Rejestr - Konstanty Kriuczkow - ebook

Rejestr ebook

Konstanty Kriuczkow

3,0

Opis

Powieść z elementami autobiograficznymi, pokazująca proces kształtowania się postawy duchowej i moralnej. Główny bohater, obiecujący piłkarz, traci szanse na karierę sportową po donosie kolegi, że zażywa narkotyki. Wychowujący go wuj postanawia zdyscyplinować chłopaka, wysyłając go do wojska. Efekt jest jednak odwrotny od zamierzonego - Konstanty, zetknąwszy się w Afganistanie z bezsensowną śmiercią niewinnych cywili, popada w depresję i jeszcze głębsze uzależnienie.
Przełom następuje, gdy wyciąga do niego rękę wysoki rangą wojskowy, uratowany przez niego na polu bitwy, dając mu szansę na rozpoczęcie nowego życia, a nawet kariery politycznej. Konstanty dosłownie z dnia na dzień wychodzi z nałogu. Świat polityki okazuje się jednak pełen obłudy i brudnych interesów. Młody człowiek zmuszony jest poszukiwać swojej drogi od nowa...

Książka otrzymała wyróżnienie "Literacki Debiut Roku 2003" w konkursie zorganizowanym przez Zamojski Dom Kultury i Kuratorium Oświaty w Lublinie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Konstanty Kriuczkow
Rejestr
© Copyright by Konstanty Kriuczkow 2013Projekt okładki: Marianna Chernysh (chernysh-art.com)
ISBN 978-83-7564-416-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Rejestrpoświęcony jest pamięci mojego dziadka Czebotariowa Władymira Stepanowicza, malarza, fotografa i znawcy literatury pięknej. To on skierował mnie na drogę idei tworzenia nowych rzeczy.

Zmarł o 6.30 rano 1 stycznia 2001 roku, nie wiedząc, że został pradziadkiem.

Część I

Prawda I: „Dla tego, kto źle się czuje,

jedna noc wydaje się nie mieć końca:

kto ma się dobrze, temu dzień zbyt szybko mija”.

Sofokles

Czas bliżej nieznany.

Gdy nie możemy zdefiniować

położenia i określić stanu

rzeczy, pewne funkcje

fragmentaryczne zaczynają

szukać wspólnych powiązań

kierując się wyznaniami

pierwotnymi, tworząc

podstawową konfigurację,

potrzebną do przetrwania.

– myśl przewodnia.

Kap… kap… kap…

Natarczywe i ciągłe – niczym niekończąca się opowieść o zranionym, wkurzonym i przede wszystkim wykolejonym z drogi logiki chłopcu, który poszukuje światła wyjaśnień i sensownego rozwiązania sprawy, ale… Siedziałem w wannie, biorąc gorącą i odprowadzającą od zmysłów kąpiel. Aleksander Kowalkow, to on zdradził dziś mnie. A wbrew wszelkim pozorom ten dzień rozpoczynał się tak pięknie – cichy wiaterek, ciepły i łaskoczący, przyjazny blask słońca i melodyjne śpiewy chórów ptasich. Ten przenikliwy drań nie może znaleźć sobie kozła ofiarnego! Najpierw zrobi, dopiero później myśli. Takich jak on rzadko się spotyka, chyba że ma się wielkiego pecha. Czy on myśli, iż wokół niego obracają się same palanty i głupki, nie zwracając uwagi na niego i jego zachowanie? To jest wręcz absurdalne, jakim sposobem on osiąga cel, nie bacząc na konsekwencje, które powstają po jego czynach. A do tego wszystkiego wyjawił wczoraj wszystko trenerowi, a że były to sprawy, o których nie powinien słyszeć i pchać w nie swego nosa, nie należy chyba wspominać. Przez jego „łaskawy” uczynek straciłem dobrą opinię, ale to jeszcze nic, gdyż z tego powodu opuściła mnie dziewczyna, a tyle między nami zaszło. Po prostu obróciła się na pięcie, trzasnęła drzwiami i odeszła. Jeszcze teraz męczy mnie dźwięk obcasów, cichnący w oddali, aż w końcu wszystko zamiera, podobnie jak moja kariera piłkarska.

