Radio Armageddon - Jakub Żulczyk - ebook + książka

Radio Armageddon ebook

Jakub Żulczyk

3,7

Opis

Poprawione wydanie kultowej dla wielu czytelników powieści. Przejmujący obraz zbiorowej samotności w czasach, kiedy każdy gest sprzeciwu prędzej czy później zamienia się w towar, oraz w świecie, w którym każde wypowiedziane słowo ostatecznie staje się po prostu hałasem. Tej powieści nie można przeoczyć: to nasz czas i nasz świat.

Tytułowy zespół Radio Armageddon, założony przez czworo znajomych, ma być wyrazem odmienności, a równocześnie pełnego furii buntu przeciwko spłyconej i wszędobylskiej rzeczywistości. Sprawy komplikują się, kiedy w niewiadomych okolicznościach ginie jego lider, Cyprian, a sama rzeczywistość okazuje się całkowicie ometkowana, niepodatna na gniew ani idealizm, za to w każdej sferze bezlitośnie rządzona przez znacznie potężniejsze mechanizmy sprzedaży i kupna.

Współczesny świat, pokazany przez Jakuba Żulczyka, staje się wściekłym i równocześnie bezradnym krzykiem pokolenia urodzonego po 1989 roku, dla którego dobra konsumpcyjne i odniesienia historyczne nie odgrywają już znaczącej roli (Wszystko już było, więc skoro mamy wszystko, nie mamy nic - jak cynicznie stwierdza jeden z bohaterów), natomiast świadomość nieustającego podlegania formatowaniu przez media, slogany reklamowe, wolnorynkową pseudoideologię okazuje się niezmiernie dotkliwa.

Jakub Żulczyk (1983 r.) - pisarz, felietonista, scenarzysta. Pochodzi z Mazur, studiował w Olsztynie i Krakowie, mieszka i pracuje w Warszawie. Zadebiutował w 2006 r., w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża, powieścią młodzieżowo-romantyczną "Zrób mi jakąś krzywdę". Autor powieści "Instytut" (2010), dwóch części fantastyczno-przygodowego cyklu o Tytusie Grójeckim, "Zmorojewo" i "Świątynia" oraz bestsellerowego „Ślepnąc od świateł”, felietonów i artykułów (m.in. do "Wprost", "Dziennika", "Playboya", "Przekroju", "Tygodnika Powszechnego"), scenariuszy filmowych i telewizyjnych, a także książeczki dla dzieci "Zdarzenie nad strumykiem". Stypendysta programu Willa Decjusza, zwycięzca międzynarodowego konkursu na esej Young Euro Connect.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 700

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (58 ocen)
16
19
13
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Książka to historia buntu w niepowtarzalnym stylu. Przerysowane sytuacje, gdzie nie ma pozytywnych barw.
00

Popularność




WydawcaGrażyna Smosna

Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk

RedakcjaRoman Honet

KorektaMarzenna Kłos Marianna Filipkowska

Copyright © by Jakub Żulczyk 2015 W porozumieniu z Agencją Literacką Syndykat Autorów Copyright © by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2015

Świat Książki Warszawa 2015

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Wydanie II zmienione przez autora

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

ŁamanieJoanna Duchnowska

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-8031-142-8

Część pierwsza

1. Pleksiglas

Szymon mówi:

W każdej historii jest jakieś Teraz.

Historie mogą nie mieć wyraźnego Początku ani Końca, i taka właśnie jest opowieść o Radiu Armageddon; nie wiem, co było przedtem czy potem: ktoś pomylił stół montażowy z niszczarką do dokumentów. Zresztą zostaliśmy sformatowani przez historie, które nie mają rozpoczęcia na początku, zakończenia na końcu, środka w środku. Po tych wszystkich filmach, które dopiero po obejrzeniu układamy sobie w głowie od punktu A do punktu B, zaczynamy tak samo patrzeć na nasze życie.

Spróbujcie zrozumieć: jeśli istnieje jakaś cecha mózgów ludzi w moim wieku, jest to spieprzona chronologia. Najpierw z głów wypada nam słowo „Najpierw”. Potem słowo „Potem”. Następnie – słowo „Następnie”. Sformułowania – „I On Wtedy”, „W Tym Momencie”, „W Tym Samym Czasie”, „Trzy Dni Później”. Mimo wszystko każda z tych historii ma punkt Teraz. Punkt, od którego możesz określić i posegregować wszystkie wydarzenia. Punkt, który oddziela – mniej więcej, w miarę możliwości – przeszłość od przyszłości, genezę od następstw. To te wszystkie filmy, które oglądamy, historie, które w nas wpadają, dragi z efektem ubocznym w postaci zaniku ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za chronologię. No i nasz wiek, mamy po osiemnaście lat, i już teraz żyjemy w teledysku, w opowiedzianym od tyłu opowiadaniu, w roladzie z seriali telewizyjnych, jajecznicy ze zdarzeń. Czas to kompost. Zdarzenia to rozsypane papierki. Fiszki. Jaki jest punkt Teraz w tej historii?

Więc Teraz oderwałem się i lecę. Po wszystkich możliwych Teraz. Aby przedstawić wam tę historię tak, żebyście mogli złapać w niej jakąkolwiek równowagę. Więc oto wasz punkt zaczepienia – stoję naprzeciwko namazanej na drzewie czaszki, a pogoda jest taka jak na początku odcinka serialu o seryjnym mordercy. Za chwilę znajdą kolejnego trupa – informuje nas niskie ciśnienie.

To wszystko mogło się rozegrać jedynie w amerykańskim filmie z początku lat dziewięćdziesiątych. We śnie kogoś zupełnie innego. A jednak się zdarzyło. To jest historia zespołu rockowego, który założyła czwórka dzieciaków w szkole średniej. Zespołu, na którego koncerty zaczęło przychodzić po kilka razy więcej osób, niż mogłoby się zmieścić w klubie; zespołu, którego logo wykwitło we wszystkich newralgicznych punktach miasta. Czaszki wkrótce zaczną się pojawiać z powrotem, ale o tym później, bo na razie skupmy się na punkcie Teraz. Chyba już go znalazłem. Trzymam go między palcami niczym znaleziony przypadkiem w chlebie kawałek szkła.

To będzie niechronologiczny film, w który nigdy nie uwierzycie, bo przecież tutaj, w kraju, gdzie wszystko, co cię otacza, to zawartość płyty CD czy DVD z kiosku, wszystko jest skopiowane, przyklejone klejem biurowym do słupów ogłoszeniowych, gdzie wszystko jest grubości ulotki. W tym kraju nie może wydarzyć się coś takiego. W tym kraju jest tylko cukier i mąka, Agrobiznes w telewizji, świadkowie Jehowy, do jedzenia są tylko porcje rosołowe. Jeśli ktoś zakłada zespół, to brzmi on tak, jakby ludzie, którzy w nim grają, wstydzili się na siebie patrzeć.

Cały czas lecę po tym, co się wydarzyło, mam wyciągnięte ręce, które chcą złapać i nie wypuścić Teraz. A Teraz wygląda następująco: zachmurzone niebo, drzewa, las, kolejowy wiadukt i stojące na torach rdzewiejące cysterny, kwiecień, nie znam dokładnej daty, ja i drzewo, na którym jest namalowana srebrnym sprejem czaszka.

Taka sama jak ta wytatuowana na moim nadgarstku.

Jest chłodno, szaro i gęsto, tak jak powinno być w takich momentach. Momentach, w których odnajdujesz ślady po kimś zaginionym. Takie dni zawsze się wybiera, aby kręcić Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Wyjątkowo zimny listopad, z zatkanym przez obrażalskie resztki kiepskiego lata kanałem pogodowym. Nawet termometr nie podaje temperatury, tylko godzinę i minutę Końca Wszystkich Rzeczy. Za pięć minut będzie tu Nadzieja. Przyjedzie i zobaczy to, co widzę, i ostatecznie zadecyduje, czy właśnie znajdujemy się w punkcie Teraz. Czy to jest kluczowy moment tej historii, chwila, w której można zacząć ją opowiadać. Chyba tak, bo w końcu przestałem wątpić. Bo w końcu wszystko z powrotem jest na swoim miejscu.

Nasz zespół nazywa się Radio Armageddon. Nazywał się Radio Armageddon. Rozpadł się trzy miesiące temu. Przestaliśmy odbierać telefony, koncertować, malować na ścianach nasze logo, rozdawać ulotki, uaktualniać profil na Facebooku. Nie rozpadł się z powodów, które sprawiają, że licealne zespoły z reguły się rozpadają: kiedy wysiada przystawka w jedynej gitarze, perkusista robi dziecko jedynej przychodzącej na próby dziewczynie, a w samej sali prób ktoś otwiera serwis GSM. Na naszych koncertach ludzie stali sobie nawzajem na głowach, ochroniarze mieli strzaskane rzepki, a z samej bramki właściciel knajpy remontował sobie kibel. Na naszych koncertach mogłeś zobaczyć wszystkich: wegetariańskich aktywistów i metalowy klub samobójców, hipsterów z modnych klubów, starszych od nas o całą Modę na sukces weteranów zabijania się pod sceną razem ze zwykłą szkolną młodzieżą. Trzy miesiące temu – gdy to wszystko stało się wciągniętą taśmą, uszkodzonym plikiem, dźwięk się urwał, jakby ktoś nagle wyłączył zasilanie.

Ekran telefonu. SMS: Będę za 10 minut. N. Wzielam juz rower i jade. Bede sama.

Stempel z dwoma iksami zamiast oczu, które teraz gapią się na mnie tak tępo, jak tylko może patrzeć coś uśmierconego lub zamroczonego. Oglądaliście chyba kreskówki i wiecie, o czym to świadczy, gdy jakiemuś bohaterowi oznaczające oczy kropki zmieniają się w iksy. Śmierć. Bum. Koniec. Kaplica. Powiedziałem – gapią się na mnie? No tak. Patrzą na mnie oczy Cypriana, dowódcy, pomyślcie o nim jako o kimś, kto istnieje wyłącznie w fikcyjnych biografiach. Jako o kimś, kto zupełnie nie mógł się wydarzyć – nie w kraju, w którym wszystko jest jak przyszyta metka, w którym każdy wygląda, jakby pięć minut temu dowiedział się, że ma raka płuc.

