Rama Singh. Tom II - Ryszard Marian Mrozek - ebook

Rama Singh. Tom II ebook

Ryszard Marian Mrozek

4,5

Opis

Druga część hinduskiej opowieści o przygodach Ramy Singha. Chłopak dorósł, zaczął też panować nad swoimi mocami, ale nadal musi zmagać się z przeciwnościami losu – pomścić matkę i ojca, odnaleźć siostrę i poszukać własnej drogi życia. Wędrując przez Indie i Afganistan, spotyka zarówno dobrych, jak i złych ludzi. Czy poradzi sobie sam w tak długiej wyprawie? Co zrobi, gdy stanie oko w oko z porywaczami siostry? Czy podda się niszczącej żądzy zemsty i zejdzie z obranej wcześniej Ścieżki Środka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

IWina i kara

 

 

Różne wiary różni ludzie mają:

Dewot wierzy, że pójdzie do raju,

zbrodniarz skłonny w szczęście swoje wierzyć,

Że miecz kary w niego nie uderzy…

 

 

 

1

Sprawiedliwość?

to bardzo względna rzecz

i subiektywna, gdyż

zależy od tego,

kto dzierży jej miecz:

kot czy mysz?

 

Nie spieszył się. Podróż do Bhubaneszwaru trwała kilkanaście dni, ponieważ często ją przerywał i szedł pieszo, aby się bliżej zapoznać z życiem ludności we wsiach i miasteczkach. Nocował, jak się udało – w lepiankach lub pod gołym niebem. Za garść pożywienia odwdzięczał się pracą i pomocą, jeśli trafiła się okazja. Gdy już dotarł do Orisy, dwa dni spędził w górach z drwalami, żeby jednemu z nich uratować rozciętą siekierą nogę. Wtedy po raz pierwszy poczuł w sobie energię, dzięki której zatamował krew samym przyłożeniem rąk do rany. Miał wtedy okazję jeździć na słoniu używanym do karczowania dżungli, co zrobiło na nim ogromne wrażenie. To jednak nie to samo, co jazda na mule.

W Bhubaneszwarze spędził cały dzień. Najpierw szukał kogoś, kto by mu powiedział, jak znaleźć ową Kumblę, gdzie sierżant Drake miał być naczelnikiem policji. Nie znalazłszy takiego, poszedł na pocztę, bo uważał, że tam lub na policji powinni znać drogę lub chociaż umieć skierować go na właściwy trop. Z policją na razie nie chciał mieć do czynienia, obawiając się natarczywej dociekliwości, która by go zmusiła do zbytecznego tłumaczenia się i wyjaśniania, po co chce się dostać do tego miejsca.

Woźny na poczcie okazał się sikhem i udzielił mu dokładnych objaśnień co do drogi i kierunku. Teraz szedł już trzeci dzień, poruszając się coraz węższymi drogami wiodącymi na południe.

Minął ryżowe pola w delcie Mahanadi i zagłębił się w dżunglę. Droga – była to szeroka ścieżka z koleinami wozów – prowadziła wędrowca zgodnie z biegiem rzeczki, której brzegów się trzymała, wśród zarośli bambusów i liściastych krzewów.

Około południa zatrzymał się na odpoczynek, siedział wygodnie i przegryzał suszone owoce, popijając je wodą z tykwy. Kiedy wyciągnął z woreczka banana i zaczął go obierać, wydało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk. Ponieważ ostrzegano go, że w okolicy może trafić na dzikie zwierzęta, uważnie nadstawił ucha. Dźwięk się powtórzył: było to jakby westchnienie i jęk.

Nie musiał daleko iść – w pobliżu pod krzakiem na pół leżał stary, około siedemdziesięcioletni człowiek, opierając się o pień mangowca. Zniszczony, pleciony z sitowia lub słomy kapelusz z szerokim rondem opadł mu na przymknięte oczy, a gałązka trzymana w ręce machinalnie odpędzała owady. Rama dość czasu spędził w klasztorze, żeby spojrzawszy na niego, poznać, z kim ma do czynienia. Podszedł bliżej i przyklęknął przy nim.

– Co z tobą, ojcze?

Leżący otworzył oczy i zobaczywszy człowieka, usiadł.

– Zgubiłem drogę i osłabłem – powiedział. – Oczy mi już nie dopisują i zdaje się, że poszedłem nie tam, gdzie chciałem iść. Daleko stąd do Kataki?

– Daleko, ojcze. Wiele dni musiałbyś iść. Nie zajdziesz tam o własnych siłach. Czy nie masz swojego cheli[1], który by dla ciebie żebrał i dowiadywał się o drogę?

– Mój chłopiec kilka dni temu nastąpił na żmiję, zmarł, a dobrzy ludzie z jakiejś wsi pomogli złożyć dla niego stos pogrzebowy. Szliśmy z Puri, gdzie spędziłem rok, usługując w świątyni.

– A gdzie leży Puri?

– Na południe od Bhubaneszwaru, nad morzem.

– O, to daleko odbiłeś od swojej drogi. Nie mogę cię tu samego zostawić, chociaż idę w przeciwną stronę niż twoja. Pójdziemy razem, a później postaram ci się pomóc. Jesteś głodny?

– Dawno nie jadłem, więc chyba powinienem być głodny, ale jakoś nie jestem.

– Nie szkodzi, mam banana, garść suszonych fig i dwa czapati – to mówiąc, sięgnął do swojego woreczka, który zaczynał już pokazywać dno.

Mnich, powoli jedząc, z sympatią patrzył na Ramę.

– A ty dokąd zmierzasz, chłopcze?

– Do wioski Kumbla, to już nie powinno być daleko, pójdziemy tam razem.

– Kumbla? A! To niecałą milę stąd. Niedawno przejeżdżał tędy człowiek z wozem i powiedział, że teraz jedzie do rzeki po trzcinę, a jak będzie wracał, to mnie weźmie do siebie. Ale chyba nieprędko wróci.

– Jeśli masz dość siły, to się oprzesz na mnie i będziemy szli razem, ale teraz się posil.

Razem opróżnili woreczek i leżeli, odpoczywając po posiłku.

– Jak to się stało, że się tu znalazłeś, ojcze?

– To dłuższa historia. Dawno temu, nie pamiętam, ile to już lat, bo pamięć mi nie dopisuje tak samo jak oczy, wyruszyłem z klasztoru hen, daleko na północy, gdzie śnieg w żlebach leży przez cały rok, a chłodnym powietrzem tak się lekko oddycha, na południe. Najpierw do Varanasi, gdzie się zanurzyłem w świętej rzece, potem do Kalkuty i tam pięć lat pracowałem przy trędowatych, później do Puri, gdzie posługiwałem przy świątyni.

– I całą drogę przebyłeś pieszo?

– Tak, musiałem iść pieszo, gdyż takie miałem zadanie.

– Ależ to chyba więcej niż tysiąc mil! – zawołał Rama, kręcąc głową. – Kto ci kazał to robić i dlaczego musiałeś go słuchać?

Mnich spuścił głowę i nie od razu odpowiedział. Rama nie chciał być natrętny, więc milczał.

– Dawno temu, zanim wyruszyłem w tę drogę, zdarzyło się nieszczęście, popełniłem ciężki grzech. A droga, którą przebyłem, była moją pokutą. Dopełniłem jej i teraz mogę wrócić do swojego klasztoru.

– I wracać też musisz pieszo? – z niepokojem zapytał Rama, gdyż pomyślał, że wątpliwe, aby ktoś tak stary i słaby, w dodatku prawie niewidomy, mógł dokonać tej sztuki.

– Nie muszę, bo już dopełniłem pokuty wyznaczonej przez mojego przeora. Ale nie wiem, czy wrócę, już chyba nie zobaczę moich gór i klasztoru. Pieszo nie zajdę, a te-rain[2]… Cóż, nawet nie wiem, jak się nim jedzie, ani nie mam pieniędzy na ticket[3].

– Gdzie leży twój klasztor, ojcze? – z nagłym ożywieniem zapytał Rama.

– Daleko, w wysokich górach, na zachód od przełęczy Karakorum.

– A jak się nazywał twój przeor?

– Czu-Teh, pochodził z Chin. A dlaczego pytasz? Nic ci to nie da, bo nie możesz go znać…

Rama podniecony poderwał się z ziemi.

– Ty jesteś Appa Sal, który za zabójstwo musiał odejść z klasztoru!

Mnich osłupiał.

– Skąd to możesz wiedzieć? O tej zbrodni dokonanej w jakimś chwilowym zamroczeniu nie wiedział nikt spoza klasztoru! Kim jesteś? – dodał ze strachem.

– Jestem uczniem z tego klasztoru, twój przeor był i moim, a twoja pokuta okazała się niepotrzebna. Przeor całe lata prosił bogów o wybaczenie za swoją pomyłkę, za to, że naznaczył ci taką ciężką pokutę za niepopełnioną winę. Ten człowiek, którego rzekomo miałeś zabić, żyje, przebywa w klasztorze i zajmuje się ogrodem.

Mnich ze wzruszenia niemal stracił przytomność. Oklapł nagle i zgarbił się, ciężko dysząc. Nagle, jakby mu wszystkie siły wróciły, zerwał się i wyciągnął ramiona ku niebu.

– Błogosławieni niech będą bogowie, że mi ciebie zesłali, i ty, żeś mi przyniósł taką nowinę! Niezbadane są ich wyroki, bowiem sprowadzili mnie na takie bezdroża, abym mógł spotkać ciebie! O Siwo, stworzycielu, który jeździsz na białym byku, dziękuję ci, że pozwoliłeś mi dożyć tej chwili!

Obaj porażeni byli niesamowitością tego zbiegu okoliczności. Mnich trwał w bezruchu, w ekstazie z rękami wyciągniętymi ku niebu, a Rama patrzył na niego, jakby usiłował coś zrozumieć.

– Jak to, ojcze – powiedział wreszcie. – Czyżbyś nie czuł się pokrzywdzony latami tak ciężkiej i zbytecznej pokuty?

Mnich opuścił ręce na jego ramiona i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Nie, chłopcze, nie zbytecznej. Nie było grzechu złego uczynku, ale był grzech złej myśli, był grzech złego zamiaru. Nie ma człowieka bez grzechu, a dobrowolna pokuta wraz z modlitwą oczyszcza sumienie i zdejmuje z duszy ciężar, z którym nie mogłaby kiedyś wzlecieć tam, wysoko, przed oblicze Stwórcy.

Po uniesionej twarzy płynęły mu łzy. Nagle chwycił Ramę za rękę.

