Rachunek - Bogdan Nurzej - ebook + audiobook + książka

Rachunek ebook i audiobook

Bogdan Nurzej

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jarek jest młodym człowiekiem sukcesu. Szefuje dużej firmie chemicznej w północno-zachodniej Polsce. W osiąganiu celów nie liczy się z niczym i nikim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 30 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

_____________ I _____________

Zaparkował samochód na skraju leśnej drogi. Było ciepło i powietrze pachniało świeżą zielenią. Wszedł w głąb lasu. Po chwili dotarł do polany i miał już usiąść, gdy zauważył faceta z siekierą. Mężczyzna szedł szybko w jego stronę. Niewiele się zastanawiając, odwrócił się i ruszył przed siebie. Tamten zaczął biec, więc on zaczął uciekać. Chciał skierować się w stronę samochodu, ale pomylił kierunek. Znalazł się na leśnej drodze. Mimo że był od tamtego o wiele młodszy, nie mógł go zgubić. Dystans wcale się nie zwiększał, wręcz przeciwnie, tamten był już tuż za nim. Droga była piaszczysta, co jeszcze bardziej utrudniało ucieczkę.

Ostatnio słyszał o adrenalinie. Podobno w czasie zagrożenia wytwarza ją nasz organizm, dzięki czemu uwalniają się niesamowite rezerwy siły i wytrzymałości. Przeczytał nawet o kobiecie, która uratowała swoje dziecko, podnosząc samochód. Coś z nim jest nie tak. Przecież ten facet go zabije, a on biegnie coraz wolniej. Brakowało mu powietrza, oddech miał świszczący i był potwornie zmęczony. Skąd tu ten cholerny piach – pomyślał. Chciał się odwrócić, by ocenić, czy tamten wciąż biegnie tuż za jego plecami, ale bał się, że może się potknąć i sytuacja jeszcze się pogorszy. Kurczę – pomyślał – dlaczego nie zapisałem się na to karate.

Odległość chyba się jednak zwiększyła, ale tamten nie dawał za wygraną. Biegł i krzyczał przeraźliwie. Byle dobiec do tego pagórka, za nim powinna być szosa. Niedaleko zostawiłem auto… Może będzie tamtędy przejeżdżał samochód z jego firmy. Może ktoś inny. Może ktoś mu pomoże.

Był już na pagórku, gdy zobaczył jakąś młodą kobietę z małym dzieckiem. Ucieszył się i zaczął biec jeszcze szybciej. Machał rękami. Kobieta najwyraźniej go zauważyła, bo ruszyła w jego stronę. Gdy był bliżej, zaczął do niej krzyczeć, że potrzebuje pomocy, że goni go jakiś facet z siekierą. Ale ona chyba go nie rozumiała. Widział, jak się uśmiecha i coś mówi.

Wreszcie zrozumiał, co kobieta mówi: – To mój ojciec, on jest chory, ale nikomu nie zrobi krzywdy.

– Tato! – zawołała. – Przestań! Zostaw, nie goń go, daj spokój.

Kompletnie wyczerpany dobiegł do kobiety i stanął.

– Obroń mnie – wycharczał resztką sił. – Powiedz mu coś, już dalej nie mogę.

Zauważył, że kobieta była ładna, a jej dziecko chore. Ogromna, zdeformowana głowa, wyłupiaste oczy, twarz wykrzywiana co chwilę jakimiś strasznymi grymasami.

– Pomóż mi – powtórzył.

Tamten zwolnił, podszedł do nich i zatrzymał się. Kobieta zaczęła mówić do niego jak do dziecka. Furiat z siekierą opuścił swą broń. Spojrzał smutno na dziecko, zaczął je głaskać. Ono jednak nie przestawało wykrzywiać twarzy. Nagle przybysz, jak na zwolnionym filmie, zauważył, że starszy mężczyzna znów podnosi wysoko siekierę. Wiedział, że powinien coś zrobić – odskoczyć albo uchylić się. Jednak stał nieruchomo i zafascynowany patrzył na błyszczące ostrze.