Stoję naprzeciw czaszki, ale boję się podejść do tego drzewa i jej dotknąć – jakby w obawie, że srebrna farba wyżre mi skórę. Po chwili jednak robię krok do przodu. Farba jest świeża – dotykam jej palcem, a ona zostawia na nim grubą, srebrną kropkę. Po korze ściekają gęste, srebrne smugi; widać lekkie tryśnięcia w miejscach, w których skończył się sprej albo przesiąknięty karton zaczął się roztapiać i zmieniać w srebrny budyń. Rysowaliśmy setki tych czaszek, znaczyliśmy teren, bawiliśmy się w 12 małp, ale w tamtym momencie nastąpiło pewne załamanie. Skolioza rzeczywistości. Jakby ubocznym skutkiem naszych działań było wywołanie złego ducha.

Ta srebrna plama jest namalowana dokładnie z tego samego szablonu, który Cyprian wycinał o trzeciej nad ranem w moim pokoju, podczas jedynej wizyty w moim domu, wycierając krew z pociętych palców w przyniesione przez moją matkę watowane bułki z serem. Jeden z tych iksów został odrysowany na moim biurku i za każdym razem czuję go pod palcami, uruchamiając komputer. To ten sam szablon, który miał Cyprian. Cyprian, który równo trzy miesiące temu zniknął, wyparował tak samo, jak się pojawił. Przestał pojawiać się gdziekolwiek. Wybierając jego numer komórki, słyszało się jedynie chłodną pustkę, lekko przerywaną pstryknięciami szumów. Nawet damski, androidalny głos nie fatygował się z informacją o niedostępności abonenta. Jego rodzice jak zwykle nie wiedzieli o niczym, ale z domu nie zniknęła nawet zapasowa para gaci.

Po dwóch tygodniach został uznany za osobę zaginioną. Jego zdjęcia zostały rozlepione po dworcach, pocztach, sklepach spożywczych i szkołach. W sumie to był wycinek z naszego wspólnego zdjęcia, zrobionego właśnie tutaj, niedaleko wiaduktu; Cyprian stał obok mnie i patrzył w obiektyw spojrzeniem tak martwym, jakby przepowiadało właśnie tamten moment. Oparty o gitarę, wyprostowany – piękny trup. To zdjęcie, jeden z elementów, który stworzył nasz zespół, było teraz policyjnym portretem.

– Prawie wszystkie małolaty w tym mieście wiedzą, jak on wygląda – powiedział kierujący sprawą policjant. – Córka brata miała to zdjęcie na pulpicie. – I dodał: – Może to dobrze dla was, że on zaginął. Jeszcze dwa miesiące tego wszystkiego, i bez dwóch zdań wszyscy skończylibyście za kratami. Po juwenaliach mieliśmy na was ze trzy teczki. Byliście na liście organizacji podejrzewanych o terroryzm.

Ale nic się nie działo. Nadeszły dziesiątki zgłoszeń, że ktoś go gdzieś widział – półnagiego na ulicy, rzygającego w parku, dymającego czyjąś najlepszą koleżankę, wdrapującego się na rusztowania – ale to wszystko były mylne tropy. Puste pasma. Chyba wyłącznie upływ kilku tygodni i brak efektu sepii dodanego w Photoshopie dzielił to zdjęcie od stania się portretem nagrobkowym.

Stoję przed znakiem, który mogliśmy umieścić tu tylko my. Ale nikt z nas tego nie zrobił. Pod moimi nogami leży czarny, foliowy, zawiązany worek na śmieci.

Nadzieja jedzie rowerem na wiadukt, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło i w którym wszystko się skończy. Tak myśli. Bo przecież Radio Armageddon powstało na wiadukcie. Nadzieja przygryza zamek błyskawiczny od kurtki. Na niebie są chmury w kolorze odplutej flegmy, chmury ogłaszające strajk, grożące biblijnym potopem w razie niespełnienia żądań. Grożą również kosze na śmieci – ich zawartość zaraz pokryje wszystkie ulice cuchnącym dywanem. Dziś jest dzień, myśli Nadzieja, w którym odruchowo kupujesz tampony w kiosku, chociaż miałaś okres tydzień temu. Bez zastanowienia patrzysz na rzekę, czy zaraz zza jej zakola nie wypłynie żaden opakowany w foliową płachtę trup. Dziś jest dzień, w którym co pięć minut spada ci łańcuch z roweru. Oczekuj SMS-ów od przyjaciółek – właśnie nażarłam się tabletek. Obcych głosów na Skype – widziałem cię dzisiaj, ty pizdo, będę cię ruchał, aż ci krew pójdzie z dupy. Rower pokonuje krawężniki, boczne ulice, mija jednostkę wojskową, starą gorzelnię, i jedzie w kierunku wiaduktu. Nadzieja myśli: „Czas jest podzielony na cykle, a otoczenie wysyła ci znaki, żebyś je zauważył. Na pierwszym twoim koncercie ktoś wdrapał się na scenę i złapał cię za cycki, i musiałaś uderzyć go gitarą, aby się odpierdolił. Tak samo na ostatnim. I jest całkiem możliwe, że to był ten sam facet”.

Kurwa jebana! Pedały przestają stawiać jakikolwiek opór. Nadzieja schodzi z roweru, aby założyć łańcuch. Ale najpierw zapala papierosa. Dłonie ma całe w smarze. Tak jak papierosy.

Niebo wygląda jak rak prostaty. Jak wylane szambo. Jakby od dwóch tygodni miało padać, ale ktoś zakitował chmury i woda cały czas się w nich zbiera, nie mogąc znaleźć ujścia. „Gdy w końcu zacznie padać, zatoniemy wszyscy” – myśli Nadzieja. Niebo mówi do Nadziei: życie toczy się cyklami i możesz zobaczyć duchy; tak w pierwszym, jak i w ostatnim dniu istnienia twojego zespołu.

Szymon mówi:

Nawet to miejsce nie jest przypadkowe. Takie miejsca jak wiadukt, punkty, w których zostawiasz plamy swojej energii i pamięci, wprost nakazują, żebyś bezustannie do nich wracał. Gdy masz szesnaście lat, odruchowo pijesz tanie wina w parku, w którym zgubiłeś się w dzieciństwie. Jakbyś chciał mu udowodnić, że go pokonałeś, że znasz go na wylot: upijasz się, pokazując mu – hej, mogę zgubić się sam w sobie, ale tutaj, w tobie, na pewno znajdę drogę. I pewnie gdy jesteś koło trzydziestki, w identycznym odruchu w drodze do roboty przejeżdżasz obok mieszkania pierwszej dziewczyny, którą dymałeś. Za każdym razem chcąc się zatrzymać, wysiąść, przewinąć kasetę z czasem, iść do niej, i tym razem zrobić to naprawdę dobrze. Tak, żeby podrapała ci plecy, a nie tak jak wtedy, gdy starała się uśmiechać, w ogóle nie wiedząc, co ci powiedzieć. Gadam tak, jakbym był ekspertem od seksu – no, ale wydaje mi się, że właśnie tak jest. W każdym razie – w tym, że tu jestem, nie ma żadnego przypadku, tak samo jak w tym, że pod nogami mam zwykły worek na śmieci o pojemności pięćdziesięciu litrów. Jest czymś wypełniony, zawiązany i tkwi dokładnie na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie powinien być.

Szymon mówi:

Jest szaro. Tak, jak było godzinę temu. Siedzimy na trawie, prawie w nią wbici. Jakbyśmy urządzali konkurs – kto szybciej spali papierosa, kto gwałtowniej i bardziej nieregularnie oddycha, kto najdłużej będzie wpatrywał się we własne buty. Kto pierwszy coś powie. Kto pierwszy skręci sobie kark, szarpiąc głową w kierunku każdego dźwięku. Ale odgłosów jest niewiele; jakby czaszka znakowała zadżumiony teren; symbol pozostawiony przez ekipę w białych skafandrach, odgradzających teren biologicznego skażenia. Gdybyście tu byli i wsłuchali się głębiej, usłyszelibyście szum, cichy, wypełniający przestrzeń pomiędzy drzewami; jeśli zamknie się oczy, widać tę kipiącą zupę z białych i czarnych punktów, która wypełnia ekran po zakończeniu programu telewizyjnego. On tu gdzieś jest, wiem to – jest po drugiej stronie. Musi być gdzieś w okolicy taki punkt, gdy idąc, nagle uderzasz głową o plastik jak w sitcomowym skeczu; Cyprian jest za tym plastikiem. Przyciska do niego nos, widząc nas niewyraźnie, w czerni i bieli, jakby na obrazie z kamery, jednej z tych, które montują na stacjach benzynowych.

Słucha i czeka od trzech miesięcy, od dziewięćdziesięciu dni. Nadzieja rozdeptuje kępkę mchu, którą ma pod butem, pod czarnym adidasem superstar, rozgniata ją setkami rytmicznych tupnięć. Jej noga w czarnych rajstopach w siatkę pracuje jak wiertło, jak młot pneumatyczny, dłonie jak wycieraczki bez przerwy odganiające z czoła niewidzialne włosy, płuca jak parowy silnik pompujący nikotynę. Wkładam dłonie do już rozprutego foliowego worka, jakbym był magikiem, jakbym mógł wyciągnąć z niego cokolwiek, każdą rzecz, o jakiej moglibyście pomyśleć.

– Zadzwoniłam do wszystkich – mówi Nadzieja. – Do jego rodziców, do szkoły. Przyjedzie tutaj policja, podobno już mówili, żebyśmy niczego nie dotykali.

– Już dotykaliśmy – odpowiadam. Przerzucam w dłoniach zawartość worka. W worku jest Radio Armageddon. Zeszyty z tekstami. Koszulki, które sami sobie robiliśmy. Nasze zdjęcia, przedmioty, pamiątki. – Nic mu nie jest – mówię. – Czuję, że nic mu nie jest, Nadzieja.

– Nic mu nie jest? – Nadzieja przeciera oczy, tak jakby zaraz miały zacząć łzawić. – Nic mu nie jest? Kurwa, Szymon, tu są wszystkie jego rzeczy. Najbardziej prawdopodobne jest to, że ktoś je wyrzucił. Że jakiś, kurwa, nie wiem kto, heleniarz, świr, cygan, wziął jego rzeczy, wziął to, co mogło mu się przydać, nie wiem, kurwa, zegarek, telefon, cokolwiek, i zostawił to, co było dla niego zupełnie nieprzydatne. I dla jaj namazał sobie czaszkę na drzewie. Gdy masz szablon i puszkę spreju, odruchowo chcesz gdzieś coś namazać. Gdy znajdujesz portfel na ulicy, odruchowo szukasz w nim pieniędzy. Nic mu nie jest. Szymon, kurwa, proszę, „nic mu nie jest”!?