– Od wielu lat nie czułem się tak silny! Chodźmy, chłopcze, do tej twojej Kumbli.

I poszli razem.

Na północnej krawędzi Ghatów Wschodnich, w pobliżu miejsca, gdzie pasmo Devodi Munda opada ku rozległej nizinie pól ryżowych delty Mahanadi, w głębi doliny leżała niewielka wieś Kumbla. Od zachodu i południa otoczona gęstą dżunglą, z pozostałych stron otwierała się na pola ryżowe pokryte siecią wąskich grobli, zalewane okresowo wodami niewielkiej rzeki, dopływu Mahanadi. Zaledwie kilkadziesiąt mil od Kataki i Bhubaneszwaru – dużych miast rejonu Orisy – i dróg biegnących mniej więcej równolegle do Mahanadi stanowiła dogodną bazę do wypadu w góry. Zarówno dla tych, którzy chcieliby się w nich ukryć, jak i tych, co ich ścigali.

Chyba właśnie z tego powodu od dawna był tu posterunek policji. Mieścił się on w dużym drewnianym bungalowie na skraju wsi, w pobliżu rzeki rozlewającej się miejscami w małe płycizny. Wzdłuż jej koryta prowadziła pod górę piaszczysta droga, przy której stały luźno rozrzucone chaty.

Był wilgotny, popołudniowy upał; niedawno przeszła tędy ulewa i wszystko, co zdążyło nasiąknąć wilgocią, gwałtownie parowało. Rama i jego towarzysz szli zmęczeni, noga za nogą, wypatrując jakiejś chaty, gdzie można by wstąpić i poprosić o gościnę. Nad rzeką gromadka półnagich dzieci bawiła się szmacianą piłką. Właśnie je mijali, gdy nagle wśród dzieciarni powstało zamieszanie i rozległ się rozpaczliwy krzyk. Rama porzucił towarzysza i bez namysłu skoczył w tę stronę.

Na brzegu wśród trzcin wylegiwał się niewielki krokodyl, który – zapewne gwałtownie obudzony ze słodkiej drzemki – poderwał się, chwytając za rękę małą, może czteroletnią dziewczynkę.

Gady te dzielą się na kilka gatunków. Gawial gangesowy żyjący w Indiach nie jest tak groźny dla człowieka jak aligator i rzadko na niego napada. Ma wąski, wydłużony pysk w kształcie ptasiego dzioba, w którym zęby górnej i dolnej szczęki są ustawione naprzemianlegle. Żywi się głównie rybami, czasem uda mu się połknąć jakąś kaczuszkę lub kurę, daleko mu do drapieżności aligatora lub kajmana. Także temu młodemu osobnikowi z pewnością nie śniłoby się chwytać dziecka, ale być może, kiedy mała rączka sięgnęła po piłkę toczącą się wprost do jego pyska, na wpół zbudzony z drzemki w słońcu, nie poznawszy, z czym ma do czynienia, na wszelki wypadek capnął ją i teraz stał zdziwiony, jakby się zastanawiał, co dalej robić.

Rama wyrwał z pochwy kirpan i zadał gadowi cios w kark, ale sztylet ześlizgnął się z twardej tarczki i pękł przy rękojeści. Dla gada takie uderzenie znaczyło tyle, co dla człowieka splunięcie, ale nieco rozchylił paszczę, może przestraszony gwałtownym ruchem, a może miał szczerbę w uzębieniu – dość, że mała rączka wysunęła się z pyska, a zwierz dobiegł do wody i zanurzył się w niej niemal bez plusku.

Rama wziął na ręce zanoszące się płaczem dziecko i zaniósł je na drogę, gdzie już przybiegli zaalarmowani wieśniacy. Dziewczynka wyrwała się Ramie i podbiegła do jednej z kobiet, wtulając się w jej spódnicę.

– Co to było? – zapytał ktoś z gromady.

– Krokodyl – odpowiedział Rama, oglądając złamany sztylet.

– Ale to dziecko kowala ma szczęście! Już ładne parę pór deszczowych tu nie było tych gadów. Słonie, tygrysy i pantery czasem się trafiają, ale coś takiego? Musiał przywędrować aż z Mahanadi. Czy zrobił komuś krzywdę?

– Złapał za rękę tę dziewczynkę – rzekł Rama. – Trzeba zobaczyć, czy jej nie skaleczył. – To powiedziawszy, obejrzał smagłą rączkę.

– Nic się nie stało, tylko skóra trochę starta. Trzeba przemyć w przegotowanej wodzie i nic jej nie będzie.

– A coście za jedni? – zainteresował się któryś z wieśniaków.

– Idziemy z daleka. Ten oto świątobliwy kapłan jest zmęczony i potrzebuje odpoczynku.

– A to chodźcie, chodźcie do mnie – zawołała jedna z kobiet, podchodząc. – Miejsce jest, niedawno zmarła mi córka i pusto się zrobiło w chacie. Może twój świątek przyniesie błogosławieństwo mojemu domowi, bo jest mu ono bardzo potrzebne. Mąż się podźwigał i od paru dni słabuje, może byś ty, młody, trochę pomógł w obejściu, póki nie wydobrzeje. Źle bez chłopa na gospodarce. Chodźcie, to niedaleko, zaraz przy policji…

Chwyciła Ramę za rękę, jakby się obawiała, że jej ucieknie. Pozostali ludzie, komentując wydarzenie, zaczęli się rozchodzić.

Poszli drogą. Stary już bardzo osłabł i szedł ze spuszczoną głową. Rama go podtrzymywał i rozglądał się ciekawie. Gdy przechodzili obok budynku policji, przeszedł go dreszcz i doznał uczucia, jakby jakaś dotychczas napięta w nim struna nagle się rozluźniła. Oto doszedł do końca tropu, za którym szedł przez pół kraju. Poszukiwania się skończyły. Teraz zaczną się łowy.

Zwolnił kroku, uważnie przyglądając się domowi, który mijali. Budynek był solidny i obszerny, ściany z grubych desek okrywał dach z trzciny namoczonej w glinie. Od strony drogi wzdłuż całej ściany biegł ganek wsparty na kilku drewnianych podporach, znajdujące się pod nim małe okratowane okienka świadczyły, że i w piwnicy jest jakieś pomieszczenie.

Na ganku w trzcinowym fotelu siedział człowiek w rozpiętym mundurze, palił cygaro i puszczał kółka z dymu. Od czasu do czasu ocierał chustką łysą głowę i lekko poruszał nogą opartą na stołku, jakby chciał ją rozruszać.

Rama głęboko wciągnął powietrze, starając się nie okazać odczuwanych emocji. Przedtem widział go tylko raz, przez krótką chwilę, gdy strzelał do jego matki, ale zapamiętał go na całe życie. Teraz może mu się przypatrzeć, przechodzić obok niego, a nawet porozmawiać z nim. Co czuje kot, gdy zobaczy mysz, na którą długo czyhał? Czy myśli, żeby ją złapać, a później się zastanowić, co dalej, czy schwytać zębami za kark i bez zwłoki uśmiercić? Czy może zabawić się, udać, że jej nie widzi, pozwolić jej czuć się bezpiecznie, aby w niespodziewanej chwili wysunąć pazury i napawać się jej strachem?

Nie można powiedzieć, że akurat takie były myśli Ramy. Były to raczej bliżej niesprecyzowane odczucia i wrażenia, jeszcze nieprzekształcone w myśl.

Minęli posterunek i weszli na najbliższe podwórko. Widać było, że niegdyś dom był zbudowany przez zamożnych ludzi, ale już dawno zaczął podupadać. To, co się ułamało albo rozpadło, naprawiane było byle jak albo wcale. Chruściany płot w wielu miejscach świecił dziurami, a za obórkę służyły konary drzewa, pod którym leżały dwa chude bawoły, wałęsała się krowa i kilka kur.

Gdy weszli do domu, stary kapłan natychmiast opadł na stołek i przymknął oczy.

– Obudź się! – zawołała kobieta do męża leżącego na niskiej leżance. – Mamy gości! Ten oto młody człowiek wyciągnął z paszczy gada dziecko kowali.

Chory, niestary jeszcze mężczyzna uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale opadł bezsilnie na posłanie. Rama ukłonił się, a kapłan ocknął się nagle.

– Błogosławieństwo temu domowi – rzekł. – Powiedzcie mi, jakich bogów tu czcicie, aby się nie poczuli urażeni, gdybym pominął ich w swoich modłach.

– Wszyscy bogowie są jednakowo dobrzy – odparł gospodarz. – Jeśli twój tobie pomaga, dlaczego i nam by nie miał pomóc? Do cudzych bogów też się można modlić, wtedy jeśli nie pomogą, to chociaż nie zaszkodzą. Módl się, jak chcesz, my się dołączymy.

Gospodyni krzątała się, na kuchence postawiła garnek z ryżem, a na stole odrobinę masła w glinianym garnuszku.

– Gadajcie sobie, gadajcie, a ja pójdę wydoić bawolicę i krowę, bo już pora.

Goście rozglądali się po chacie, a skrzywiony z bólu gospodarz starał się ułożyć wygodniej.

– Więc we wsi jest kowal? – zapytał Rama.

– A jest, jest – odpowiedział wieśniak. – Kawałek stąd, na końcu wsi ma kuźnię. I to dobry kowal. Jego ojciec i dziadek też byli kowalami i wyuczyli go wszystkiego, co umieli. Zrobi ci, co zechcesz. Masz do niego interes?

– Nie znam go – rzekł Rama – ale nóż mi się złamał i chciałbym zamówić nowy.

– A zrobi ci, zrobi. Czemu by nie miał zrobić? Kiedyś lepiej mu się wiodło, tak jak i nam wszystkim. – Tu się smutno uśmiechnął. – Przyda mu się parę rupii zarobku.

– A teraz powiedz, na co chorujesz.

– Ot, kamień ładowałem na wóz, coś mi w krzyżu strzyknęło i boli. Żona mnie czymś tam smarowała, ale nie pomogło. Może znasz mocniejsze leki?

– Postaram ci się pomóc. Ściągnij koszulę i kładź się na podłodze.

– A ktoś ty taki? Czarownik czy kapłan, czy co? Dlaczego mam ciebie słuchać? O, prędzej bym tego świątka posłuchał, bo taki to zawsze bliżej bogów.

– Zrób to, co on ci każe, dobry człowieku – odezwał się bramin. – On wie, co mówi, i wie, co robi, nie zważaj na to, że taki młody. A ja tymczasem pomodlę się za ciebie. – To powiedziawszy, usiadł w kącie na podłodze i oparty o ścianę zaczął przebierać paciorki różańca.