Przypomniało mu się dzieciństwo. Był na wakacjach u dziadka, który mieszkał w małym domku na mazurskiej wsi. Dziadek rąbał drewno i obciął sobie wtedy kciuk. Krew tryskała na wszystkie strony, a on prawie że zemdlał. Mógłby przysiąc, że to ta sama siekiera. Widział nawet krew na jej ostrzu. Siekiera tymczasem zawisła na chwilę wysoko, po czym z ogromną prędkością zaczęła spadać na jego głowę.

Zobaczył, jak wspina się na Zamarłej Turni z Krzysiem, Krzysiek szedł pierwszy. Nagle skądś spadł kamień. Widział, że ten kamień leci wprost na niego. Miał kask, ale wiedział, że jak dostanie w głowę, to i kask mu nie pomoże i niechybnie obaj spadną, choć on – będzie spadał już martwy. Przylgnął do ściany całym ciałem, zespolił się ze ścianą. Był pewien, że tylko jak stanie się częścią tej góry, może się uratować. Wtopił się w skałę, stał się jednością z nią. Kamień odbił się na niewidocznym dla niego małym wypustku i minął go o włos. Potem nie chciał chodzić jako drugi. Chciał zawsze być pierwszy.

I wtedy poczuł tępe uderzenie. Przyjemne ciepło zalewało mu twarz. W ostatniej chwili świadomości usłyszał natrętny klakson samochodu.

Potem była już tylko ciemność,

pustka

i

cisza.

 

 

Klakson natarczywie wdarł się w ten spokój. Po chwili znowu klakson. I jeszcze raz.

Czy to jego gasnąca świadomość, czy może świadomość, która trwała już po drugiej stronie linii życia, podsunęła mu myśl, że ten klakson wciąż będzie mu przeszkadzał? Od czasu, kiedy kupił sobie nową nokię, a Bożena ustawiła dzwonek, który przypominał klakson ciężarówki, ten dźwięk wywoływał dwa odruchy – najpierw odczuwał lekkie ukłucie w klatce piersiowej, a zaraz potem lewa ręka zaczynała poszukiwać telefonu. Tak też było i teraz. Lekki skurcz, a zaraz potem ręka dotknęła telefonu. Podniósł go i z trudem otworzył oczy. O Chryste – pomyślał – przecież to tylko sen. Zaczął powoli zbierać myśli. Klakson przestał już się odzywać.

Sen wybił go z równowagi i długo musiał przypominać sobie, gdzie jest. Przecież jest w swoim domu, w swoim łóżku. Prawą ręką sprawdził, czy jest sam. Sam. To dobrze. W innym razie musiałby tłumaczyć się z krzyków, które prawdopodobnie wydawał. Nie chciał wprowadzać Bożeny w jego coraz bardziej niespokojne życie. Ona jest jego asystentką od ponad roku i zna go jako prężnego prezesa. Człowieka sukcesu. Mężczyznę silnego, odważnego i pewnego siebie. On jest prawdziwym wojownikiem, takim, jak sobie to wymarzył w liceum. Prawdziwym mężczyzną – w odróżnieniu od swego ojca, który może był miły i ciepły, ale w życiu niczego nie osiągnął. Nie nauczył syna, jak sobie radzić w dżungli życia. Jarek doszedł sam do wszystkiego. Ojciec umarł dwa lata temu w domu starców, gdzie grał w karty i pisał nikomu niepotrzebne wiersze. Nawet je wysyłał do jakichś wydawnictw. Na szczęście podpisywał się nie swoim nazwiskiem – Janusz Winerski – tylko pseudonimem: Jan Klik. „Winerski” jest tak rzadkim nazwiskiem, że może musiałby się tłumaczyć swoim znajomym. A tego nie chciał.

Pamiętał, jak Józek, jego przyjaciel, przyszedł do niego. Miał wtedy może 12, może 13 lat. Ojciec właśnie recytował na głos swoje najnowsze dzieło. Józek opowiedział o tym w szkole. Potem wszyscy koledzy nazwali go „Liryk”. Jego przyjaźń z Józkiem skończyła się. Najgorsze było to, że przezwisko przetrwało przez cały ogólniak. Wtedy na dobre oddalił się od ojca, którego już wcześniej i tak nie rozumiał.