– Nie ma szablonu – odpowiadam.

Wkładam dłonie do worka, jeszcze raz błądzą w bawełnie, w papierze, w odłamkach długopisów, ołówków, opakowań. I wtedy natrafiam na plastikowy kwadrat. Płaskie, cienkie opakowanie na płytę. Na samym dnie, zawiązane w koszulkę. Grzebiąc rękami, trafiam na CD.

– O kurwa, jeśli to jest to... – Nadzieja wyciąga rękę, ale ja chowam płytę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Jeśli to jest co? To niemożliwe. Przecież wszyscy wiemy, że nie zdążył nic nagrać – mówię, przełykając ślinę.

Z dala słychać odgłos silnika. Od strony miasta wjeżdża policyjny samochód. I dwa osobowe. Poznaję je, jeden to samochód ojca Cypriana. Powoli suną w naszym kierunku, dogaszamy szybko papierosy i zakopujemy niedopałki butami. Nie ma sensu odciągać worka z powrotem pod drzewo.

– Powiemy, że po prostu tutaj leżał – mówi Nadzieja i tak samo jak ja nieświadomie, zaledwie przed godziną, miękko wpycha w niego czubek buta.

Szymon mówi:

Wtedy rzeczywiście zaczyna to wyglądać jak Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Jak paradokumentalny serial telewizyjny o mężach, którzy wyszli rok temu po papierosy. Chłopakach z małych miasteczek, którzy pojechali podstawionym autobusem na dyskotekę. Dziewczynach, które wsiadły do pociągu, by zobaczyć się z kimś poznanym na czacie. Rutynowe badanie terenu. Zadawanie pytań. Macanie trawy i ziemi w poszukiwaniu śladów. Szare niebo, wiszące nad wszystkim szare niebo, jak w każdym odcinku programu o kimś zaginionym.

– Worek tu leżał – mówię do pierwszego podchodzą- cego policjanta i to samo powtarzam rodzicom Cypriana. Jego ojcu, jak zwykle w grubych okularach i swetrze; jego chudej, małej matce, jak zwykle obleczonej jakimiś kolorowymi szmatami i z głową obwiniętą pstrą chustką.

Matka Cypriana jest w jakimś towarzystwie świadomości zen. Wygląda jak newagowa marzanna. Prenumeruje „Twój Buddyzm” i hipnotyzuje się, lecząc guza mózgu żwirem. Uprawia jakieś zioła i dokarmia koty, a gdy dostaje gorączki, okłada się kamieniami. Nie używa soli ani cukru. W mieszkaniu Cypriana zawsze pachniało czymś dziwnym, za każdym razem śmiał się, że to nowy napar na raka albo herbata na AIDS.

Ojciec Cypriana jest architektem pracującym dla miasta. Zza okularów widać wiecznie zmęczone oczy. Mało sypia – po nocach analizuje różne stare plany; to od niego Cyprian dowiedział się o schronach przeciwatomowych, o nieużywanym budynku z piwnicą, w której naziści kiedyś eksperymentowali na ludziach, a my później mieliśmy salę prób, tutaj, niedaleko.

Matka Cypriana staje w środku, pomiędzy workiem a drzewem, i zamyka oczy. Delikatnie rozpościera ręce, jakby miała problemy z błędnikiem. Płachty kolorowego materiału, którymi jest obleczona, lekko drżą na wietrze.

Takie miejsca jak wiadukt, takie punkty, mają w sobie mnóstwo energii. Energii, która każe wracać. Ona próbuje teraz złapać tę energię, zacisnąć ją w pięściach, przykleić się do niej, przeczytać ją – ale to niemożliwe. Trzyma ręce w powietrzu, ale gówno znajdzie. To miejsce jest dla niej tak obce, jak tylko mogą być obce dla matki miejsca, w których jej syn pije alkohol i bierze narkotyki.

Policjanci przeszukują trawę. Z ostatniego samochodu wysiadają nauczyciele z naszej szkoły – nasza była dyrektorka, obecnie zdegradowana do stanowiska księgowej, wiadomo z jakiego powodu – między innymi dlatego, że razem z matką Cypriana naprawdę wierzyły, że można wyczuć w powietrzu czyjeś echo i wyleczyć chorego na padaczkę herbatą z pokrzywy. Jednak cały czas nazywaliśmy ją po prostu dyrektorką. Przyjechał również stary Mośliwski, faszyzujący historyk, którego lekcje Cyprian uwielbiał na swój dziwny sposób. Nie ma tylko naszej wychowawczyni.

– Pani Milak zaraz dojedzie! – krzyczy z daleka dyrektorka.

Ania, nasza wychowawczyni, do której wszyscy mówili po imieniu. Lśniąca pani Ania.

– Idźcie już do domu – mówi ojciec Cypriana. – Idźcie już do domu, to nie ma sensu, żebyście tu byli.

– Może chcemy tu być – odpowiada Nadzieja; jest ubrana cała na czarno: czarne półdługie spodnie, czarne rajstopy w siatkę, czarne adidasy, czarna kurtka i włosy. Wygląda, jakby już przygotowała się na znalezienie trupa.

Odciągam ją lekko na bok.

– Chodźmy – mówię i delikatnie dotykam miejsca na kurtce, za którym jest płyta. Płyta, którą wyjąłem z worka.

– Boże, najpierw Weronika, teraz Cyprian, o Boże, o Boże! – lamentuje dyrektorka.

– Nie ma go tutaj – mówi matka Cypriana, materiał dalej drży, ręce są teraz wyciągnięte na całą długość. Ma zamknięte oczy. – Nie ma go tutaj – powtarza.

– Ela, przestań, bardzo proszę – mówi ojciec Cypriana, kładąc jej rękę na ramieniu. Ona nie reaguje.

– Oczywiście, że go, kurwa, tutaj nie ma! – krzyczy Nadzieja. Odwracają się wszyscy oprócz jego matki, ale ja kładę jej rękę na plecach. To chyba pierwszy raz, kiedy nie zastanowiłem się przed dotknięciem jej. Ale o tym później. Nie muszę jej uspokajać. To był jednorazowy wrzask.

– Najbardziej prawdopodobne jest to, proszę państwa, że ktoś inny tutaj to podrzucił, my właśnie tak byśmy zakładali – mówi jeden z policjantów, brodząc w trawie tak, jakby chodził po bagnie.

Policjanci są na miejscu. Brakuje tylko kamer telewizyjnych, spanikowanego człowieka w garniturze mówiącego do mikrofonu. Dzień jak koniec wszystkich rzeczy. Pęknięte termometry. Zapach węgla. Przerdzewiałe powierzchnie. Ślepe pasma, bijące się ze sobą w powietrzu. Nagle jeden z policjantów krzyczy:

– Mam coś!

Krzyczy tak głośno, że nawet matka Cypriana opuszcza ręce, otwiera oczy i rusza w jego kierunku tak szybko, że o mało co nie przewraca się o to swoje sari. My też odwracamy głowy. Policjant trzyma w ręku pokryty sprejem szablon. Słychać tylko ptaki, gdzieś daleko, i jakieś dalekie, dźwiękowe mignięcia silników. I wypluwane przez dyrektorkę „obożeobożeoboże”. I jakby jeszcze wsłuchać się głębiej, ciche trzaski. Szorstkie smugi dźwięku. Zespoły cichych pstryknięć, jakby łamać przy czułym mikrofonie w palcach płaty złuszczonej farby. I jeszcze głębiej – szum. Pasma. Radio Armageddon.

Nadzieja wsiada na rower i odjeżdża. Ale po chwili zsiada i macha ręką do Szymona, aby poszedł za nią. Buty wsiąkają im w mech, a niebo ani na chwilę nie robi się jaśniejsze. I nadal nie spada z niego ani jedna kropla wody.

– To będzie dramat, gdy dowie się o tym Anka – mówi. – Pani Ania – poprawia się.

Dopiero teraz, gdy są już daleko od tego miejsca, gdy tą stertą ciuchów, szablonem, puszką, gdy całym terenem zajęła się policja – dopiero teraz zaczynają jej płynąć łzy. Bezgłośnie. Jest taki dzień, że po prostu w pewnym momencie musisz się, kurwa, rozpłakać.

– Musisz do wszystkich zadzwonić, Szymon.

Odchodzą już bardzo daleko. Są z powrotem w okolicach starej gorzelni. „To wygląda jak jakiś niskobudżetowy film o świecie po wojnie atomowej – myśli Nadzieja. – Bułgarski Mad Max. Ta scenografia jest za oczywista, za tania, zaraz zza wyłomów wylecą obgryzający szczury statyści w zbrojach z przerdzewiałych metalowych płacht. Brakuje tylko trupa. Ale on jest gdzieś tutaj; jego obecność jest zbyt wyczuwalna; wszystkie elementy dekoracji zbyt mocno na niego wskazują. To ta logika, której wszyscy się boimy. Duchy” – myśli Nadzieja.

– On nie żyje – powtarza Nadzieja.

– Daj spokój – mówi Szymon. – Muszę zobaczyć, co jest na tej płycie. Jedź do domu. Zadzwonię do ciebie wieczorem.

– Szymon... to zmienia całą sytuację, ale...

– Nadzieja, między nami jest wszystko w porządku. Nie chcę, żebyśmy o tym rozmawiali, ja byłem durniem, nie potrafiłem dostrzec czegoś bardzo, bardzo prostego. Po prostu to było niemożliwe. To, żeby, wiesz... – powtarza niezmiernie powoli.

– Tak – odpowiada Nadzieja. – Tak, to było bardziej niż niemożliwe.

Nadzieja wsiada na rower i odjeżdża. Szymon zostaje, zapala papierosa i patrzy na jej ubłocone adidasy, i przyciska do klatki piersiowej płytę w papierowej kopercie, i rozgląda się wokół. Wszystko jest zamazane i niewyraźne. Jak na kasecie wideo. Obrazie z kamery przemysłowej .

