchowo na to, co może jeszcze przyjść.

Teraz ja się przeraziłem.

– Wojna?

W sali powiało grozą.

Wszyscy milczeli.

Tylko Tammo nie wydawał się zaniepokojony.

– Wojna! Jak to brzmi! W końcu wojny zawsze istniały. Ale szczerze mówiąc: ja nie wierzę, że przyjdzie nam jedną z nich przeżyć. Zastanówcie się. Jesteśmy młodym państwem, mamy jeszcze tyle planów, jeszcze tak wiele do zbudowania – pomyślcie choćby tylko o autostradach! O Volkswagenie, którego konstrukcję zlecił ostatnio Hitler! O zdobyczach socjalnych, o „Kraft durch Freude” i o statkach, które kazał zbudować dla niemieckich robotników i którymi pływają oni teraz do Norwegii i Włoch! Czy kiedykolwiek wcześniej gdzieś tak było? Nigdzie na całym świecie! Nie, wojny w ogóle teraz nie potrzebujemy. I czy sam Adolf nie mówi w każdym swoim przemówieniu o utrzymaniu pokoju?! No więc!

– Racja – powiedział cicho ten, który jako pierwszy był nieśmiało „przeciw” – ale jeśli nie ma być wojny, do czego właściwie są potrzebni korespondenci wojenni?

Tammo zbył szybko tę wypowiedź. – Dlaczego! Dlaczego! To jasne – ponieważ chcemy mieć najnowocześniejsze siły zbrojne na świecie. Świat powinien zobaczyć, jak pierwszorzędnie jesteśmy uzbrojeni. To jest najlepszą gwarancją pokoju!

– Świat powinien to zobaczyć! To dlaczego jesteśmy tu trzymani w ścisłej tajemnicy? – machnął ręką – No dobrze, staniemy się żołnierzami Goebbelsa.

Dyskutowali jeszcze długo. Odłączyłem się od nich, położyłem na sienniku i naciągnąłem szary koc na głowę. Ano, zobaczymy!

Kapitan Krause, który przez najbliższe sześć tygodni miał być naszym szefem, przywitał nas nadzwyczaj serdecznie. Mierzyliśmy go krytycznym wzrokiem: postawny osobnik, może koło czterdziestki, rzeczowy, ale prawdopodobnie nie pozbawiony humoru.

Zachowywał się jowialnie i powiedział nawet do nas – „moi panowie”. W ogóle zdawał się zabiegać o naszą sympatię. Dlatego zapewne napomknął już pierwszego przedpołudnia, jakie były wobec nas zamiary:

Każdej armii zostanie przydzielona w sytuacji zagrożenia jedna Kompania Propagandy, a stamtąd zostaną oddelegowane do dywizji „lekkie oddziały korespondentów wojennych”.

To było dla nas ciekawe!

Taki „lekki oddział” miał się składać z jednego reportera i jednego fotoreportera, którzy razem mieli otrzymać do dyspozycji Mercedesa V 170. Do tego kierowcę. I nawet jeszcze jednego zmotoryzowanego łącznika, który o każdej porze mógłby zostać wysłany z filmami i reportażami!

Nagle się ożywiliśmy!

Nieźle! We dwóch – mercedesem i z własnym kierowcą! Oddział PK rzeczywiście miał stać się elitarną jednostką!

Ale na tym nie koniec. Na każdą kompanię były przewidziane prawie dwa tuziny stopni oficerskich. I około czterech tuzinów podoficerów!

Widzieliśmy już siebie siedzących w mercedesach ze srebrnymi splotkami!

Ale na razie było zupełnie inaczej!

Służba zaczynała się rankiem na dziedzińcu koszar – jakże mogło być inaczej u Prusaków! Uczyliśmy się: „przechodzenia obok przełożonych w postawie wyprostowanej” i „salutowania poprzez obracanie głowy”. Dopiero kiedy opanujemy to bez reszty, tak nam powiedziano, posuniemy się w szkoleniu o jeden krok dalej: do „salutowania poprzez przykładanie prawej ręki do nakrycia głowy”! I bez nakrycia: „do podnoszenia prawej ręki na wysokość oczu w niemieckim pozdrowieniu”!

Byliśmy wstrząśnięci. Tak miało być przez sześć tygodni? Niektórzy zaczynali już narzekać.