– Zdejmij koszulę i kładź się na brzuchu – powtórzył Rama.

Chłop jeszcze chwilę się namyślał, ale wreszcie zrobił, co mu młodzieniec kazał. Rama uklęknął przy nim i przesunął palcami po kręgosłupie, starając się wyczuć chore miejsce. Palce, zataczając kółka, lekko masowały i uciskały każdy kręg po kolei, wreszcie leżący zawołał, że go boli.

– Dobrze – powiedział Rama i zaczął od początku. Przejechał tak palcami kilka razy, bolące miejsce traktując szczególnie uważnie, wreszcie zaczął masować całe plecy. Następnie skoncentrował się i przesunął dłonie wzdłuż kręgosłupa leżącego, kierując na bolące miejsce uzdrawiającą energię.

– No – sapnął wreszcie zmęczony – teraz poleżysz sobie na podłodze do jutra, a rano zobaczymy, co dalej.

– Dlaczego na podłodze? – Chłop się zdenerwował i próbował wstać, ale Rama przycisnął go do polepy i nie pozwolił na to.

– Dlatego, że musisz leżeć na plecach na czymś twardym i równym, żeby się kręgi równo ułożyły. Nie sprzeciwiaj się, jeśli mnie posłuchasz, jutro będziesz zdrowy.

Weszła kobieta i na widok leżącego na podłodze męża z wrażenia o mało nie upuściła garnka z mlekiem.

– Nic się nie stało – uspokoił ją Rama – tylko twój mąż musi do rana leżeć na twardym.

– On? On ma leżeć na twardym? Przecież on jak leży nawet na miękkiej macie, to narzeka, że go uwiera!

– Cicho, kobieto, bo jak wstanę, to twoje kości poczują, co cię uwiera!!

– Nawet gdybym miała poczuć, to się ucieszę, gdy wstaniesz – uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Pogrążony w sennej modlitwie kapłan zdawał się nie słyszeć tej sprzeczki. Rama wstał, oglądając złamany sztylet.

– Chciałbym się zobaczyć z kowalem. Jak do niego trafić?

– Trzeba pójść w górę wsi, kuźnia jest na skraju drogi, nie można do niej nie trafić. Tylko nie wiem, czy zastaniesz kowala. Jeśli coś klepie na kowadle, to chyba tylko swoją biedę. Gdyby w kuźni nikogo nie było, zastaniesz go w pobliżu, w jego domu. Ale najpierw pożywcie się trochę. Nie możemy ugościć was tak, jak byśmy chcieli, bo kto siedzi u Mahmuda w kieszeni, to choć nie kowal, też biedę klepie – mówiła gospodyni.

– Kto to taki, ten Mahmud?

– Ot, taki lichwiarz, muzułmanin. Nie tylko my, ale cała wieś siedzi u niego w kieszeni. On się robi coraz grubszy, a my coraz chudsi, ale prędzej sczeźniemy, niż on pęknie – rzekł mężczyzna, nie podnosząc głowy.

– Chętnie przyjmę poczęstunek – powiedział Rama – gdy wrócę od kowala. Mam iść w górę wsi, tak?

Szedł, czując, jak rzadkie błoto przeciska się pomiędzy palcami stóp. Słońce już stało na zachodniej stronie nieba, a długie cienie drzew i zarośli bambusów rosnących przy drodze kładły się na biedne chaty. Płoty z bambusa, którego wszędzie było pod dostatkiem, były ogrodzeniem raczej symbolicznym i stanowiły nie tyle zabezpieczenie obejścia, co raczej wyznaczały jego granice.

Lepianki z patyków oblepionych gliną, kryte trzcinowymi dachami, stały dość blisko siebie. Na małych podwórkach tu i ówdzie daszki wsparte na czterech słupkach służyły za schronienie zwierzętom i ptactwu, na niektórych tę rolę pełniło rozłożyste drzewo.

Rama minął niewielki staw zasilany wątłym strumykiem płynącym w poprzek drogi i wpadającym do rzeki, potem przeszedł obok sporego placyku otoczonego zaroślami, z wielkim drzewem banianowym pośrodku. Udeptana ziemia pod nim mogła świadczyć, że było to miejsce zebrań i spotkań mieszkańców.

W pobliżu tego placu zwracał uwagę zamożny dom z werandą ogrodzony solidnym płotem. Gdy go mijał, wydało mu się, że z obszernej komórki stojącej w głębi podwórza dobiega głos jakby barana. Sądząc po głosie, jeśli to był rzeczywiście baran, musiał mieć niezwykle potężne płuca. Na schodach wiodących do werandy siedział gruby człowiek w zielonym turbanie – tak wielkim, że na jego głowie wyglądał jak kopuła meczetu. Rama dotychczas nie widział turbanu tak dużego i bombiastego. Człowiek ów trzymał strzelbę między kolanami, palił fajkę i rozglądał się po gałęziach drzew, gdzie małpy szukały już nocnych legowisk.

„Czyżby to był ów lichwiarz Mahmud?” – przemknęło Ramie przez myśl. Nie widział jego twarzy, na którą padał cień drzewa, i nic nie świadczyło o tym, że siedzący go zauważył. Jednak gdy się oddalił, wydawało mu się, że czuje na plecach natrętny wzrok.

Wioska ciągnęła się dość długo wzdłuż rzeki, musiała liczyć sobie ze dwadzieścia chat. Jako obcy Rama zwracał na siebie powszechną uwagę. Dzieci milkły, gdy się zbliżał, dorośli go obserwowali, ale nikt się nie odzywał, chociaż wiele oczu podążało za przybyszem.

Domyślał się, że wszyscy się zastanawiają, kim jest i po co przyszedł, bo o wydarzeniu nad rzeką cała miejscowość musiała już wiedzieć: we wsi wieści szybko się przenoszą od sąsiada do sąsiada.

Wkrótce zobaczył cel swojej drogi.

Kuźnia była po prostu dachem chroniącym palenisko przed zalaniem w czasie deszczu, a rzadko przeplatane bambusy symbolicznie pełniły rolę jej ścian. Pośrodku na pniaku stało małe kowadło, a w kącie na klepisku leżało trochę narzędzi.

Młody kowal w samej tylko przepasce na biodrach, skórzanym fartuchu i sandałach bił młotkiem w rozżarzony kawałek żelaza, nadając mu kształt sierpa.

Rama stanął na progu i ukłonił się.

– Kowalu!

Rzemieślnik podniósł oczy, a widząc obcego, wrzucił gorące żelazo do wielkiej żółwiej skorupy napełnionej wodą i podszedł do gościa.

– Czym mógłbym ci służyć? – zapytał, ocierając dłonie o fartuch.

– Złamał mi się kirpan, potrzebuję nowego. Czy mógłbyś mi go zrobić?

– Jaki chciałbyś mieć?

– Gdybym powiedział, że dobry, obraziłbym cię, bo mówiono mi, żeś znany z rzetelności. Chcę mieć nóż, który obroni mnie i przed tygrysem, i złym człowiekiem, pomoże zdjąć skórę z antylopy i odetnie łeb kobrze. Z ostrzem nie dłuższym niż dwie piędzi, podobnie jak ten. – Podał kowalowi złamany sztylet.

Kowal wziął go do rąk i zaczął uważnie oglądać. Złamanym ostrzem położonym luźno na dłoni kilkakrotnie potrącił o kowadło, nasłuchując dźwięku metalu, po czy obejrzał miejsce złamania.

– Według mojej oceny stal była zbyt mocno zahartowana i przez to krucha. Ostrza tego kształtu wyrabiają przeważnie na północy kraju, a kowal musiał być niezbyt doświadczony.

– Zgadza się, ten kirpan kupiłem w Amritsarze. Widzę, że nie chwalono cię daremnie. Więc jak będzie?

– Wykuję ci sztylet, jakiego nie znajdziesz na przygodnym straganie. Nie złamie się nawet przy uderzeniu w skałę i będzie przedłużeniem twej ręki i myśli. – Zastanowił się przez chwilę i dodał: – Potrzebuję do tej pracy trzech srebrnych monet. Niestety, nie jestem teraz tak bogaty, żeby je wyłożyć.

Rama sięgnął do sakiewki i żądane srebro położył na kowadle.

– Jak ocenisz swoją pracę?

– Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem. Życie mego dziecka, które miałeś w dłoniach, więcej jest dla mnie warte niż wszystkie skarby świata. Musiałem cię poprosić o te monety, gdyż jestem ubogi, ale wrócą one do ciebie, gdy robota będzie gotowa.

– Kiedy zaczniesz robić?

Kowal usiadł na kamieniu leżącym przed kuźnią, zapraszając gościa skinieniem dłoni, żeby siadł obok, na drugim.

– Poradzę się mego dziadka. On mi powie, kiedy gwiazdy przyjmą układ przyjazny dla tej pracy. Zna on bowiem potężne zaklęcia, jakie z ojca na syna od dawna przechodzą w moim rodzie. One sprawią, że broń będzie służyła tylko tobie, a kto by ci ją ukradł – ukradnie śmierć. Długo się zatrzymasz w naszej wiosce?

– Potrwa to jakiś czas, kilka dni, może tydzień, może dwa tygodnie, a może dłużej.

– Wybacz, że zapytam, ale do nas rzadko zagląda ktoś ze świata. Czy możesz mi powiedzieć, kim jest ten kapłan, który z tobą przyszedł?

– To wielce świątobliwy bramin. Jego serce nie znało spokoju, bo kiedyś popełnił wielki grzech. Żeby go zmazać, odbył pielgrzymkę do świętych miejsc, a teraz oczyszczony wraca do swojego klasztoru. Ja go tam zaprowadzę.

– To z pewnością bardzo święty człowiek. Chciałbym go poprosić o błogosławieństwo dla mojego synka, który przed tygodniem się urodził. I chciałbym cię jeszcze zapewnić, że dopóki będziecie w naszej wsi, dopilnuję, żeby w miseczce tego świątka zawsze coś było.

– Dziękuję ci, kowalu. Przekażę twoją prośbę. Podobno do wsi przybył nowy naczelnik policji…

– Na razie jest naczelnikiem tylko dla siebie.

– Nie rozumiem…

– Ten sahib naczelnik to syn szakala. Było tutaj pięciu policjantów, ale wszystkich odesłał do Bhubaneszwaru, bo mu się nie podobało, że pochodzili stąd. To byli dobrzy ludzie, a teraz on czeka na swoich, których mają mu przysłać. Mahmud już się z nim zdążył pokumać i co dzień gra z nim w karty.

