Radosław Kałużny. Powrót taty. Autobiografia - Radosław Kałużny, Mateusz Karoń - ebook

Radosław Kałużny. Powrót taty. Autobiografia ebook

Radosław Kałużny, Mateusz Karoń

3,9

Opis

Był jednym z najbardziej charakterystycznych zawodników reprezentacji Jerzego Engela. Drużyny, która po 16 latach przerwy, awansowała na wielki turnieju. Radosław Kałużny miał swój ogromny wkład w eliminacje. Choć kadra miała większe gwiazdy, to właśnie bramki „Taty” zainicjowały marsz na mundial 2002.

Jeśli szukacie autobiografii grzecznego i kulturalnego faceta, który woli pewne rzeczy dyplomatycznie przemilczeć, nie spodoba się wam ta książka. Kałużny mówi wprost, otwarcie, czasem ostro i brutalnie. Ale mówi to co myśli.

Historia Radka Kałużnego to równie fascynująca opowieść o futbolu jak wstrząsająca o życiu. Bardzo trudne relacje rodzinne, wielkie miłości i trudne rozstania, konflikty, bolesny upadek i powrót do normalności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (29 ocen)
10
10
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Autobiografia

Radosław

Kałużny

PowrótTaty

 

Radosław Kałużny

Mateusz Karoń

2016

I Anglia

Rozstania bolą. Szczególnie wrażliwych facetów takich jak ja, którzy mają zbyt dobrą pamięć i  wracają do wspomnień przez lata. Obraz byłej powraca w  pamięci. Tu też bolało i  to bardzo, ale było inaczej. Po pierwsze, tylko mi się wydawało, że to osoba ważna. Po drugie, ona wracała naprawdę. W  konkretnym celu. Żeby oskubać mnie z  każdego grosza. Do dziś słyszę w  głowie jej głos, jak krzyczy do słuchawki: „Jeżeli nie oddasz mi domu, zniszczę cię! Rozumiesz?!”. Działałem jak w  stanie hipnozy. Byłem może zbyt głupi, żeby zdać sobie sprawę z  oczywistych faktów. Robiłem wszystko, by przestała dzwonić, by koszmar się skończył. By więcej nie wykręciła mojego numeru. Każda rozmowa kosztowała mnie sporo nerwów i  jeszcze więcej pieniędzy. Miałem tego dość, chciałem tylko spokoju.

Wybudowałem piękną willę w  Goliszowie pod Chojnowem. 500 metrów kwadratowych, kształt litery U. Pomiędzy segmentami miejsce na basen. To miała być wielka i  wspaniała twierdza państwa Kałużnych. Pan był w  niej ze dwa razy. Podobno tam, gdzie miał być basen, od dawna można się już kąpać. Został wykopany i  wykończony. Oczywiście sfinansowałem to ja.

– Jeśli tego nie zrobisz, zniszczę cię – powtarzała i  brała wszystko, czego pragnęła. Dostała dwa auta. Niektórzy z  was nie zarabiają tyle w  rok, ile trzeba było zapłacić samych alimentów. Z  wypłaty wynoszącej około 200 tysięcy złotych zostawało mi jakieś 40. Podpisywałem ugody, chciałem spokoju, a  w  konsekwencji traciłem kolejne pieniądze. Moja pierwsza żona kontynuowała destrukcyjną działalność. Przez wiele lat. Na końcu zawsze robiła to, czym dziesiątki razy groziła. Niszczyła.

Oddawałem wszystko i  starałem się budować swoje życie od nowa. Potem przychodziła ona i  wszystko burzyła. Pamiętam gigantyczną odprawę. 102 tysiące marek raty kontraktowej od Energie Cottbus. Wtedy tyle pieniędzy nie robiło na mnie ogromnego wrażenia. Wysłali kasę, którą obiecali, nic więcej. Szelest banknotów rozbestwiał coraz bardziej. Wokół siebie też nie miałem kogoś, kto mógłby mi pomóc. Dla tej kobiety byłem tylko złotą kartą kredytową. Ten kredyt spłacam do dziś. Zostałem zrujnowany finansowo. Popełniałem kolejne błędy. Coraz częściej myślałem o  tym, żeby po prostu rzucić to wszystko i  wyjechać. Nie dało się już zahamować tego procesu. Miałem wiele okazji, żeby to zrobić, ale też nigdy nie byłem człowiekiem, który chciałby kogokolwiek o  cokolwiek prosić.

Może gdybym przymknął oko na te zasady, przełamał się, moje życie ułożyłoby się lepiej. Swego czasu Mateusz Borek zaprosił mnie nawet do Eurosportu, żebym komentował z  nim mecze Bundesligi. Słabo nadaję się do telewizji, to raczej zajęcie, które wydaje mi się irytujące. Ale dziękuję, doceniam gest.

Los wygnał mnie do Anglii, do pracy fizycznej. Nie dałem się zniszczyć alkoholowi, choć było dużo sprzyjających sytuacji. Dostawałem w  twarz – często dosłownie – tam, gdzie powinienem znajdować ukojenie. Moja historia to ciągłe balansowanie na krawędzi – krawędzi depresji, momentami na krawędzi życia. Ale będzie jeszcze dobrze. Wierzę w  to. Nic innego mi już nie pozostało.

Magazyn DHL

Przygodę z  Wyspami Brytyjskimi zacząłem od słynnego magazynu DHL, o  którym dowiedzieliście się z  różnych internetowych historii. Jeden frajer chciał zarobić na mnie 50 funtów i  cyknął fotkę, a  potem wysłał portalowi. Poszedłem wtedy na nieswoją zmianę. Kolega poprosił mnie, żebym zastąpił go od 14. Stałem sam, a  reszta Polaków w  drugiej grupce. Wśród nich on – kibol Lechii Gdańsk. Wydawał mi się dziwny. Łysy, niski, napakowany i  żyjący w  swoim świecie buntownik. Jeździł na wszystkie przemarsze, rzucał petardami w  policjantów… Trudno było za nim nadążyć. Ogólnie nikt go nie lubił.

– Za to skurwysyństwo, które mi zrobiliście, bekniecie. A  ty w  szczególności – powiedziałem następnego dnia na stołówce, wskazując palcem tego dziwaka.

– A  czego ty chcesz od niego? – odezwał się jeden z  siedzących w  tej grupce.

Przyjaciel, który załatwił mi tę robotę, zapowiedział wcześniej, że jeśli coś takiego się wydarzy, to ich pozabija. Po tekście wszyscy przestali odzywać się do tego gościa. Nawet trochę szkoda mi było chłopaka. Okazało się, że może i  miał problemy z  głową, ale honor też.