Na szczęście nikt nie chciał publikować wierszy Klika. A gdyby nawet, to było mało prawdopodobne, by ktoś z kręgu znajomych Jarka je przeczytał. Niemniej jednak wolał, by wiersze ojca poszły na dno trumny.

Która to godzina? – zastanowił się. Na wyświetlaczu komórki była 7.23. Kto to mógł dzwonić? Nie znał jeszcze tego telefonu i sprawdzenie numeru nieodebranej rozmowy zajęło mu chwilę. To jakiś tutejszy numer, ale na pewno nie z fabryki, bo stamtąd dzwonili albo Zygmunt, albo Bożena. No nic, pewnie pomyłka. Postanowił jeszcze pospać. Wrócił późno w nocy. Było już koło drugiej, kiedy się położył do łóżka. Zwykle odsypiał taki wieczór do 9.

Zasnął i znów znalazł się na piaszczystej drodze. I znów klakson.

Tym razem szybko chwycił telefon i odezwał się lekko ochrypłym głosem:

– Halo? Kto mówi?

– Szefie, to ja, Zygmunt – usłyszał w telefonie. – Mamy kłopot, zdarzył się wypadek. Nasz samochód wywożący odpady wpadł do rowu.

– No i co z tego – odburknął wściekły, że Zyga przeszkadza mu z tak błahego powodu – Nie wiesz, o której się położyłem?!

– Wiem szefie, tylko że…

– Mów szybko – przerwał.

– Samochód wpadając do rowu, zabił kobietę – wyrzucił Zyga.

– No to poślij tam Tadeusza, on wszystkim się zaopiekuje. I nie zawracaj mi głowy! Za co ci płacę?

– Tylko że… – dodał nieśmiało, aczkolwiek szybko Zyga – ta kobieta to Joanna Stos.

To było jak zimny prysznic.

– O kurwa! Czemuś nie powiedział od razu?! Trzeba było od tego zacząć! – rzucił. – Gdzie jesteś?

– Jestem przy szosie, na miejscu.

– Dobra, zadzwoniłeś do Tadeusza?

– Tak, już tu jedzie.

– Dobra, jak przyjedzie, powiedz mu o wszystkim, niech tam pilnuje wszystkiego na miejscu, a ty wracaj do firmy. Trzeba będzie zrobić naradę. Będę za pół godziny. Słuchaj, zadzwoń do Bożenki, niech przygotuje śniadanie, bo nie lubię być głodny. Aha, jeszcze jedno – zbierzcie razem wszystkie materiały o tej Stos. Wszystko, co się z nią łączy – rozłączył się i szybko poszedł do łazienki.

Czterdzieści minut później wszedł do swego gabinetu. Bożena przywitała go gorącym całusem. Była w tej cholernie seksownej sukience. Czuł, jak z trudnością opanowuje podniecenie. Odsunął ją jednak lekko i powiedział:

– Nie teraz, Bożenko, nie teraz. Mam coś ważnego do przegadania. Jest już Zyga?

– Jest – odpowiedziała, dając mu odczuć swoje niezadowolenie z tak chłodnego przywitania.

– Czeka u siebie. Mam go zawołać?

– Tak.

Pomyślał, że Bożenka jest słodka, ale trochę jej się w głowie poprzewracało. To przecież on będzie zawsze decydował o tym, kiedy, co i jak robią. Jak się jej nie podoba taki układ, to przecież takich Bożenek miał już trochę i może mieć kolejną. Nie pozwoli, by ktoś nad nim dominował. No dobra, do roboty, ma teraz ważniejsze sprawy niż zajmowanie się Bożenką.

Wszedł do gabinetu, usiadł w fotelu przy stoliku kawowym i zaczął jeść śniadanie. Starał się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkał Joannę Stos. I odnalazł w pamięci spotkanie u wójta.