Siedzę w wannie i jestem zły na cały świat; ba, wszechświat. I pomyśleć, że Aleksander był jednym z moich najlepszych przyjaciół, no i to. Wyczuwałem instynktownie od samego początku, kiedy go poznałem, że nasza – określana przez niektórych „wieczną” – przyjaźń nie przetrwa zbyt długo. Te niebieskie, niewinne oczka i potargane blond włosy były tylko maską, kryjącą okrutną, bezlitosną bestię, która prowadzi libido drapieżcy, łowcy cierpień. I do tego te jego pedalskie zachowania, gesty, chód, aż się robi niedobrze na samą myśl o tym. Niedawno dostał ode mnie porządne lanie, stłukłem go na kwaśne jabłko, wypowiedziałem, co o nim myślę, posłałem w jego kierunku parę solidnych przekleństw i odszedłem. I po co to wszystko było? Gdyby nie koledzy z klasy, pewnie bym go zabił, pozbyłbym się śladów, otarł ręce i cieszył się z uczynku: o jednego idiotę mniej i świat jest czystszy, przynajmniej odrobinę. Jednak o tym mogę jedynie myśleć, nie stać mnie na tak bestialski uczynek, tak jak ciebie, mój czytelniku. Nawet wówczas, gdyby dano mi broń, wycelowano w głowę i powiedziano: „naciśnij spust i będzie po wszystkim”, nigdy bym tego nie zrobił, może jedynie w wyobraźni. Bo opuścić palec i pozbawić kogoś życia to nie lada problem. Najpierw kilka miesięcy jest wszystko w jak najlepszym porządku, jednak później gryzie cię sumienie, rzec można, uczucie podobne do miłości. Aczkolwiek w miłości nie popełnia się ogromnych, nieodwracalnych błędów, co robimy pozbawiając daną osobę życia – daru samego w sobie, najcenniejszego, najbardziej potężnego i nieprzeniknionego dotychczas zmysłowo.

Kap… kap… kap…

Nadal brzmiało, niczym oddalone o setki kilometrów echo, które leciało najpierw w jednym kierunku, potem w drugim, odbijało się, trafiało do moich uszu, drapało podświadomość, wylatywało i znów powracało, krążyło.

Komplikacje, sprawy i nadzieje – tak oto przedstawiała się moja przyjaźń z Aleksandrem, który od pewnego czasu jest dla mnie nikim, zerem, pustą przestrzenią, wrogiem numer jeden. Mimo wielu sporów i sprzeczek, bijatyk i ran, mieliśmy wspólny język, wspólne klęski i rozpacze, po których nadchodziły dni zwycięstw i satysfakcji, jak zła strona dobra, i na odwrót. Potrafiliśmy radzić sobie w niemal tragicznych sytuacjach, wznosząc się ponad wszystko. Codzienne zagadki rozwiązywaliśmy zjednoczeni w logicznym myśleniu. Gdy byliśmy razem, wszystko wokół wydawało się banalnie łatwe. Cóż, wszak wszystko przemija, jak miłość i nadzieja, w którą wierzymy, przynajmniej próbujemy i pragniemy, by była wieczna, lecz tak nie jest. To część krótkiej iluzji, złudzenia na rozpalonej żarem pustyni. Wszystko z upływem czasu przybiera inny kształt, który jest dla nas niepojęty i obcy. I dlatego uciekamy. Ale on istnieje, gdzieś w głębi duszy. Gdzieś się chowa, nie chce nam się ujawnić, ale istnieje jak Mgławica Andromedy, położona najbliżej Drogi Mlecznej. Jest galaktyką spiralną, mimo że jej nie widzimy. W pewnym momencie ukazuje się nam częściowo, próbuje nakłonić nas do myślenia bezgranicznego, już to mamy, ale ona jest próżnią, nie dysponuje kształtem spirali czy elipsy, nie jest kwazarem ani ciałem, lecz gromadą wszystkich naszych uczuć wokół niewiadomego. One gromadzą się i przyciągają nawzajem, aby w głębi pustej, nieodkrytej podświadomości utworzyć i połączyć kiedyś swój świat, zamknięty i nieosiągalny.

Kap… kap… kap…

Tajemnica narodzin i ewolucji. Mroczna, osnuta mgłą, nadzwyczajna, cudowna i zawsze intrygująco zachęcająca do jej poznawania.

Sięgnąłem po mydło i począłem powoli masować gołe mięśnie, kładąc na nie cienką, żelowatą warstwę, która spływała powoli do przezroczystej wody, niczym wodospad spadający z wielkiej góry, u której podnóża widnieje sięgający horyzontu ocean. Nadal nie potrafię pojąć, dlaczego Aleksander doniósł trenerowi, że biorę prochy. Sądziłem, że nawet nie mógł o tym wiedzieć. A może mój mózg jest zbyt mały i słaby, aby to wszystko ogarnąć, zanalizować, wytłumaczyć, a przede wszystkim zrozumieć.