Dowiedziałem się o  tym, gdy znajomi, z  którymi grałem w  piłkę, zaprosili mnie do ligi szóstek. Jeden z  członków drużyny był specem od komputerów. Opowiedziałem mu o  całym zamieszaniu, a  on stwierdził, że spróbuje mi pomóc. – Każdy plik zostawia jakiś ślad – powtarzał. Jego zdaniem zdjęcie wysłano z  iPhone’a. Gość używał Samsunga. Szybko zrobiłem przegląd komórek.

Zadzwoniłem do chłopaka i  zaproponowałem spotkanie wieczorem. Przeprosiłem, a  potem odkręciłem sprawę w  pracy. Ale temat wciąż nie pozostawał załatwiony. Byłem wściekły, że ktoś na mnie donosi. Wpadłem w  furię. Nie powiem, autor fotki – też łysy, ale trochę wyższy – był nieźle przestraszony. Krzyczałem, że go załatwię.

Ciekawe, że kilka tygodni wcześniej on namówił mnie na piwo. Nalegał, żebym pojechał z  nim, od dłuższego czasu. Łaził za mną kilkadziesiąt dni i  mówił: – Chodź z  nami na piwo. No chodź.

W  końcu uległem. Samochód jadący przed nim zatrzymał się na rondzie, a  on nie wyhamował i  uderzył w  bagażnik. Angielskie prawo pozwala pasażerowi na odszkodowanie. Zgłosiliśmy wniosek do kancelarii w  Manchesterze. Właśnie tam pracował pan, który zakładał szkółki piłkarskie. Po tygodniu zaczęliśmy już negocjować zmianę pracy. Miałem zostać trenerem w  jego akademii, co bardzo mi odpowiadało. Denerwowałem się, że muszę harować 12 godzin w  magazynie DHL. Trochę brakowało mi kontaktu z  piłką.

Praca na Wyspach Brytyjskich wygląda tak samo jak praca w  Polsce. Z  tym że ma się więcej praw. Poziom bezpieczeństwa też jest inny. Różnice są także w  zarobkach. Moje wynosiły 300 funtów tygodniowo. To żadne kokosy, minimalna pensja. Wchodziłem przed rozpoczęciem dniówki do firmy, podpisywałem się na liście w  bramie, a  potem szedłem do menedżerów. Dostawaliśmy dokładne wytyczne, co w  danym dniu będziemy robić. Po siedmiominutowej odprawie należało udać się do wielkiej szatni i  założyć ubranie ochronne oraz metalowe buty. Gdyby jakaś paczka upadła mi na nogę, zmiażdżenie stopy gwarantowane. Wyobraźcie sobie, że po dniówce w  tych ciężkich chandacharach szedłem jeszcze na sztuczne boisko i  grałem w  piłkę. Przez wyjazd do Anglii nieźle schudłem.

Zajmowałem się rozładowywaniem tirów. Wchodziliśmy na przyczepę, przesuwaliśmy piekielnie ciężkie skrzynie i  skanowaliśmy kod każdej z  nich. Często przyjeżdżały samochody recyklingowe. Tak lepiej brzmi, ale ok, pracowałem przy śmieciach. Smród uderzał w  nozdrza i  wchodził w  ciebie, cały przesiąkałeś. Obrzydlistwo. Robota wycieńczała mnie tak mocno, że nie myślałem o  tym ani o  niczym innym. Udawaj, że to nic takiego, rób swoje. Automatycznie wykonuj swoje zadania. „Przesuń to… Ale ciężkie… Jeszcze kawałek… Uff. Zeskanować kod... Dobra, jedziemy z  następnym” – powtarzałem sam sobie. I  tak przez pół doby.

Dziennie odprawialiśmy 96 samochodów. Zdarzało się, że musieliśmy zostać dłużej. Nasz rekord wynosi 120 ciężarówek. Akurat wtedy wszyscy, nawet ci, którzy mieli wolne, musieli przyjść do pracy.

Najgorsze były wielkie naczepy z  dwoma piętrami. Dziennie odprawialiśmy takich około czterech, pięciu. Zazwyczaj dzieliliśmy zadania tak, by przy każdym pojeździe pracowało dwóch ludzi.

Zatrudniono mnie w  systemie czterodniowym: cztery dniówki od szóstej do osiemnastej, trzy dni odpoczynku. Kiedy przychodziło wolne, modliłem się, żeby nigdy więcej nie zobaczyć tych pieprzonych wózków.

Wielka, biała hala firmy kurierskiej to nie jest miejsce, w  którym ktoś chciałby spędzić swoje życie. Ciągle musisz uważać. Anglicy mają fisia na punkcie czystości i  zasad BHP. Czasami ciężarówki spóźniały się kilka godzin i  trzeba było czekać. Wtedy zmiataliśmy podłogę. Byłem tam bardzo szanowany i  ze względu na moją przeszłość musiałem robić to tylko raz. Innych zaganiali do szczoty nagminnie.

Kierowca zawsze dawał nam kartkę, która oznaczała gotowość do rozładunku, oraz kluczyki. Należało powiesić je na specjalnym haczyku. Raz rzuciłem obok – kierownik się przyczepił. Facet łaził za mną trzy tygodnie i  non stop gadał o  tym haczyku. – Żeby znowu nie było tak jak 12 dni temu… – ględził. W  miejsce 12 możecie sobie wstawić jakąkolwiek inną liczbę. Na każdym kroku słyszałem, że złamałem regulamin. – Tylko powieś kluczyk, bo znowu zapomnisz... Powiesiłeś? Widziałem, jak się zbliża, i  mogłem w  ciemno obstawiać, co zaraz powie.

– Ale pamiętasz o  kluczyku?

– Tak, kurwa, pamiętam!

W  końcu nie wytrzymałem, chętnie powiesiłbym tego kierownika zamiast kluczyka. Byle tyko przestał gadać. Kazałem mu się odpierdolić. Natychmiast pobiegł z  tym do szefa. Miałem rozmowę dyscyplinującą, podczas której cały czas się śmiałem. – Wpłynęła na ciebie skarga. Musisz szanować swoich przełożonych – rzucił szef, który od początku wiedział, kim byłem. Nie pamiętam już jego nazwiska, ale to emerytowany sędzia. Gwizdał na boiskach czwarto- i  piątoligowych. Kojarzył Radosława Kałużnego.

Wracając do tamtego upierdliwca, facet był naprawdę konsekwentny. Chciał mnie jakoś ukarać i  miał tylko jedną możliwość: wręczył upomnienie na piśmie. Byłem nietykalnym panem piłkarzem, więc mogłem podskakiwać. Kazałem mu wsadzić sobie tę kartkę w  dupę. Nie myślcie sobie, że ze mnie jakiś gbur. Ogólnie nie jestem konfliktowy.

Jasne, że bywam też wybuchowy. W  Daventry było wiele możliwości spędzania wolnego czasu. Wychodziłem nad jeziorko pomyśleć nad swoim życiem. Koledzy łowili ryby, a  ja w  spławik gapić się nie potrafię. Prędzej upolowałbym jakąś kamieniami.