– A, prawda, Mahmud. Słyszałem już coś o nim. Ale widzę, że coś cię gnębi. Jakie masz zmartwienie?

– A skąd wiesz, że je mam? – zawołał zdziwiony kowal.

– Widzę je w twoich oczach, w skrzywieniu ust, w sposobie trzymania głowy, rąk i barków. Dokoła ciebie pulsuje cień, co oznacza, że nękają cię niespokojne myśli.

– Czy jesteś jasnowidzem? – zapytał kowal bardzo poruszony. – Wiele się zwaliło na moją głowę, ale to nie są sprawy, które się porusza w rozmowie z obcymi.

– Chcę ci pomóc, ale żeby to zrobić, musisz mi powiedzieć, co ci leży na sercu.

Kowal westchnął głęboko i pochylił głowę.

– Powiem ci, chociaż wiem, że nie będziesz mógł zaradzić temu, co mnie czeka. Jednak czasem człowiek ma potrzebę wygadania się. Otóż przed rokiem wydałem siostrę za mąż. Moja rodzina jest uboga, więc żeby móc urządzić wesele zgodnie z obyczajem, zaciągnąłem dużą pożyczkę pod zastaw wszystkiego, co mam, a więc domu, ziemi i kuźni. Za miesiąc upływa termin zapłaty, a ja wiem, że nie jestem w stanie oddać choćby dziesiątej części długu. Co się stanie z moją rodziną? O mnie mniejsza, ale żona, dzieci, siostra, rodzice, dziadek… Co z nimi zrobię? Jak mam zwrócić półtora tysiąca rupii, skoro w ciągu miesiąca nie zarobię nawet pięćdziesięciu? Deszcze w tym roku się opóźniły, zboża wyschły. Zaciągając dług, wiedziałem, że to ciężar ponad moje siły, ale jak można siostrze nie dać posagu?

– Od kogo pożyczyłeś?

– Jest u nas niejaki Mahmud, bogacz, co pożycza potrzebującym, ale bierze bardzo wysoki procent – tak, że większość pożyczających nie może mu oddać. Ten muzułmanin wszędzie ma dobre stosunki i niczego się nie boi. Wzbogacił się, bo gdy ktoś nie może mu zwrócić długu, wypędza dłużnika albo każe mu uprawiać jego własną ziemię, zabierając większość plonu.

– I nie masz żadnych widoków na spłacenie długu?

– Żadnych. Niedawno zamindar wezwał mnie i zaproponował, żebym podległych mu dzierżawców zaopatrywał w sierpy, motyki, okucia do radeł i inne takie rzeczy. Ale musiałbym mieć swoje żelazo i węgiel, a tego nie mam za co kupić. Gdybym miał tę pracę, a Mahmud by poczekał, to po trochu bym go spłacił. Ale prosić go o coś takiego to jakby prosić tygrysicę, żeby wykarmiła jagnię.

– Porozmawiam z nim.

– Wyśmieje cię, o ile zechce z tobą rozmawiać, a może nawet cię przepędzi.

– Ja nie jestem tym, którego można przepędzić – marszcząc brwi, odpowiedział Rama. – A co do wyśmiania, zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni… Dzisiaj jest już za późno, ale jutro wezmę się za twego Mahmuda.

– Nie rób tego! Jeszcze się nie znalazł taki, co by u niego coś wskórał! Przykro mi będzie, jeśli z mojego powodu narobisz sobie kłopotów…

– To Mahmud może mieć kłopoty, a prosić go nie zamierzam. Ale popatrz, już się robi ciemno. Twoja żona się niepokoi, że tak długo cię nie ma. Zaraz tu będzie.

– Gdzie? – Kowal wytrzeszczył oczy, rozglądając się dokoła. – Gdzie ją widzisz?

– Przechwyciłem jej myśl, gdy ją tchnęła w twoją stronę.

Po chwili w pobliżu pojawiła się smukła postać młodej kobiety. Kowal z przestrachem popatrzył na Ramę.

– Do jutra, kowalu! Jutro zaczniemy przekonywać Mahmuda!

Wstał, ukłonił się kowalowi i odszedł.

Ten, bardzo tym wszystkim poruszony, poszedł na spotkanie żony, żeby jej powiedzieć o dziwnym przybyszu.

*

Na tej szerokości geograficznej noc zapada szybko, niemal bez zmierzchu; gdy Rama wracał od kowala, było już ciemno. Na podwórkach słychać było odgłosy zwierząt: sapanie bawołów, tupot racic, trzepot skrzydeł i nerwowe głosy ptactwa domowego szukającego wygodnego miejsca do snu. Tu i ówdzie zabeczała koza, a na gałęzi drzewa zatrzepotał ptak lub poruszyła się małpa.

Przez okna migotały światła kaganków i cienie ludzi, czasem dobiegał szmer głosów. Rzeka pluskała jednostajnie, noc po parnym dniu zapowiadała się pogodna. Między powoli sunącymi chmurami tu i tam pojawiały się gwiazdy, aby po chwili skryć się znowu.

Na drodze nikogo nie spotkał. Gdy wreszcie przestąpił próg chaty, usłyszał, jak wieśniak przyciszonym głosem kłóci się z żoną, lecz zamilkł, gdy usłyszał wchodzącego. Kapłan spał na macie pod ścianą, a gospodyni siedziała przy kołowrotku i ciągnęła z kądzieli cienką nić. Zobaczywszy Ramę, odłożyła robotę i nałożyła mu na miseczkę ryżu oraz postawiła garnuszek z mlekiem.

– Twój świątek już się położył – powiedziała. – Chciałam posłać mu na łóżku, ale powiedział, że reguła mu tego zabrania, więc śpi na macie.

– Ja też się prześpię na macie. Podoba mi się u was i chciałbym się tutaj trochę zatrzymać, zanim obaj – tu wskazał bramina – nie wypoczniemy. Długą drogę przebyliśmy i mocno czujemy ją w kościach. Póki tu będziemy, chętnie wam pomogę we wszystkim za miseczkę jadła.

– Pomoc by się przydała, przeciem chory…

– Będziesz zdrowy. Rano możesz wstać.

– Dobrze by było. Wtedy miałbym robotę u Mahmuda.

– U Mahmuda? Pójdę z tobą. Co tam jest do roboty?

– Mam wyreperować mu obórkę, bom cieśla.

Tu Rama sobie coś przypomniał.

– Jak przechodziłem koło jego domu, zdawało mi się, że słyszę barana…

– A ma barana, ma – potwierdził wieśniak. – I to jakiego! Wielki jak bawół. Dwóch ludzi musi go wyprowadzać na pastwisko, bo jakby się wyrwał, to chyba całą wieś by rozwalił. Ponoć tam gdzieś będzie jakiś pokaz i Mahmud go na niego szykuje. Spodziewa się, że dostanie nagrodę, bo nie słychać, żeby ktoś w okolicy miał drugiego takiego smoka.

– Dobrze płaci ten Mahmud? – zainteresował się Rama.

– On? – zawołała kobieta, zatrzymując kołowrotek. – On by chciał, żeby jemu jeszcze do roboty dopłacać! Musimy robić, co każe, bo nas ma w kieszeni.

– I to jak głęboko! – z goryczą powiedział gospodarz. – Jużeśmy się pogubili w tych długach i procentach, którymi mąci nam w głowie. Ciągle przysyła, żeby mu odrabiać, i końca nie ma tym odróbkom.

Rama zmarszczył brwi i pokiwał głową.

– Zobaczymy. A wasz naczelnik policji jaki jest?

– A niech mu szczury… wygryzą! – gwałtownie zawołał gospodarz. – Ledwo trzy tygodnie temu nastał, a już wszystkim zalazł za skórę. Widziałeś te słupy, tam, przy drodze? Ponoć będą szły aż do Bhubaneszwaru, a będzie z tego jakiś telegraf. Jak naczelnikiem był nasz człowiek, nikt o niczym takim nie słyszał. Do stawiania tych słupów spędził ludzi z całej wioski i nic za to nie zapłacił, bo powiedział, że władza kazała to zrobić. Prawda to, że po tych drutach, co je zawieszą, słowa pójdą aż do samego miasta?

– Może być. A dlaczego poprzedni naczelnik przestał nim być?

– Bo sahibowie z miasta uważali, że jest za dobry, i za karę zrobili go policjantem gdzieś w mieście.

– Ilu ludzi ma teraz naczelnik?

– Przy poprzednim było pięciu, ale zostały po nich tylko konie, bo ludzi przepędził. Powiedział, że to barany, nie policja, a we wsi ktoś słyszał, jak mówił, że mają mu przysłać jego żołnierzy, którymi dowodził w wojsku. Ponoć oni się lepiej znają na rzeczy. Na razie ma jednego.

„O tak, na pewno się znają” – pomyślał Rama. „W Amritsarze już pokazali, co potrafią”.

– Kiedy oni mają przyjechać?

– Nie wiadomo, musi to potrwać – zanim ich znajdą, zanim tu dojadą. Oby Ganesz sprawił, żeby tu nigdy nie dojechali.

Rama odstawił pustą miseczkę i przeciągnął się.

– A, prawda – przypomniała sobie gospodyni. – Naczelnik przysłał chłopaka, żebyście obaj z kapłanem rano przyszli do niego.

– Po co? Nie mówił?

– Chyba chce się dowiedzieć, coście za jedni, czego tu szukacie.

Ramie serce mocniej zabiło. A więc będzie miał okazję zetknąć się twarzą w twarz z tym, którego tyle czasu szukał. Trzeba się zastanowić, jak postąpić.

– Skoro jutro mamy iść do Mahmuda, to chyba pora spać. Gdzie mógłbym się umyć?

*

Leżał na macie pod ścianą i nie mógł usnąć. Różne myśli chodziły mu po głowie w związku z łysym sierżantem. Czuł się jak ktoś, kto biegł, spieszył się i nagle w biegu natknął się na mur. Murem była konieczność podjęcia konkretnej decyzji. Co jest lepsze: ścigać czy doścignąć? Oto żagiel na jeziorze i trzciny chwiejące się na wietrze; czym lepiej być – trzciną, żaglem czy wiatrem? Nagle spoza żagla wyłoniła się postać matki. Okaleczoną ręką zaciskała na piersi skrwawioną bluzkę i bez słowa patrzyła mu w oczy.

– Pamiętam, matko!