Boże, przecież to wszystko, co wokół się kręci, jak karuzela w zwariowanym wesołym miasteczku, nie ma żadnego wpływu na moje pojęcie o tym wszystkim, czym jest świat. Więc czyż jestem samolubnym draniem? Dbam tylko o siebie, nie przyjmuję do wiadomości konkurencji i względów innych. Cóż, może mimo to potrafiłbym wybaczyć Aleksandrowi. Ależ skąd ta myśl przyszła mi do głowy?! Być czy nie być? A jeśli to troska i żal ukryta niepozornie w mym wnętrzu? Chyba jednak jestem uparty i zawzięty, nie potrafię wybaczyć ani współczuć. Nie okażę miłości bliskiej osobie, nie udowodnię jej, że jestem jej wart. Ach… to życie, okrutne i pełne zła, co ważne, zła własnego serca, które ciągle wciąga w przepaść.

Pamiętam, za młodych lat miałem kolegę, Andrieja Buczawskiego. Otóż z powodu genów miał sporą nadwagę, toteż nosił pseudonim „sadło”, czy coś w tym rodzaju. Zawsze spóźniał się na lekcje, nie lubił uczęszczać na zajęcia sportowe (i tego nie robił) ani przebywać w gronie przyjaciół i znajomych, których zresztą nie posiadał. Wszyscy stroili sobie z niego żarty, koledzy z klasy zawstydzali go przed dziewczynami, a tak zwani „przyjaciele” rzucali mu kłody pod nogi. Prawdę mówiąc, ja też za nim nie przepadałem.

Pewnego gorącego popołudnia, gdy podążałem do biblioteki, dziwnym zbiegiem okoliczności napotkałem Andrieja. Tak się stało, że zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Poznałem wówczas nie tylko te strony negatywne, gdyż okazał się on bardzo inteligentnym i twórczym chłopcem. Wkrótce też przyznał się, chociaż niechętnie, że jest poetą i pisze wiersze, niekiedy również książki. Począwszy od krótkich, kilkustronicowych, wierszowanych utworów, a kończąc na manuskrypcie liczącym blisko pięćset stron. Pożyczyłem któregoś dnia od niego jedną z powieści. Nosiła tytuł Życie. Najpierw był zdziwiony, bo przecież nigdy nie czytałem książek, i nie chciał mi jej pożyczyć. Posprzeczaliśmy się, niemniej jednak skończyło się na gorączkowym, niemal histerycznym śmiechu. A później dostałem upragnioną rzecz. Czytałem długo i zawzięcie. Opowiadała głównie o losach autora, zwykłej, szarej codzienności, niedogodnościach ze strony ludzkiego środowiska i o tych lepszych wzniosłych chwilach. Czytałem ją i ze łzami, i z uśmiechem, lecz co najważniejsze, rozbudziła we mnie tak ważne uczucie współczucia. Poczułem się tym chorym, zrujnowanym psychicznie człowiekiem, jakim był Andriej. I to było tym punktem kulminacyjnym, gdy uznałem, iż jest ona wyśmienitą, pełną trosk, nienawiści, wahań, a nawet miłości opowieścią, która zasługuje na coś więcej, niż zostać wypisaną na zwykłych kartkach papieru. Powinna zostać wydana. Wtenczas poleciłem Andriejowi wydać książkę. Najpierw się nie zgadzał, ale w konsekwencji uległ moim przekonaniom. Wysłał maszynopis do „Mossprasu”, wiedząc, że będzie to być może pierwszy spośród wielu przystanków dla jego książki, traktującej o życiu… ale podobało mu się logo firmy w kształcie otwartej książki i zdecydował się rozpocząć swoją wydawniczą przygodę właśnie od tego miejsca. Jak wkrótce się okazuje, pierwszy przystanek jest zarazem ostatni. Wydawnictwo zakupuje powieść… i oto Andriej Buczawski wkracza w krainę baśni i dominacji pieniądza. Chłopak, znany jako „Grubas”, cztery lata później odnosi kolejny sukces, pisząc Dzień za dniem, a po kilku latach poślubia znaną na całym świecie pisarkę Rebekę Lorentz.

Ludzie o brzydkim wyglądzie nie muszą być tacy w środku. W nich bowiem jest piękno, często przewyższające innych.

– Skąd to wiem – krzyknąłem. Przecież ma dopiero piętnaście lat! Ale faktem jest, że jest moim kolegą, odniósł sukces: „udało mu się schudnąć” i przeczytałem jego powieść, ale on nie zgodził się jej wydać. A jeśli jestem nędznym prorokiem losu?