Również przez charakter musiałem wyjechać do Anglii. Oprócz tego, że finansowo byłem zrujnowany i  miałem dodatkowo kredyt, po prostu chciałem odpocząć. W  małżeństwie z  moją trzecią żoną Ewą mieliśmy spory problem. Kiedy skończyłem uprawiać sport, brakowało mi codziennych treningów, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Budziłem się rano i  nie czekało mnie nic. Frustracja powodowana brakiem zajęcia narastała z  każdym dniem. Stawałem się nie do wytrzymania. Szukałem zaczepki, robiłem Ewie awantury o  każdą głupotę. Bywało nieciekawie. Z  czasem podjęliśmy decyzję o  wyjeździe – przede wszystkim po to, żeby ratować małżeństwo. Na razie się udaje.

Trafiłem akurat tam dzięki uzależnieniu od… gry komputerowej. Moją pasją jest druga wojna światowa. Załatwiłem sobie World of Tanks i  zacząłem znikać na kilka, czasami kilkanaście godzin dziennie. Mamy swój klan. Są w  nim przeróżni ludzie. Dowódcą jest ratownik medyczny z  Gdańska. Wirtualna znajomość okazała się być bardzo owocna. Zaprzyjaźniliśmy się, wiemy dużo o  naszych rodzinach. Akurat dwóch graczy pracuje na Wyspach Brytyjskich. W  którejś luźniej rozmowie padła propozycja, żebym do nich przyjechał. Sąsiad jednego pracował w  DHL i  załatwił mi rozmowę kwalifikacyjną. Nie wierzyli, że tam dotrę. Postawiłem na swoim i  po trzech tygodniach zadzwonił menedżer. Słabo znam język, a  warunkiem angażu było zrozumienie poleceń. Umiałem podstawy, bo na Cyprze wszyscy mówili po angielsku. W  ciągu kilku dni od tamtego telefonu siedziałem już ze spakowanymi walizkami.

Sam wyjazd był bardzo trudny. Trzeba było zostawić rodzinę. Dyskusja z  żoną okazała się dość merytoryczna. Doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie, jeśli od siebie odpoczniemy. Większy problem miałem z  córeczką. Wydawała się trochę za mała, żeby to zrozumieć. – Tatuś wyjedzie i  będzie przyjeżdżał co jakiś czas – tłumaczyłem. Chyba rzeczywiście nie potrafiła jeszcze pojąć sytuacji na tyle, żeby się rozbeczeć.

Za to tatuś płakał. Droga z  Białegostoku do Warszawy na zawsze zostanie w  mojej pamięci jako jedna z  najbardziej dramatycznych w  moim życiu. O  północy wsiadłem do autobusu, a  o  siódmej rano miałem wylot. Nie mogłem zasnąć. Myślałem. Siedziałem oparty o  szybę i  przecierałem łzy. Uświadomiłem sobie, jak wiele stracę, ale dopiero z  czasem zrozumiałem, co straciłem naprawdę. Byłem przyzwyczajony do częstych wyjazdów, ale to mnie zabolało wyjątkowo. Kiedy opuszczałem rodzinę, córka ledwo wymawiała pojedyncze słowa. Po powrocie gadała jak najęta. Ominął mnie bardzo ważny etap w  jej rozwoju. Nie widziałem postępu robionego z  dnia na dzień. Nie znałem też jutra, zastanawiałem się, czy jeszcze będziemy rodziną. Cierpię na brak snu, przez co bardzo dużo analizuję. To może wykończyć. Moja bezsenność to w  pewnym sensie także stany depresyjne. Nigdy tak tego nie odbierałem, ale gdy coś się działo, zamykałem się w  sobie. Nie znam innej terapii. Ewa zarzucała mi nieobecność. Mówiła coś do mnie – słowa przechodziły obok. Potrafiłem być takim mrukiem nawet dwa tygodnie. Hermetycznie zamknięty na świat dupek – tak się zachowywałem. Wszystko musiałem przetrawić, przemyśleć i  do tego dojrzeć. Za każdym razem. W  Anglii zacząłem tęsknić na poważnie. Nocami brakowało mi przytulenia, dotyku, zapachu… Tych drobnostek, które pozwalają odpocząć psychicznie.

Siedząc na fotelu autokarowym, zaczynałem rozumieć, jak wiele rzeczy, od których jestem uzależniony, przez najbliższe miesiące zwyczajnie mnie ominie. Pojawił się strach. Ostatnie zaśnięcie z  żoną w  łóżku mogło być moim ostatnim zaśnięciem obok żony w  ogóle. Zaczęło boleć coraz mocniej. Każdy kilometr w  kierunku lotniska był jak szpilka wbijana w  serce. Białystok znikał. Stawał się coraz odleglejszy. Był kurczącym się i  zachodzącym mgłą marzeniem. W  jego środku czekała rodzina – mój punkt odniesienia, jedyne, co mi zostało. Od tamtej pory miałem ją tylko w  słuchawce telefonu komórkowego i  na ekranie komputera. Zamiast wspólnego posiłku Skype. Kiedy więzy rodzinne łączy kabel od internetu, zaczynasz czuć, że życie przecieka ci przez palce. Dotykasz opuszkami zdjęcia dziecka na ekranie, a  potem czujesz strach. Niemoc. Są tak daleko, ale jeśli wrócisz, zrobisz krzywdę. Osoby, które kochasz najbardziej, nie będą miały za co żyć. To gorsze niż moja pierwsza żona w  słuchawce.

Jednocześnie nie żałuję wyjazdu. Nikt nie zawracał mi głowy. Po drodze do domu kupowałem jedzenie. Siadałem w  pokoju i  mogłem oczyścić głowę z  problemów. Te cztery ściany pozwalały się wyciszyć. Inni imigranci wychodzili i  wzajemnie się integrowali. Mnie kompletnie to nie bawiło. Raz poszedłem na domówkę. Po tym razie wiedziałem, że już więcej tego nie zrobię. Nigdy nie brałem narkotyków, a  tam każdy jara marihuanę. Nie dałem się namówić na skręta, ale wystarczyło wdychać dym. Wróciłem do mieszkania, położyłem głowę na poduszce i… do bezsenności doszły zawroty głowy i  potworny ból. Leżałem więc sam ze swoimi problemami, patrząc w  sufit. Dookoła mnie okno, cztery białe, spowite granatowym odcieniem nocy ściany, biurko, komoda i  stos myśli zakłócony bólem głowy. Nie wiem już ani po co poszedłem na tę imprezę, ani po co ciągle siedzę w  tym deszczowym kraju. Tutaj ciągle pada deszcz, ale czy tam jeszcze ktoś czeka?