2. Strzał w plakat

Szymon mówi:

Nie wiem, czy pamiętacie swoje liceum. Uczucie, że ktoś szczy wam na twarz, podobne do rozmawiania przez sześć godzin dziennie z policją albo ochroną banku. Szkoła to budynek otoczony niewidocznymi zasiekami, ściany to betonowe panele z radioaktywną zaprawą; obóz, w którym podbijasz kartę o ósmej rano, a korytarze są wtedy pojemnikiem, do którego ktoś nalał oleju, a następnie nasypał plastikowych kulek o różnej ciężkości. W tym momencie: moczowatożółte korytarze po trzech godzinach snu; mdłości od ciasta francuskiego i bezkofeinowej kawy (tylko taką sprzedadzą ci w bufecie). Przez korytarze toczy się fala dzieciaków-choinek: w workowatych spodniach, butach Etnies i z diamentowymi klipsami w uszach; dziewczyn w uciętych getrach, w minispódniczkach jak sekretarki, fala w goreteksie i swetrach z Reserved, fala jak billboard reklamujący maść na pryszcze, komplet podręczników albo wesoły portal twoja-szkola.pl; polo i perfumy Thierry Mugler; dżinsy biodrówki i jeszcze świeże kolczyki z szerokimi sztangami w językach; fala po solariach i spa, siłowniach i zastrzykach z teścia, wymiotach po zamówionych w środku imprezy pizzach, lekcjach rytmiki, wypocona na klubowych najebkach i studenckich koncertach, wysyłająca i dzwoniąca.

Moje liceum to prywatne liceum społeczne, kolonia karna dla zmotoryzowanych polskich nastolatków, z nieczynnym basenem i kortami do tenisa ze sztuczną trawą, o którą można się pokaleczyć. Z tego liceum wyleciałbyś dopiero za zastrzelenie kogoś na długiej przerwie. Nauczyciele mają inne instrukcje, używają takich zwrotów, jak „wykorzystaj swoją energię, posłuchaj, pomyśl o tym”, mówią: „martwię się o ciebie”, używają sentencji w stylu: „jeśli czegoś nienawidzisz, postaraj się to pokochać”.

To nieobowiązkowe zajęcia pozalekcyjne, na których uczysz się „odpowiedniego przepływu energii. Uwalniasz umysł od natłoku informacji”. Pocierasz bardzo mocno dłonią o dłoń i przystawiasz je sobie do skroni, aby „uporządkować strumień sił witalnych”. W naszej szkole w ramach zajęć nadobowiązkowych masz jogę, rytmikę, korepetycje z asertywności oraz naukę o ekologicznym trybie życia. Nauczyciele mówią do ciebie na przerwach: „Jesteś nerwowy, czy coś się stało? Może usiądź, odpocznij”. Niektórzy zapraszają cię na papierosa do pokoju nauczycielskiego, chociaż większość uczniów ukrywa palenie papierosów, może po to, aby poczuć się bardziej jak w normalnym ogólniaku.

O ósmej rano fala idzie dalej, w swoich najkach „airmaksach”, w baletkach, glanach, adidasach superstar, pumach „anarchy” pokonuje kolejne metry korytarzy w kierunku wyznaczonych sal. Idę razem z falą. Dzieciaki wyłączają smartfony przed lekcjami, jakby wchodziły na zebranie dotyczące sprzedaży pakietu kontrolnego. Pięć dziewczyn z naszej klasy wróciło po wakacjach z silikonowymi cyckami. Ale jak coś, to nie jest liceum dla dzieci prezenterów telewizyjnych i aktorów w serialach. Nasi rodzice mają o wiele bezpieczniejsze, niewidoczne pieniądze. Niewidoczne dla reszty, bo zarobione na rzeczach, których nie widać: na włącznikach światła, kapslach od piwa, podłogowych wycieraczkach. To kolonia karna dla dzieci Królów Sznurowadeł, Carów Marchewki, Oligarchów Kartoników na Soki.

Idziemy przez korytarz. Ja mam na sobie biały podkoszulek i chińskie trampki. Wyglądam jak dziecko molestowane przez rodziców; zresztą to nieważne, nikt mnie nie widzi, to ja widzę wszystkich pierwszy. Obijają się o mnie zapachy tej fali, sztyfty, sobotni pot i nerwowe poranne fajki na przystanku, ale ja nie pachnę niczym. Wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku, razem z Gnatem, który wbiegł tutaj w ostatnim momencie.

Pani Ania każe mówić do siebie po imieniu; uczy języka polskiego, zadając nam pytania: „Co zrobilibyście na miejscu bohatera? Czy możecie utożsamić się z jego decyzjami? Powiedzcie mi o tym, czy to, co on myśli, czy jego problemy są dla was sztuczne i śmieszne. Czy sami nie uważacie za takie swoich własnych?”.

Nie utożsamiam się z niczyimi decyzjami. Nazywam się Szymon i mam osiemnaście lat. Jestem w trzeciej, maturalnej klasie tego liceum. Właśnie ją zacząłem. W tym roku szkolnym mam zdać maturę i iść na jakiś zgodny z moimi zainteresowaniami kierunek studiów, prawdopodobnie będzie to prawo, medycyna, informatyka, masturbacja albo mizantropia. Dosyć wcześnie odkryłem w sobie dosyć duże opory przed wychodzeniem z domu i rozmawianiem z ludźmi. W sumie trwa to do teraz. Oprócz Gnata, który posuwa się obok mnie w tym strumieniu osób, i oprócz Nadziei, której głowa wyznacza kierunek poruszania się, z resztą ludzi rozmawiam, przytakując. Moje życie nie jest reklamą starterów do telefonu. Moje życie to podbijanie karty w prywatnym liceum, do którego trafiłem z powodu strachu moich rodziców przed rozdawanymi za darmo narkotykami i wlewaniem spirytusu przez lejek do ust, które miały mnie czekać w normalnym ogólniaku. Problem w tym, że na nasze liceum mówią „Monar” – ale to nie jest napisane na stronie internetowej. W zakładce „O patronie” nie przeczytasz o laskach, które wychodząc w piątek na imprezę, wracają do domu za tydzień i pamiętają tylko uderzenie czołem o deskę klozetową. Wszyscy czują się bezpiecznie i ja też. Mam chińskie trampki i biały podkoszulek. Jestem niewidzialny.

Nadzieję znałem od pierwszej klasy, być może była moją najlepszą koleżanką; to z nią zawsze wychodziłem na papierosa, chociaż statystyka wymienianych z nią zdań wynosiła około jednego tygodniowo. Wiedziałem, że jej rodzice są właścicielami firmy odzieżowej Conflict, robiącej ciuchy, w których chodziło pół Polski. W tym połowa naszej szkoły. Nadzieja nienawidziła wszystkich, którzy mieli z tej firmy chociaż portfel. Zawsze powtarzała: „Tylko cwele chodzą w tych ubraniach. To jak być ruchanym, jesteś nieświadomy, i od razu za to karany. Nieświadomy, jaki jesteś w tym nudny i obrzydliwy. Karą jest zakładanie tego i wmawianie ci, że jesteś w tym wyjątkowy”. Nadzieja miała metr osiemdziesiąt sześć wzrostu. Jej skóra była zawsze brązowa, niezależnie od pory roku, a gęste, długie włosy z reguły nosiła upięte w dodający jej jeszcze parę centymetrów kok. Ubierała się z reguły na czarno, w półdługie sukienki albo spodnie, co nadawało jej wyjątkowo filmowy widok – jakby pogrążonej w żałobie modelki, która do tego gra w kosza i nagle dołączyła do satanistycznego kościoła.

W pewien sposób uważałem ją za najpiękniejszą dziewczynę na świecie.

Czytała jedną książkę dziennie i była ulubienicą rady pedagogicznej pomimo metalowych elementów w twarzy i głośnego używania przekleństw na korytarzach. W testach IQ wyszło jej około 158 punktów. W niektórych zabrakło skali. Mimo wszystko, gdy ktoś stawiał jej celujący, z reguły mówiła, że po prostu chce ją zgwałcić w jakiejś nieużywanej klasie. Nadzieja Wyjątek, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko, była bardzo społeczną osobą. Miała mnóstwo koleżanek. Najlepszą, to znaczy spędzającą z nią najwięcej czasu, była chyba Aneta – dziewczyna ze ściętą grzywką, w baletkach i żakietach z Benettona, z drobną, okrągłą twarzą japońskiej laleczki i spojrzeniem tak pustym, że aż momentami wydawało się wchłaniająco mądre. Aneta traktowała mnie jak powietrze.

Nadzieja była chodzącą skarbnicą dobrych rad i informacji. Wiedziała, które kremy poprawiają cerę zaledwie na dwa tygodnie, by zaraz potem fundamentalnie ją spieprzyć. Krążącym wokół niej dziewczynom tłumaczyła wszystko. Jak znieść kolegów swoich kumpli, którzy dobierają się do ciebie na imprezach, gdy tamci wychodzą do kibla. Doskonale wiedziała, jak podporządkować sobie faceta, chociaż nigdy żadnego nie miała. To wszystko sięgało jeszcze dalej. Nadzieja wiedziała doskonale, co powiedzieć, gdy ktoś przychodził do niej i mówił, że jego życie nie ma sensu. Że jest zbyt brzydki, zbyt mało inteligentny, zbyt mało społeczny, zbyt zakompleksiony, aby rano patrzeć w lustro podczas mycia zębów. Szczególnie fascynujące było w niej to, że tak naprawdę potrzebowała niewiele czasu, by kogoś poznać. Wyobrażałem sobie, że wystaje z niej jakiś astralny kabel, który podpinała do swojego rozmówcy i rozkodowywała go w ekspresowym tempie. Te życiowe porady, wspólne studiowanie katalogów z kosmetykami, jej nocne eskapady na drugi koniec miasta, aby pomóc koleżance, którą tak naprawdę miała kompletnie w dupie, stanowiły dla niej jakiś sposób zabicia wolnego czasu. Nie robiła tego z empatii – dla niej to były badania laboratoryjne, i zastanawiałem się, jak dziewczyna, która miała średnią 5,8, mogła to wszystko wiedzieć. Może po prostu pamiętała wszystkie swoje poprzednie wcielenia.

Ta znajomość trwała już dwa lata, od pierwszej klasy, od czasu zajęć z plastyki, na których mieliśmy zrobić na kartkach kolaż oddający naszą osobowość. Pamiętam, że siedziałem wtedy z Nadzieją w ławce i zupełnie nie wiedziałem, co mam zrobić. Chyba nie oddałem wtedy tej pracy, za to Nadzieja wklejała na kartkę modelki i modeli, postacie z kredowego papieru, błyszczące, długonogie, w ciuchach od Le Coq, Diesla, Blueberry. Przez te dwadzieścia minut dowiedziałem się więcej o odzieżowych markach niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Naklejała kolejne warstwy zdjęć. Twarze kobiet po nieudanych operacjach plastycznych, piersi, w których wybuchł silikon, ciała anorektyczek, palce z wyrwanymi od heroinowego swędzenia paznokciami. I na to jeszcze następne, aż wszystko zlewało się w kleisty, papierowy tort: ludzie rozerwani przez miny przeciwpiechotne, wydrukowane z internetu zdjęcia wypadków samochodowych. Jedna z fotografii przedstawiała urwaną kobiecą nogę.