Ale wtedy pojawił się sierżant Keil, krzepki, rezolutny ogier wojskowy. I stwierdził, że nie potrafimy nawet porządnie chodzić! Jego gromki głos wdzierał się w nasze szeregi pilnie maszerujące i salutujące z nakryciem głowy albo bez.

„Piorun” – takie przezwisko otrzymał w pierwszej godzinie i zachował je do ostatniej. Jeden z nas, o którym wiedzieliśmy już, że był „grubą rybą” w radiu, powiedział pełen przeczuć: – Jeśli nikomu innemu się nie uda, to ten na pewno da nam popalić!

Któregoś popołudnia plan służby przewidywał zajęcia specjalistyczne dla fotoreporterów.

W końcu coś rozsądnego, myśleliśmy.

Dwunastu fotoreporterów zebrało się w sali nr 8.

Sierżant Keil energicznie otworzył drzwi i wepchnął przed sobą małego, skromnie wyglądającego mężczyznę w cywilu. Potem wrzasnął: Powstać!

Zerwaliśmy się z taboretów.

– Nikt nie zamknie drzwi?

Jeden z nas skoczył usłużnie i zamknął je.

– Temat lekcji brzmi: Leica. Siadać!

Mały mężczyzna ruszył zakłopotany z kąta – na pewno sprowadzono go tu z Wetzlar, kolebki aparatów małoobrazkowych, aby zaprezentował nam coś szczególnego.

– Szanowni panowie – zaczął – mam zaszczyt zaznajomić panów z przyszłym aparatem korespondentów wojennych – Leicą. Leica jest aparatem małoobrazkowym z niezwykle stabilną obudową, wyposażoną w bardzo światłoczułą optykę 1 do 2...

– Proszę wybaczyć – przerwał mu jeden z nas – wszyscy doskonale znamy Leicę. Może zatem moglibyśmy przejść do bardziej interesujących kwestii, myślę tu na przykład...

Ale nie skończył!

Sierżant Keil wkroczył energicznie.

– Pan nie ma tu nic do myślenia!

Mężczyzna w cywilu jeszcze bardziej się skurczył. Sytuacja była dla niego widocznie krępująca. Ale co miał robić?

Sierżant Keil kiwał się na stopach zadowolony z siebie, kciuki miał schowane pod pachami. Potem spojrzał z góry na małego: – Proszę wygłosić wykład tak, jak go pan przygotował. Obojętnie czy ci tam – wskazał na nas palcem – to wiedzą czy nie. Lekcja to lekcja! Nie muszą przecież tego słuchać. No więc dalej, proszę!

Mały usłuchał.

Szkoda. A mogliśmy tak pięknie porozmawiać z nim na tematy fachowe!

Po pierwszym tygodniu o mało nie doszło do buntu.

Dzierżawca kantyny, który obiecywał sobie po ludziach z gazety wysoki utarg na piwie, nie wyszedł na swoje, ponieważ zaraz po zakończeniu służby prawie wszyscy śmigaliśmy do miasta. Dlatego mścił się na nas, serwując nam na obiad, przez trzy kolejne dni, całkowicie spaloną rybę.

Czwartego dnia ostentacyjnie zostawiliśmy na stołach kantyny talerze z nietkniętą, bliżej niezdefiniowaną, śmierdzącą zawartością, a jeden talerz zanieśliśmy do kancelarii i postawiliśmy go przed nosem starszego sierżanta.

Po pięciu minutach przybiegł czerwony na twarzy kapitan Krause.

– To jest bunt, panowie! Jawny bunt! Żeby odmawiać jedzenia! Będę musiał przedsięwziąć środki, wiecie, jakie kary grożą za bunt! Nie pozwolę sobie zepsuć tego szkolenia przez takie drobnostki.

Jego wzrok prześlizgnął się po talerzach z czarną zawartością, potem Krause z wahaniem spojrzał w dół i po krótkiej przerwie kontynuował już całkiem spokojnie, prawie w ojcowskim tonie:

– Panowie, ja wiem, nie jesteście zwykłymi rekrutami, wszyscy jesteście ludźmi, którzy biorą udział w życiu publicznym, niektórzy nawet piastują ważne stanowiska w ministerstwie. I wy na pewno zrozumiecie, jak trudno jest stworzyć tak skomplikowany oddział jak Kompania Propagandy i jak trudno jest o wszystko zadbać, a co najważniejsze doprowadzić do harmonii – z jednej strony życzenia pana ministra Oświecenia Publicznego i Propagandy, a z drugiej Dowództwa Naczelnego Wehrmachtu. Na pewno zauważyliście, że plan służby wywieszany jest na tablicy dopiero rano. Dlaczego? Ponieważ właśnie z powodu tych trudności jestem w stanie ułożyć go dopiero w nocy.