– Kostek, co tak długo robisz w łazience? – dobiegł zza drzwi głos, mamy, aczkolwiek wydawał się pochodzić z zaświatów.

– Biorę kąpiel – odparłem chwilę później, powracając do łazienki z równoległej przestrzeni.

– To się pośpiesz, przecież za godzinę mecz.

– Faktycznie, zapomniałem!

– No to nie gadaj, a rób swoje – odparła uprzejmie jak zawsze.

– Tak jest! – oznajmiłem i zacząłem kolejny raz mydlić ciało, już zimną i nieprzyjemną wodą. Jak mogłem zapomnieć o meczu, w dodatku z mocną drużyną w tabeli. „Dynamo” Saratow nie są aż tak nadzwyczajni, ale mogą dać w kość, jeżeli będzie się ich lekceważyć.

Kap… kap… kap…

Krąży mi w głowie. Ta zimna woda przypomina mi lodowaty oddech potwora, czającego się, by wyskoczyć, wbić długie szpony w ramiona, przyciągnąć ofiarę bliżej i wgryźć się w jej szyję. Koszmar, który czai się we mnie od dzieciństwa. To piwnica, zimna, ciemna i cuchnąca. To ona powoduje w młodym ciele rodzenie się potwora, ten ożywa i pragnie krwi. Strach i gęsia skórka – tak, to jest to, co czuję, wchodząc tam. Nie chciałem. Ale musiałem. Założyłem się, że nie stchórzę. Przecież jestem mężczyzną, małym, zasmarkanym, ale mężczyzną. Jeśli tego nie zrobię, wyśmieją mnie kolejny raz. Muszę to pokonać. To uczucie, ten strach. Jego smak bywa niczym sól wysypana na język i połknięta bez popicia wodą. Wiem, że potrafię stawić temu czoło, ale jestem zbyt słaby, nie dam rady, nie pokonam TEGO. TO coś większego niż ból i rany, to jest we mnie i narasta jak grzyb, coraz większe i większe, silniejsze, wielokrotnie potężniejsze. Czy to możliwe?!? O tak, jest niczym zaraza, która będzie prześladować cię do końca twoich dni.

Zrobiłem pierwszy krok. Stopień ugiął się, zatrzeszczał i wrócił do wcześniejszej pozycji, dając płomyk nadziei. Nie mogę, ale idę dalej i jestem na dole. Wokół jest zimno i ten zapach, czegoś mokrego, obrzydliwego i potwornego. Rozglądam się i staram się przyzwyczaić do ciemności, jednocześnie próbując odtrącić ją od wyobraźni. Czy to ma miejsce wyłącznie dzięki wyobraźni? Jeśli tak, to jest to dla nas jednocześnie dar i zagrożenie, nie zdecydowaliśmy się bowiem na jej kontrolowanie. Wyobrażamy sobie rzeczy wspaniałe i straszne, nie przyjmując absolutnie żadnej odpowiedzialności za poczyniony wybór. Potrafimy czynić dobro i zło, wyobrażać anioła i diabła, jednak nie wiemy tak naprawdę, co jest w porządku, a co nie. Dlatego moje serce uderza szybko i rytmicznie, nie wie, co się wydarzy. Ba… bach… ba… bach… ba… bach.

Oddycham bardzo płytko i lekko, wydając jedynie cichy syk, zbliżony do dźwięku zepsutej ciężarówki. ISTOTA (coś, to, obcy, ono, totem) pozwoliła mi wejść, ale czy pozwoli uwolnić się i wyjść. Dlaczego nerwy zaczynają mi puszczać? Czy życie jest wiecznym i nieugiętym znakiem zapytania? Momentalnie i bez zastanowienia obróciłem się na pięcie i rzuciłem się na schody jak nieobeznany w terenie alpinista. A jeśli potwór pozwoli dobiec do ostatniego stopnia, a potem wbije w kostki wielkie jak noże pazury i ściągnie mnie na dół, gruchocząc i łamiąc wszystkie kości, niczym bezwładną i szmacianą lalkę? Wszystko stało się nagle. Wpadłem do pokoju i zatrzasnąłem z hukiem drzwi. Oparłem się o nie plecami, miałem zamknięte oczy, musiałem płakać. Pot wielkimi strugami lał mi się po czole i szyi, by wsiąknąć w ubranie. Moje ręce! Co się z nim stało? Wszystkie palce opanowały drgawki, ściągając je, rozluźnione i kompletnie wycieńczone. Ale to nie był koniec mej „podziemnej” przygody. Gdy uniosłem wzrok ku kolegom, niemal pękłem ze złości i wstydu. Wielki śmiech panował na obliczach przyjaciół, kończący się bełkotliwymi słowami. TO UCZUCIE. Zwycięstwa i klęski. Ten śmiech i moja nienawiść sprawiły, iż na moich policzkach pojawił się rumieniec.