Oszust i  nagła zmiana planów

DHL zamieniłem na szkolenie młodzieży. Współpracowałem z  panem, który nie zasługuje, by wymieniać tu jego nazwisko. Promowania tego oszusta bym sobie nie wybaczył…

Facet miał ogromne oczekiwania. Chciał stworzyć największą sieć akademii na Wyspach Brytyjskich. Lubił przede wszystkim marzyć. I  o  tym opowiadać. Ale jego opowieści rzadko się pokrywały z  rzeczywistością. Fakt, za ambitnymi planami szły działania. Przez około dwa miesiące jeździliśmy po całej Anglii. Często nie mieliśmy funduszy, więc spaliśmy w  samochodzie. Ogarnięcie całego przedsięwzięcia, czyli szkółek piłkarskich w  Londynie i  Manchesterze, pod kątem logistycznym przekraczało nasze możliwości. A  on chciał więcej. W  planach było też Birmingham.

Jeździliśmy jak szaleni. Wyjście na trening po nocy w  aucie nie należało do rzeczy przyjemnych. Kiedyś musiało braknąć sił. Zwłaszcza że kończyła się motywacja. Kiedy pracowałem dla DHL i  przesuwałem paczki, mogłem być pewny, że zapłacą. Pieniądze przychodziły na konto co tydzień.

U  nowego szefa rzadziej niż raz na trzy miesiące. Trochę jak Polonia Warszawa. „Przelew wyślę jutro”. A  jutro nie nadchodzi nigdy. Nie chodziłem i  nie prosiłem się o  pieniądze. Po prostu przestałem z  nim rozmawiać. Wkurzało mnie, że nie potrafił dotrzymać słowa. To nic przyjemnego usłyszeć od żony przez Skype’a, że brakuje jej na pampersy. – Wysłałbym, chciałbym, ale nie mam ani funta – odpowiadałem.

Pierwszy raz zacząłem mieć wątpliwości związane z  tym panem, kiedy poprosiłem o  umowę. Wydrukował mi jakieś papiery, mieliśmy je podpisać. Pytałem ciągle, kiedy to zrobimy, a  on bez przerwy przesuwał termin. Zwodził mnie do samego końca, choć akurat świstek nie był dla mnie największym problemem. Mimo że nielegalne zatrudnienie wcale mnie nie rajcowało, bardziej zależało mi na otrzymaniu pensji. Widać wymagałem za dużo. Inni też mieli dość jego sztuczek. Trenerzy rezygnowali, zakładali własne szkółki i  przejmowali dzieciaki. Cały czas powtarzał, że będzie lepiej. Nie było.

Ciągle wyskakiwał z  nowymi pomysłami. Pieprzony marzyciel strzelał dalekosiężnymi planami jak z  karabinu. Chciał otwierać kolejne szkoły, brać trenerów z  Polski na staże, opanować całe Wyspy Brytyjskie. Mieliśmy szkolić wielotorowo. Zaprosił Andrzeja Kryształowicza do współpracy, by pomógł mu z  bramkarzami. A  wiadomo – Andrzej zna się na tym doskonale. Czołówka, jeśli chodzi o  Polskę. Po dwóch tygodniach wrócił do kraju. Nie zobaczył kasy, więc ulotnił się tak szybko, jak to tylko było możliwe.

Podjęliśmy współpracę ze skautami Arsenalu i  Chelsea. Jeden chłopiec z  Koszalina pojechał tam nawet na testy. W  pierwszym klubie wypadł całkiem nieźle. Chyba uwierzył już, że jest wielką gwiazdą nie tylko wśród chłopców, z  którymi do tej pory grał. Ludzie z  Chelsea też coś w  nim widzieli, ale chcieli sprawdzić, jak porusza się po boisku. Miał trochę pecha. Wrzucili go do worka z  dwa lata starszymi. On większość starć przegrywał. Przepaść między 13-latkiem a  15-latkiem jest ogromna. Odbijał się od tych murzynków, którzy byli już wielkimi chłopami. Niestety, chłopak, nie mogąc wygrać starcia, rezygnował. Skaut powiedział nam, że jego mankamenty wynikają z  młodzieżowej piłki. Dużo tracił przez braki taktyczne. Do tego mentalność. W  Koszalinie był najlepszy. Wszyscy pracowali na jego bramki. Pojechał do Anglii i  stał się tylko jednym z  wielu. Musiałby zawalczyć o  swoje, ale tego nie robił. Na koniec sam powiedziałem mu, że nie widać po nim charakteru. Powinien chociaż próbować. Może jeszcze kiedyś to zrozumie? Talent miał.

Wracając do akademii, ciągle powtarzałem, że to bez sensu. Skąd „szef” miałby wziąć kasę, żeby wygryźć bogatą konkurencję, skoro nie umiał uregulować głupich kilku tysięcy funtów mojego wynagrodzenia? – Nie mamy tylu pieniędzy, to się nie uda – mówiłem. Nie słuchał. Dalej marzył. Doszło do tego, że obiecał dzieciakom dresy. Pobrał zaliczki, a  sprzętu nie przywiózł. Nie wolno oszukiwać dorosłych, ale zabranie dziecku marzeń to już największe skurwysyństwo.

Jechał na moim tyłku bardzo długo. Dzięki moim kontaktom oraz uprzejmości Łukasza Fabiańskiego udało się zabrać dzieciaki do Swansea. Obejrzeli mecz Premier League, a  potem mieliśmy spotkanie z  Fabianem, przyszło też kilku jego kolegów. Chłopcy byli zachwyceni, zbierali autografy, robili sobie zdjęcia. Łukasz zachował się fantastycznie. Pokazał wielką klasę. To samo Artur Boruc, Andrzej Kryształowicz czy Olo Moskalewicz. Olo akurat był na Wimbledonie, ale Artur przyjechał specjalnie do nas, żeby podczas otwarcia szkółki w  Londynie dzieci miały jeszcze większą frajdę. Zresztą odbierał ode mnie telefon prawie zawsze, zachowywał się jak normalny człowiek. Gdy byliśmy w  Manchesterze, a  on tam akurat grał, spotkaliśmy się w  hotelu na kawce. Załatwił też bilety. Mogę o  nim mówić w  samych superlatywach.

Mój szef nie umiał jednak docenić tego wszystkiego. Oszukiwał mnie i  Ewę, a  tego drugiego mu nie wybaczę. Potrafił obiecać przy stole, że da nam pieniądze, a  potem bezczelnie się tego wypierać. Dłużej nie mogłem z  nim współpracować. Podjąłem decyzję o  powrocie.

  

***

  

Trenerzy zajmowali się ćwiczeniami, a  ja odpowiadałem za koordynację. Mówiłem, jak ustawić stopę. Podobało mi się, ale brakowało regularności. W  jeden dzień przychodziło 15 osób, a  kolejnego 50. Ciężko zapanować nad taką grupą.