Czy to był sen? Jakiś czas leżał pod wrażeniem tej mary. Kręcił się na posłaniu; nie dawała mu spokoju myśl, że zbrodniarz jest tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki, a jemu jakieś głupie skrupuły nie pozwalają podjąć decyzji. Czy ma zazdrościć tym, co skrupułów nie mają, dla których „śmierć za śmierć” znaczy dokładnie to, co znaczy, a pojęcie „zemsta” to po prostu wyciągnięcie noża z pochwy, gdy dopadnie się swoją ofiarę?

Duchowi przewodnicy ze szkoły z pewnością byliby dumni, że takie pojęcia jak moralność, etyka, sumienie nie są dla niego tylko czczymi słowami. Ale czy przyszło im kiedykolwiek na myśl, że mogą być jak kamienie ciążące u szyi, których jednak nie można odrzucić, gdyż stały się czymś naturalnym jak oddech lub bicie serca? Stanęła mu przed oczami scena pożegnania z przeorem.

– Nie będziesz swej Mocy używał dla uzyskania osobistej korzyści – tak mówi nasze Prawo.

– Będę posłuszny…

– Twoje sumienie niech będzie twoim przewodnikiem.

– Tak, ojcze.

I jeszcze:

– Ramo Singh! Granica między karą a zemstą jest cieńsza od włosa. Myśl o zemście to żmija, która zatruwa mózg…

Wyobraził sobie żmiję, która chce podstępnie wgryźć się w jego umysł i opanować serce. Zdecydowanie odrzucił ją od siebie.

„Kara nie będzie zemstą!” – pomyślał.

W dalszym ciągu nie wiedział, jak tego dokona, ale powziąwszy to postanowienie, uspokoił się. Co powiedzieć sierżantowi, gdy go zapyta, po co tu przyszedł? Już wiedział, co powie.

*

Wstawał dzień. Gospodyni rozpalała ogień z patyków, jej mąż jeszcze chrapał na macie, a bramin siedział w kącie i przebierał paciorki różańca.

– Jużeś się ocknął – życzliwie powiedziała kobieta. – Mogłeś jeszcze pospać.

Rama wstał, a gospodarz, słysząc głosy, też się obudził, ostrożnie przekręcił się na brzuch i wstał na kolana.

– No i jak? – zapytał Rama.

– Niby dobrze. Chyba dobrze, tylko mnie kości bolą od tego leżenia na podłodze, ale mogę się ruszać. Jeść mi się chce.

– No, jak ci się chce jeść, toś zdrów – roześmiała się żona, a odwróciwszy się do Ramy, zapytała: – A skąd tak umiesz uzdrawiać? Kto cię nauczył tych czarów?

– Żadnych czarów tu nie ma – uśmiechnął się Rama. – A na drugi raz pamiętaj, żebyś sam nie podnosił dużych ciężarów, a jak coś podnosisz, to nie zginaj grzbietu, tylko kucnij i wstań wyprostowany.

Bramin ze swego kąta obserwował wszystko i lekko kiwał głową.

 

2

Wilk zawsze będzie wilkiem,

Gdyż wilczą ma naturę,

Choćby za stare grzechy

Odprawił modłów tysiąc:

Gdy zechce baranowi

Wieczystą drużbę przysiąc,

Rozerwie gardło owcy,

By odziać się w jej skórę.

 

Rama nie był pewny, jak wcześnie naczelnik wstaje, więc po śniadaniu najpierw poszli do Mahmuda. Ten, zobaczywszy, że ktoś stoi przy furtce, wyszedł z domu, ocierając ręką usta i brodę.

Był to człowiek wysoki i tęgi, wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Z powodu tuszy ruchy miał powolne, chodził ciężko, jakby miał płaskie stopy. Gdy mówił, spod wąsów błyskały zdrowe zęby. Mógłby wyglądać dobrodusznie, gdyby nie oczy – przenikliwe, surowo patrzące, niepasujące do tej ociężałej postaci. Odziany w długą ciemną szatę przepasaną szerokim płóciennym pasem, za który lubił zakładać tłuste dłonie, kroczył dostojnie jak ktoś, kto w swoim przekonaniu urodził się do wydawania poleceń i oczekiwania na ich spełnienie.

– O, Nasir – odezwał się, unosząc brwi – już wyzdrowiałeś?

– A wyzdrowiałem. Ten tutaj mnie wyleczył – dodał, wskazując towarzysza.

Mahmud popatrzył na Ramę spod swojego ogromnego turbanu.

– To ty uratowałeś dziecko kowala przed krokodylem?

– I ja, i nie ja. Sam ją wypuścił z zębów.

Mahmud roześmiał się, jakby usłyszał dowcip.

– Aha, sam ją, mówisz, wypuścił? To musiał być jakiś miłosierny krokodyl!

– W ludziach jest niekiedy mniej miłosierdzia – odpowiedział Rama. – Krokodyl jest tylko krokodylem, taka jego natura, ale gorzej, gdy człowiek ma serce krokodyla.

– Prawdę mówisz – przytaknął Mahmud, kiwając głową, a na jego twarzy odmalował się smutek. – Są tacy ludzie. Jednak Allach w nieskończonym swoim miłosierdziu dał życie nie tylko słowikom, ale i puchaczom. Nie tylko gazelom, lecz i tygrysom, żeby każde stworzenie mogło się pożywić zgodnie ze swoją naturą. Gdyby nie było zła na świecie, czy można by ocenić, czym jest dobro? Tak samo i między ludźmi. Są tacy, co sieją, i tacy, co zbierają. I musimy się pogodzić z tym, że z woli Wszechmocnego nie zawsze zbiera ten, co zasiał. Taki jest świat… Więc wyleczyłeś człowieka, u którego zamieszkałeś. I pomyślmy teraz: dlaczego? Czy dla niego, żeby był zdrowy? Czy dla siebie, żeby zdobyć sobie zasługę? Czy dla mnie, żeby mógł wykonać pracę, którą mu zleciłem?

Rama zaskoczony taką dziwną filozofią nie wiedział, co odpowiedzieć i czy w ogóle coś mówić, gdy Mahmud nagle zawołał:

– Ej, Nasir! Zostaw te deski, szkoda ich. Weź tamte stare.

– Przecież są na wpół zgniłe! Jak ten smok tryknie łbem, to wywali całą ścianę!

– Nie wywali, nie wywali – uspokajał go Mahmud. – Przecież jest uwiązany! Widziałeś mojego barana? – zapytał Ramę.

– Nie, ale słyszałem o nim.

– O, o nim daleko słychać – przerwał Mahmud – i jego też. Pokażę ci. – Poszedł przodem i otworzył obórkę.

Baran istotnie był ogromny, jego wełna była szara i kręcona, ogon gruby i wełnisty, a ostre końce spiralnie skręconych rogów sterczały na boki.

– Jeszcze nie widziałem takiego – z podziwem rzekł Rama. – Musi być bardzo cenny…

Mahmud cmoknął z zachwytu.

– Dla mnie jest wart tyle srebra, ile sam waży.

– A czy nie jest chory?

– Co? Chory? Dlaczego ma być chory? – zawołał zaniepokojony Mahmud.

– Widzę cień wokół jego głowy.

– Jaki cień? Nie widzę żadnego cienia! Nasir, czy coś widzisz?

Ale Nasir przestraszony, że mógłby zobaczyć coś dziwnego, szybko odszedł na bok.

– Nie każdemu wielcy kapłani dali dar widzenia tego, co jest zakryte przed oczami innych ludzi. – Rama postanowił wykorzystać okazję i wziąć się za Mahmuda, jak obiecał kowalowi, chociaż jeszcze nie miał żadnego planu.

Mahmud popatrzył na niego podejrzliwie.

– Widzisz cień? A może ci się tylko opłaci widzieć to, czego nie ma? A nie widzisz przypadkiem anioła ze skrzydłami?

Rama wzruszył ramionami i podszedł do Nasira.

– Skoro mam ci pomagać, to co mam robić?

– Poczekaj, poczekaj. – Mahmud chwycił go za rękaw. – A jeśli ten cień jest naprawdę, to co on znaczy?

– Co znaczy naprawdę? – obruszył się Rama. – Jest to jest, a to znaczy tyle, że baran ma chorą głowę. Ale cóż mnie to obchodzi? Czy to mój baran?

Rama nieznacznie zaplótł palce w znak TO, znak napełniający ciało energią, kreśląc nimi pięć linii poziomych i cztery pionowe, skupił się na wysłaniu baranowi rozkazu w postaci niewidzialnego impulsu. Przekrwione oczy zwierzęcia zamgliły się i zwierzę zaczęło kręcić głową, tupiąc nogami, po czym szczeknęło raz jak pies, usiadło na zadzie i znieruchomiało, wlepiając wzrok w Mahmuda.

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy, on naprawdę zwariował! Czy go szejtan opętał? Dlaczego?

– Czasem Bóg chce kogoś doświadczyć albo ukarać…

– Ukarać? Mnie? Za co? Allach wie, że jestem prawowiernym jego wyznawcą, że odbyłem pielgrzymkę do Mekki i ucałowałem święty kamień…

– Niekiedy owoc wygląda zdrowo, ale gnije od środka, a modlitwa nie zawsze pochodzi z serca i czasem jest tylko wiatrem wylatującym z ust. Żeby ocenić skutek, musimy znać jego przyczynę. Najlepiej sprowadzić kapłana, żeby odprawił modły i zapytał duchy, dlaczego osiedliły się właśnie tutaj.

– Gdzie ja znajdę uczonego mułłę, który umie wypędzać dżiny? Ty pierwszy zobaczyłeś znak złego ducha, czy nie mógłbyś go wypędzić?

– To jest rzecz niebezpieczna – niechętnie powiedział Rama. – Dlaczego miałbym się narażać? Baran to tylko baran… Lepiej, żeby demony siedziały w zwierzęciu, niż żeby miały przejść na mnie.

– Allach nie pobłogosławił mnie synem, za to pokarał pięcioma córkami, więc Smok jest dla mnie prawie jak syn…

Rama z trudem ukrył rozbawienie.

– Nie chcę za darmo. Powiedz, ile żądasz?

– Nic – odpowiedział Rama. – Gdybym spróbował, to tylko dlatego, że mi szkoda twego syna, to jest chciałem powiedzieć, barana. Ale muszę się zastanowić, może trzeba duchom złożyć jakąś ofiarę, żeby powiedziały, czemu się zagnieździły w głowie twego sy… hm, barana… Ale nie w mojej mocy jest ich wypędzenie. Mogę je tylko zapytać, czego żądają. Pomyślę, jakiego sposobu użyć, żeby je przebłagać. Dżiny są najsłabsze pod wieczór i wtedy najbardziej powolne zaklęciom. A teraz, panie Mahmudzie, chciałbym pomóc Nasirowi, po to przyszedłem.