Patrzył na nas prawie błagalnie.

– Proszę was, panowie, wytrwajcie te sześć tygodni w imię sprawy! W imię sprawy!

Byliśmy pod wrażeniem. W ten sposób żaden niemiecki kapitan na pewno jeszcze nigdy nie przemawiał do swojej kompanii.

I nagle wystąpił jeden z nas, kamerzysta, i stanął wyprostowany przed kapitanem Krause.

– Panie kapitanie, proszę o pozwolenie powiedzenia czegoś na ten temat.

Nadstawiliśmy uszu. Co zamierzał? Czyżby ponownie zaatakować kapitana z powodu ryb?

Kapitan Krause skinął mu.

– Proszę!

– Sądzę, że mówię w imieniu wszystkich uczestników szkolenia. Daję panu kapitanowi zapewnienie, że w przyszłości będziemy wykazywać więcej zrozumienia dla pojawiających się trudności oraz że dołożymy wszelkich starań, aby to pierwsze szkolenie oddziałów PK zostało pomyślnie ukończone.

– Brawo! – powiedział cicho ktoś z ostatnich rzędów.

Kapitan Krause uśmiechnął się szeroko.

– Dziękuję! – krzyknął. Wydawało się, jakby kamień spadł mu z serca.

Z ulgą mówił dalej: – I jeszcze słowo o musztrze, panowie! Ona niestety po prostu należy do tego wszystkiego, tak rozkazano „na górze”. Wyszukano dla was najzdolniejszych podoficerów i sierżantów, najbardziej sprawdzonych instruktorów. Jakimi kryteriami się przy tym kierowano, nie jest mi niestety wiadomo. Jesteście tu w końcu u Prusaków. Proszę, współdziałajcie! Pewnego dnia nie będziecie mieli z tym już nic wspólnego. Zresztą, już za kilka dni będę mógł was osobiście poinformować, jakie plany są wobec PK. Zdziwicie się, panowie!

Kapitan Krause patrzył jeszcze przez chwilę na nas, potem skinął głową: – O jedzenie zadbam w przyszłości osobiście – uśmiechnąwszy obrócił się i wyszedł.

– Nieźle! – powiedział Tammo – Takiego ze świecą szukać!

A berlińczyk z prawdziwego zdarzenia Heinz Fremke, znany fotograf z Deutscher Verlag w wcześniejszym Ullstein-Haus, powiedział sucho: – Kiedy będziemy głodni, pójdziemy wieczorem do Aschingera i zjemy sobie kiełbaski!

Przypalona na czarno ryba nie stanowiła już problemu. Byliśmy żołnierzami, których się prosi – w imię sprawy! Byliśmy żołnierzami, z którymi można było porozmawiać. Czegoś takiego na pewno jeszcze nigdy u Prusaków nie było!

Ale to wydarzenie skłoniło nas do zadumy. Czy jesteśmy żołnierzami pierwszej linii? Czy reporterami? To pytanie także później ciągle się nam nasuwało. Prześladowało nas aż do wojny, aż do czasów Rosji.

Pewnego dnia otrzymaliśmy czarne opaski na rękaw, na których lśnił srebrnymi literami napis „Kompania Propagandy”.

Większość z nas była dumna z tej opaski, kilku jednak nie chciało jej założyć: Przecież nie będziemy się tym chwalić! Tak czy inaczej nie dało się ukryć ogólnej próżności. Wojsko było w modzie. A opaska na ramię jawiła się jako coś szczególnego, prawie jak odznaczenie.

Ludzie na ulicy oglądali się, a szczególnie dziewczyny! Czy przestaliśmy być już „tajemnicą”? Wielu uważało nas, właśnie z powodu tej opaski, po prostu za oddział elitarny. Za oddział wzorcowy. A tym z pewnością nie byliśmy!

Czy opaska była pomysłem Goebbelsa, nie udało nam się dowiedzieć.