Wielu ćwiczeń nie mogliśmy zrealizować ze względu na ograniczenia tych chłopców. Dzieci imigrantów z  reguły są bardziej zaniedbane, jeśli chodzi o  sprawy fizyczne. WF w  Anglii to mit. Dlatego zanim któreś dziecko doszło do odpowiedniej sprawności, potrzebowaliśmy sporo czasu. I  powtarzalności, a  systematyki w  przychodzeniu na zajęcia u  wielu osób brakowało. Kolejna sprawa to psychika. Rodzice idą do pracy, a  po szkole nikt się tymi dzieciakami nie opiekuje. Panuje też wychowanie bezstresowe. Przełamywanie barier na boisku przychodziło im więc o  wiele trudniej.

Wiele rodzin nie miało pieniędzy. Zbliżał się dzień wypłaty, a  dziecko znikało na dwa tygodnie albo przychodziło samo. Przecież nie wyrzucę małego chłopca z  treningu. To dla nich radość. Nie są winne, że tata czy mama mają takie podejście. Oczywiście szefa trzeba było wtedy uspokajać. Kiedy nie widział kasy, wybuchał. Frustrację przelewał na nas wszystkich. Na najmłodszych również.

Nie graliśmy też zbyt wielu sparingów. Prawda była taka, że nikt nie chciał z  nami zagrać. Akademie podobne do naszej robiły wszystko, by nie doprowadzić do konfrontacji. Biznes. Im więcej dzieci, tym więcej pieniędzy. Przegrasz – możesz stracić klientów. To strasznie hamowało rozwój. Kontaktowaliśmy się za to ze szkółką Arsenalu. Raz zorganizowaliśmy mecz. Zostaliśmy „rozstrzelani”. Tamci grali w  jakąś inną dyscyplinę.

Lubiłem chodzić na ich zajęcia i  przyglądać się, jak wyglądają treningi. Dwóch szkoleniowców zajmowało się jedną grupą, do której należało 10–12 osób. Dużo im podpowiadali. Właściwie cały czas udzielali jakichś wskazówek. Od najmłodszego rocznika uczono ich taktyki, według której Arsène Wenger ustawiał swój zespół. Ujęła mnie ta dyscyplina. Wszyscy od małego mieli wpajane, że Arsenal to najlepszy klub świata. Paradoks polegał na tym, że obserwowałem akademię Kanonierów, ale nie tę główną. Dopiero z  niej selekcjonowano najzdolniejszych młodych piłkarzy. Selekcja była brutalna.

Budowa

W  pewnym momencie przenieśliśmy się do Polski. Anglia była już spalona. Mieliśmy robić w  Koszalinie największą szkółkę piłkarską, jaka była na zachodniej części Pomorza. Opartą na nowoczesnych metodach. Zorganizowaliśmy przywitanie. Przyjechało sporo gwiazd. Było wielu byłych reprezentantów Polski, pojawił się też trener Jerzy Engel. Zaprosiłem też Donia, z  którym znamy się bardzo długo.

Ale geniusz znów wpadł w  trans otwierania szkółek. Miał kolejne plany. Chciał się umocnić w  Zachodniopomorskiem, a  potem uderzyć na całą Polskę. Zmieniliśmy kraj, ale problemy pozostały te same. On ciągle bujał w  obłokach, a  ja czekałem na kasę. W  końcu puściły mi nerwy.

Nie było mi łatwo. Mojej rodzinie też. Może gdybym miał wtedy regularną pensję, nie miałbym aż tak silnego poczucia porażki. Zaległości narastały z  każdym miesiącem, a  ja nie miałem pomysłu, jak się z  tego odgrzebać. Nie mogłem już czekać, aż oszust w  końcu zapłaci. Jedyna wartościowa rzecz, jaką posiadałem, to iPhone 6. Żeby mieć za co żyć, zaniosłem go do lombardu. Kosztował trzy tysiące, a  ja dostałem za niego 1500. Ale takie jest życie. Pieniędzy brakowało, więc komórka poszła pod młotek.

Obiecałem Ewie, że kupię jej jeszcze lepszy telefon. Wtedy nie mieliśmy wyjścia. Byliśmy pod ścianą. Całe szczęście, że pomogła nam jej mama. Odezwał się też szwagier – Wojtek Rogowski. Już przed wyjazdem do Anglii oferował pracę na budowie. Nie chciałem rozgłosu. Zaraz byłaby afera, że były reprezentant Polski pracuje w  taki sposób. Na jaw i  tak wyszedł fakt, że jestem magazynierem. Po powrocie z  emigracji było mi już wszystko jedno, musiałem pracować i  nie miałem czasu na zastanawianie. Mam wielki szacunek dla Wojtka ze tę pomoc. Dzięki temu stanąłem na nogi.

Paradoksalnie praca na budowie jest całkiem ciekawa. Firma Rogowski stawia bloki, apartamentowce i  domy, to wielkie konstrukcje. Na razie uczę się tego fachu. Budownictwo potrafi być naprawdę interesujące. Nigdy nie miałem okazji być w  takim miejscu. Życie popchnęło mnie do kolejnych działań. Staram się nie wypytywać, dużo obserwuję. Najczęściej murarzy. To cholernie ciężka robota. Latem ledwo chodzę przez odparzenia, a  zimą strzelam zębami. Innego wyjścia jednak nie było.

II Dom

Między mną a rodzicami od lat układało się fatalnie. W domu zawsze czułem, że jestem tym drugim, gorszym. Młodszy brat Sebastian otrzymywał więcej wszystkiego. Dostawał przede wszystkim więcej ciepła. Z kolei ja – jeśli już mogłem na coś liczyć, zazwyczaj było to manto. Miałem wrażenie, że ojciec mnie nienawidzi. Dopiero niedawno zrozumiałem, że tak naprawdę mnie kocha. Tylko obaj jesteśmy dokładnie tacy sami – okazywanie uczuć wychodzi nam opornie. Zazwyczaj skutek jest odwrotny. Tata zrozumiał to dopiero w obliczu choroby. Kilka lat temu jego serce znalazło się w opłakanym stanie. Czasami mam wrażenie, że ostatnio bije głównie dla mnie. Rozmawiamy niemal codziennie. Właściwie on mówi. Opowiada mi o wszystkim. Godzinami wisimy na telefonie.