– Nieee. – Znów byłem w łazience, z mydłem na głowie i rękami uporczywie trzymającymi się krawędzi wanny. Powoli i ostrożnie wyszedłem z zimnej jak lód wody i skierowałem się w kierunku sporego lustra. Przeraziłem sam siebie. Miałem fioletowe wargi, a moje ciało pokryte było gęsią skórką; to tak, jakbym zobaczył ducha z zaświatów lub też tam przebywał. To drugie było bardziej prawdopodobne i oczywiste.

Owinąłem się dużym ręcznikiem i włączyłem suszarkę. Ten gorący wiatr. O nie!!! Nie teraz. Nie mam już czasu. Muszę iść na stadion. Lecz uczucie ciepła płynącego z aparatu uniosło mnie dalej, niż sobie przedstawiałem.

Siedzę i rozglądam się wokół, mam chyba z osiem lub dziewięć lat. Ci wszyscy ludzie, kim są i czego chcą. Co robią z moimi nogami i dlaczego płaczę? Obraz zniknął we mgle, niczym wędrujące widmo, powrócił, jednak niewyraźnie, kolory się zlewały i dezorientowały uszkodzone nerwy. Spuszczam wzrok na dół i… cóż widzę, na mojej skórze są pęcherze wielkości piłeczki do ping-ponga, duże i nabrzmiałe, przepełnione kolorem czerwieni i żółci, napełnione gazem balony, gotowe do startu. Ktoś krzyczy: „Pierwszy stopień oparzenia!”, „Dać mu dwa gramy amfetaminy i mieszaninę dwudziestu centymetrów sześciennych parasolutryny z sześcioma centymetrami sześciennymi trójchlorku paracyny, do tego nieco terazyny”, „Jezu, przecież to go zabije”, „Zabije go ból, naczynia krwionośne zaczną pękać, nastąpi wylew wewnętrzny mózgu, bez narkozy nie ma szans na przeżycie”, „Ale…” „Rób, co ci każę, ale już!!!” Z mych oczu zaczyna się wydobywać kolejny raz woda, słona i przerażająca. Wszyscy krzyczą, machają rękami, biegają, coś mnie kłuje i ten ból dochodzi z każdego milimetra układu nerwowego. Wynieśli mnie z pokoju, następnie wsadzili do windy, a później do samochodu, z takimi ładnymi migającymi światłami i dźwiękiem – zawsze marzyłem, aby takim się przejechać, no i spełniło się. Kolejny raz widzę czerwono-niebieskie odcienie nadziei. Wnoszą mnie gdzieś do obcego pomieszczenia, gubię obraz rzeczywistości – jestem jak stary telewizor z lat czterdziestych, próbujący uchwycić obraz, nie pamiętam, tracę kontakt, wszystko się zaciera, zostaje jedynie łoskot i ulga.

– Dlaczego? – wyszeptałem. – Auuu… – Podniosłem suszarkę wyżej, gdyż zaczęła przypalać mi włosy.

Później poszedłem na mecz.

Prawda II: „Życie ludzkie jest bez znaczenia,

jeżeli my sami nie uczynimy go wielkim”.

Murray

Fragmenty łączą się, jednak

nie ma między nimi wyraźnego

zainteresowania o przetrwanie,

toteż powstaje pytanie: co dalej?

Dziś było wyjątkowo ciepło i przyjemnie – jak to bywa w czerwcu. Pewnie na stadionie zebrały się tłumy, przecież to finał rozgrywek o najlepszą drużynę okręgu, a kandydatów było dwudziestu, my natomiast dotarliśmy na sam szczyt. My nadzwyczajni „Dynamo” Saratow, z jedyną przegraną i dwoma zwycięstwami, przeciwko „Komyśin Volonogradzki” z identycznym bilansem porażek, remisów i zwycięstw. To będzie mecz stulecia, a może nawet… Zresztą niech stanie się to, co przewidział i ułożył los, ale jeśli będzie dla nas pechowy, to osobiście skopię mu tyłek, aż poleci z powrotem na Olimp. Na mej twarzy pojawił się grymas śmiechu, który też momentalnie zniknął, gdyż przede mną stanął mój przyjaciel, a zarazem środkowy napastnik w drużynie i król strzelców z gipsem na nodze. Stałem jak wryty i czekałem, co się stanie; miałem nadzieję, iż to jedynie złudzenie. Adam podszedł do mnie, uścisnęliśmy ręce.