 

Kapitan Krause dotrzymał słowa. Plan służby naprawdę stawał się z dnia na dzień coraz bardziej interesujący! Oglądaliśmy sowieckie filmy propagandowe, nawet ten rewolucyjny film antywojenny „Pancernik Potiomkin”, który został przez Goebbelsa zakazany natychmiast po przejęciu władzy.

Najbardziej interesujące było jednak to, co kapitan Krause opowiadał nam o planowanych oddziałach PK i ich wyposażeniu:

Kompania Propagandy (jedna na jedną armię) będzie liczyć 250 żołnierzy i będzie dysponować około 120 pojazdami.

„Lekkie oddziały korespondentów wojennych” – reporter jako oficer, fotoreporter jako podoficer – mają być rozdzielone po dywizjach, „ciężkie plutony korespondentów wojennych” z dodatkowymi kamerzystami i takimi wozami filmowymi, jakie mieli ludzie z kroniki filmowej, oraz z reporterami radiowymi, technikami i wozami transmisyjnymi miały służyć przy korpusach armijnych.

W bezpośredniej bliskości sztabu armii miał mieć swoją kwaterę potężny tabor oddziałów PK. Tworzyć go miały (obok zwykłego wyposażenia jak kancelaria, kucharz, krawiec, dozorca wozów itd.): kompletne, przenośne laboratorium fotograficzne, urządzone na trójosiowym mercedesie z dwukołową przyczepą, wraz z kierownikiem laboratorium i laborantami, duża grupa roboczy z wieloma rejestratorami i maszynami do pisania, magazyn techniczny z kamerami filmowymi, sprzętem fotograficznym, radiowymi aparatami zapisującymi do wycinania płyt woskowych (nie było wtedy jeszcze lekkich magnetofonów!), urządzenia wzmacniające, wozy z przenośnymi gigantofonami. Poza tym planowano jeszcze: kompletny pluton drukarniczy na szynach do wytwarzania ulotek i gazety frontowej i w końcu jeszcze zmotoryzowane kino na potrzeby wojska z własnym agregatem do wytwarzania prądu. Nie zapominając o kierowcach, łącznikach, wykwalifikowanym personelu, grupie tłumaczy itd.

Łącznie przewidziano do tego 22 stopnie oficerskie i 42 stopnie podoficerskie.

A ponieważ fachowców z odpowiednim stopniem wojskowym nie było w takich ilościach, wprowadzono pojęcie dowódcy specjalnego.

„Dowódcami Specjalnymi (Z)” w stopniu plutonowego byli fachowcy w stopniu podporucznika, którym wolno było nosić mundur oficera i którzy byli tym samym stawiani na równi z oficerami. Tylko ten, kto dobrze się przyjrzał, mógł zauważyć, że od „prawdziwych” oficerów różnili się zmienionymi naramiennikami i patkami na kołnierzu.

To był pomysł Goebbelsa. Jakże inaczej w końcu zwykły żołnierz mógłby przeprowadzić wywiad z generałem, skoro musiałby stać na baczność? A pojawiając się w mundurze szeregowca w kasynie oficerskim rzucałby się w oczy, o ile w ogóle zostałby wpuszczony!

I jeszcze jeden ważny punkt został wtedy uregulowany: korespondenci wojenni nie podlegali jednostkom, w których „pracowali”, lecz byli do nich przydzieleni. Dzięki temu zyskali swobodę ruchów i samodzielność, o którą tak bardzo zabiegał Goebbels, a bez której nie do pomyślenia jest działalność reporterska.

Nieskończenie wiele problemów musiało zostać rozwiązanych, jeśli zwyczaje tak osobliwych ludzi, jakimi byli dziennikarze, miały zostać włączone do formowanego przez wieki regulaminu wojskowego. Rozumieliśmy to i staraliśmy się wykazywać tolerancję, nawet jeśli bywało to czasami trudne.

Pewnego bardzo wczesnego ranka – mniej więcej o tej porze, kiedy normalnie miałem w zwyczaju opuszczać ulubioną knajpę dziennikarzy – na dziedzińcu koszar stanęła przygotowana dla nas osobliwa kolumna samochodów. Same czarne auta – masywne limuzyny Maybacha, olbrzymie ośmiocylindrowe wozy podsłuchowe, błyszczące lakierem mercedesy. To były nasze „samochody terenowe”! No i jazda w pełnym rynsztunku wojennym – stalowym hełmie i masce gazowej, z ładownicą, bagnetem, saperką, mapnikiem, menażką i manierką za pasem, karabinem model 98 na ramieniu i Leicą na piersi – na poligon wojskowy do Döberitz!