To ogromna zmiana w relacjach. Przez większość kariery nie chciałem ich znać. Było mi zupełnie obojętne, kim są i co robią. W olewaniu zachowywałem żelazną konsekwencję. Nawet gdy próbowali nawiązać jakiś kontakt i jechali z Lubina do Krakowa na mój mecz, miałem gdzieś, że tam są. Po zakończeniu spotkania cała trójka – ojciec, matka oraz brat – podbiegła do płotu oddzielającego trybunę od murawy. Kiedy tylko ich spostrzegłem, odwróciłem głowę i zszedłem pospiesznym krokiem do szatni. Przywitanie z nimi nie wchodziło w rachubę. Przez wiele lat uważałem, że ważniejszy dla nich był Sebastian. Trochę miłości dostawałem od mamy, ale i ona zachowywała się dwojako. Kiedy byliśmy w domu we dwójkę, mogliśmy porozmawiać. Wtedy czułem się kochany. Kiedy zaś drzwi otwierał tata, matczyne ciepło natychmiast znikało. Jednak wiedziałem, że ono gdzieś tam jest. W końcu to mama uratowała mnie przed poprawczakiem, do którego już jechałem. Stałem przed budynkiem, czekając na podpisanie dokumentów. Okazało się, że do oddania dziecka potrzeba podpisu obojga rodziców. Mama postawiła weto.

Ten poprawczak miał być skutkiem młodzieżowego buntu. Im stawałem się starszy, tym gorzej traktowano mnie w domu. Dostawałem wszystkim i za wszystko. Całymi dniami przebywałem na podwórku, żeby tylko mieć trochę spokoju. W wieku 14 lat coś we mnie pękło. Pomyślałem, że tak dalej być nie może. Czas na „normalne” życie. To znaczy takie, w którym nikt się nade mną nie znęca. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy: kilka ciuchów, szczoteczkę i rzuciłem się do ucieczki.

Dorabiałem wtedy w cyrku, więc pojawiła się okazja, żeby zwiać razem z nimi. Podróżowałem po województwie dolnośląskim, rozkładając karuzelę. Obsługiwałem tę najmniejszą, dla dzieci. Zwykłe koniki na rurkach. Kręciły się dookoła. Przygotowanie wszystkiego zajmowało prawie cały dzień. Robiliśmy to we trzech. Na pogaduchy nie było czasu ani ochoty. Po kilkunastu godzinach ciężkiej, fizycznej tyrki padaliśmy jak muchy.

Ludzie, których tam spotkałem, też przeżywali w swoich domach horrory. Dlatego uciekali. Też chcieli żyć normalnie i podobnie jak ja nie zamierzali wracać. Jeździliśmy po okolicach Głogowa, rozkładałem koniki, dostając za cholernie ciężką pracę marne grosze, własny kącik i trochę jedzenia. Wystarczyło do szczęścia. Nie licząc śmiesznego wynagrodzenia, otrzymałem coś, czego w domu brakowało mi najbardziej – spokój i szacunek. Wtedy uważałem, że to już bardzo dużo. Wreszcie nikt mnie nie tłucze.

Miałem jednak pecha. Tylko głupek albo 14-latek pomyślałby, że na zawsze uwolnił się od tego horroru. Ojciec szukał mnie, dopóki nie znalazł, a to zajęło mu jakieś dwa tygodnie. Zobaczył mnie, a potem natychmiast wpakował do samochodu. Wpadł w kolejną furię. Tak się stęsknił, że kiedy wsiedliśmy do samochodu, na dzień dobry złamał mi nos i zawiózł na policję. Kiedy wróciliśmy pod blok, wpadłem do mieszkania z prędkością światła. Chowałem wszystkie kije i noże, żeby mnie nie zakatował. Był czerwony ze złości, a ja zielony ze strachu. Znalazł tylko pasek klinowy. Walił niesamowicie mocno. Ból był nie do zniesienia, a ślady od kawałka gumy z ząbkami odbijały się na skórze i zostawały tam bardzo długo. Chłopcy, którzy przebierali się ze mną na WF-ie, o nic nie pytali. Domyślali się, że w domu musi być nieciekawie.

Skutki ucieczki z ekipą cyrkową leczyłem na basenie. Trzeba było jakoś rozruszać pozbijane od pięści mięśnie. Tam, gdzie ojciec nie uderzył paskiem, walił rękami. Ledwo się ruszałem. Pływanie też nie było łatwe, a do tego wstydliwe. Wskakiwałem do wody w podkoszulku, żeby nikt nie zobaczył śladów. Zostałem pobity, upokorzony i dalej musiałem tam mieszkać.

***

Później też nie było wesoło. Tata nienawidzi alkoholu. Jest byłym bokserem, uwielbia sport, a używki doprowadzały go do szewskiej pasji. Ponieważ często się kłóciliśmy, co zwykle prowadziło do wpierdolu, robiłem mu w ten sposób na złość. Po wypadach z kumplami zdarzało się sypiać na ławce. Zostawiał mnie tam Artur Skowron, mój najlepszy przyjaciel. – Wstawaj, chłopcze, bo zamarzniesz – zagadywali o czwartej nad ranem wychodzący do pracy górnicy. Tylko mamrotałem coś pod nosem i przewracałem się na drugi bok. – No już, już. Leć do domu – szturchali nadal, a ja pozostawałem niewzruszony. Po pierwsze: wcale nie chciało mi się ruszać tyłka z ławki. Po drugie: widok pijanego syna pod blokiem wkurzyłby ojca, z którym toczyłem otwartą wojnę.

Skończyła się dokładnie wtedy, gdy świętowałem swoją osiemnastkę. Nie wyprawiałem szczególnej imprezy. Po prostu wyszedłem z kolegami. Było to 2 lutego 1992 r. Wracałem do domu lekko po dziesiątej wieczorem. Nie było zbyt zimno, a ja mogłem sobie pozwolić na późniejszy powrót. Wypiłem trochę, ale bez przesady. Wystarczyło, by ojciec wściekł się na całego.

Zapukałem, chcąc wejść do mieszkania. Drzwi uchyliły się lekko, a zza nich nos delikatnie wyściubił mój ojciec. – Oddawaj buty! – usłyszałem. Nie za bardzo rozumiałem, o co chodzi. Byłem tak zaskoczony, że do trzeźwości umysłu jednocześnie przywracały mnie świadomość rozmowy z osobą mającą świra na punkcie alkoholu i powtórzona komenda. – Buty! Ale już! – wydarł się swoim chropowatym głosem z wnętrza domu. Nienawidziłem jego tonu. Często zwracał się do mnie jak do psa. Na każdym kroku próbował mi udowodnić, że jestem tylko małym, niechcianym gnojkiem. Momentami tak się przez niego czułem. Nie odpuszczał i tym razem.

Tak, chodziło o obuwie. Kilka dni wcześniej dostałem parę nowiutkich, oryginalnych, białych adidasów na rzepy. Wtedy były prawdziwym hitem. Przypuszczam, że dość drogim. Noszenie ich sprawiało niesłychaną przyjemność. Czułem się królem szpanu, mając na nogach takie cacka. Kiedy tylko oddałem tę błyszczącą parę, na korytarz wyleciały dwa przetarte buciory. – Zakładaj to! – oświadczył stary, nie wahając się ani przez moment.