– Co to… no… wiesz – zacząłem.

– A, to. Nic takiego… – odparł entuzjastycznie, opierając się o barierkę przy drodze.

– Nic takiego! Jak to nic takiego! Nie będziesz mógł dziś zagrać!

– Wiem, ale zbyt dobrze was znam, i wiem, że poradzicie sobie. Przecież nieraz bywało dużo, dużo gorzej.

– Bez ciebie jesteśmy do niczego. To ty strzelasz najpiękniejsze gole, prowadzisz i zapalasz do walki całą drużynę. Doskonale zdając sobie z tego sprawę, tak spokojnie mówisz.

– Jak mówię, że poradzicie sobie, co oznacza, że PORADZICIE. Spokojnie, wszystko jest pod absolutną kontrolą.

– Nie mogę w to uwierzyć?!? My, wielcy Dynamowcy, bez głównego napastnika wygrywamy wielki mecz o mistrzostwo. Jakoś sobie tego nie wyobrażam.

– Nie musisz sobie niczego wyobrażać, po prostu idź tam i zagraj. To wszystko, czego od ciebie chcę ja i cała drużyna.

Na mojej twarzy zaiskrzył promyk nadziei, który przekształcił się wraz z upływem czasu w uśmiech. I wyglądało na to, jakby obu nas zalała fala wewnętrznego, ciepłego uścisku, który zaczął się od żołądka, a skończył na gardle charakterystycznym łoskotem.

– Dobra, dobra, starczy tych czułości. – Położyłem Adamowi rękę na ramieniu i ruszyliśmy nieco chwiejnym krokiem w stronę wyroczni.

Następnego dnia ukazał się następujący artykuł w dzienniku „Saratowskaja Prawda”:

25 czerwca 1974 – dzień wielkiego triumfu „Dynama” Saratow,które zostało poprowadzone do zwycięstwa przez rezerwowegonapastnika Andrieja Skurbiego i bramkarza Konstantego Kriuczkowa.Pokazali oni, co może oznaczać siła walki, zawziętość i skuteczność.Adam Klurow został królem strzelców z dorobkiem dwudziestu pięciubramek, niestety nie mógł wystąpić w meczu finałowym, gdyż wcześniejdoznał urazu złamania nogi. Kibice na stadionie życzyli mu szybkiegopowrotu do zdrowia. A zatem ci trzej zawodnicy zostali uznaniza najlepszą trójkę młodych piłkarzy regionu, za co im wielkiebrawa.

„…wracam, ale dokąd?…”

Prawda III: „Jaki kto jest wewnątrz,

taki widzi świat zewnętrzny”.

Tomasz a Kempis

25 marca, po południu 19??

Poszczególne grupy układają

się symbolizując społeczność,

jednakże nie przejmują one

obowiązków, ani nie mogą

czerpać z tego przyjemności i

korzyści.

Coś mną wstrząsnęło. Potem jeszcze raz. Powoli i z dużą ostrożnością powróciłem do ciała. Tym razem byłem w lesie. To kończył się, to znów zaczynał. A tereny między nim pokryte były trawą. Bowiem zbiorowiska trawiaste zajmują obszary pomiędzy bardzo suchymi terenami pustynnymi a wilgotnymi, często pokrytymi lasami. Obszary trawiaste występują w okolicach, gdzie takie czynniki,jak mała ilość opadów atmosferycznych, częste pożary i występowaniedużej liczby trawożernych zwierząt powstrzymują rozwój drzew.Tereny te w zasadzie znajdują się w centrum wielkich lądówi w rejonach tropików, gdzie występuje pora deszczowa i sucha.Ponoć najlepiej znanymi zbiorowiskami trawiastymi są preriew Ameryce Północnej, pampasy w Ameryce Południowej, buszi sawanna w Afryce, stepy w Azji i półpustynie w Australii.Jedną z przyczyn tego, że zbiorowiska trawiaste zajmują takduże obszary lądów, jest to, że trawy w wielu rejonach świata sąnajliczniejszymi gatunkami roślin kwiatowych. Rośliny te sąbardzo wytrzymałe na wpływ skrajnych warunków – susze, pożary,zadeptywanie i zgryzanie przez pasące się zwierzęta roślinożerne,ogromne różnice wahań temperatur, sięgające niekiedy nawet 40oC –czynniki, których nie są w stanie znieść inne rośliny naczyniowe.Większość traw to rośliny wieloletnie, co oznacza, że ich wegetacjatrwa wiele lat. Łodygi większości ulegają uszkodzeniu lub ścięciu,roślina wytwarza nowe pędy, z których wyrastają nowe liście. Z tejprzyczyny wypas bydła i koszenie traw nie powodują niszczeniatych roślin, lecz przeciwnie – przyczyniają się do pobudzenia ichwzrostu. Co do piasku, to można przypuszczać ogrom spekulacji i szerokości dyskusji. Bo na świecie jest wiele przedziwnych i mających własny ekosystem regionów, chociażby Yellowstone, Wielki Kanion, czy sam Archipelag Malajski. Zatem nie możemy ostatecznie twierdzić, że piasek przywędrował tu wraz z lodowcem, erupcją skorupy ziemskiej czy wielkimi burzami pustynnymi, możemy natomiast zaliczyć te okolice do najbardziej złożonych struktur ekologicznych, ginących coraz szybciej w aktualnych warunkach współczesnej cywilizacji, dążącej do samozagłady. Poza tym na tych obszarach występuje wiele zwierząt: pandy, susły i różne gatunki żmij oraz ptaków: żurawi, dzioborożców i żołn.