Było to zaraz na początku, gdy poznał Jake’a. Szukał wtedy lokalizacji na fabrykę. Zjeździli z Markiem całą północno-zachodnią Polskę. Wtedy przyjechali tu. Blin – upadły PGR. Duży las, jezioro, co ważne – blisko była linia wysokiego napięcia. Byli ludzie, których za naprawdę niewielkie pieniądze można było zatrudnić do prostych robót. Były też opustoszałe mieszkania, które można było kupić za złotówkę i po remoncie przeznaczyć dla bardziej wykwalifikowanych pracowników. W odległości 10 km leżało miasteczko, gdzie również można tanio kupić lub wynająć całkiem przyzwoite lokum.

Kiedy przyjechali do gminy, wójt, podobnie jak inni, z którymi się spotykali, był przeszczęśliwy. W trakcie spotkania wójt poprosił na chwilę Joannę, zdaje się, że zastępowała nieobecnego szefa. Jarek nie przyglądał się jej specjalnie, a ona była bardzo zmieszana. Potem widział ją na przyjęciu przy okazji otwarcia inwestycji. Była tam cała śmietanka gminy, władze powiatowe, przyjechał też wojewoda. Pamięta, że jej nie poznał. Długo wpatrywał się w nią, nawet zastanawiał się, czy się wcześniej nie spotkali. Coś pociągało go w tej kobiecie. Dopiero, gdy podszedł do niej i się przedstawił, ona przypomniała mu, kim jest. Żałował nawet, że wójt przerwał im rozmowę, bo wydawała się sympatyczna. To był chyba ostatni raz, kiedy tak pomyślał. Szybko okazało się, że Stos gra przeciw niemu.

Tak, to było już prawie siedem lat temu. Wójt zaczął ich przekonywać, że Blin i okolice to dobre miejsce na inwestycje. Niedawno wygrał wybory i chciał zrobić coś dla ludzi. Dał do zrozumienia, że taki inwestor może liczyć na jego daleko idącą pomoc, co okazało się prawdą.

Rozległo się pukanie.

– Wchodź, Zyga – powiedział.

– Przyniosłem wszystko, co znalazłem. Jak mecenas wróci, to na pewno dołoży jeszcze ze dwa segregatory – powiedział Zyga, kładąc opasłą teczkę. – Poprosiłem też Bożenę, by wzięła od Marka te wycinki prasowe.

– Dobra, no to bierzemy się do roboty – powiedział, otwierając teczkę.

 

 

Joanna Stos. Notka biograficzna

Joanna Stos – urodzona 17 września 1968 roku w Blinie. Matka wychowująca samotnie syna. Mieszka z rodzicami w Blinie – Koloni. Studiowała dwa lata na wydziale chemii na Politechnice Szczecińskiej.

To tak jak on, mogli się nawet spotkać. Był przecież tylko dwa lata starszy. Ciekawe, że o tym nie wiedział. A może tylko zapomniał? Zresztą, nie bardzo interesowało go życie prywatne innych ludzi, tym bardziej takich jak Stos.

 

Wróciła do Blina w 1988. W październiku 1988 urodziła syna. Ojciec dziecka zdaje się nie utrzymywać kontaktów. Od 1989 pracowała jako nauczycielka w okolicznej szkole, uczyła chemii. W lipcu 1995 znalazła pracę w urzędzie gminy.

 

To właśnie wtedy przyjechał do Blina – pomyślał.

W 1998 r. została zwolniona z pracy w urzędzie gminy. To najprawdopodobniej ona przekazywała dziennikarzowi informacje na temat ChemCo. Wtedy ukazały się artykuły oskarżające ChemCo o zatruwanie środowiska i obciążające firmę odpowiedzialnością za spowodowanie kilku przypadków chorób dzieci mieszkających w okolicy zakładu.

Po paru miesiącach szukania pracy zaczęła pracować w sklepie spożywczym w Baranowie. Na wsi mówiono, że wójt zniechęcał wszystkich do zatrudnienia Stos. Z drugiej strony zaczęła, jak to mawiała swoim bliskim znajomym, prywatną wojnę z ChemCo, wójtem i całym układem.

W 2001 roku zachorował jej syn. Choroba nierozpoznana, dziecko spędzało dużo czasu w szpitalach. Zwolniła się z pracy, obecnie bez zatrudnienia. Opiekuje się synem i razem z rodzicami prowadzi gospodarstwo (siedem hektarów średniej klasy ziemi – tutejszy standard).