– To Manolo Blahnik – powiedziała, wskazując na but na urwanej kończynie, i dodała: – Na pewno dadzą mi skierowanie do psychologa, gdy to oddam. Gdy dostaniesz takie skierowanie, możesz w każdej chwili wyjść z lekcji i powiedzieć, że masz atak lęku. Ja muszę palić co dwadzieścia minut.

Jeśli chodzi o Gnata, składał się z prawie dwóch metrów wzrostu, asymetrycznie ściętych blond włosów, lekko kwadratowej, szwedzkiej twarzy i przykrótkiej czarnej kurtki. Z łańcucha, na którym nosił portfel. Z butów puma anarchy. Gnat składał się więc ze swojej ksywki i z rzeczy, które inni ludzie zostawiali przy nim, tak przy okazji, a on je adaptował i przyszywał do siebie, a także z potężnej grdyki, stalowych oczu, pewności siebie i betonowych dowcipów. Z długich, chudych rąk i fiuta. Gnat składał się z filmów, które obejrzał ktoś inny. Płyt, które ktoś gdzieś przypadkowo puścił. Z głębokiego, kwaśnego głosu, który najgłośniej powie o tych filmach i płytach, że to gówno. Głęboki głos ma się nie po to, by tak po prostu przytakiwać. Poza tym składał się z World of Warcraft, kawy z Tussipectem i efedryny, z osiedlowych serwerów FTP i magazynowanych tam pornosów.

Gnat był moim najlepszym kumplem. Gnat nigdy cię nie oceniał ani nie analizował – nie potrzebował wiedzieć, jaki jesteś, aby do ciebie mówić. Wystarczyło, że dostrzegł u ciebie jedno działające ucho. Może dlatego, zanim dołączył do nas Cyprian, był moim, jak to się mówi, najlepszym kolegą z klasy. Może też dlatego, że mieszkał przystanek ode mnie i że byliśmy w tej samej sieci osiedlowej.

Gnat również miał wielu znajomych, którzy tak naprawdę mogliby nie istnieć. Tysiąc znajomych na fejsie, w tym jego ekipa od paintballa, której nie poznawał na ulicy, bo wszystkie mecze toczyły się w maskach, jego ekipa od le parkour, której również nie poznawał, bo biegali po mieście w kominiarkach. Gnat chyba potrzebował przekonania, że jest osadzony w jakimś środowisku, podczas gdy tak naprawdę był sam dla siebie najlepszą i jedyną rozrywką.

Z resztą ludzi po prostu nie rozmawiałem. To nie miało sensu. To było jak dzwonienie na pogodynkę. Musiałbym wysyłać do kogoś niepotrzebne zdania i odbierać ich jeszcze więcej. Nie podobały mi się żadne laski z naszej klasy. Te głupsze aspirowały do wyglądu striptizerek, mądrzejsze do modelek z kampanii reklamowych perfum. Najwyraźniejsze do image’u wokalistek alternatywnych zespołów z „The” na początku nazwy. To było bez sensu. O pierwszych z nich mogłeś usłyszeć w kiblu, jak na imprezach zamykały się w sąsiednich kabinach i zakładały się, która zostanie wyruchana przez więcej kolesiów. Drugie mogłeś zobaczyć na mieście, wtulone w dwudziestoośmioletnich studentów w kurtkach za sześć stów i z zepsutą od fety cerą. Trzecie znajdowały sobie facetów na ASP albo w szkołach reżyserskich; zupełnie srały na swoich rówieśników, woląc robić za maskotki na wkupinach i bankietach po przeglądach amatorskiego kina, na których udawały królowe bohemy, trzymając w ręku kubek z winem Sophia, sześć pięćdziesiąt za butelkę. Oczywiście były jeszcze tak zwane dobrze uczące się dziewczyny, wyglądające tak, jakby z litości ubrał je opiekun kontenera PCK, bo biegały po ulicy obszarpane z chlebakiem podręczników. Niereformowalne posthipisówy, jak Weronika Mencel. Albo dziewczyny metalowców, chodzące w swetrach nawet w trzydziestostopniowe upały. Ale akurat te ostatnie kategorie były nieistotne. Te panny wzbudzały tyle pociągu seksualnego co odłączony kontakt.

Tak czy siak, rozmowa z nimi była pozbawiona jakiegokolwiek sensu.

Zresztą nie wiem, czy rozmowa ze mną miałaby sens dla kogoś innego. Nazywam się Szymon i, jak już powiedziałem, gdy poznałem Cypriana, byłem na etapie doprowadzania do perfekcji trudnej sztuki niewidzialności. Jestem jedynym dzieckiem swoich rodziców, dwojga lekarzy pracujących we własnej klinice chirurgii plastycznej. Dlatego wiem, że podstawowym mechanizmem rządzącym ludźmi jest próba dopasowania się. Znalezienia treści do dowodu osobistego, a potem prób życia według niej. Trzeba złapać swoją rolę w serialu do końca, a potem jak najlepiej się w niej spełniać. Niespójni przegrywają. W momentach niespójności wkraczają do akcji tacy ludzie jak mój ojciec. Nigdzie nie widać tego tak dobrze jak w liceum. Ja staram się być niewidzialnym, jednocześnie widząc wszystko.

Moi rodzice mieszkają ze mną i rodzicami mojego ojca w dużym jednorodzinnym domu na obrzeżach miasta. Dom został zbudowany z marzeń o nieśmiertelności i pracy w modelingu. Patio jest zrobione za cycki dziewczyn z takich liceów jak to; samochód, którym moja matka jeździ na zakupy, został kupiony za odsysanie tłuszczu z ud ich matek. Sam dom sąsiaduje z kilkoma niewykończonymi parcelami, gdzie szkielety niewybudowanych domów straszą jak duchy lub smutne pomniki wypadnięcia z osi. Jako Szymon składam się z informacji, z ciężarówek magazynów zbieranych przez moich kuzynów i wujków. Z książek, które moi rodzice kupowali na metry do salonu, z megabitowego łącza. Składam się z dziewięćdziesięciu ośmiu zagranicznych portali, które mam w bookmarkach – CNN, BBC, Time, Guardian, ABC, WTF, NSDAP. Składam się z prenumerowanych magazynów. Składam się z subskrybowanych kanałów. Z informacji.

W szkole podczas testów psychologicznych zabrakło mi punktów. Czasami wydaje mi się, że najważniejszą cechą mojej osobowości jest to, że w wieku dwóch lat umiałem płynnie mówić i czytać. Ale już wtedy nie chciało mi się marnować baterii na rzeczy, które mówione do kogoś i tak by spudłowały. Moi rodzice tak naprawdę od początku wmawiali mi, że powinienem być przezroczysty. Że widoczność może mnie zabić. Do piętnastego roku życia mogłem wracać do domu o dwudziestej, teraz mogę wracać o dwudziestej drugiej – to trochę dziwne, bo z reguły w dzień lepiej cię widać. Moi rodzice bardzo się o mnie martwią. Delikatnie mówiąc.

Jest ósma rano. Zapowiadają się dwie godziny języka polskiego połączone z psychoanalizą, przynajmniej tak to wygląda, regulamin szkoły każe podczas lekcji ustawiać krzesła w półokrąg wokół nauczyciela. Nauczyciel nie może podnosić głosu, grozić usunięciem ucznia ze szkoły, używać przemocy werbalnej i psychologicznej. Jeśli uczeń odpowiednio argumentuje swoją prośbę, nauczyciel nie może informować rodziców o jego bieżących ocenach i zachowaniu. Ale i tak przed wywiadówką pod szkołą stoją nowe hummery i volvo naszych rodziców, przyjeżdżających tutaj jak do firmy, w którą zainwestowali, chociaż wiedzą, że niezależnie od tego za dwa lata zbankrutuje. Samochody wypuszczone na dziesięciu potencjalnych kupców w Polsce, z alarmami sprzęgniętymi z systemami alarmowymi szkoły, prawdopodobnie z identycznymi kodami dostępu. Czasami jest tak, że ten sam wóz przyjeżdża pod szkołę rano – łaskawie pożyczony na ten jeden raz albo udostępniony w celu zrobienia zakupów babci. Stoi zaparkowany do ostatniego dzwonka i odjeżdża, by po godzinie wrócić na zebranie rodzicielskie. Tylko bez skuna w schowku i wystawionych do szyby fajek, i z Turnauem zamiast Pei w odtwarzaczu CD. Większość ludzi ma bardzo prosty kod do uruchomienia silnika, taki, którego nie można zapomnieć – z reguły są to cztery zera albo jedynki. Czy takiego nie ma również system alarmowy w tej szkole, chroniący rolet sztucznej trawy, pecetów ze zintegrowanymi kartami dźwiękowymi, dwudziestu zestawów portretów królów polskich i kartonów starych bajaderek?

Sala od polskiego to nowoczesne centrum badań nad Panem Tadeuszem. Plastikowe, ergonomiczne krzesła, projektor i trzydziestocalowy płaski telewizor, plastikowa tablica i markery jak w sali konferencyjnej, gniazdka do laptopów, paprotki przetwarzające dwutlenek węgla na czysty tlen. Tak jakby nas wszystkich przyzwyczajano do przyszłej pracy w firmach naszych rodziców. Zajęcia z panią Anią to wdrażanie gruntu pod obowiązkowe treningi motywacyjne z wykwalifikowanym psychologiem. Pani Ania mówi:

– Ważne jest to, o czym naprawdę jest ta książka. Ferdydurke – przypominam. – Rozmawiamy o Ferdydurke. – Gdzie i kiedy jesteście prawdziwi; dla kogo jesteście autentyczni? Czy jesteście sobą w rozmowie z rodzicami?

Widzę dwie dziewczyny, które są tu od początku, nieprzeniesione z żadnej normalnej szkoły, po prostu są tu od położenia fundamentów i zainstalowania systemu alarmowego; obydwie w czarnych spódniczkach, założonych tak, jakby z przebieraniem nie trzeba się fatygować aż do matury, w okularach z okrągłymi szkłami. One chyba zawsze są autentyczne, w każdej sytuacji niezłomne w swoim braku właściwości, zawsze z wykazem punktów za przedmioty w rękach.

– Czy jesteście autentyczni, gdy rozmawiacie ze swoją dziewczyną lub chłopakiem? Nie chodzi tu o okłamywanie. Chodzi o to, czy przez to, co mówicie, jak się zachowujecie, patrzycie, przebija jakaś stuprocentowa prawda o was.