Jak już wspomniałem, są to bardzo piękne i rozległe tereny o wielkich walorach krajobrazowych i przyrodniczych, a różnorodność zwierząt jest tak duża, że każdy geograf i zoolog by się zdziwił. Ale jak to się mawia: co za dużo, to niezdrowo.

Jeszcze raz spojrzałem w boczne lusterko, by przyjrzeć się sobie. Te jasne, brązowe i pełne życia oczy, ciut skrzywiony nos, wyraźne kości policzkowe i potężne mięśnie szczękowe. To niewątpliwie ja. Nieprawdopodobne, ale JA. Młoda buźka siedemnastoletniego chłopca, który nie ma pojęcia, co się z nim dzieje, gdzie jest i czy powróci do rzeczywistości. Powoli podniosłem prawą rękę i rozgarnąłem czuprynę, odsuwając włosy na przeciwległe strony; wylądowały miękko i sprężyście, jak falujące pióra pawia. Te długie i ostro zakończone palce, ukazujące naturę usposobienia i charakter mojej osobowości, wewnętrznego ego. To szczęśliwa ręka, pokazująca bardzo dobrą organizację, bogatą szczęściem i fortuną w życiu osobistym. „Ten człowiek – mówiła niegdyś z zamkniętymi oczami czarodziejka – być może w przyszłości posiądzie bogactwo i potęgę rozumu, logicznego i naukowego. Wszystko – ciągnęła – co wykreślił na niej los, nie bacząc na przeszkody i tamy, pokona, i… – zaciągnęła, niemal wpadając w omdlenie – wypełni się przepowiednia. – Umilkła i umilkł bęben w świętej chacie szamana. Zrobiło się cicho, jedynie dało się uchwycić poruszenie pękatych cieni wigwamów i pobliskich drzew”. Słowa te dręczą mnie aż do dziś, to znaczy do tej chwili, bo tak naprawdę nie mam pojęcia, gdzie jestem. To znikają, to znów wracają, skrobiąc wnikliwie i celnie w utraconą podświadomość. Podobnie jak pierwsza miłość. Najpierw przeczucie, potem rodzące się uczucie, aż w konsekwencji porywa cię ogromna fala miłości, niewytłumaczonej i trudnej do zrozumienia.

Prawda IV: „Wiedzieć, żeby przewidywać, aby móc”.

Auguste Comte

Lepiej kochać i wszystko stracić, niż nie kochać i nie mieć nic.

Przybywa z zaskoczenia i potrafi mocno zranić. Czasem jest jak przepaść bez dna – jeśli się zanadto przechylisz, to cię porwie w zapomnienie; czasem jest jak czerwona róża, z olbrzymimi kolcami – dotkniesz, to się zranisz – pokazująca nam niechęć drogiej osoby; czasem potrafi zaskoczyć, jak skok z bungee – gdy otworzysz oczy, już masz żonę i gromadkę dzieci; niekiedy jest jak tornado – zedrze z ciebie, co masz, a następnie porzuci; a… a zresztą każdy wie, jaka mu jest potrzebna miłość: ta czuła, troskliwa, delikatna i wrażliwa, czy też zupełnie odwrotna. Jeśli jest to ta jedyna, to miłość was nie rozłączy, nawet poprzez zdrady i cierpienia ściskające pierś z bólu, powróci do was, mimo iż może przez to stracić drobniejsze, mniej znaczące punkty uczucia. Od niej nie uciekniesz, nie schowasz się i nie pozbędziesz, nigdy nie stracisz, i co ważne powiększysz ją, nawet jeśli rozdzieli was śmierć. Bo bez tego wielkiego uczucia ludzkość nie miałaby prawa istnieć. Miłość była, jest i będzie odwieczną zagadką tajemniczych, porywających w wszechświat doznań i wyobrażeń. Fakt, że aby powstało wzajemne uczucie, potrzeba czasu, zrozumienia, a co ważne, wspólnego przetrwania.