– Co tam Nasir! Sam sobie poradzi – lekceważąco powiedział Mahmud. – A my obaj chodźmy na ganek, posiedzimy i porozmawiamy.

Usiedli na wyplatanych fotelach w cieniu rzucanym przez drzewo mangowe. W ogrodzie przy domu pachniały róże i ćwierkały wróble, a krawczyk siedzący obok swego gniazda w krzaku jaśminu darł się, jakby zobaczył węża. Z domu dobiegały odgłosy krzątaniny, ale nikogo nie było widać, najpewniej Mahmud kobiety trzymał z dala od obcych.

Myśli Mahmuda krążyły wokół barana, ale Rama nie chciał o nim rozmawiać, żeby nie wzbudzić podejrzeń co do swoich intencji, tym bardziej że jeszcze nie zdecydował, jak wykorzystać tę okazję.

– Nie chcę teraz mówić o Smoku – powiedział – gdyż muszę mieć wypoczęty umysł, jeśli mam się zająć jego dziwnym przypadkiem. Mówmy o czymś innym. Widzę tu strzelbę, czy dobrze pan strzela?

Mahmud uśmiechnął się.

– Ta strzelba to doskonały belgijski sztucer, strzela kulami, nie śrutem. Kiedyś zastrzeliłem z niego nosorożca.

– A tygrysa pan nie upolował?

– Jakoś nie nawinął mi się pod lufę – z żalem powiedział Mahmud. – Ale jeśli któregoś zobaczę, będzie mój. A czy dobrze strzelam? Zobacz sam. – Wziął sztucer do ręki i rozejrzał się. – Widzisz tego ptaka na gałęzi, o tam? – Podniósł broń do oka, ale Rama chwycił za lufę i opuścił ją.

– Nie, panie Mahmudzie, nie wolno bez potrzeby odbierać życia żadnemu stworzeniu. Ptak też ma w świecie miejsce, jakie mu wyznaczono.

– To tylko ptak – lekceważąco powiedział Mahmud, ale odłożył broń.

– Czy mam myśleć, że ten sztucer jest teraz nabity?

– Oczywiście! Zawsze jest nabity i gotów do strzału. Na co komu nienabita broń? A gdyby trzeba było jej użyć, to co? Szukać naboi?

Rama pokręcił głową, ale nic nie powiedział, tylko spuścił głowę ze skupieniem, jakby coś w myśli rozważał.

– Pytałeś, czy dobrze strzelam – nawiązał Mahmud do tematu, spoglądając mimo woli na gałąź, gdzie przed chwilą siedział ptak. – Kiedyś, o! Kiedyś byłem najlepszym strzelcem w pułku, służyłem wtedy w kawalerii u sahiba pułkownika Petersa. Sam pułkownik mnie wzywał, gdy się chciał pochwalić przed obcymi oficerami, gdyśmy polowali na zbuntowanych górali. „Mahmudzie – pytał – z jakiej odległości trafisz tego tam, Afgana, w oko?” Ja odpowiedziałem, że z dwudziestu kroków nie chybię. I sahib pułkownik kazał odliczyć dwadzieścia kroków i przywiązać tam do drzewa jakiegoś jeńca, Afgana czy Pathana, a ja pytałem, w które oko mam trafić, i nigdy nie pudłowałem, a pułkownik dawał mi za to dziesięć rupii i szklankę rumu.

Rama ze zgrozą słuchał tej opowieści i postanowił w duchu, że rachunek, jaki mu wystawi, będzie nie tylko za lichwiarstwo.

– Podobno pożycza pan pieniądze – powiedział, chcąc zmienić temat. – To zapewne dochodowy interes…

– Interes? Jaki to może być interes? – Mahmud szeroko otworzył oczy i zdziwiony popatrzył na rozmówcę. – Czy może być interesem to, na czym się traci?

– Więc po co pan pożycza?

– Bo mam litościwe serce i skłonny jestem wierzyć ludziom, gdy mówią, że oddadzą pieniądze! O Allachu miłosierny i sprawiedliwy! Ile ja tracę na swojej dobroci!

Rama nie spodziewał się takiej przewrotności i z niedowierzaniem popatrzył na niego, a ten ciągnął dalej:

– Na przykład Musa. Rok temu przyszedł do mnie i płakał, że mu żona umiera z głodu, bo nie ma ryżu, bo są starzy i nie mogą już pracować. Pożyczyłem mu trzysta rupii, bo obiecywał, że za rok odda. Myślisz, że oddał? Powiesił się! – zawołał z rozpaczą. – I tyle widziałem moje pięćset rupii.

– Przecież mówił pan o trzystu.

– On obiecał, że odda pięćset. Przecież muszę z czegoś żyć! Gdyby nie to, że niektórzy oddają, chyba bym z głodu umarł!

Patrząc na tłusty brzuch Mahmuda i jego nalaną twarz, Rama nie mógł sobie wyobrazić, że groziła mu śmierć głodowa.

– A przecież Koran zabrania pożyczać na procent!

– A czy ja pożyczam na procent? O Allachu miłosierny i sprawiedliwy! Ja daję pieniądze, a ten, co bierze, mówi, ile mi zwróci. Gdyby mu to nie odpowiadało, toby nie brał. A czemu ja nie mam wziąć, gdy ktoś mi chce wynagrodzić moją grzeczność i uczynność? Czy ty na moim miejscu byś nie wziął?

– A jak pan pamięta, ile i komu pożycza?

– Nie muszę pamiętać, bo zapisuję.

– Na papierze? – naiwnie zapytał Rama.

– A jakże, w zeszycie. Pokażę ci. – To mówiąc, Mahmud wszedł na chwilę do mieszkania i przyniósł gruby zeszyt. – Umiesz czytać?

– Jakiś czas chodziłem do szkoły – powiedział Rama wymijająco. – Ale nie zdążyłem skończyć nauki – dodał zgodnie z prawdą, śmiejąc się z tego w duchu.

– Patrz. Każdy ma swoją kartkę, na której zapisałem, ile mu pożyczyłem i ile i kiedy ma zwrócić.

Rama wziął zeszyt do ręki i od niechcenia przekartkował go, przesunąwszy palcem po brzegach kart.

– Kto ma najbliższy termin spłaty? – zapytał.

– Kowal Karikala.

– Dziwnie się nazywa.

– Bo to jest Tamil.

– On też jest tu zapisany?

– Wszyscy są zapisani, dlaczego on nie miałby być? – Tu Mahmud przewrócił parę kartek i pokazał palcem.

– Tu napisałem: pożyczył 1000 rupii, ma oddać 1500.

Rama popatrzył na miejsce, gdzie był zapisany dług kowala, i oddając zeszyt, nieznacznie zagiął kartkę.

– A jeśli nie będzie mógł oddać?

– Na pewno nie będzie mógł. – Mahmud się uśmiechnął.

– To co wtedy?

– To wtedy jego dom i ziemia będą moje. Większość dłużników spłaca długi majątkiem, bo nie ma pieniędzy.

– To chyba dużo pan ma ziemi?

Mahmud z zadowoleniem pogładził się po brodzie.

– Nie tak wiele, jak by się mogło wydawać, bo moi dłużnicy są przeważnie dzierżawcami, a nie właścicielami ziemi. Dzierżawią od zamindara, który mieszka daleko stąd. Mój zysk to przeważnie to, co wyrośnie na polu uprawianym przez dłużnika. On mi oddaje część plonów, a ja to sprzedaję. Sobie zostawiają piątą część i tak, dzięki Allachowi miłosiernemu, i oni mogą żyć, i ja nie jestem stratny.

– To znaczy, że aż do śmierci są pańskimi niewolnikami?

– Jakimi niewolnikami? – oburzył się Mahmud. – Przecież nie zmuszam ich do takiego układu! Mogą odejść, kiedy chcą, jeśli przedtem zwrócą dług. Czy to, że pozwalam im nadal tutaj żyć, nie jest dla nich dobrodziejstwem? Przecież mógłbym ich posłać do więzienia!

Rama pokręcił głową w zamyśleniu. Ten lichwiarz budził w nim coraz większą odrazę, a narażenie kogoś takiego na stratę mogłoby być dobrym uczynkiem i pożytkiem, przynajmniej dla części najbliższej społeczności.

– Przyjdę po południu, panie Mahmudzie, teraz muszę iść do sahiba naczelnika.

– Po co?

– Mamy tam swoje sprawy do omówienia.

„I to i owo jeszcze do załatwienia” – dodał w duchu.

*

Kiedy się zjawił na posterunku, sierżant coś pisał na arkuszu papieru i nie spojrzał na niego, gdy stanął na progu.

– Przyszedłem, sahibie, bo chciał mnie pan widzieć.

Rama stał, pilnie przyglądając się Drake’owi. Ten nadal pisał, a Rama nie odrywał od niego oczu. Wreszcie go doścignął, jest na wyciągnięcie ręki, gdyby chciał, mógłby już teraz zrobić to, po co tu przybył. Ale nie czuł się jeszcze przygotowany psychicznie na dokonanie zemsty.

– A więc jesteś. – Drake odłożył pióro i zamknął kałamarz. – I co mi powiesz?

– A co sahib chce wiedzieć?

– Co chcę wiedzieć… Hm… Na przykład to, kim jesteś. Jak się nazywasz, skądś się tu wziął i po coś tu przyszedł? Dlaczego ten stary się tu nie pokazał?

– Ja sam nie wiem, kim jestem, sahibie, oboje moi rodzice nie żyją, nazywam się Rama Singh. Wędrowałem po całym kraju, aż zaszedłem w te okolice. Tu w lesie spotkałem tego starego bramina, który stracił swojego chelę, bo ukąsił go wąż, i zająłem miejsce tego zmarłego. Stary świątek ma słaby wzrok i stracił siły w czasie swoich wędrówek, więc ja się nim opiekuję i doprowadzę go do jego klasztoru, gdy odpocznie i będzie zdolny do drogi. Nie przyszedł tu ze mną, bo żyje w innym świecie i jest zagubiony w tym, po którym chodzi, sahibie. On jest stary, słaby i niedołężny, trudno mu nawiązać kontakt z innymi ludźmi. Dlatego przyszedłem sam. Jeśli zrobiłem coś źle, proszę o wybaczenie.