Nikt nie wie, o czym pani Ania mówi, ale za to wygląda jak aktorka, która mogłaby zagrać zakonnicę karmiącą miodem uciekinierów z obozów koncentracyjnych. Ma wielkie, ciemne oczy, długie czarne włosy i drobną, ładną twarz. Jej słowa wylewają się na tych ludzi jak skondensowany syrop.

Tylko jej się to naprawdę udaje, chociaż w tej szkole wszyscy muszą się tak zachowywać. To odgórny przykaz dyrektorki, która raz do roku organizuje konferencję na temat zdrowego żywienia, chociaż ostatnio przestawiła się chyba na przemoc w rodzinie. Ta szkoła ma być placówką leczniczą. Ma wyzwalać od problemów i stwarzać atmosferę kreatywności. Nawet Mośliwski od wiedzy o społeczeństwie, sześćdziesięcioletni faszysta, który uczy nas o zdradzie Piłsudskiego, złotych szponach orła broniących gnieźnieńskiej macierzy oraz grach i zabawach przedwojennego harcerstwa. Nawet on w swojej niezmienianej od powstania warszawskiego koszuli pyta nas na korytarzu, co słychać w domu. Ta szkoła jest jak więzienie, w którym podłogę do wysokości kostek zalano ciepłymi mydlinami.

– Czy któraś z waszych gąb jest waszą prawdziwą twarzą? Czy w ogóle to wiecie? A jeśli nie, to czy cierpicie z tego powodu?

Jest ósma rano i nikt nie wie, o czym ona w ogóle gada, ale ta ciepła atmosfera wokół działa. Ludzie zaczynają mówić o tym, że boją się zrobić sobie testy na obecność chorób wenerycznych, że nie mogą odmówić, gdy ktoś prosi ich o pożyczenie kasy, zaczynają mówić, że są niezadowoleni ze swoich bioder, tyłków, braku zarostu, tapicerki, chłopaka lub dziewczyny, psa lub kota, ojca lub matki, lub wujka; mówią o próbach samobójczych swoich koleżanek, o tym, że ludzie nie lubią ich za to, za co powinni być lubiani, że wokół otacza ich kłamstwo i obłuda i że nikt nie umie mówić pewnych rzeczy prosto w oczy, i że politycy powinni coś z tym zrobić.

Wykaz książek jest tylko pretekstem do samopomocy, której udziela pani Ania. Pozwala uczniom mówić, słuchając i zamieniając się w wyrzeźbiony z czekolady pomnik wolontariuszki Caritasu. Obok niej siedzi Nadzieja, która jest również jej koleżanką; jedyną, której Nadzieja nie udziela porad, jedyną, której Nadzieja nie oblicza cyklu, i jedyną, która nie płacze przytulona do piersi Nadziei, wypadając z otwartych w nieodpowiednim momencie na imprezie drzwi. Są bardziej jak koleżanki po fachu. Nadzieja już ma wpisaną nieformalnie szóstkę z matury z polskiego.

Nie mówię o tym, że w moim domu autentyczność i prawda to podstawowy wzór komunikacji, że codziennie zmieniam hasło dostępu do skrzynki, bo mój ojciec lubi czytać moje e-maile. Moja matka sprawdza mi na moich oczach kieszenie; jest ósma rano, a kawa z bufetu sprawia, że czujesz się, jakby ktoś zjadł całą czekoladę z dyskontu i napluł ci w przełyk.

Pani Ania naprawdę rozmawia ze wszystkimi. Nie wiemy o niej zbyt dużo. Podobno jest sama, chociaż kilkakrotnie przychodził po nią pod szkołę jakiś facet. Wtedy plotkowały o tym wszystkie dziewczyny z klasy. Pani Ania nie wyglądała jak kobieta. Ona wyglądała jak Dobro. Jak przewodnik po zaświatach. Pani Ania wyglądała jak ucz-się-dobrze-a-będziesz-tak-pięknym-człowiekiem-jak-ja. Nie dało się jej nie kochać. Można by nakręcić o niej serial.

Jest ósma dwadzieścia i wtedy drzwi otwiera pierwszy, spóźniony odprysk fali. Ktoś, kto rzeczywiście popierdolił dzwoniący rano budzik; zresztą to prywatna szkoła, i tu nie ma uwag za spóźnienia. Wszyscy odwracają się w kierunku drzwi. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tego chłopaka: wysokiego, chudego i bladego, w obcisłej czarnej koszulce polo, w dopasowanych spodniach przytrzymywanych na chudym ciele przez pas z ćwiekami. Na twarz opadają mu półdługie, czarne włosy, niemożliwa do zidentyfikowania fryzura – nie mogłem wtedy stwierdzić, czy wyszedł od fryzjera piętnaście minut, czy półtora roku temu. Przytrzymuje się ściany, a z nosa chyba leci mu krew, bo bez przerwy trzyma przy twarzy chusteczkę. Wszyscy odwracają się w kierunku intruza, uwalniając się od natłoku niezrozumiałych słów. To nowy. Zawsze jest ten sam schemat reakcji na nowego. Szeptanie na ucho, którego oczywiście nikt nie słyszy, i karabinowe serie mrugnięć oczu, jakby każde z nich miało zrobić zdjęcie do materiału dowodowego.

Nadzieja powiedziała później: „Wyglądał, jakby mógł żebrać i reklamować Diesla jednocześnie”.

Przez chwilę zastanawiam się, czy to nie jest po prostu heroiniarz, który wpadł do naszej szatni dać w strunę na miękkim stosie cudzych kurtek, a potem dla kaprysu wszedł do naszej klasy. Może to wynikało z tego, że tydzień wcześniej w zwykłym ogólniaku dwie ulice dalej znaleźli w szatni martwą laskę, która przedawkowała. Zapamiętałem to na długo – zastanawiałem się, dlaczego wybrała tak chujowe miejsce na śmierć. Jej chłopak znalazł później tego dilera i przejechał mu po nogach samochodem.

Nadzieja, patrząc na Cypriana, dodała jeszcze: „Kate Moss dałaby mu od razu”.

Gnat mówi do mnie:

– Ten typ zaliczył już ze cztery licea, mówię ci, wypieprzyli go pewnie nawet ze społecznego zaocznego liceum dla uzależnionych od picia butaprenu. Kurwa, to jest okaz.

Gnat w tym samym momencie ugniata w ręku bajaderkę z bufetu, formując ją do momentu, aż zacznie przypominać stolec. Dopiero wtedy ją zjada, obserwując, jak wszyscy odwracają z obrzydzeniem wzrok.

– Ja wiem, Nadzieja, ale chciałabym, aby inni też chociaż załapali ten tok myślenia – mówi pani Ania.

Nadzieja od piętnastu minut mówiła powoli i mocno, jakby tłumaczyła zintegrowanej klasie tabliczkę mnożenia. Tylko po to, aby nie dopuścić do głosu dwóch dziewczyn w rogowych okularach; Nadzieja twierdzi, że tak mocno plują przy mówieniu, że potrafią zachlapać zeszyty trzy ławki dalej.

Po chwili pani Ania zwraca się do chłopaka stojącego w drzwiach:

– Usiądź, Cyprian, właśnie omawiamy lekturę. Ferdydurke.

Cyprian zgniata chusteczkę, wrzuca ją do kosza i podchodzi do wolnego krzesła obok dwóch dziewczyn w czarnych spódniczkach, z równowagą człowieka, który nie wywróci się jedynie dlatego, że zaraz chwyci się punktu oparcia. I wtedy popatrzyłem mu w oczy – głębokie, oślepiająco czarne oczy, o których pretensjonalne poetki piszą, że są pełne smutku i rezygnacji. „To bardziej ten typ oczu, który widzi wszystko – pomyślałem wtedy. – Oczy jak kamery”.

Pani Ania mówi:

– To jest Cyprian, będzie z wami chodził do klasy.

Wtedy patrzę na nowego, a w tej samej sekundzie on patrzy na mnie; obaj widzimy się jednocześnie, on zna sztuczkę z niewidzialnością, nie jest człowiekiem, którego nie można obserwować bez jego wiedzy; nawet jeśli nie spał od tygodnia – a tak wygląda teraz.

– Cyprian, jeśli źle się czujesz, możesz przyjść jutro – mówi pani Ania.

– Wszystko jest w porządku – odpowiada głosem nadżartym przez substancję, której ani ja, ani ty nawet byśmy nie przełknęli.

Już wtedy pomyślałem, że szkoła jest obwarowana niewidzialnymi zasiekami, ale on jak gdyby nad nimi przefrunął. W szkole średniej wyobrażasz sobie, że świat wokół ciebie jest obłożony pleksiglasem, ekranami wytłumiającymi hałas; że po drugiej stronie jest prawdziwa barwa i dźwięk, których nie przepuszcza ten otaczający cię materiał. Że Cyprian jest właśnie z tej drugiej strony. Wiem, że to banał, ale on wtedy wydawał się tak bardzo wydarty z tego wszystkiego, z tej ósmej rano, z fali ubrań i słów, jakby ktoś strzelił z pistoletu w plakat.

Na przerwie podeszliśmy do niego z Nadzieją i zabraliśmy go na papierosa; staliśmy wtedy schowani za wyłomem w murze obok sali gimnastycznej – idealnym miejscu do obserwowania i jednocześnie pozostawania niezauważonymi. Wrzesień był niewiele chłodniejszy niż sierpień. O tej porze roku przewaga systemu nad tobą staje się dojmująca – przecież to idealny czas na wakacje, wyważenie temperatury i pełna tonizacja powietrza, a ty musisz chować się za wyłomem jak jakiś powstaniec. W każdym razie już ta pierwsza wspólna przerwa była taka, jakbyśmy mieli podczas niej założyć zespół. Po prostu obserwowaliśmy. Chłopaków grających w kosza wyłącznie po to, aby pokazać chorwacką opaleniznę. Stałe klientki Orsaya odpisujące zadania tak, aby nie połamać sobie tipsów. Dziewczyny w obciętych przy kostce getrach, kiedy trzymają się za ręce i dzielą słuchawkami od telefonów z rozmarzeniem w oczach ograniczonym do herosów z alternatywnych teledysków. Potem wrócą do swoich chłopaków z ASP. I dziewczyny metalowców, w swetrach pomimo dwudziestu pięciu stopni; z tego samego powodu ich chłopcy przechadzali się po podwórku bez koszulek, pokazując czerwone ślady po suicidal black satan despair metalu, lśniące jak wojenne blizny, cały czas świeżo poprawiane nożykami do tektury, tak aby się nigdy nie zagoiły. Rozmawiających o samobójstwach, których nigdy nie popełnią. Chłopaków w polówkach, stojących z jedną nogą opartą o mur, z żelem out of bed na głowach, rozmawiających o furach swoich ojców, jakby były ich własnymi. Na urodziny dostawali tylko kluczyki; papiery i autocasco rodzice rejestrowali na siebie. Widzieliśmy ich wszystkich, jakby byli plażą nudystów, orgią w przeglądarce, podczas gdy my sami pozostawaliśmy dla nich niewidoczni.