Nakładałem znoszone szmaciaki, a ojciec szykował następny cios. Usłyszałem głośny szelest, a potem huk. Lądowanie na podłodze zaliczała właśnie czarna reklamówka z rzeczami, dokładnie taka, w jakiej wynosi się z domu śmieci. To były moje ciuchy. – A teraz wypierdalaj! – burknął tatuś, trzaskając głośno drzwiami. Chrobot zamka uświadomił mi, że to nie żarty. Los dał mi pierwsze poważne zadanie: znajdź sobie mieszkanie, skoro jesteś już taki dorosły.

Długo nie szukałem. Poszedłem do klubu i wziąłem pokój w tamtejszym hotelu. Nie zamierzałem łazić po nocy albo spać pod mostem. Miałem moment zawahania. Czułem bezradność, ale co mogłem zrobić? Trzeba było działać. Po latach myślę, że właśnie tego oczekiwał ojciec. Chciał na swój sposób nauczyć mnie życia. Kiedy wróciłem do domu kilka lat później, by odwiedzić rodziców, jeszcze mu za to podziękowałem. Przynajmniej nauczyłem się samodzielności.

***

Niestety, właśnie tak pamiętam moje lata młodzieńcze. Kojarzę je głównie z agresją i bezsilnością. Za jedyny plus uważałem zaszczepienie we mnie zamiłowania do sportu. Jako 13-latek przebiegłem z tatą maraton otwocki. Odkąd pamiętam, zawsze coś robiłem. Albo uprawiałem kolarstwo, albo grałem w piłkę, albo chodziłem na basen, albo boksowałem. Dążyłem do tego, by za wszelką cenę nie zostawać w domu. Od rana do wieczora włóczyłem się po osiedlu, rozbijając szyby. Nie mogłem przecież wrócić. Koszmaru z naszego mieszkania nie życzę nikomu.

Po wielu latach czułem już tylko obojętność. Myślałem, że tata – były bokser – od tego sportu miał nie po kolei w głowie. Zupełnie jakby stracił ludzkie odruchy. Fakt, ostro dawałem mu popalić. Nie zgrywałem dobrego synka. Kazali mi przyjść o 22 – wracałem po północy. Delikatnie otwierałem drzwi – cisza. Jakoś dawałem radę prześlizgnąć się do pokoju niezauważony. Uff... Już chyba zasnęli…

– Gdzie byłeś?! – wydzierał się, leżąc na łóżku w ich sypialni. Czekał, żeby mnie zjebać. Ojciec zawsze miał pretensje i zazwyczaj kończyły się one na laniu. Miałem taki chrzest niemal codziennie. Bił, a ja się śmiałem. Bolało, ale z twarzy nie schodził mi banan. Cierpiałem, ale nie zamierzałem okazywać strachu. Nie mógł wiedzieć, że się go boję. Nawet w chwilach, gdy byłem zwyczajnie napierdalany. Czym dostawałem? Wszystkim. Z jakiego powodu? Jakiegokolwiek. Coś, za co głaskano mojego brata, stawało się przyczynkiem do kolejnego manta. Radkowi trzeba było przylać – inaczej dzień nie zostałby zaliczony. Tak sobie to wtedy tłumaczyłem.

Dom zazwyczaj jest miejscem, w którym szuka się spokoju. W moim przypadku wyciszenie było możliwe tylko wtedy, kiedy tata wychodził do pracy. Zaczynał zmianę w hucie miedzi rano, a kończył po południu. Wracał zazwyczaj po 3, znałem tę porę na pamięć. Wiedziałem, że zbliża się godzina zero. Czas się ulotnić, jeszcze w robocie poszło mu coś nie tak, jeszcze ktoś go wkurzył, a moje prowokacje działały na niego przez długi czas. Przez to stawałem się też workiem treningowym do upustu nerwów.

Więc uciekałem. Albo na ulicę, albo do kolegi. Często przesiadywałem u Artura Skowrona. Jego tata zginął bardzo szybko w wypadku na kopalni. Mama mieszkała z drugim mężem. Oboje traktowali mnie, jakbym był ich drugim synem. Dostawałem tam ciepło, którego tak bardzo mi brakowało. Częstowali też obiadami. Do dziś pamiętam kojący zapach pomidorów, na których pani Skowron gotowała pyszną zupę. Nawet nie wiedziała, jak jestem jej wdzięczny. Mój problem z okazywaniem uczuć hamował wszelkie odruchy serca.

Paradoksalnie Artura nie wspominam dobrze. Kiedy grałem już w Wiśle Kraków, miałem mnóstwo pieniędzy. Założyłem sklep z telefonami komórkowymi w centrum Lubina. To była mała budka. Artur w niej pracował. Dzięki temu mógł pozwolić sobie na wiele. Kupował drogie i luksusowe rzeczy: biżuterię, jeździł na zagraniczne wakacje i utrzymywał, że sklep miał przy tym niskie obroty. Nie złapałem go nigdy za rękę, ale jakimś cudem, kiedy oddałem mu tę budę, utrzymywał się tylko z niej i to na niezłym poziomie. Dziwne, co? Radka lubili dymać, bo był zwyczajnym frajerem z wielką kasą…

***

Miejscem, które odpowiadało mi bardziej niż mieszkanie państwa Skowronów, był dom moich dziadków. Spędzałem tam każde wakacje. Dorabiałem sobie w polu. Nie zawoziłem świadectwa ukończenia szkoły do domu, bo od razu po apelu jechałem na wieś. Nie mieli pola, posiadali ledwie kilka kur i kaczek. W czasie żniw pracowaliśmy u innych. Sierpień był bardzo intensywny. Zawsze pomagałem przy koszeniu zboża. Zarabiałem przy tym jakieś pieniądze. Lubiłem to. Nienawidziłem natomiast wykopków. Zbieranie ziemniaków i buraków było dla mnie katorgą. Topiłem się w glinie na klęczkach, ale byłem z dziadkiem Olkiem. To wydawało mi się najważniejsze.

W jego towarzystwie czułem bezpieczeństwo. To do niego uciekałem, kiedy rodzice się pokłócili. Po jednej z awantur wcisnąłem brata do autobusu i pojechaliśmy razem na wieś. Miałem 11 lat, a on tylko sześć. Zapakowałem wielką torbę ciuchów, on złapał pod pachę dużego, pluszowego misia i ruszyliśmy. Nie pamiętam, co było powodem kłótni. Przypominam sobie tylko, że podjąłem błyskawiczną decyzję. Wziąłem rzeczy, brata i gazem na przystanek. Nieźle się wtedy napociłem. Bagaż ważył naprawdę sporo. Wsiedliśmy w autobus pracowniczy jadący do Czeladzi Wielkiej. Górnicy jeździli nim do kopalni. Mieszkali tam nasi dziadkowie od strony mamy.