Zatopiliśmy się w miękką tapicerkę tak, że podczas jazdy kontynuowaliśmy przerwany sen. Stalowy hełm nasunięty – do zaciemnienia – na nos, broń między nogami służyła jako oparcie. Piorun nie mógł widzieć tej „obrazy boskiej”, ponieważ jechał oczywiście całkiem z przodu w pierwszym samochodzie.

Dopiero na poligonie przejął znowu władzę nad nami. Z cynicznym uśmiechem przeganiał nas po pagórkach. Zdążył się już dowiedzieć, że były wśród nas „grube ryby”, jak sam ich określał, i właśnie to zdawało się sprawiać mu największą przyjemność. „Powstań, marsz! Marsz w kierunku wzniesienia przed nami!”

Ktoś narzekał wcześniej, że do ćwiczeń na poligonie otrzymamy drewniane atrapy Leicy. Ale wolno nam było czołgać się przez błoto z własnymi aparatami. Podczas operacji w Sudetach każdy fotoreporter, który miał ze sobą własną Leicę, otrzymywał od państwa przynajmniej pięć marek dziennie! Podczas czołgania się do przodu fotografowałem moich pocących się i przeklinających kolegów z perspektywy żaby i nagle pojawiła się myśl, jak byśmy się czuli, gdyby teraz ta zabawa była naprawdę tak często cytowaną „sytuacją zagrożenia”. Świszczące nad głowami serie z karabinów maszynowych, ciągły ostrzał artyleryjski, wybuchy granatów ręcznych, krzyki rannych... Nie! Nie będzie żadnej wojny! Nie może być żadnej wojny!

– Zabierajcie stąd swój tyłek! – wrzasnął na mnie sierżant Keil. Akurat zamierzałem zmienić film. – Przecież nie zrobi pan tego w sytuacji zagrożenia!

W zasadzie miał nawet rację! Zmiana filmu na polu walki – to był rzeczywiście problem, nad którym powinno się pomyśleć!

Piorun miał dla każdego kilka „odpowiednich” słów. I każdego nazywał zasadniczo tylko „panie mazgaju”.

W południe byliśmy według niego wystarczająco obłoceni. Mogliśmy znowu chodzić prosto, na dwóch nogach. Dzięki Bogu, kiedy przepędził nas w kółko, już było widać nasze limuzyny!

W takim samym porządku jak tu przyjechaliśmy, wracaliśmy do Berlina.

Samochody zajechały szerokim łukiem na wielki dziedziniec koszar. Z przodu wyskoczył sierżant Keil i dał znak machając szpicrutą.

Z trudem wydostaliśmy się z miękkiej skórzanej tapicerki i wysiedliśmy.

Wtedy sierżant Keil oparł pięści na biodrach: – Nie tak dupowato, panowie! Wszyscy jeszcze raz do samochodów! I jak tylko dam znak, wszyscy wyskakują, jak wystrzeleni z pistoletu, zrozumiano?

Wsiedliśmy ponownie.

Wums! – zatopiliśmy się w tapicerkach, które na pewno były przeznaczone dla jakiś dyrektorów naczelnych.

Sierżant Keil odczekał chwilę, aż wszyscy dobrze się usadowili i potem dał znak.

60 żołnierzy zaszarżowało głowami do przodu. 60 stalowych hełmów ześlizgnęło się na 60 nosów. Maski gazowe uderzyły o broń, saperki zmierzwiły się i splątały, mapniki, bagnety, menażki i chlebaki, klap, klap, klap trzasnęły drzwi samochodów i w końcu wszyscy stali znowu na zewnątrz próbując doprowadzić do ładu mundury i wyposażenie.

Piorun gotował się. To zupełnie nie wyglądało po wojskowemu!

Na całe nieszczęście przez dziedziniec koszar zbliżał się jeszcze spacerowym krokiem jakiś oficer sztabowy, zatrzymał się w pobliżu i przyglądał się rozbawiony.

Piorun czuł się zobowiązany kontynuować zabawę.

– Wszystko jeszcze raz! Wszyscy wsiadać!

Wsiedliśmy i zatopiliśmy się w tapicerkach.

Keil dał znak.