Laski z bladymi ramionami, oznakowane rzemykami szczęścia, mdlejące od wódki i złych wierszy o wódce znanych polskich poetów. Trochę przygłupie dzieciaki z pierwszych klas, jeżdżące na desce, z niedomytymi włosami i w za dużych bluzach; wysyłające sobie MMS-y pomimo siedzenia na tej samej ławce. Przyszli prokuratorzy i dyrektorowie, wyglądający jakby mieli osiem lat i udawali dorosłych w garniturach na pierwszą komunię. Ich kumple o skórze w kolorze pomidorowego pasztetu, poparzeni przez solarium, z takimi samymi fryzurami; dyskotekowa mafia pachnąca jak wolnocłowy sklep pełen davidoffa, wysyłająca swoje zdjęcia z chorwackich wakacji na serwisy randkowe.

– Ktoś za tym wszystkim stoi – powiedział Cyprian, popatrzył na nas i się zaśmiał. – Więc teraz chyba będziecie moimi kolegami. Grunt to znaleźć sobie niszę. Wiecie, że moglibyście zadać większości tych ludzi trzy pytania. – Już na nas nie patrzył, obserwując spowolnione tempo spacerniaka. – Ich osobowość na pewno by skapitulowała. Podnieśliby ręce i zostaliby tak, zastanawiając się nad odpowiedziami aż do czterdziestki. Żeby kogoś kompletnie zdezorientować, wystarczy lekko zmienić mu kierunek ruchu. Jak krowie – dodał.

Z nosa znów zaczęła mu się sączyć krew; przycisnął do niego chusteczkę.

– Wydaje mi się, że chyba będziemy twoimi kolegami, nasza wspólna cecha to wyrok skazujący na zajęcie miejsca w najdalszym rzędzie na zdjęciu klasowym – powiedziałem wtedy do Cypriana.

– Mnie nigdy nie ma na zdjęciach klasowych. – Nadal spokojnie obserwował spowolniony tłum. – Raz odradziła mi to dyrektorka. Nie byłem zbyt wyjściowy.

Może już wtedy powstał ten zespół, dwie minuty przed matematyką, gdy Nadzieja po raz pierwszy w życiu powiedziała coś do Cypriana. Brzmiało to tak:

– Mogę załatwić ci fetę, do której nie dodają szkła.

Wzruszył ramionami.

– Narkotyki są wszędzie. Jak pokrzywy. Ale dziękuję. To miłe.

– Z jakiego liceum przyszedłeś?

Zatrzymał na niej przez chwilę wzrok jak Terminator, gdy chciał kogoś zeskanować i zastrzelić.

– Wydaje mi się, że z takiego samego, w sumie nie jestem pewien, czy nie pomyliłem szkoły i nie przyszedłem dziś znowu do tej starej. – Zgasił papierosa. – Nie potrafię powiedzieć z jakiego. Zbyt rzadko tam bywałem. Nie mówię o rzeczach, które znam zbyt słabo. Gdybym zaczął o tym mówić, poczułbym się jak bohater jakiejś fabuły. A tam nie było żadnej historii, głupi serial o sali do polskiego, o sali gimnastycznej – dodał po chwili.

Nadzieja uśmiechnęła się.

– A czemu tu jesteś? – prowadziła dalej wywiad, który po setkach psychicznych recept przepisanych koleżankom wszedł jej już mocno w nawyk.

– Jestem tu, bo moja mama i dyrektorka tej szkoły to koleżanki. Nie będę ukrywał – mam fory. Będę zdawał wszystkie zaległe sprawdziany, gdy wy będziecie gnić z zagrożeniami. – Uśmiechnął się. – No i znam tę nauczycielkę od polskiego. Anię. To znaczy panią Annę. Musicie ją bardzo lubić.

Przed kolesiem, który wchodzi do klasy z krwawiącym nosem, przyznanie się do lubienia jakiegokolwiek nauczyciela zdawało się cokolwiek surrealistyczne.

– Tak. Jest wyjątkowo miłą osobą – powiedziała Nadzieja. – Widać było, że ją znasz. Znała twoje imię.

– Tak, ona również należy do tego klanu – powiedział. – Często jest u mnie w domu. To koleżanka mojej mamy. Stara się być bardzo opiekuńcza. W stosunku do was pewnie jest tak samo. To znaczy, jeśli bycie opiekuńczym w stosunku do was ma sens. Ale w końcu wyszliśmy razem na papierosa.

Paliliśmy dalej, bardzo powoli. Wybrzmiał dzwonek i fala ruszyła znowu, zostawiając za sobą osad z papierków i puszek. Staliśmy dalej, odprowadzając ich wzrokiem, aż wszyscy przeszli przez bramę z kuloodpornego szkła. Dzwonek wybrzmiał jeszcze dwa razy, jakby popędzając nas w kierunku drzwi.

– Naprawdę miło się z tobą rozmawia, chociaż trudno to nazwać rozmową – powiedział Cyprian, gasząc fajkę o ścianę. – Ale to miłe, bo nie trzeba się do ciebie schylać.

Nadzieja nic mu nie odpowiedziała, lecz dotknęła palcami czubków swojej i jego głowy jednocześnie. Byli tego samego wzrostu i już chyba wtedy zostali parą. A w każdym razie wtedy zaczęliśmy razem wychodzić na papierosa. Pamiętam, że wtedy od niechcenia ruszyliśmy na matematykę i że czułem się, jakbyśmy robili to już dwusetny raz, jakby to był już nasz piętnasty lub setny wrzesień, jakby te zasieki, ta szkoła, ta sztuczna trawa i nieczynny basen były pętlą, zaciętym kompaktem, w który wpadliśmy razem na bliżej nieokreśloną wieczność. Z tego, co pamiętam, to była już końcówka ciepłych dni.

3. „Boliwia”

Otwiera ci drzwi dopiero po dwudziestu minutach. Wygląda jak szkielet. Jest pierwsza w nocy. Pod pachą ma laptopa, którego kamera cię nagrywa: wytarzaną w deszczu, błocie, folii, gdy czujesz się zutylizowana, gdy ktoś właśnie wypatroszył cię przerdzewiałą łyżką.

– Przepraszam, ale mam problem. – Gnat odpala papierosa od papierosa, rzuca na podłogę jeszcze palącego się pierwszego i Nadzieja wie, że rzuciłby go tak samo, gdyby podłoga była z łatwopalnej bibuły. Jest tak upierdolony, że jego błędnik działa na jakimś awaryjnym podtrzymaniu – co chwila musi przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą, żeby się nie przewrócić.

– Tak, Gnat, jest pewien problem. Taki, że nie odbierasz telefonu. A coś się dzisiaj stało. Coś bardzo ważnego.

Nic nie odpowiada. Pikanie mówi, że bateria w laptopie się wyczerpała.

Gnat wynajął to mieszkanie dwa miesiące temu z pieniędzy za koncerty. Przez ten czas zdążył chyba wysadzić w środku trzydzieści ładunków wybuchowych, zgwałcić pół Facebooka i przede wszystkim uzależnić się od heroiny. Na podłodze leżą podarte ubrania, opakowania, krew i gówno, pudełka na płyty, struny i leki. Jest też kilka namalowanych na ścianach czaszek i rozpieprzony komputer, i przywieziony z Amsterdamu kalendarz porno z lesbijską orgią poprzebieranych za kowbojki grubych bab. Grawitacja kieruje Gnata na podłogę, do pozycji siedzącej. Laptop spada obok niego.

– Chcesz to zobaczyć na filmie z kamery czy na żywo?

– Nie przychodziłam do ciebie, bo to było nie-po-ro-zu-mie-nie, Gnat, chyba że masz problemy z wyrazami, które mają więcej niż dwie sylaby. To nie było is-tot-ne. Przepraszam, trzy sylaby.

– Porozumienie czy nieporozumienie. Pierdolić. Jesteś nieszczęśliwa, Nadzieja. Rzucił cię chłopak. Każda dziewczyna cierpi, gdy rzuci ją chłopak.

– Możesz przestać pierdolić? – pytasz.

– Przestaję wszystko – odpowiada – tylko to trochę trwa, dłużej, niż mi się wydawało.

Nadzieja dopiero teraz widzi, że w pokoju są jeszcze dwie osoby, tak wtopione w tę eksplozję śmieci, że niezauważalne nawet w wypadku najazdu policji. Kto wie, może pały już tu były? Chłopak z dżunglą dredów na głowie, z głową wtuloną w kolana, i dziewczyna oplatająca go w embrionalnej pozycji, z ufarbowanymi na czarno włosami, z twarzą przyciśniętą do jego pleców.

– Czy wiesz, że gdy kończy mi się kasa i nikt nie odbiera telefonów, to zawsze mogę wypalić kilkadziesiąt sztuk naszego demo, zrobić te głupie okładki, podpisać się jako Gnat albo Cyprian, albo ty i sprzedać to przez internet?

– Gnat, dzisiaj...

Za oknem nie widać ani jednego fragmentu miasta. Miasta, które przecież nadal istnieje, które zjeździłaś dzisiaj cały dzień rowerem, informując i porządkując fakty.

Byłaś dzisiaj u Ani, pani Ani, która chciała wiedzieć wszystko – jakie rzeczy były w tym worku, od kiedy policja czegoś szuka, czy cokolwiek wiadomo. Nagle zaczęła opowiadać kompletnie irracjonalne rzeczy o Cyprianie, robiąc dziesiątki uspokajających herbat w swoim mieszkaniu, które równie dobrze mogła podnajmować dwudziestoletnia studentka kulturoznawstwa. Włączyła głośno kawałek Radiohead, o tym, że nie zostało już żadnego zaskoczenia ani niespodzianek – pomyślałaś wtedy, że to takie ładne, to takie umiejętne na swój sposób wyczucie sytuacji z jej strony – i po raz pierwszy, od kiedy ją znasz, zaczęła mówić jak nauczycielka, że Cyprian miał polecenia z byłych szkół jako wyjątkowo zdolny i utalentowany uczeń. Że miał eksternistycznie przerobiony praktycznie cały materiał z polskiego. Jednak to była tylko uspokajająca herbata, w tym nie było informacji, to było tylko pocieszanie, mówienie czegokolwiek, aby po prostu mówić w obliczu pustki. Na koniec Ania powiedziała, że nawet gdyby mogła, nie zdołałaby przyjechać pod to drzewo.