Drake wstał i wyjrzał przez okno, gdzie służący czyścił jego konia. Rama stał i czekał. Czuł dziwny dreszcz. Nie z powodu sierżanta. W tym domu było coś, co wysyłało jakieś impulsy, które do niego docierały, przechwytywane przez szósty zmysł. Coś znajomego… Starał się dociec, co to jest, ale nie mógł. Czymkolwiek by to było, musi się przekonać, jaka jest tego istota. Z pewnością trafi się okazja, że będzie mógł wejść do tego domu, gdy sierżanta w nim nie będzie. To coś go wzywa…

– Długo tu chcesz być? To znaczy we wsi?

– Dopóki mój bramin nie nabierze sił.

– Znasz swoich gospodarzy? Od kiedy?

– Gdyśmy z braminem przyszli do wsi, zaprosiła nas ta kobieta, co mieszka obok, bo uważa, że obecność tego świętego kapłana przyniesie błogosławieństwo jej domowi.

Drake prychnął lekceważąco.

– Różni ludzie się tu kręcą, nie zawsze mają uczciwe zamiary, władza musi wiedzieć o każdym obcym, dlatego cię wezwałem. Możesz odejść. Będę miał cię na oku.

„Ja ciebie też” – pomyślał Rama, wychodząc.

Wrócił do domu Nasira i rozejrzał się. Bramin siedział na progu i drzemał. Obudził się, słysząc kroki.

– To ty, Ramo? – zapytał, przysłaniając oczy dłonią.

– Ja, ojcze. Czemu jesteś sam?

– Gospodyni poszła w pole, przyjdzie wieczorem. To dobra kobieta, zostawiła mi garnuszek mleka. Był też ktoś od kowala, którego podobno odwiedziłeś, i przyniósł mi kilka placków. Jutro rano bądź u niego w kuźni. Skąd go znasz?

– Wczoraj go poznałem. A jak twoje oczy?

– Teraz lepiej, ale wieczorem prawie nic nie widzę.

– Przykro mi, że nic na to nie mogę pomóc. Wydaje mi się, że źle się odżywiałeś. Może gdybyś więcej jadł ryb, jajek, mleka i warzyw, po jakimś czasie poczułbyś poprawę. Niektóre chore miejsca jestem w stanie uleczyć, ale tego nie. Tu musi się wypowiedzieć lekarz z miasta. Jak załatwię tutaj swoje sprawy, zaprowadzę cię do niego.

– Masz dobre serce, a ja ci jestem ciężarem… Odbyłem swoją pokutę i chciałbym wrócić do klasztoru, żeby tam być już do końca…

– Wrócisz do klasztoru, obiecuję ci to, ojcze.

– Dawno nikt mnie tak nie nazywał. A ja teraz mogę zrobić tylko jedno: modlić się za ciebie, żeby ci się powiodło wszystko, co zamierzasz.

– Twoje modlitwy bardzo mi są potrzebne, bo stoi przede mną coś, co może przygnieść mi duszę ciężarem, którego nie będę mógł udźwignąć.

Starzec położył mu rękę na głowie.

– Cokolwiek byś miał zrobić, nie może to być złe, bo twoje sumienie będzie ci przewodnikiem.

Ramie wydało się, że przez chwilę serce przestało mu bić. Kiedy odchodził z klasztoru, słyszał podobne słowa od przeora.

Stary coś sobie jeszcze przypomniał.

– Sahib naczelnik ogłosił, że jutro przed wieczorem wszyscy mieszkańcy wioski mają się zebrać pod drzewem na placu, bo chce im coś powiedzieć. Gdy cię nie było, przyszedł tutaj i pytał, cośmy za jedni i po co przyszliśmy.

– Co mu powiedziałeś?

– Że tylko bogowie mogą wiedzieć, skąd człowiek przychodzi i dokąd idzie, a świat jest wielki…

Rama się uśmiechnął

– Nic więcej się nie przydarzyło?

– Nic. Słyszałem tylko, jak sahib naczelnik gniewa się na służącego, że nie przygotował pokoju dla sahiba kapitana, który niedługo ma do niego przyjechać. Ramo, coś cię gnębi. Możesz się podzielić ze mną tym zmartwieniem?

– Nie wiem, ojcze. To trudne sprawy i nie chciałbym nikogo do nich mieszać, wystarczy, że mnie samego przytłaczają…

– Może jednak byłoby ci lżej, gdybyś zrzucił ten ciężar, co cię gniecie…

Rama usiadł blisko niego i objął kolana rękami.

– Sahib naczelnik zrobił mi krzywdę. Zabił mi matkę, której krew tętni w moim sercu i woła o zemstę.

Bramin popatrzył mu w oczy:

– Czy na pewno o zemstę?

– Będzie tak, jak musi być, ojcze. – Rama miał niejasne przeczucie, że wydarzenia najbliższych dni mogą mieć decydujący wpływ na to, co zamierzał. Cały kłopot w tym, że nie wiedział dokładnie, co zamierzał. Coś się musi stać, co da impuls wydarzeniom – ale jakim?

Wstał i przeciągnął się.

– Rozejrzę się po podwórku i zobaczę, co trzeba tutaj zrobić.

Podwórze było małe. W jego centralnym punkcie rosło rozłożyste drzewo, pod którym, jak świadczyły ślady, miały swoją stałą kwaterę domowe zwierzęta. W jednym kącie, gdzie płot był mocniejszy, było niewielkie ogrodzenie dla młodych kóz i drobiu. Za płotem rosły jakieś liściaste krzaki i zielska, a dalej rozpościerała się niewielka łąka z krową uwiązaną do kołka, jeszcze dalej – pola pocięte kanałami, niskie brzegi porosłe łoziną i osiką, wreszcie sama rzeka. Za nią teren się wznosił, zrazu łagodnie, później bardziej stromo, a drzewa tam rosnące zdawały się tworzyć nieprzebyty gąszcz. Nieco dalej, w górze doliny, rzeka zbliżała się do wsi i płynęła bliżej domów, las się również przybliżał, a góry były bardziej strome. Niedaleko za kuźnią dolina zamieniała się w wąwóz – coraz węższy i bardziej urwisty. Rama wspomniał, że ktoś mówił o dzikich słoniach. Jeśli gdzieś tu miały być słonie, to raczej w dżungli, która porastała teren mniej górzysty, bliżej Mahanadi. Na północy, o kilkanaście godzin marszu stąd, znajdowała się droga prowadząca do najbliższych większych miejscowości, jak Nayagarh i Raja Ranapur.

Przerwał swoje obserwacje i rozmyślania, uważniej spojrzał na podwórko. Przede wszystkim trzeba naprawić dziurawy płot, żeby kury nie wychodziły z obejścia. Nie było komórki ani szopy, gdzie można by znaleźć narzędzia, więc wszedł do chaty i wkrótce wyszedł z siekierą w dłoni. Po drugiej stronie drogi rósł gąszcz bambusowych zarośli – w sam raz na płot. Naciął młodych pędów i zaniósł je na podwórze. Praca zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewał, gdyż żeby wzmocnić płot, trzeba było zaostrzyć trochę kołków na paliki. Gdy skończył wyplatać na jednej stronie podwórka, przyniósł nową partię bambusów i rzuciwszy je na ziemię, spojrzał na słońce.

„Wkrótce trzeba będzie iść do Mahmuda” – pomyślał, ocierając dłonią pot z czoła. Obmył się w glinianej misce, odwinął turban i usiadłszy w cieniu, zamyślił się. Zadanie, jakiego się podjął, teraz nie wydawało mu się takie proste, jak sobie wyobrażał. Nie miał skrupułów przed wykorzystaniem przesądów lichwiarza, ale trzeba było to zrobić w sposób wiarygodny. Mahmud jest sprytny, nie jest głupcem i nie pozwoli sobie wmówić byle czego. Może już się zastanawia, dlaczego taki młokos miałby się zadawać z demonami i czy przypadkiem nie ma w tym ukrytego interesu. Kto wyzyskuje i oszukuje bliźnich, sam też skłonny jest u innych doszukiwać się tego samego. Miał niejasne przeczucie, że wkrótce jego sprawy szybko ruszą z miejsca i że stoi na początku drogi, której koniec ginie we mgle. Trzeba nie tylko przewidzieć wszelkie przeszkody i niespodzianki, ale też sprawić, żeby je obrócić na własną korzyść.

Wstał, westchnąwszy ciężko. Starzec drzemał na progu z różańcem w ręku i od czasu do czasu, nie otwierając oczu, oganiał się przed muchami. Rama, wychodząc na drogę, spojrzał na budynek policji, ale nikogo tam nie zobaczył. Z kilku gałązek wierzby zrobił miotełkę i nie spiesząc się, poszedł w górę doliny.

Mahmud już czekał na ganku i zobaczywszy go, wyszedł na spotkanie.

– Do czego te gałęzie? – zapytał.

– To będzie moja broń.

– Broń? Te patyki? Jeśli chcesz, możesz wziąć mój sztucer.

– Czyż nie wiesz, że kula przez ducha przechodzi jak przez powietrze? Natomiast dżiny nie lubią wierzbowych gałęzi, bo ich liście są gorzkie i dla nich przykre w zapachu. Czy Nasir już poszedł?

– Skończył i poszedł pomagać żonie. Teraz chcesz się zająć duchami czy jeszcze posiedzimy?

– Im prędzej, tym lepiej. Zaczynam się trochę bać, więc chcę to mieć za sobą, zanim się bardziej przestraszę. Teraz wejdę do barana, a pan usiądzie przed drzwiami i będzie pilnował, żeby nikt obcy nie wszedł. Niczego pan nie powinien słyszeć, chyba że duchy będą się gniewały i sprzeczały ze mną, wtedy lepiej zakryć uszy.

Wszedł do komórki i zamknął za sobą drzwi. Baran popatrzył na niego złym okiem, a gdy Rama trzepnął go miotełką kilka razy po pysku, skoczył do niego, tak szarpnąwszy łańcuchem, aż obórka się zatrzęsła.

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy… – szepnął struchlały Mahmud, odsuwając się od drzwi.

Rama drażnił barana, a ten beczał i rzucał się na niego, uwiązany na krótkim łańcuchu, wreszcie chłopak zaprzestał tej zabawy i utkwił swoje oczy w oczach zwierzęcia, wysuwając do przodu środkowe palce obu rąk. Zwierzę powoli się uspokajało, wreszcie ugięły się pod nim nogi i baran upadł na ziemię.

Rama wyszedł z obórki i ocierając pot z czoła, usiadł ciężko obok Mahmuda.

– Słyszał pan głosy duchów?

– Nie – odparł Mahmud – ale słyszałem Smoka.