Wysiadaliśmy w pośpiechu, więc brat zgubił miśka, za którym później płakał. Kiedy dotaszczyłem torbę pod drzwi, babcia była naprawdę zdziwiona. Przyjęła nas obiadkiem, a po kilku godzinach na miejscu pojawili się rodzice…

W Czeladzi Wielkiej było fantastycznie, choć to dziura, która niczym się nie wyróżnia. Mieszkali w wielkiej kamienicy dla wielu rodzin. Obok byli Cyganie. Czasami podkradali kury, za co spotykała ich najsurowsza z możliwych kar – gniew dziadka. Gonił ich, dopóki nie złapał. A potem tłukł. Po kilku razach uznali, że nie ma to najmniejszego sensu. Kiedy dziadek ich dorywał, rozgrywały się dantejskie sceny. Prał dwóch–trzech naraz. To był wielki, silny chłop. Kiedy się przebierał, spod koszuli wyskakiwały ogromne, stalowe mięśnie. Miał nimi pokryte całe ciało. Dla mnie wyglądał jak ideał mężczyzny. Gdyby ktoś zapytał małego Radka, jaki chciałby być, bez wahania odpowiedziałby: – Jak dziadziuś!

Oczywiście jemu mięśnie były potrzebne. Pracował przy przeładunku. Wrzucał drewniane bale na wagony. Nie, nie miał do tego żadnego sprzętu. Rękami przenosił drzewa. Jeździłem z nim do pracy o czwartej rano i przyglądałem się, jak przewala te konary całymi dniami. Spędzałem tam niemal każdy dzień wakacji, bo w jego towarzystwie czułem się najlepiej. Jeśli nie szedłem przyglądać się, jak dziadek przerzuca kłody, podkradałem jego motor i jeździłem. Miał rometa. Zwykłego, trochę zabawnie pierdział, ale przepadałem za jazdą na nim. Silnik był zawsze gorący, kiedy pojawiałem się we wsi. Dziadek nigdy jednak nie był na mnie zły za to, że brałem mu maszynę i spaliłem pół baku. Powtarzał tylko, żebym jeździł bezpiecznie. Wcześniej – kiedy jeszcze nie nauczył mnie jazdy – zdarzało się ten motor pchać. Po pracy dziadzia lubił obrócić jakąś flaszeczkę i nie był w stanie nawet prowadzić motoru. Wtedy mogłem mu pomóc bezpiecznie wrócić.

W czasie wolnym zabierał mnie do lasu na grzyby albo ryby. Zdarzało się, że nocą szliśmy do pegeeru. Ja pilnowałem, a dziadek zwijał im worki pełne kukurydzy. Wszystko dla mnie. Uwielbiałem jej smak, a on nie bał się łamać dla mnie prawa. – Nie przejmuj się, oni i tak mają jej za dużo, więc nic im się nie stanie, jak się z nami podzielą – żartował, a potem wskakiwał do stodoły.

Co do ryb, to łowić nie lubiłem. Brał mnie nad Barycz. Jednego wypadu nie zapomnę nigdy. Pojechaliśmy zaraz z rana i byliśmy tam dość długo. Nie umiałem czegokolwiek złowić. Po kilku godzinach usnąłem z nudów. Obudził mnie dopiero ruszający się spławik. Złapałem płotkę! Cieszyłem się jak głupi. Dopiero potem zrozumiałem, że dziadek był już zmęczony i chciał iść do domu. Złowił płotkę, zaczepił ją o haczyk mojej wędki. Natychmiast po wyciągnięciu ryby z wody musiałem się nią pochwalić babci. Trzeba więc było wracać prędziutko.

Zdarzało się, że rybka lubiła pływać. Rozrabiał pół litra i trzeba go było przyholować. Ale prawdziwym mistrzem był w lesie. Znał wszystkie gatunki grzybów, potrafił dojrzeć je wszędzie. W lesie umiał znaleźć mnóstwo jedzenia. W czasie wojny przez cały tydzień był o jednej cebuli. Jadł wszystko, co się do tego nadawało. Dlatego grzybobranie było dla niego pestką. Ja szedłem jak ślepy między drzewami, a on tylko instruował. – Po prawej masz, no zobacz… – mówił, wrzucając kolejnego do koszyka. Każda wyprawa kończyła się po napełnieniu go w całości. Czyli dość szybko.

Często słuchałem jego opowieści o wojnie, choć nie lubił do niej wracać. Wspominał zazwyczaj, dopiero gdy trochę wypił. Nie był żołnierzem, zajmował się wojskowymi końmi. Ta praca nauczyła go świetnie jeździć. Inaczej zginąłby podczas ucieczki. Niemcy strzelali z karabinu, a on uciekał do lasu. Trzymał konia za szyję, wisząc na jego boku. Zanim im czmychnął, zwierzę dostało sześć kul. Wcześniej też otarł się o śmierć. Mężczyźni z jego wsi byli zabijani albo wywożeni na przymusowe roboty. On – by uniknąć łapanki – wlazł do klatki z królikami. Nie wiem, jak to zrobił. Musiał się nieźle złożyć, żeby tam wleźć. To jedna z tych opowieści, od których włos jeżył mi się na głowie.

Może dzięki wojnie był bardzo silny psychicznie. Nic nie potrafiło go złamać. Nie narzekał. Nie lubił zabierać głosu. Wolał siedzieć cicho, mieć spokój. Po pracy potrzebował odpoczynku i całymi dniami oglądał telewizję. Ewentualnie spał i palił papierosy naraz. Jarał najzwyczajniejsze popularne bez filtra. Drzemał na leżance z kiepem. Kiedy już się zrelaksował, wracał do opieki nad małym Radziem. Uświadamiał mnie, że muszę skończyć szkołę, ale ważniejsze, bym był dobrym człowiekiem, który ma swoje zdanie i nigdy się nie poddaje. Świecił przykładem – gdy do czegoś dążył, musiał to dostać.

Byłem nim zachwycony i starałem się przenieść wszystkie jego najlepsze cechy na siebie. Jego śmierć mocno mnie dotknęła. Przyjechałem na sam pogrzeb. Przed ceremonią widziałem go w trumnie. Nie mogłem od niej odejść. Zupełnie jakby trzymał mnie za rękaw. Cały czas mam go przed oczami. Nie wyglądał zbyt dobrze. Był siny i spuchnięty. Choroba totalnie wypompowała jego tryskające energią ciało. On, nawet w czasie gdy potrzebował pomocy, zachowywał pozory siły. Udawał, że wszystko jest w porządku. Nie ufał lekarzom. Kiedyś pomagałem babci przy krowach i wbiłem sobie widły w nogę. Z bólem pojechałem do domu. Dziadek zauważył, że coś mi jest. Pokazałem mu ranę, a on poszedł na dwór, żeby nazbierać liści babki lekarskiej. Zawinął to, a po trzech dniach wszystko się ładnie zagoiło. Ze sobą postępował tak samo. Dopóki się dało, kurację fundował sobie domowymi sposobami. Niestety, nowotwór postępował.

Dziadek