– Wiesz – powiedziała – wasza dwójka, ty i Cyprian, byliście dla mnie jak król i królowa szkoły. Wiedziałam, że zrobicie coś wyjątkowego. Tacy ludzie jak wy zdarzają się raz na milion. Obserwowałam was dyskretnie i gdzieś w środku był ten smutek, ta wiedza, że to i tak skończy się źle. Że ten ogień was spali. Że macie w sobie za dużo prądu, że on może porazić was samych. Bałam się tego, bo rzeczywiście mogliście mieć ogromny wpływ na innych ludzi. O wiele większy niż osoby, które kierowały tą szkołą. Byliście blisko. Byliście tak pięknie nieświadomi pewnych rzeczy. Trudno. Mam nadzieję, że z Cyprianem jest wszystko w porządku.

Oczywiście objęłyście się na koniec, zmowa kobiet w żałobie, milcząca prostota gestów. A parę godzin później jechałaś tutaj rowerem, przez powietrze, które było widzialnie szare i miało konsystencję mocno rozrzedzonego błota, wypatrując śmiertelnych wypadków. Ale zamiast tego zobaczyłaś czaszkę, waszą czaszkę, bezradnie namazaną na zasłoniętych roletach kiosku „Ruchu”, i dalej następną, czającą się na osiedlowym śmietniku. To nie były te same znaki co na drzewie.

Czaszki. Nie mogłaś tego zrozumieć. Kto je rysuje? Po co? Jakby system operacyjny sam cię informował – on jest już martwy, martwy, martwy.

Na forach internetowych ludzie bez przerwy debatowali, gdzie jest Cyprian. Ktoś puścił pogłoskę, że zabiła go policja – z zemsty za to wszystko, co zdążyliście im zgotować przez tych wspaniałych kilka miesięcy, które teraz, na tle mijanych budynków, jezdni pod twoimi kołami, były jak wywietrzały sen. Że tak naprawdę po cichu go sprzątnięto, bo okazał się zbyt niebezpieczny – jako lider młodzieżowego ugrupowania o cokolwiek terrorystycznym charakterze. Pod tym wątkiem już pierwszego dnia znalazło się ponad siedemset odpowiedzi.

Ktoś inny odpisał, że Cyprian właśnie z tego powodu się ukrywa – że nauczyciele, policja, drogówka i kosmici wydali na niego wyrok śmierci.

Ktoś napisał, że widział go na rockowym festiwalu gdzieś w Holandii. Ktoś inny, że w galerii w Berlinie. Ktoś jeszcze inny, że na punkrockowym koncercie w Białymstoku, na którym pił wódkę i wdychał klej z wokalistą zespołu Ujebanie Głowy.

Ty wolałaś polegać na faktach – ale dzisiaj, tak jak wczoraj i przedwczoraj, nikt nic nie wiedział. To była ta druga strona, do której trzeba było znaleźć klucz – ale ktoś go zgubił, wyrzucił do rzeki. Zniknięcia i nieobecność. Dziwne miejsca, do których nie miałaś dostępu, dziwne telefony, po których nie dowiadywałaś się, kto mówi. Gdzieś tam, pod drzewem, dostałaś depeszę z drugiej strony, Nadzieja. Ale to była pusta wiadomość. Telefon zadrżał, ale w SMS-ie były same spacje.

Za to twoja skrzynka e-mailowa pękała. Wróćcie, błagam. Czekamy na koncerty. Bez was wszystko jest bez sensu. Radio Armageddon terror korps na zawsze. Cyprian, wiemy, żetam jesteś. 145666 przyjaciół na Myspace. Żaden z nich nie poszedł składać za ciebie zeznań, gdy zgłoszono zaginięcie.

– Chcę stąd wyjść.

– Chcesz to zobaczyć na filmie z kamery czy na żywo? Bo jest pewien problem.

– Gnat, dzisiaj na wiadukcie pod drzewem policja znalazła torbę pełną rzeczy Cypriana, szablon, ten szablon, którego on używał. Gnat, Cyprian żyje. Gdzieś tutaj jest. Albo, Gnat, ktoś, kto musi wiedzieć, gdzie on jest. To zrobił ktoś, kto chce nam coś powiedzieć.

– Nadzieja, ja mam... – Wstaje z podłogi, podpierając się na ramionach. – Nadzieja, ja mam problem.

Pod krwawordzawym napisem „Toaleta” jest przylepione zdjęcie wydrukowane na zwykłej, atramentowej drukarce. Nad nim widnieje napis: weronika_mencel.jpg.

– Chodź ze mną do łazienki.

W łazience, w wannie pełnej wody, leży Bejta, ciężki od namoczonych ubrań. Bezwładna ręka trzyma mydło, na rogu wanny widać opaloną folię aluminiową. Poza tym jest tylko zbite lustro, lazurowy plastik deski od sracza i fakt, że twarz Bejty to gąbka nasączona tym, co spływa z surowego mięsa, tak jakby całe to wnętrze było wielkim, nalepionym na czerwoną tkaninę zdjęciem i ktoś wyciąłby twarz, Nadzieja, czy ty krzyczysz?

Gnat macha rękami.

– Przestań, Boże, przestań się drzeć. Widzisz, jest problem.

Nadzieja wychodzi, zatrzaskuje drzwi na jego twarzy, jej druga ręka jest już na wyjściowej klamce, to My Dzieci z Dworca Koniec, wszyscy umierają, wszyscy po kolei, to rozciągnięta w czasie egzekucja, najpierw Weronika Mencel, potem ten biedny, głupi chłopak w łazience, którego nigdy nie lubiłaś. Jutro umrze Gnat.

– Nadzieja, spokojnie.

Tak jakby jej wrzask odrobinę przepłukał mu mózg.

– Nadzieja, spokojnie. Bejta, on przyszedł z... z Deksterem, z tym w dredach. Nieważne, i tak go nie znasz. Chyba przedwczoraj, i oni potrzebowali pokoju, czy chcieli się ruchać, czy kurwa... czy nie wiem, i oni mieli ze sobą mnóstwo fety. Słuchaliśmy tego starego bladego faceta, bo wczoraj znalazłem na śmietniku karton kompaktów, już wiem, David Bowie, „Scary Monsters”. I tam jest ta piosenka, proch do prochu, major Tom jest ćpunem, no i, kurwa, jak na ironię, oni mieli w kurwę fety. To już mówiłem. Mieli tego w chuj. Najpierw białej, a potem brudnej i żółtej, jak gile. Wtedy Bejtę zaczęła swędzieć twarz. Wyskoczyły mu krosty. To znaczy więcej, niż miał zwykle. No i ten kretyn poszedł do łazienki i powiedział, że musi się ich pozbyć.

Na podłodze, w korytarzu, leżą co najmniej trzy dowody osobiste, jedno prawo jazdy, potężne, zamknięte opakowanie waty higienicznej i otwarta butelka rozlewającej się nafty. Niedopałek Gnata wylądował jakieś trzy centymetry od tworzącej się plamy.

– Powiedział, że musi się ich pozbyć i, pierdolec, zdrapał sobie całą skórę z twarzy pumeksem i papierem ściernym. I tak był brzydki jak gówno, więc niewielka strata, ale gdy się obudzi...

Nadzieja, czy ty jesteś spokojna?

– Gdy się obudzi, Gnat, zacznie wrzeszczeć. A ciebie bardzo rozboli głowa. I może się coś stać. Chodźmy stąd. Chodźmy na spacer.

– Mam to nagrane telefonem. On to robił chyba godzinę – mówi Gnat. Nakładasz na niego pierwszą lepszą kurtkę, naciągasz mu kaptur na twarz i wychodzicie na klatkę, nie zamykając nawet drzwi.

Na zewnątrz jest zimno, a Gnat załapuje trajektorię ruchu, schemat poruszania się po poziomej linii.

– Chodźmy do Morsa, chodźmy na piwo. – Prowadzi cię, ciągnąc za rękę przez zasypane nadgniłymi liśćmi osiedle czteropiętrowych bloków i blaszanych hangarów, ze sklepami spożywczymi i kolekturami lotto w środku. Osiedle Cudu Nad Wisłą było minimiastem funkcjonującym na własnych zasadach. Jego centrum stanowiły trzy dziesięciopiętrowe akademiki; w mieszkaniach wokół nich setki osób handlowały ruską wódką, lekami psychotropowymi i narkotykami. To było bezpieczne osiedle – chociaż teraz, w nocy, udźwiękowione przez przejeżdżające karetki i wysypujące prewencyjną sól na jezdnię koparki, wyglądało jak graniczące ze strefą wojny. Gnat mieszkał w wyznaczającym granice terenu, objętym kwarantanną bloku uznanym za ul heroinistów. Mówili na niego „Boliwia”.

– Spokojnie. Jestem jedyną osobą z „Boliwii”, którą Mors wpuszcza – mówi Gnat. – Jeszcze nie jest tak źle, Nadzieja, pomyśl o tym.

Nadzieja, idziesz za nim jak zombie, chociaż to on jest już martwy. Następny w kolejce.

Dopiero w kolejnym, dwupokojowym, cieplejszym i czystszym mieszkaniu z telewizorem na podłodze i materacami do siedzenia zamiast mebli, z opiekuńczym Morsem, który nakrywa Gnata kocem, próbujesz wrócić do rozmowy. Tutaj można rozmawiać. Tutaj przynajmniej nie ma warstw zniszczonych przedmiotów i niczyich dokumentów. I są dokręcone, działające żarówki, myślisz.

– Gnat, Szymon...

– Nie rozmawiam z tym pedałem. – Gnat otwiera piwo zębami. W telewizji leci Pojutrze. Gdy kapsel uderza o panele podłogi, przyśpieszony lodowiec przykrywa Empire State Building.

– Gnat, Szymon był dzisiaj pod wiaduktem. Była policja. Torba pełna rzeczy. Szablon, Gnat. Znaleźli jego rzeczy.

– Mors, muszę zajarać. – Gnat się przeciąga. Jego szkielet zaczyna strzelać jak popcorn.