Moja ręka opuściła się niżej, do policzka, potem jabłka Adama i powróciła na wcześniejsze miejsce. Wyraźne, charakterystyczne brwi, gęste i tegoż samego koloru co włosy. Właśnie tak wyglądać będą za dwadzieścia lat, tylko że gdzieś po drugiej stronie kuli ziemskiej, ale… czyż to nie kolejna zagadka labiryntu wspomnień.

Niespodziewanie wujek dodał gazu, próbując wjechać na niewielkie wzniesienie. Maska samochodu powędrowała ku górze i zaczęła powoli opadać, tylko że przednie koła nie dotknęły podłoża, aby złapać przyczepność, podobnie tylne – jedynie uniosły się w powietrze. Nasze auto zawisło na nadwoziu, jak wielki żółw, próbujący pokonać przeszkodę.

– Jasna cholera!!! – wrzasnął zrozpaczony wujek. – Zagrzebaliśmy się po uszy, ba, nawet po sam czubek głowy! – Otworzył drzwi po swojej stronie i sprawnie jak tygrys wylądował na nogach.

Uczyniłem podobnie, tylko wylądowałem niemal na twarzy, wydając cichy i duszący skowyt bólu, który chcąc nie chcąc, wydobył się z mojego gardła. Jedynie, co spostrzegłem, to że krewniak się zaśmiał. Cicho, ale się śmiał.

– Owszem, jestem niezdarą, lecz nie aż takim, na jakiego wyglądam, dobra? – odpowiedziałem we własnej obronie.

– Tak, a ja jestem prezydentem – odparł, śmiejąc się nadal.

– Ale…

– Wystarczy tych pogawędek. Sprawdź lepiej, co jest z wozem. Być może mamy szansę na kontynuację podróży. Idę poszukać czegoś na opał; wygląda na to, że zostaniemy tu na noc.

Władysław (tak miał na imię wujek; skąd natomiast przyszło to mi do głowy, nie mam absolutnie żadnego pojęcia) ruszył w kierunku lasu, nadal śmiejąc się ze mnie. Podniosłem się z ziemi i skierowałem wzrok na samochód.

– Coś podobnego – nasunęło mi się na myśl i wydało słowami. Auto wisiało na rurze wydechowej i kołysało się z każdym lekkim podmuchem wiatru. Około czterdziestu centymetrów dzieliło koła od nawierzchni, lecz jak widać, dla tak wielkiego samochodu dotknięcie ziemi graniczyło z cudem. Ale jest jakaś szansa, zresztą jak zawsze, nieduża, ale JEST. Nie dotykając terenówki, pochyliłem się i zajrzałem w niedostępną część podwozia. Wprawdzie wyglądało na to, iż nie było żadnych poważnych zniszczeń, oczywiście prócz rury zgniecionej w połowie i wyciekającego oleju.

– Przeanalizujmy to. Samochód ważący dwa tysiące pięćset kilogramów, wisi na osi, która po kilku godzinach ulegnie całkowitemu zniszczeniu przez zgniecenie. Później przyjdzie kolej na inne urządzenia. – Od czasu do czasu terapia mówienia do siebie przynosi skutki, w moim przypadku – uspokojenie. – Gdybyśmy wzięli dwa dość mocne kije… zresztą nie damy rady, przecież mówię o potężnym aucie, a nie o zabawce. Poza tym musielibyśmy podnieść go o czterdzieści pięć stopni, a to oznacza, że każdy z nas musiałby dźwignąć ponad tonę. Ha, ha, ha. Można też rozważyć inną sytuację… – Założyłem ręce na piersi i obszedłem samochód wkoło. – Na przykład wziąć kilka kijów, podeprzeć gaz, zapalając silnik i włączyć bieg. Następnie rozhuśtać auto, by tylne koła zetknęły się z piaskiem. To