– To dobrze. Gdyby pan usłyszał głosy dżinów, mógłby ogłuchnąć. One tam jeszcze są, niech pan zajrzy do środka…

Ale Mahmud, zobaczywszy leżącego Smoka, odskoczył.

– Czy on zdechł? – zawołał przerażony.

– Nie, tylko odpoczywa, bo demony go wymęczyły, wychodząc z niego. Lepiej odejdźmy stąd.

Mahmudowi nie trzeba było tego powtarzać; dopiero na werandzie poczuł się bezpieczniej.

– To był dżin o imieniu Asmodeusz. Uch, ale się zmęczyłem, muszę odpocząć.

Na werandzie czekał stolik zastawiony talerzykami z ciastem i owocami, stały filiżanki z herbatą i nargile Mahmuda, który natychmiast pociągnął z nich haust dymu. Rama odmówił tej przyjemności. Siedział, milcząc, a Mahmud kręcił się niecierpliwie, oczekując sprawozdania.

– A więc, panie Mahmudzie, ten Asmodeusz powiedział mi, gdy go zmusiłem do wyznania tą miotełką z wierzby, że Bóg zesłał go tutaj, aby ciebie ukarać.

– Mnie? Ukarać?! – z niebotycznym zdumieniem zawołał Mahmud. – O Allachu miłosierny i sprawiedliwy! A co ja takiego zrobiłem, że chce mnie ukarać?

– Każdy człowiek ma swojego anioła, który prowadzi księgę jego czynów – zarówno złych, jak i dobrych. I zapisane jest w księdze Mahmuda, że popełnił wiele niegodziwości. Nie wspomaga ubogich i sierot, zapomniał, że Koran nakłada na prawowiernych obowiązek zakatu[4], odpędza od swego progu proszących o wsparcie, pobiera lichwiarskie opłaty od swoich dłużników i zamyka swoje uszy na głos skargi i prośby. Tak mi powiedział ten dżin i bardzo się przy tym na mnie gniewał, że zapachem tych wierzbowych witek zmusiłem go do wyjawienia tego, co teraz panu przekazałem. I powiedział mi jeszcze, że to, co zesłał na barana, to tylko ostrzeżenie. Że jeśli go pan nie posłucha, miecz kary spadnie na pana i na pana dobytek i rodzinę. Ale może pan tego uniknąć.

– Więc powiedział ci, co mam zrobić?? – wyjąkał struchlały Mahmud.

– Okazać miłosierdzie tym, którzy o nie proszą.

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy! Jak można karać kogoś tak pobożnego jak ja? Pięć razy dziennie odmawiam przepisane modlitwy, dotykając czołem dywanu, przestrzegam przykazań Koranu i…

Rama mu przerwał:

– W Księdze Przeznaczeń jest napisane, że Mahmud nie przestrzega tych przykazań. Ten duch mi powiedział:

 

Nie jest pobożnością,

że zwracacie twarze

ku wschodowi i ku zachodowi.

Lecz prawdziwie pobożny jest:

kto wierzy w Boga i w Dzień Ostatni;

w aniołów, w Księgę i w proroków;

i ten, kto rozdaje majątek

– mimo umiłowania go –

bliskim krewnym, sierotom i biedakom[5].

 

Jednak twój Allach ustami dżina w miłosierdziu swoim wskazał, jak można odwrócić miecz kary. Na początek, żeby cię wypróbować, każe darować jednemu dłużnikowi cały procent, a dług odebrać dopiero wtedy, gdy będą warunki do jego spłaty.

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy! Mam się zrzec tego, co mi daje chleb? A któż ma być tym dłużnikiem?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. – Rama mówił to wszystko surowym głosem, samemu sobie się dziwiąc, że tak gładko wypływają z niego słowa, jakich długo by szukał, gdyby się zastanawiał, co powiedzieć. – Niech pan przyniesie książkę dłużników. Tego, o którego chodzi, wskaże ręka anioła.

Oszołomiony Mahmud przyniósł i podał Ramie żądany zeszyt.

– Panie Mahmudzie, teraz musi pan obiecać, że zgodzi się na to, co wskaże los. Gdyby zmienił pan zdanie, duchy naznaczą Smoka swoim piętnem. Czy pan zgadza się na takie warunki?

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy, jakie ciężkie doświadczenie na mnie zsyłasz! Ufam, że będziesz kierował ręką anioła, żeby mnie nie zubożył jego wybór.

– Panie Mahmudzie, jeszcze raz mówię, że robię to, bo chcę panu pomóc, i nie moją sprawą jest, na kogo padnie wybór, bo co mnie to może obchodzić? – To mówiąc, schował zeszyt za plecami i namacawszy zagięty róg, otworzył go w tym miejscu. – Daję panu zeszyt otwarty na nazwisku tego, któremu powinien pan okazać miłosierdzie. Byłem tylko pośrednikiem między grzesznikiem i dłonią sprawiedliwości. Jak pan teraz postąpi, to sprawa pańskiej wiary i pobożności. – Tu podał otwarty zeszyt. – Nie wiem, na kogo padło…

– O Allachu miłosierny i sprawiedliwy – jęknął muzułmanin. – Kowal Karikala! On ma największy dług i pierwszy ma go zwrócić! Powiedz mi…

Rama mu przerwał:

– Do widzenia, panie Mahmudzie. Mam panu przekazać jeszcze to, że sprawa ma być załatwiona do jutrzejszego południa.

– A potem? A co będzie, jeśli się spóźnię?

– Nie wiem – odparł Rama. – To już pańska sprawa. – Zatrzasnął za sobą furtkę.

 

3

Są rzeczy nie do wiary,

na które nie mamy miary,

lecz w które winniśmy uwierzyć…

 

Sierżant Drake, jak zwykł codziennie, przejechał konno wzdłuż całej wsi, pilnie patrząc, czy nie zobaczy czegoś, do czego mógłby się przyczepić. Dojechał do końca wioski i zawrócił. Przejeżdżając obok domu Mahmuda, zauważył, że lichwiarz siedzi na schodach, trzyma ręce przy głowie i kiwa się.

– Ej, Mahmud! – zawołał.

Ten spojrzał i nadal kontynuował swoje kiwanie. Zaintrygowany Drake uwiązał konia przy bramie i opierając się na lasce, wszedł na podwórko. Mahmud podał mu rękę.

– Nieszczęście spadło na mnie, na mój dom i dobytek – rzekł wreszcie, wstając i ciężko wchodząc na werandę.

Drake poszedł za nim.

– Taki jak ty nawet nieszczęście potrafi zamienić w złoto – powiedział – a z kamienia wycisnąć oliwę. Opowiadaj!

Więc Mahmud opowiedział wszystko od początku: jak Rama zobaczył cień nad głową Smoka, jak uproszony zgodził się rozmawiać z duchami, żeby odwrócić nieszczęście, i co z tego wynikło.

Drake słuchał i uśmiechał się coraz szerzej.

– Chodźmy zobaczyć to bydlę – powiedział.

Baran powitał ich wesołym beczeniem i dziarskim potupywaniem racic.

– Dureń jesteś, Mahmudzie. Byle szczeniak ci mąci w głowie, a ty bierzesz za dobrą monetę wszystkie brednie, które ci sączy do ucha. On tak rozmawiał z duchami, jak ja z chińskim cesarzem. Zamiast się martwić, zastanów się, jaki on w tym wszystkim może mieć interes.

– On z tego nic nie ma – powiedział Mahmud, ale zaczął intensywnie myśleć.

– On może nie, ale jeśli ktoś inny ma? Zastanów się, Mahmudzie, bo możesz wyjść na głupca. Nie zawracaj sobie głowy dłużnikami, duchami i innymi głupotami, niech wszystko będzie po staremu, jak dotąd. Poczekajmy i zobaczymy. A jeśli te twoje dżiny będą zbyt natrętne, daj znać mnie, ja się ich nie boję. No, bądź zdrów. Dziś w karty nie zagramy, bo mam inne sprawy na głowie.

Drake wsiadł na konia i odjechał. Przed domem Nasira zobaczył grupkę osób otaczających kogoś siedzącego na ziemi. Podjechał bliżej i zatrzymał się. Stojący się rozstąpili, niektórzy odeszli.

Na ziemi siedział stary bramin i patykiem kreślił na piasku jakieś figury.

– Ej, wy! – zawołał sierżant. – Co to ma być?

– Horoskop – odpowiedział ktoś z gromadki.

– To takie czary-mary, tak? – zaśmiał się sierżant, zsiadając z konia – Różne wróżby widziałem, ale takiej jeszcze nie. Mógłbyś i mnie zrobić taki horoskop? – zapytał.

Bramin kilkoma ruchami starł rysunek, wygładził dłonią powierzchnię piasku i zaczął rysować.

Powstało koło podzielone na dwanaście części liniami rozchodzącymi się od środka, jak szprychy. Na każdej części pojawił się inny znak, wreszcie kapłan podał sierżantowi pęczek patyczków.

– Wysyp to, sahibie, z wysokości swego serca i upuść tak, żeby upadły na środek koła – powiedział.

Drake wziął patyczki i starając się dobrze wycelować, wypuścił je z dłoni. Rozsypały się nierówno po całym kole, niektóre upadły poza jego okręgiem.

Bramin intensywnie się w nie wpatrywał, dotykając ich i mrucząc coś do siebie. Wreszcie złożył dłonie, dotknął nimi czoła, przymknął oczy i zamarł w skupieniu.

Drake cierpliwie czekał, co z tego wyniknie.

Wreszcie kapłan ocknął się i podniósł jeden z patyczków.

– Idziesz niewłaściwą drogą, sahibie – powiedział.

– Co? Hę? Dlaczego to moja droga jest zła?

– Nie powiedziałem „zła”, sahibie. Powiedziałem „niewłaściwa”. Wkrótce los zwróci ku tobie jasną stronę twarzy, ale tylko od ciebie będzie zależało, jak długo będziesz ją oglądał. Twoja droga zawiedzie cię tam, gdzie będziesz miał węzeł do rozwiązania i dwie ścieżki do wyboru.

Podniósł następny patyczek.

– Jeśli opuścisz tę wioskę, sahibie, już do niej nie wrócisz. Tak mówią znaki.

– Bzdury! Kto może mi zabronić wyjeżdżać i wracać, ile razy mi się spodoba?

Został ostatni patyk.

– Przed tobą daleka podróż. Tak daleka, że jej koniec ginie gdzieś we mgle i nie wiadomo, dokąd dojedziesz.

– W żadną podróż się nie wybieram. Twoje znaki kłamią, mnichu!