 

 

Dalej w teczce znajdowały się różne dokumenty, między inny wiele pism do wójta, powiatu i województwa. Jedno nawet do Ministerstwa Ochrony Środowiska. Były tam też odpowiedzi. W zasadzie wszystkie sprowadzały się do jednego: ChemCo działa zgodnie z prawem i nie ma żadnych dowodów na to, że prowadzona działalność stwarza zagrożenie dla środowiska i mieszkających w pobliżu ludzi. Wojewódzki Wydział Ochrony Zdrowia zobowiązał się przeprowadzić badanie, czy zwiększona, zadaniem Stos, liczba zachorowań u dzieci może mieć związek z działalnością tutejszego zakładu chemicznego. W większości pism zwracano uwagę na to, że firma dba o środowisko, że pomaga okolicznym mieszkańcom. Wójt zawsze podkreślał znaczenie ekonomiczne dla gminy. Firma zatrudniała kilkudziesięciu miejscowych, płaciła spore podatki.

Weszła Bożena i położyła na blat stolika drugą teczkę. – To wycinki prasowe – rzuciła niechętnie. W tonie wyczuć można było niezadowolenie.

– Posprzątaj śniadanie i zrób świeżej kawy – powiedział do Bożeny, która już stała w drzwiach.

Trzasnęła drzwiami. Za chwilę wróciła z tacą i zaczęła sprzątać bałagan po śniadaniu.

– Tadeusz już wrócił?

– Jak by wrócił, to bym powiedziała.

– Jak się pojawi, to niech tu przyjdzie od razu.

– Dobrze, szefie.

Nie mówiła do niego w ten sposób od ich pierwszej nocy. Coś ją ugryzło. Trzeba coś z tym zrobić – pomyślał Jarek. Nie mam głowy zajmować się teraz Bożeną i jej kaprysami. Może ją wysłać na jakieś szkolenie? Albo niech jedzie do Jake’a. Przecież nie może rozmawiać z nim przez telefon o całej sprawie. Bożena zawiezie mu sprawozdanie. Zawsze chciała jechać do Stanów, nawet obiecywał, że pojadą razem, ale to było zanim zaczęli sypiać. Potem zrozumiał, że dla niej to był przede wszystkim biznes. Sposób na lepszą pracę i pieniądze. Biznes to biznes – pomyślał. Stary Jake na pewno już się nią „zaopiekuje”, a on będzie miał ją z głowy. Może nawet zostać z Stanach, jak się spodoba Jake’owi.

Otworzył drugą teczkę.

 

 

Jerzy Zadra. Notka informacyjna

Jerzy Zadra – dziennikarz urodzony w 1975 r., studiował w Warszawie na Wydziale Dziennikarstwa. Na stałe niezwiązany z żadną gazetą. Jako student pasjonował się ekologią, ruchami zielonych. Jeździł po kraju i pisał o państwowych zakładach chemicznych, które zatruwają środowisko naturalne.

Pod koniec 1997 i na początku 1998 roku napisał kilka drobnych artykułów na temat ChemCo. W 1999 roku zaczął interesować się dużymi zakładami chemicznymi, które miały być prywatyzowane. Pisał też o firmach zainteresowanych zakupem sprywatyzowanych zakładów chemicznych.

 

 

Z jego artykułów można było wywnioskować, że ChemCo to niewiarygodny partner, amerykańska firma, która zamierza przenieść do Polski produkcję. Technologia, która ma być zastosowana w Polsce, nie może być już wykorzystywana na terytorium USA. W stanie Teksas, gdzie miała siedzibę fabryka, wytoczono proces zbiorowy przeciwko ChemCo. W ramach ugody firma wypłaciła odszkodowanie kilku rodzinom, które mieszkały w pobliżu fabryki. Nie można dotrzeć do żadnych bliższych informacji. Całą sprawę szybko wyciszono, bo Jake Blade, właściciel ChemCo, był bliskim, wieloletnim przyjacielem Gubernatora Stanu Teksas. Służyli w jednym oddziale w Wietnamie. Siostrzeniec Blade’a został po raz kolejny kongresmanem.

Był też wywiad z 2000 roku z mieszkańcem Blina (wszyscy podejrzewali, że była to Joanna Stos) o wpływie fabryki na środowisko naturalne. Pojawiły się w nim też informacje na temat możliwego związku zanieczyszczeń z zachorowaniami wśród okolicznych dzieci. Na szczęście artykuły pojawiały się w mało poczytnych czasopismach i nikt – ani prasa lokalna, ani krajowa – nie podjął tematu. Niemałą zasługę w tym miał Marek, który zajmował się kontaktem z mediami. Firma płaciła spore pieniądze za reklamy. Marek dał do zrozumienia wydawcom, że jak będą pisać nieprzychylnie o ChemCo, to mogą pożegnać się z wpływami z reklam. Był to czas ostrej konkurencji na rynku mediów i wiele gazet borykało się z trudnościami finansowymi. Nawet najbogatsze z nich nie mogły pozwolić sobie na utratę pieniędzy reklamodawców, szczególnie jednego z najlepszych klientów.

Jarek zamknął teczkę i powiedział:

– No dobra, Zyga, chcę byś zaczął pisać raport dla Jake’a. Musimy przypomnieć mu stare sprawy. Jak przyjdzie Tadeusz, to uzupełnimy. Powiedz Bożence, niech przyjdzie.

Za chwilę w drzwiach stanęła Bożenka. Lekko naburmuszona spytała, co ma zrobić. On wstał, popatrzył na jej ciało zakryte zwiewną sukienką. Przypomniał sobie każdy jego centymetr. Fala ciepła zalała jego podbrzusze. Poczuł przypływ pożądania, a jednocześnie pamiętał dzisiejszy poranek. Tak nie może być – pomyślał. Jednak przysunął się do niej.

– Co tam mój kwiatuszek taki smutny.

Pociągnął ją do siebie i gorące wargi zaczęły wędrować po szyi dziewczyny. Prawa ręka przesuwała się po biodrach i jędrnej piersi. Kobieta stała nieruchomo, na razie nie odpowiadała na jego czułe słowa i pieszczoty. Przysunął ją jeszcze bardziej tak, by mogła poczuć rosnącą twardość jego członka. Wiedział, że na to Bożenka zawsze reaguje. I rzeczywiście. Nieruchome dotąd ręce zaczęły przesuwać się po jego plecach. Jej usta poszukały jego warg. Zaczęli się namiętnie całować. Spletli się w uścisku. Prawą ręką zaczęła lekko ściskać jego pośladek. Nowa fala ciepła przeszła przez jego ciało, a członek zdawał się nie mieć miejsca w spodniach dobrze skrojonego garnituru. Drugą ręką zaczęła pieścić jego głowę. Wplątywała ręce w jego starannie uczesane włosy.

Jego włosy i głowa były zawsze zadziwiająco czułe na pieszczoty. Kiedyś zwierzył się Bożence, że lubi wizyty w zakładach fryzjerskich, bo gdy fryzjerka (zawsze chodził do kobiet) dotyka jego włosów, on zamyka oczy i wyobraża sobie, że jest z jakąś dziewczyną. Zdarzyło mu się dwa razy, że na obcinaniu włosów się nie skończyło…

Rozpiął dwa guziczki sukienki, dotknął delikatnie piersi i palcami poszukał sutka. Zadzwonił telefon.

– Nie odbieraj – powiedziała – niech zadzwonią później.

Przypomniał sobie poranek i nagle całe ciało ostygło.

– Muszę. Chciałem o tym z tobą porozmawiać. Musimy poczekać do wieczora. Przyjdziesz?

– Nie wiem, jestem trochę zajęta.

Odsunął dziewczynę i podniósł telefon.

– Tak.

– Mecenas wrócił – powiedział głos w słuchawce. – Czy ma wejść?

– Tak. Nie. Poczekaj, dokończę rozmowę z Bożeną, niech on w tym czasie zbierze wszystkie dokumenty dotyczące Stos. Niech weźmie też sprawę tego, no… Bę… Będkowskiego. To stara rzecz, z 2000 lub 2001 roku. Powinien ją pamiętać.

Kazimierz